Mieszkający
w Amsterdamie kontrowersyjny powieściopisarz, Gerard Reve, zostaje
poproszony przez Klub Literacki z Vlissingen o wygłoszenie
odpłatnego wykładu o swojej twórczości w ich mieście. Przyjeżdża
więc do Vlissingen i przystępuje do realizacji postawionego przed
nim zadania. Podczas owego spotkania autorskiego poznaje księgową
Klubu Literackiego, właścicielkę dobrze prosperującego salonu
piękności, Christine Halsslag. Bogata wdowa zaprasza go na noc do
siebie, a rano wyraźnie daje Gerardowi do zrozumienia, że nie chce,
aby wyjeżdżał. Reve zostaje we Vlissingen, ale nie informuje
Christine, że do podjęcia takiej decyzji skłoniło go odnalezione
w jej domu zdjęcie młodego mężczyzny, niejakiego Hermana, z
którym kobieta od jakiegoś czasu się spotyka. Gerarda oszałamia
jego wygląd zewnętrzny, jest nim tak zafascynowany, że nie
zamierza opuszczać Vlissingen dopóki go nie pozna. Reve'a od
jakiegoś czasu dręczą koszmary senne i niepokojące wizje, które
go przerażają, ale za dnia nie przywiązuje do nich większej wagi.
Jednak wkrótce dociera do niego, że nie może dłużej ignorować
ich związków z rzeczywistością.
Zanim
Paul Verhoeven nakręcił takie hollywoodzkie hity, jak „Pamięć
absolutna”, „Nagi instynkt” i „Żołnierze kosmosu” tworzył
w swojej rodzimej Holandii, a jego bodaj najbardziej docenianym
osiągnięciem z tamtego okresu jest „Czwarty człowiek” -
thriller z elementami horroru i surrealizmu oparty na kontrowersyjnej
powieści Gerarda Reve'a pt. „De vierde man”. Scenariusz napisał Gerard Soeteman. Wyróżniony na
kilku festiwalach, bardzo pozytywnie opiniowany przez krytyków i
zwykłych odbiorców, zwłaszcza ze Stanów Zjednoczonych, „Czwarty
człowiek”, przez samego Verhoevena jest określany jako „duchowy
prequel” do „Nagiego instynktu”, jego późniejszego przeboju z
Sharon Stone i Michaelem Douglasem w rolach głównych. Natomiast
inspirację Verhoeven czerpał z twórczości Alfreda Hitchcocka,
Ingmara Bergmana i Luisa Bunuela.
Już
podczas pierwszej połowy seansu „Czwartego człowieka” nabrałam
przekonania, że ten obraz zasili grono moich ulubionych filmowych
thrillerów. Właściwie to nie mogę sobie darować, że tak późno
się z nim spotkałam, że tak długo był mi kompletnie nieznany, bo
jest to osiągnięcie bez wątpienia mistrzowskie. Nie powiem, że
Paul Verhoeven zaskoczył mnie swoim talentem, bo mam za sobą seanse
kilku jego amerykańskich produkcji, w którym rzeczony talent
unaoczniał się z ogromną wyrazistością, ale mogę z całą
stanowczością stwierdzić, że dotychczas nie dane mi było
oglądać takiego artystycznego oblicza tego reżysera. „Czwarty
człowiek” bowiem jest mieszanką thrillera i horroru (z przewagą
tego pierwszego) skąpaną w surrealistycznym, onirycznym i
paranoicznym sosie, w którym makabra przeplata się z szaleństwem,
to z kolei z erotyzmem, a wokół tego wszystkiego krążą akcenty
religijne, spośród których przynajmniej jeden można odebrać jak
bluźnierstwo. Verhoeven powiedział kiedyś, że w „Czwartym
człowieku” pokazał swoje spojrzenie na chrześcijaństwo –
religię mającą tendencję do zahaczania o magię czy okultyzm, a
równocześnie starającą się zracjonalizować ludzką egzystencję,
co określił jako przejaw schizofrenii. Literacki pierwowzór pióra nieżyjącego już Gerarda Reve'a, jeśli wierzyć informacjom
zamieszczonym w Sieci (książki nie czytałam) również sięgał po
motywy chrześcijańskie i tak samo, jak jego filmowa adaptacja
dotykał tematyki homoseksualnej. Takie połączenie wzbudziło
niemałe kontrowersje w światku wydawniczym, ale twórcom filmu nie
brakło odwagi bez wątpienia potrzebnej do przełożenia takiego
miksu na ekran. Ortodoksyjnych chrześcijan może to dogłębnie
zaszokować, a najsilniej podczas obrazoburczej scenki w kościele, w
trakcie której główny bohater, Gerard, zdejmuje bieliznę z
ukrzyżowanego Hermana, niemalże cały czas pieszcząc jego nagie
ciało. Finalizacja owej sekwencji stanowi natomiast ukoronowanie
całego tego bluźnierstwa (które dla Verhoevena wcale bluźnierstwem nie jest), ogłusza bezkompromisowością z równą
(jeśli nie większą) skutecznością. Symbolika religijna często
przewija się gdzieś w tle, ale poza wspomnianą sceną i końcową
partią filmu nie atakuje widza dosadnością – twórcy zachęcają
go raczej do samodzielnego poszukiwania owych religijnych
naleciałości. Na zdjęciach dominuje kolor czerwony, który to
odgrywa największą rolę w tworzeniu surrealistycznej aury. Głównie
dzięki niemu (i fabule) widz ma wrażenie przebywania w jakiejś
równoległej rzeczywistości, w uniwersum skrojonym na modłę
koszmaru sennego albo halucynacji dręczących jakiegoś paranoika. W
owej czerwieni również dopatrywano się związków z
chrześcijaństwem – niektórzy recenzenci wykazywali, że miała
ona symbolizować krew Marii, matki Jezusa Chrystusa. Po wielce
odrażającej (dla mnie) czołówce z pajęczycą w kościele, która
jak dowiemy się później może, ale nie musi odnosić się do
postaci Christine Halsslag, bardzo dobrze wykreowanej przez Renee
Soutendijk (ale w mojej ocenie Sharon Stone w roli Catherine Tramell
z „Nagiego instynktu” spisała się jeszcze lepiej), przychodzi
pora na właściwą akcję tego jakże mrocznego filmu. W roli
głównej wystąpił przekonujący Jeroen Krabbe – wcielił się on
w postać zmagającego się z koszmarami sennymi i osobliwymi
wizjami, kontrowersyjnego pisarza, który zbliża się do bogatej
wdowy mieszkającej i prowadzącej własny biznes we Vlissingen w
Holandii. Już podczas pierwszej sceny z udziałem kobiety czuć
emanujące z niej niebezpieczeństwo. Twórcy „Czwartego człowieka”
już wówczas wzniecają w widzach nieufność do tej postaci,
głównie za sprawą zbliżeń na jej tajemnicze uśmiechy i
wystudiowane gesty oraz mocno rzucające się w oczy usilne starania
zjednania sobie głównego bohatera. Paul Verhoeven tym z pozoru
niewinnym „wieczorkiem zapoznawczym” warunkuje widza – uczula
go na postać Christine Halsslag, w której zaznajomieni z „Nagim
instynktem” widzowie powinni dostrzec kilka cech Catherine Tramell,
a to z oczywistych względów zapewne dodatkowo spotęguje ich
nieufność do tej sylwetki. Ale najbardziej alarmistyczna (w tej
kwestii) sekwencja pojawi się trochę później, już podczas pobytu
Gerarda w domu Christine. Już wcześniej twórcy kazali nam
domniemywać, że Reve miewa prorocze sny, że jego koszmary senne
sprawdzają się w rzeczywistości, dlatego makabryczne wydarzenie,
które wyśnił podczas pierwszej nocy spędzonej z Christine jest
dla nas najsilniejszym ostrzeżeniem, stanowi najdobitniejszą
sygnalizację złych zamiarów czołowej kobiecej postaci.
W
„Czwartym człowieku” Paul Verhoeven kilka razy, mniej lub
bardziej agresywnie, zahacza o stylistykę gore –
najczęściej czyni to poprzez makabryczne ujęcia wypływającego
oka, ale obcięcie penisa nożyczkami, choć nie pokazane już z
porównywalną dokładnością tak silnie porusza wyobraźnię, że
co poniektórym może się wydawać iż z maksymalną szczegółowością
przeprowadzono ich przez cały ten, krótki, ale jakże miażdżący
w swojej wymowie, raptowny proces pozbawiania głównego bohatera
„jego męskości”. Gore najczęściej uwidacznia się w
koszmarach sennych i wizjach głównego bohatera – oba te elementy
świadczą o poruszaniu się Paula Verhoevena również w konwencji
horroru, ale co ciekawe, jednoznacznie oniryczne wstawki wcale nie
zostały osnute cięższą atmosferą od tej spowijającej realną
egzystencję filmowego Gerarda Reve'a. Sceny rozgrywające się w
jego prawdziwym, nie wyśnionym, czy urojonym życiu oddano w równie
mrocznym, przygniatającym wręcz klimacie i także tutaj starano się
(skutecznie) wywrzeć na odbiorcy wrażenie tkwienia w zwichrowanym
umyśle jednostki bądź długim koszmarze sennym, z którego nie
można się wybudzić. Paul Verhoeven bez wątpienia chciał, żeby
oba te światy, urojony-wyśniony i rzeczywisty, splatały się ze
sobą. Sukcesywnie zacierał granice rozpościerające się pomiędzy
nimi, przez co z czasem zaczęłam podawać w wątpliwość
wiarygodność dosłownie wszystkiego, co zobaczyłam. Zaczęłam
bowiem wyrabiać w sobie przekonanie, że Gerard wyśnił, czy uroił
sobie relację z Christine Halsslag, że nie jest ona realną
postacią świata przedstawionego „Czwartego człowieka” tylko
projekcją być może paranoicznego umysłu głównego bohatera UWAGA SPOILER (ale finalnie inaczej sobie to wytłumaczyłam). Bo z
czasem Gerard rzeczywiście zaczyna zachowywać się jak paranoik,
jak człowiek opętany szaleńczymi, fantastycznymi teoriami na temat
swojej domniemanej prześladowczyni. Główny bohater w swoim
mniemaniu ma powody przypuszczać, że Christine jest czarną wdową i wiedźmą KONIEC SPOILERA, że
pragnie skrzywdzić jego bądź Hermana, ale widz przez cały czas
nie może mieć absolutnej pewności, co do stabilności jego
kondycji psychicznej. Ani nawet co do bytowania głównego bohatera w
realnym świecie. Paul Verhoeven i jego ekipa w niezwykle
wysmakowany, trzymający w napięciu, zmuszający do myślenia, czasami nawet lekko dowcipny i
przede wszystkim piorunująco nastrojowy sposób przeprowadzają
widza przez nowe podniety głównego bohatera, które stopniowo
przekształcają się w istną mękę. Z czasem z taką mocą
intensyfikują unaocznioną już wcześniej atmosferę szaleństwa, z
taką gwałtownością i z takim zdecydowaniem atakują oglądającego
coraz to bardziej intrygującymi i w pewnej mierze upiornymi
wstawkami, które można tłumaczyć sobie na kilka różnych
sposobów, że nawet jeśli bardzo by się tego chciało nie można
oderwać wzroku od ekranu. To znaczy ja nie mogłam – mnie ten
obraz autentycznie zahipnotyzował, to ja aż do napisów końcowych
nie mogłam wyrwać się spod jego wpływu, oprzeć niewyobrażalnemu
magnetyzmowi emanującemu z ekranu.
„Czwarty człowiek” to jeden z najlepszych widzianych przeze mnie thrillerów. Istna perła holenderskiej kinematografii, film obok którego trudno przejść obojętnie. Klimatyczny, niejednoznaczny, bezkompromisowy i niesamowicie wciągający obraz, który zaprasza widza do nie tyle przyglądania się, ile wzięcia udziału w szaleńczym spektaklu – wpycha go w zwichrowany umysł jednostki, w szpony niepokojącego koszmaru sennego albo w osobliwą rzeczywistość, w realny (umowny) świat przedstawiony, w którym dosłownie wszystko może się zdarzyć, dlatego że nie rządzą nim znane nam prawa fizyki. Moim zdaniem to produkcja, której żadnemu wielbicielowi kina grozy nie wolno przegapić, pozycja obowiązkowa zarówno dla fanów filmowych thrillerów, jak i horrorów, bo echa tego drugiego gatunku w „Czwartym człowieku” również wybrzmiewają, i to bardzo wyraźnie. Tak więc jeśli ktoś zasilający wymienioną grupę widzów jeszcze tego dokonania Paula Verhoevena nie widział niechaj stara się jak najszybciej to naprawić. Bo spotkania z istnym mistrzostwem nie ma sensu odwlekać.
OdpowiedzUsuń,, Czwarty Mąż'' ( tak wolę :)) to także i mój niedościgniony faworyt , tutaj dosłownie co scena, to szczena na podłodze. To jest przykład wyobraźni tyleż oryginalnej, co już w pełni ukształtowanej i dojrzałej. I to z okresu , kiedy (bardzo temu bliski )David Lynch dopiero siebie budował. Verhoeven miał specyficzne widzenie wiary chrześcijańskiej . Dla niego z jednej strony ekstaza religijna była doznaniem wywodzącym się z tego samego pnia emocji, co erotyczne spełnienie , stąd te wszystkie równoległości i nakładanie na siebie obu tych symbolik. Dlatego nie jest to u niego bluźnierstwem, a zachętą do wyjścia z ciasnej kanciapy narzuconych schematów ( jednej i drugiej ). Ponadto - co obsesyjnie przewija się w wielu jego filmach - interesuje go mechanizm autosugestii , jakim skrajnie podniecony umysł, neutralne czy prozaiczne w treści obrazy przetwarza w wizualizacje stanów ekstatycznych , by wdrukować do świadomości w formie ikon i symboli. Pięknie i ironicznie zostało to ujęte w scenie , gdzie łupina z jabłka jawi się zdychającemu z pożądania bohaterowi jako aureola nad głową dziecka , uruchamiając wiadomy ciąg skojarzeń. U Verhoevena umysł religijny jest tak samo dionizyjski, jak u szaleńca czy człowieka owładniętego miłością fizyczną , tak samo daleki jest od racjonalizowania tego, co się wokół dzieje. I odwrotnie , pożądanie dzieli tylko niewielki krok od sacrum. Verhoeven uznaje to za normalne. on nie bluźni, tylko ma centralnie w dupie to , że reszta świata oddzieliła te stany ludzkiej kondycji granicą możliwie najsilniej strzeżoną.
"Dlatego nie jest to u niego bluźnierstwem, a zachętą do wyjścia z ciasnej kanciapy narzuconych schematów"
UsuńAle środki jakie stosuje do tej zachęty, przynajmniej w jednej scenie, są posunięte do takiego ekstremum, że myśl o uwłaczaniu temu co jest przez religię uznawane za święte automatycznie się nasuwa. UWAGA SPOILER Gdy Verhoeven daje do zrozumienia, że Gerard obmacywał figurę Jezusa KONIEC SPOILERA. Nie wierzę, że Verhoeven nie zdawał sobie sprawy, że może tą sceną obrazić czyjeś uczucia religijne, ale też nie twierdzę, że to było jego celem. Po prostu tak jak piszesz pokazywał to "co mu w duszy gra", a że akurat jest to sprzeczne z ogólnym spojrzeniem na chrześcijaństwo? Tym się nie przejmował. Dla mnie dobrze, ale dla niektórych chrześcijan (m.in. tych co to oprotestowują spektakle teatralne i występy Nergala) już pewnie nie.
Ale na wszelki wypadek doprecyzowałam już tę myśl w recenzji;)
UsuńVerhoeven w ogóle napisał książkę o życiu Jezusa ( nie wydaną w Polsce) , tam może być sporo na ten temat.
OdpowiedzUsuńJa wiem, czy przejaw pożądania fizycznego od razu jest taki uwłaczający ? :D Dla bohatera to było właśnie idealne nałożenie się tych ekstaz, o którym wspomniałem.
W swoim czasie przodkowie tych wojujących ortodoksów za mniejsze sprawy lądowali na arenach jako pasza dla lwów . Co w tych drugich drugich zostało o tyle, że teraz , gdyby nie normy cywilizacji, pewnie robiliby to samo z ,,obrażającymi uczucia'' ( WTF ? co to za uczucia, które można obrazić , sami między wierszami demaskują ich słabość ).
Ta, i to pojęcie weszło do polskiego Kodeksu Karnego (art. 196) - obraza tychże uczuć jest karalna. O ścisłą definicję mnie nie pytaj, bo jedyne co zrozumiałam z debat w mediach na ten temat to tyle, że nie wolno obrażać uczuć religijnych:D Jakoś mało kto bierze pod uwagę to jak bezsensownie to sformułowanie brzmi i jak bardzo nieprecyzyjny jest owy zapis w KK...
UsuńMówi się "ów zapis".
UsuńO dzięki - warto wiedzieć.
Usuń