czwartek, 30 października 2014

„Instynkt mordu” (1988)


Profesor Ethridge prowadzi badania na jednym z amerykańskich uniwersytetów. Mężczyzna stara się opracować sposób wszczepiania wspomnień ludziom, którzy stracili pamięć. Swoje doświadczenia prowadzi na małpie. Tymczasem Sam Nash i Frank Duffy, redaktorzy studenckiej gazety, starają się o wywiad z profesorem. Kiedy ich próby zawodzą Frank włamuje się nocą do laboratorium Ethridge’a, gdzie zostaje zadrapany przez doświadczalną małpę. Niedługo potem chłopak zaczyna wykazywać objawy choroby, która z czasem zamienia go w bezrozumną, agresywną bestię.

Włosko-amerykański debiutancki horror Vittorio Rambaldi’ego, na podstawie scenariusza samego Umberto Lenzi’ego (twórcy m.in. „Zjedzonych żywcem” i „Cannibal Ferox”). Pomimo znanego nazwiska scenarzysty „Instynkt mordu” nawet w kręgach wielbicieli włoskiego kina grozy z lat 80-tych przeszedł bez większego echa. Podejrzewam, że winą za to można obarczyć dużą inspirację amerykańskimi teen horrorami, które nie cieszą się większym powodzeniem wśród poważnych koneserów gatunku. Ja na szczęście poważna nie jestem, dlatego też całkiem nieźle bawiłam się w trakcie seansu.

Problematyka filmu po opisie może się kojarzyć z estetyką zombie movies. Mamy uniwersytet, na którym zaczyna szerzyć się dziwna zaraza. Jednak specyfika choroby oraz sposób jej rozprzestrzeniania się nie przystają do typowych horrorów o żywych trupach. Twórcy dosyć szczegółowo obrazują widzom rozwój choroby na przykładzie pierwszego zarażonego, Franka Duffy’ego. Chłopak początkowo odczuwa delikatne osłabienie, następnie zaczyna trawić go gorączka, a miejsce, w którym zraniła go poddawana eksperymentom małpa pulsuje. Jego osobowość z czasem zaczyna się zmieniać – Frank zyskuje większą siłę, ale równocześnie chwilami zapomina kim jest. Jego zachowaniem kieruje instynkt mordu, bezrozumna wściekłość, którą wyładowuje na ludziach przebywających na terenie kampusu. Chociaż w późniejszej fazie choroby Duffy zabija każdego, kto stanie mu na drodze, nie łaknie ludzkiego mięsa, jak zombie. Jego wygląd również ulega dużej metamorfozie. Twarz pokrywają pęcherze, krew i lepka maź, a wzrok staje się obłędny. Cieszy mnie, że twórcy postawili na minimalistyczną charakteryzację, ponieważ robiła ona bardzo realistyczne wrażenie – większe kombinowanie zapewne byłoby mniej przekonujące. Na uwagę zasługuje też sposób rozprzestrzeniania się choroby. Zarówno Frank, jak i inne ofiary zarazy mogą zainfekować człowieka poprzez ugryzienie bądź zadrapanie, czyli znowuż inaczej niż w zombie movies, ale za to podobnie jak w filmach o wilkołakach. Oprócz tajemniczej choroby „Instynkt mordu” porusza również wątek klasycznego burzyciela. Szalonego naukowca, profesora Ethridge, tak bardzo zaangażowanego w swoje badania nad odzyskiwaniem pamięci, że nieprzejmującego się poważnymi komplikacjami swojej pracy. A wręcz próbującego wykorzystać zarażonych studentów do swoich eksperymentów. Oglądając „Instynkt mordu” miałam nieodparte wrażenie, że twórcy bardziej inspirowali się „Szaleńcami”, „Dreszczami” i „Wściekłością”, aniżeli jak by się to mogło po opisie filmu wydawać, klasycznymi zombie movies. Cóż, od Cronenberga Rambali’ego dzieli przepaść, ale myślę, że lepiej wykorzystał tematykę zarazy zamieniającej ludzi w krwiożercze bestie od George’a Romero.

Klimat, jak na typowy teen horror przystało jest bardzo lekki – nie uświadczymy tutaj aury wszechobecnego brudu i tajemniczości, na co wskazuje już pierwsza, stateczna połowa filmu. Przyznaję, że troszkę za mocno ją rozwleczono. Relacje pomiędzy głównymi bohaterami, Samem (niesamowicie charyzmatyczny Patrick Lowe), Frankiem, Cheryl i Debbie w realiach studenckich przez pierwsze kilkanaście minut były wręcz wskazane, aby utożsamić widzów z tymi postaciami, ale po upływie pół godziny byłam nimi już troszkę zmęczona. O wiele lepiej twórcy by zrobili, gdyby nieco okroili te monotonne sceny. Właściwa akcja następuje dopiero w drugiej połowie projekcji, która choć nie epatuje większym rozlewem krwi przyciąga oko realistyczną charakteryzacją zarażonych oraz paroma pełnymi napięcia ujęciami. Zaskakują również osoby, które jako pierwsze padają ofiarami choroby – po tak długim wstępie, zapoznającym nas z tymi bohaterami można by się spodziewać, że ujdą z życiem, zamiast stać się źródłem zarazy. Same sceny mordów przystają raczej do slasherów, aniżeli modelowych horrorów o epidemiach. Niektóre całkiem pomysłowe (zrywanie skalpu i zgniecenie składającymi się schodami), ale za to wszystkie niemalże bezkrwawe. Tak jakby początkujący wówczas Rambaldi nie posiadał większych funduszy na mocne efekty specjalne bądź nie wierzył, że uda mu się realistycznie je zaprezentować. W trakcie niemalże każdego ataku zarażonego kamera ucieka gdzieś w bok, wzdragając się przed skupieniem się na szczegółach mordu. Pewnie o wiele lepiej by to wypadło, gdyby twórcy wykazali się większą odwagą, ale takie obsesyjne wręcz unikanie gore nie przeszkadzało mi zanadto. Zamiast oczekiwać epatowania makabrą nastawiłam się na lekką rozrywkę i właśnie to dostałam, ale w takim odbiorze filmu znacznie pomogło mi moje uwielbienie do amerykańskich slasherów, które również unikają daleko idącej makabry. Wielbiciele mocnego gore mogą natomiast poczuć się zawiedzeni.

Kulminacyjne sceny mają miejsce w trakcje halloweenowego balu (czyli „Instynkt mordu” wydaje się być idealną pozycją na jutrzejszy wieczór), który zaskoczył mnie zjawiskowymi strojami studentów – naga kobieta z piersiami na plecach i tyłkiem z przodu, postać odwrócona do góry nogami, czy potworek z twarzą wewnątrz innej twarzy. Ale nie tylko barwna sceneria robi pod koniec wrażenie. Napięcie również wzrasta niewspółmiernie w porównaniu do statecznego początku. Sceny pościgów, choć chaotyczne zwracają uwagę nastrojową ścieżką dźwiękową i ciemną kolorystyką. Klimat zagęszcza również spora liczna zarażonych, które atakują pozostałą przy zdrowych zmysłach dwójkę głównych bohaterów. Liczebna przewaga wrogów wprowadza całkiem zgrabną atmosferę zaszczucia, co zrekompensowało mi oszczędny rozlew krwi.

„Instynkt mordu” z całą pewnością nie jest najlepszym reprezentantem włoskiego kina grozy. Winę za to może ponosić współpraca z Amerykanami, ale też brak doświadczenia reżysera. W kategoriach lekkiego teen horrorku, pozbawionego zapadających w pamięć scen gore, ale za to zachwycającego minimalistyczną charakteryzacją zarażonych i zgrabnym budowaniem napięcia może zdać egzamin. Ale tylko wówczas, jeśli nie będziemy spodziewać się fajerwerków.  

2 komentarze:

  1. Kiedy siadam w końcu i mam czas, żeby poczytać Twoje recenzje, stwierdzam, że jestem do tyłu o... kilka ładnych tygodni, ech... też bym chciała mieć takie tempo pracy, jak Ty na swojej stronie :-) A tak serio - naprawdę nie pamiętam tego filmu. Jeśli chodzi o włoskie kino grozy, jakoś specjalnie nie przepadam, a jeszcze skoro piszesz, że rzeczywiście przeszedł bez echa, to podejrzewam, że prawie na pewno go nie widziałam.

    P.S. Jutro standardowo jakiś maratonik? :-)

    CAT
    http://catinthewell.pl/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie, że tak;) Miałam iść do Cinema City, ale jak zobaczyłam repertuar to się zniechęciłam (nic, co bym chciała obejrzeć ponownie lub pierwszy raz jak w przypadku [Rec] 4). A więc, żeby nie zmarnować nocy zostanę w domu i postawię na klasyki z video nasty.

      Usuń