Profesor Ethridge prowadzi badania na jednym z amerykańskich uniwersytetów.
Mężczyzna stara się opracować sposób wszczepiania wspomnień ludziom, którzy
stracili pamięć. Swoje doświadczenia prowadzi na małpie. Tymczasem Sam Nash i
Frank Duffy, redaktorzy studenckiej gazety, starają się o wywiad z profesorem.
Kiedy ich próby zawodzą Frank włamuje się nocą do laboratorium Ethridge’a,
gdzie zostaje zadrapany przez doświadczalną małpę. Niedługo potem chłopak
zaczyna wykazywać objawy choroby, która z czasem zamienia go w bezrozumną,
agresywną bestię.
Włosko-amerykański debiutancki horror Vittorio Rambaldi’ego, na podstawie
scenariusza samego Umberto Lenzi’ego (twórcy m.in. „Zjedzonych żywcem” i „Cannibal Ferox”). Pomimo znanego nazwiska scenarzysty „Instynkt mordu” nawet w kręgach
wielbicieli włoskiego kina grozy z lat 80-tych przeszedł bez większego echa.
Podejrzewam, że winą za to można obarczyć dużą inspirację amerykańskimi teen horrorami, które nie cieszą się
większym powodzeniem wśród poważnych koneserów gatunku. Ja na szczęście poważna
nie jestem, dlatego też całkiem nieźle bawiłam się w trakcie seansu.
Problematyka filmu po opisie może się kojarzyć z estetyką zombie movies. Mamy uniwersytet, na
którym zaczyna szerzyć się dziwna zaraza. Jednak specyfika choroby oraz sposób
jej rozprzestrzeniania się nie przystają do typowych horrorów o żywych trupach.
Twórcy dosyć szczegółowo obrazują widzom rozwój choroby na przykładzie
pierwszego zarażonego, Franka Duffy’ego. Chłopak początkowo odczuwa delikatne
osłabienie, następnie zaczyna trawić go gorączka, a miejsce, w którym zraniła
go poddawana eksperymentom małpa pulsuje. Jego osobowość z czasem zaczyna się
zmieniać – Frank zyskuje większą siłę, ale równocześnie chwilami zapomina kim
jest. Jego zachowaniem kieruje instynkt mordu, bezrozumna wściekłość, którą
wyładowuje na ludziach przebywających na terenie kampusu. Chociaż w późniejszej
fazie choroby Duffy zabija każdego, kto stanie mu na drodze, nie łaknie
ludzkiego mięsa, jak zombie. Jego wygląd również ulega dużej metamorfozie.
Twarz pokrywają pęcherze, krew i lepka maź, a wzrok staje się obłędny. Cieszy
mnie, że twórcy postawili na minimalistyczną charakteryzację, ponieważ robiła
ona bardzo realistyczne wrażenie – większe kombinowanie zapewne byłoby mniej
przekonujące. Na uwagę zasługuje też sposób rozprzestrzeniania się choroby. Zarówno
Frank, jak i inne ofiary zarazy mogą zainfekować człowieka poprzez ugryzienie
bądź zadrapanie, czyli znowuż inaczej niż w zombie
movies, ale za to podobnie jak w filmach o wilkołakach. Oprócz tajemniczej
choroby „Instynkt mordu” porusza również wątek klasycznego burzyciela.
Szalonego naukowca, profesora Ethridge, tak bardzo zaangażowanego w swoje
badania nad odzyskiwaniem pamięci, że nieprzejmującego się poważnymi komplikacjami
swojej pracy. A wręcz próbującego wykorzystać zarażonych studentów do swoich
eksperymentów. Oglądając „Instynkt mordu” miałam nieodparte wrażenie, że twórcy
bardziej inspirowali się „Szaleńcami”, „Dreszczami” i „Wściekłością”, aniżeli
jak by się to mogło po opisie filmu wydawać, klasycznymi zombie movies. Cóż, od Cronenberga Rambali’ego dzieli przepaść, ale
myślę, że lepiej wykorzystał tematykę zarazy zamieniającej ludzi w krwiożercze
bestie od George’a Romero.
Klimat, jak na typowy teen horror
przystało jest bardzo lekki – nie uświadczymy tutaj aury wszechobecnego brudu i
tajemniczości, na co wskazuje już pierwsza, stateczna połowa filmu. Przyznaję,
że troszkę za mocno ją rozwleczono. Relacje pomiędzy głównymi bohaterami, Samem
(niesamowicie charyzmatyczny Patrick Lowe), Frankiem, Cheryl i Debbie w
realiach studenckich przez pierwsze kilkanaście minut były wręcz wskazane, aby
utożsamić widzów z tymi postaciami, ale po upływie pół godziny byłam nimi już
troszkę zmęczona. O wiele lepiej twórcy by zrobili, gdyby nieco okroili te
monotonne sceny. Właściwa akcja następuje dopiero w drugiej połowie projekcji,
która choć nie epatuje większym rozlewem krwi przyciąga oko realistyczną charakteryzacją
zarażonych oraz paroma pełnymi napięcia ujęciami. Zaskakują również osoby, które
jako pierwsze padają ofiarami choroby – po tak długim wstępie, zapoznającym nas
z tymi bohaterami można by się spodziewać, że ujdą z życiem, zamiast stać się
źródłem zarazy. Same sceny mordów przystają raczej do slasherów, aniżeli modelowych horrorów o epidemiach. Niektóre całkiem
pomysłowe (zrywanie skalpu i zgniecenie składającymi się schodami), ale za to
wszystkie niemalże bezkrwawe. Tak jakby początkujący wówczas Rambaldi nie
posiadał większych funduszy na mocne efekty specjalne bądź nie wierzył, że uda
mu się realistycznie je zaprezentować. W trakcie niemalże każdego ataku
zarażonego kamera ucieka gdzieś w bok, wzdragając się przed skupieniem się na
szczegółach mordu. Pewnie o wiele lepiej by to wypadło, gdyby twórcy wykazali
się większą odwagą, ale takie obsesyjne wręcz unikanie gore nie przeszkadzało mi zanadto. Zamiast oczekiwać epatowania
makabrą nastawiłam się na lekką rozrywkę i właśnie to dostałam, ale w takim
odbiorze filmu znacznie pomogło mi moje uwielbienie do amerykańskich slasherów, które również unikają daleko
idącej makabry. Wielbiciele mocnego gore mogą
natomiast poczuć się zawiedzeni.
Kulminacyjne sceny mają miejsce w trakcje halloweenowego balu (czyli „Instynkt
mordu” wydaje się być idealną pozycją na jutrzejszy wieczór), który zaskoczył
mnie zjawiskowymi strojami studentów – naga kobieta z piersiami na plecach i
tyłkiem z przodu, postać odwrócona do góry nogami, czy potworek z twarzą
wewnątrz innej twarzy. Ale nie tylko barwna sceneria robi pod koniec wrażenie.
Napięcie również wzrasta niewspółmiernie w porównaniu do statecznego początku.
Sceny pościgów, choć chaotyczne zwracają uwagę nastrojową ścieżką dźwiękową i
ciemną kolorystyką. Klimat zagęszcza również spora liczna zarażonych, które atakują
pozostałą przy zdrowych zmysłach dwójkę głównych bohaterów. Liczebna przewaga
wrogów wprowadza całkiem zgrabną atmosferę zaszczucia, co zrekompensowało mi
oszczędny rozlew krwi.
„Instynkt mordu” z całą pewnością nie jest najlepszym reprezentantem
włoskiego kina grozy. Winę za to może ponosić współpraca z Amerykanami, ale też
brak doświadczenia reżysera. W kategoriach lekkiego teen horrorku, pozbawionego zapadających w pamięć scen gore, ale za to zachwycającego minimalistyczną
charakteryzacją zarażonych i zgrabnym budowaniem napięcia może zdać egzamin.
Ale tylko wówczas, jeśli nie będziemy spodziewać się fajerwerków.
Kiedy siadam w końcu i mam czas, żeby poczytać Twoje recenzje, stwierdzam, że jestem do tyłu o... kilka ładnych tygodni, ech... też bym chciała mieć takie tempo pracy, jak Ty na swojej stronie :-) A tak serio - naprawdę nie pamiętam tego filmu. Jeśli chodzi o włoskie kino grozy, jakoś specjalnie nie przepadam, a jeszcze skoro piszesz, że rzeczywiście przeszedł bez echa, to podejrzewam, że prawie na pewno go nie widziałam.
OdpowiedzUsuńP.S. Jutro standardowo jakiś maratonik? :-)
CAT
http://catinthewell.pl/
Pewnie, że tak;) Miałam iść do Cinema City, ale jak zobaczyłam repertuar to się zniechęciłam (nic, co bym chciała obejrzeć ponownie lub pierwszy raz jak w przypadku [Rec] 4). A więc, żeby nie zmarnować nocy zostanę w domu i postawię na klasyki z video nasty.
Usuń