Młoda
para, Clark Newman i Lisa Snipes, zmierzając do Kalifornii znajduje
mało uczęszczaną drogę skrótową. Jak się wkrótce przekonują
ta okolica została zdominowana przez węże, jednak udaje im się
przeprawić przez niebezpieczny odcinek szosy. Gdy docierają do
zaludnionych terenów Clark zostaje ukąszony w dłoń przez węża
ukrywającego się w bagażniku jego samochodu. Miejscowy lekarz,
Harry Morton, podaje mu antidotum, ale nazajutrz po odjeździe Clarka
i Lisy mężczyzna uświadamia sobie, że zaaplikował chłopakowi
niewłaściwy środek. Morton rusza śladami podróżującej parki,
która tymczasem boryka się z poważnymi problemami. Clark nagle
staje się agresywny, a nieświadoma przyczyn jego zachowania Lisa
zaczyna rozważać porzucenie chłopaka. Newman stara się ukryć
przed nią głowę węża, która wyrosła w miejscu jego dłoni,
jednocześnie próbując powstrzymać gada przed atakowaniem
napotkanych ludzi.
W
1987 roku pojawiła się filmowa adaptacja opowiadania „Kolor z
przestworzy” H.P. Lovecrafta w reżyserii Davida Keitha pt. „The
Curse”. Film zyskał swoich fanów, ale nie odniósł jakiegoś
spektakularnego sukcesu, co jednak nie przeszkodziło ludziom z
branży filmowej podpiąć trzech horrorów powstałych w kolejnych
latach pod ten tytuł. Omawiany film Frederico Prosperiego (stworzony pod pseudonimem: Fred Goodwin) początkowo
miał być dystrybuowany, jako oddzielna produkcja, niepowiązana z
żadnym wcześniejszym obrazem, ale dystrybutorzy w swojej mądrości
uznali, że korzystniejsze będzie rozpowszechnianie jej pod tytułem
„Curse II: The Bite”. Horror Seana Bartona z 1991 roku w Stanach
Zjednoczonych nosił tytuł „Curse III: Blood Sacrifice”, a
powstałemu jeszcze przed obiema tymi pozycjami obrazowi Davida
Schmoellera nadano między innymi miano „Curse IV: The Ultimate
Sacrifice”, choć akurat w tym przypadku czołowy tytuł brzmiał:
„Catacombs”. W Polsce nie zabawiano się w podpinanie trzech
wymienionych pozycji pod dziełko Davida Keitha i słusznie, bo
fabularnie do niego nie nawiązują. U nas niniejsze pozycje są
znane pod tytułami: „Klątwa”, „Ukąszenie”, kolejna
„Klątwa” i „Katakumby”.
Amerykańsko-włosko-japońskie
„Ukąszenie” powstało w oparciu o scenariusz Susan Zelouf i
Frederico Prosperiego, który był odpowiedzialny również za
reżyserię. To jedyny film tego artysty, ale patrząc na efekt jego
pracy przykro się robi, że nie kontynuował swojej przygody z
reżyserią w gatunku, w którym pokazał się opinii publicznej pod
koniec lat 80-tych XX wieku. Do seansu skłoniła mnie absurdalna
myśl przewodnia tego obrazu – motyw głowy węża wyrosłej w
miejscu dłoni dwudziestoparoletniego mężczyzny. Z takim
kuriozalnym założeniem jeszcze się nie spotkałam, a że lubię
wszystko, co dziwne zapragnęłam czym prędzej zapoznać się z tym
mało znanym dziełkiem klasy B. I jak się okazało dokonałam
słusznego wyboru, bo Frederico Prosperi wykazał się w „Ukąszeniu”
dużą znajomością gatunku, nie pozwalając aby niski budżet był
przeszkodą w stworzeniu naprawdę zacnego widowiska. „Ukąszenie”
to horror drogi, zdecydowanie nieodpowiedni dla osób zmagających
się z ofidiofobią, a przynajmniej nie dla tych z nich, którzy nie
są w stanie znieść widoku węży nie tylko w rzeczywistości, ale
również na ekranie. W filmie wykorzystano prawdziwe gady, ale to
nie one były nośnikiem największej grozy – twórcy wszak nie
ograniczyli się do czegoś tak pospolitego, jak ujęcia z wężami
atakującymi jakichś nieszczęśników. Horror Frederico Prosperiego
nie jest animal attackiem z gadami w rolach głównych, choć
na początku może się tak wydawać. Widzimy wówczas młodą
zakochaną parę kreowaną przez J. Eddiego Pecka i Jill Schoelen
(warsztat mężczyzny bardziej mniej przekonał – kobieta bowiem
zwykła nieco przesadzać z ekspresją również w scenach, w których
była ona niepożądana), przemierzającą szosę, która ma ich
doprowadzić do Kalifornii. Jałowe, skąpane w wyblakłym świetle
tereny rozciągające się po obu stronach szosy już na początku
atakują widza aurą wyalienowania, doprawioną nutką czającego się
zagrożenia, wprowadzaną wówczas głównie dzięki nastrojowej
oprawie muzycznej doskonale zharmonizowanej z delikatnie przybrudzoną
kolorystyką. Ale nie bez znaczenia jest również prolog, który
miał dać widzom do zrozumienia, że na tym terenie przeprowadzało
się jakieś eksperymenty z wężami. Szczerze powiedziawszy nie
spodziewałam się tak klimatycznych ujęć po filmie bazującym na
takim absurdalnym pomyśle. Nastawiałam się raczej na czystą
groteskę z przewagą akcentów komediowych. Tymczasem twórcy
„Ukąszenia” już na wstępie wyprowadzili mnie z mylnego
przekonania, udowadniając, że tak dziwaczny koncept może doskonale
współgrać z gęstą atmosferą zaszczucia, umiejętnie potęgowaną
w miarę rozwijania się akcji. Byłam wręcz oczarowana przyblakłymi
zdjęciami i rozciągającymi się wszędzie jak okiem sięgnąć
wyludnionymi, skąpanymi w gorących promieniach słonecznych
pustynnymi terenami. Na początku scenarzyści zdecydowali się na
lekki ukłon w stronę znanego motywu kina grozy – jeden z
miejscowych przestrzega wówczas protagonistów przed wybieraniem
skrótowej trasy, doradzając trzymanie się głównej drogi. Jak to
zwykle w takich przypadkach bywa młodzi ludzie postanawiają
zignorować tę radę. Ich decyzja zapewne zaalarmuje dobrze
obeznanych z gatunkiem odbiorców, natchnie ich przekonaniem, że to
posunięcie zaowocuje jakimś zagrożeniem. Rozjechanie niezliczonych
węży wylegujących się na rozgrzanym asfalcie to jedynie przedsmak
koszmaru, z jakim przyjdzie im się zmierzyć, ale już wówczas
twórcy „Ukąszenia” udowadniają, że potrafią w doskonałym
stylu przeprowadzić odbiorców przez chwile szczytowej grozy,
wykrzesać maksimum napięcia nawet z ujęć, w których
protagonistom bezpośrednio nic nie zagraża, ponieważ podczas owej
szaleńszej przeprawy znajdują się wewnątrz zamkniętego pojazdu.
No może poza gadem ukrywającym się z tyłu pojazdu, z którego
obecności zdajemy sobie sprawę i tylko czekamy na jego rychły
atak.
Kiedy
Clark i Lisa docierają do obskurnej stacji benzynowej, samotnej
przystani pośrodku pustkowia, scenarzyści poświęcają chwilę
mało odkrywczemu przesłaniu, w którym jednak próżno szukać
przekłamania. Podejrzanie się zachowujący właściciel tego
chylącego się ku upadkowi przybytku informuje wówczas Clarka, że
rasa ludzka szkodzi całej planecie, że nasza destrukcyjna natura w
niedalekiej przyszłości zaowocuje zniszczeniem dóbr naturalnych,
że przetrwają tylko najsilniejsi przedstawiciele homo sapiens,
którzy najpewniej będą kontynuować ten niszczący proces. Zaraz
po tym apokaliptycznym wyznaniu twórcy przechodzą do wydarzenia,
które ma na celu nieco uchylić rąbka tajemnicy, odnośnie
zagrożenia, jakie zawisło nad bohaterami filmu. I porazić
odbiorców realistycznymi efektami specjalnymi. Makabra mająca
miejsce w piwnicy z udziałem wymyślnej, doskonale oddanej na
ekranie krzyżówki psa i węża niesie za sobą dwa przekazy. Po
pierwsze twórcy dają nam do zrozumienia, że nie będą ukrywać
przed wzrokiem widza szczegółów umiarkowanie krwawych, acz
pomysłowych mordów, a po drugie zdradzają, że wbrew wcześniejszym
aluzjom Clark i Lisa nie będą zmuszeni do stawienia czoła czemuś
tak pospolitemu, jak zwyczajne węże. Bo główny antagonista z całą
pewnością nie ma w sobie nic zwyczajnego – można mu zarzucić
nieco kiczowatą aparycję, ale chyba nie znajdzie się nikt, kto
wytknie mu pospolitość. Zanim jednak twórcy pozwolą nam zobaczyć
w całej oślizgłej okazałości to kuriozum wyrastające z ręki
głównego bohatera, które znajduje upodobanie w wyciąganiu
wnętrzności z ciał ludzi poprzez ich otwór gębowy (tak, kamera
nie ucieka również przed taką dosadnością) fabuła przez dłuższy
czas będzie skoncentrowana na płaszczyźnie psychologicznej, obicie
podlaną gęstą atmosferą grozy oraz sporadycznie urozmaicaną
akcentami komediowymi z udziałem lekarza Harry'ego Mortona, w
którego w idealnym stylu wcielił się Jamie Farr. Osoby
nastawiające się na długi spektaklu przemocy prawdopodobnie
poczują się rozczarowani środkową partią „Ukąszenia”, ale z
mojego punktu widzenia scenarzyści dokonali właściwego wyboru.
Skupienie na zmianach zachodzących w osobowości Clarka, częste
najazdy kamer na jego chorobliwe, spocone oblicze i wzrok, z którego
czasami bije czysta wściekłość sprawiły, że w stanie
najwyższego napięcia wyczekiwałam uderzeń nietypowej kończyny.
Gdyby Frederico Prosperi zastąpił owe złowieszcze sekwencje
mnogością krwawych mordów najprawdopodobniej szybko by mi to
spowszedniało, a los protagonistów całkowicie przestałby mnie
obchodzić. Obranie takiego kierunku zaowocowało przywiązaniem do
głównych bohaterów i oczywiście pozostawaniem w stanie ciągłej
gotowości na rzeź, która wcześniej, czy później musi nastąpić.
A kiedy to już się dzieje nie pozostaje nic innego, jak
pogratulować scenarzystom inwencji i pochwalić nieoceniony wkład
ludzi odpowiedzialnych za efekty specjalne, z których wyraźnie
przebijało zamiłowanie do body horrorów. Okropieństwa,
którymi raczy nas dynamiczna końcówka i kilka mordów
zaserwowanych wcześniej tchną takim realizmem i pomysłowością,
że aż trudno uwierzyć, że „Ukąszenie” cieszy się tak małym
zainteresowaniem wielbicieli nieprzesadnie krwawego kina grozy klasy
B. Zresztą zdumiewa mnie również, że tak klimatyczna oprawa
audiowizualna została doceniona jedynie przez nielicznych odbiorców
„Ukąszenia”, bo moim zdaniem ten element wypada tak samo dobrze,
jak bardziej zachwalana warstwa gore.
Poszukiwaczy osobliwych motywów (które notabene pomimo swojej kuriozalności nie
osuwają się w otchłań kiczowatej groteski) do seansu „Ukąszenia”
powinna zachęcić przede wszystkim informacja, że oto będą mieć
do czynienia z historią chłopaka, który w miejscu dłoni ma głowę
węża. Podejrzewam, że tej grupie widzów nie trzeba zdradzać
wiele więcej, aby dali szansę tej produkcji, ale dobrze by było,
gdyby przedsięwzięciem Frederico Prosperiego zainteresowała się
szersza grupa odbiorców, również ta gustująca w bardziej
klimatycznych horrorach, bo wymyślne efekty specjalne to tylko jedno
z dobrodziejstw, jakie ta produkcja ma do zaoferowania. Arcydziełem
kina grozy zdecydowanie nie jest, ale moim zdaniem wyróżnia się na
tle wielu horrorów klasy B lat 80-tych. Co zważywszy na
moją sympatię do tego typu obrazów jest naprawdę dużym
komplementem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz