Baletnica, Nina Sayers, marzy o dostaniu głównej roli w najnowszym przedstawieniu.
Jej ambicję podsyca nadopiekuńcza matka, Erica, która niemalże całkowicie
podporządkowała sobie dorosłą córkę. Gdy dyrektor teatru, Thomas Leroy, ogłasza,
że właśnie rozpoczyna próby do najnowszego przedstawienia, inspirowanego „Jeziorem
łabędzim” i poszukuje idealnej solistki do podwójnej roli białego i czarnego
łabędzia, Nina jest zdeterminowana, aby ją zdobyć. Choć jest przekonana, że nie
zdoła dorównać odchodzącej właśnie z branży, doskonałej baletnicy, Beth,
wypromowanej przez Thomasa, wie, że to jej jedyna szansa, aby zaistnieć w
dziedzinie, którą kocha. Dyrektor postanawia dać jej szansę, choć ma
wątpliwości, czy wyciszona Nina poradzi sobie z trudną kreacją złej siostry,
czarnego łabędzia. Dziewczyna tak bardzo pragnie podołać wyzwaniu, że pozwala
swojej psychice zasymilować się z rolą, która wkrótce zaczyna rzutować na jej
życie i postrzeganie rzeczywistości.
Reżyser Darren Aronofsky największą sympatię widzów zaskarbił sobie swoim bądź,
co bądź trudnym interpretacyjnie „Requiem dla snu”. Jego oddani wielbiciele po „Czarnym
łabędziu” spodziewali się równie skomplikowanego, surrealistycznego widowiska,
ale pomimo uznania krytyki zawiedli się prostą jak na tego reżysera osią
fabularną. Ja tam nie jestem wielbicielką Aronofsky’ego, więc być może, dlatego
zakochałam się w tym filmie - według jego fanów, zupełnie odmiennym od jego
wcześniejszych skomplikowanych obrazów. Albo, co bardziej prawdopodobne moją
sympatię zaskarbiło sobie jego niewiarygodne, jak na dzisiejszy poziom gatunku,
wyczucie grozy. Tak, oficjalnie „Czarnego łabędzia” sklasyfikowano, jako
hybrydę dramatu psychologicznego z thrillerem, ale tylko ślepiec nie dojrzy
uciekania się do estetyki horroru w kilku niepokojących scenach i to w tak
umiejętny sposób, że aż człowiek zaczyna się zastanawiać, dlaczego Aronofsky
nigdy nie spróbował swoich sił w kinie grozy.
Krytycy porównywali „Czarnego łabędzia” do „Dziecka Rosemary”, ale reżyser utrzymywał,
że jego inspiracją były inne filmy Romana Polańskiego („Lokator” i „Wstręt”)
oraz wcześniejsza twórczość Davida Cronenberga. Choć film był wielokrotnie
nagradzany najmocniej doceniono (również Oscarem) odtwórczynię roli głównej,
Natalie Portman, która moim zdaniem jest mocno przeceniana. Z całą pewnością ma
wielkie szczęście do ciekawych ról, ale poza Amidalą w „Gwiezdnych wojnach”
jeszcze nie pokazała mi nic, co na dłużej wbiłoby się w pamięć. Gra poprawnie,
co do tego nie mam żadnych wątpliwości, ale jej warsztatowi brakuje większego
szaleństwa, które wyróżniłoby ją na tle innych hollywoodzkich gwiazd. Podobnie
zaprezentowała się w „Czarnym łabędziu” – jej trudnej kreacji nie można niczego
zarzucić, ale też nie pokazała nic, czego wcześniej w podobnych rolach bym nie
widziała. Już u partnerującej jej Mily Kunis widziałam większy potencjał
uosabiany przez wrodzoną swobodę ekspresji.
Mimo, że „Czarny łabędź” to film hollywoodzki można to dojrzeć jedynie w
gwiazdorskiej obsadzie, bo Aronofsky zrezygnował z realizacyjnego splendoru na
rzecz realistycznego minimalizmu i gęstego klimatu grozy. Nie uświadczymy tutaj
efektów komputerowych, szybkiego montażu i zawrotnej akcji tak typowych dla wysokobudżetowych
amerykańskich produkcji. Nawet finalne przedstawienie, w którym twórcy mogli
mocniej zaszaleć nie niszcząc przy tym nastroju jest jak na film tego formatu
mocno ubogie – oszczędne dekoracje, proste kostiumy… No cóż, nie można oprzeć
się wrażeniu, że Aronofsky dał delikatnego prztyczka w nos temu całemu hollywoodzkiemu
przepychowi, sygnalizując widzom, że nie wyparł się swojego stylu na rzecz bogactwa, że fabuła i klimat wszechobecnego szaleństwa są dla niego o wiele ważniejsze od zapierających
dech w piersiach efektów specjalnych. I za to ogromny plus, ale „Czarny łabędź”
nie robiłby na mnie takiego wrażenia tylko przez wzgląd na minimalistyczną
realizację. Jego największą siłą jest intrygująca fabuła, od której nie sposób się
oderwać.
Pomijając wszystkie ozdobniki twórcy konfrontują nas tutaj z uniwersalną opowieścią
o chorobie psychicznej, która choć pozbawiona większej oryginalności ma w sobie
coś, co intryguje już od pierwszych minut seansu. Czerpiąc inspirację z „Jeziora
łabędziego” i wzbogacając widowisko skomponowaną przez Piotra Czajkowskiego niezapomnianą
muzyką Aronofsky przedstawia nam Ninę Sayers, która dostaje podwójną rolę w
najnowszym przedstawieniu Thomasa Leroya. Ma kreować niewinnego, dobrego
białego łabędzia i jego złą siostrę bliźniaczkę. Jej życie przypomina
egzystencję białego łabędzia – u boku nadopiekuńczej matki skupia się jedynie
na balecie i pośrednio zahamowywaniu procesu dorastania. Kariera Niny jest dla
jej rodzicielki substytutem jej niespełnionych marzeń, dlatego z całą mocą
wspiera ją w drodze na szczyt, przy okazji spychając jej jestestwo do pozycji dwunastoletniego
dziecka. Relacje Niny z matką trudno jednoznacznie określić. Wiadomo, że do
pewnego stopnia są niezdrowe, bowiem kobieta wstrzymuje dorastanie córki, ale
Aronofsky gdzieś w podtekstach sugeruje również bardziej patologiczny związek,
który można przypisać halucynacjom dziewczyny, albo przyjąć go za klucz do
rozszyfrowania ich zagadkowej relacji (to scenarzyści pozostawiają naszej
indywidualnej interpretacji). Upragniona rola w przedstawieniu przerwie ten
zaklęty krąg. Dzięki Thomasowi, który doprowadzi do seksualnego przebudzenia
Niny (poprzez molestowanie, ale akceptowane przez dziewczynę, bo uwalnia z niej
pasję potrzebną do idealnego wczucia się w rolę) oraz nowej koleżance,
niegrzecznej Lily nasza bohaterka odkryje drugi, dorosły świat, którego jak
dotąd niedane jej było poznać. Imprezy, alkohol, narkotyki, przygodny seks i
ciągłe masturbacje są sygnałem, że Nina zaczyna odrzucać dziecięcy płaszczyk i
zaczyna wkraczać w dorosłość, przy okazji zmieniając się w złego łabędzia. No
właśnie, większość widzów sądzi, że czarny łabędź, który zakorzenił się w
umyśle głównej bohaterki, i któremu powoli acz konsekwentnie się poddaje ma
uosabiać złą stronę jej natury, natomiast biały, symbolizujący je życie przed
zdobyciem upragnionej roli to jej jasna strona. Ja uważam inaczej. Choć
przekonanie Niny, że zamienia się w czarnego łabędzia (w rzeczywistości będące
dosłownym przykładem nadmiernego wczucia się w rolę przez aktora) nieuchronnie
prowadzi ją do destrukcji ma też swoje dobre strony: pozwala jej dorosnąć,
wyrwać się z kokonu stworzonego przez nadopiekuńczą rodzicielkę i uświadomić
jej, że nie ma już dwunastu lat. Problem tylko w tym, że to przebudzenie następuje
stanowczo za późno i z całą pewnością w dosyć hardcorowym stylu.
Choć Nina okaleczała się już w swoich niewinnych czasach w miarę rozwoju
choroby robi to częściej – rozdrapuje plecy, z których wkrótce wydłubie (w
swoim umyśle) czarne pióro. Takich sygnałów metamorfozy głównej bohaterki jest
o wiele więcej. W swoim szaleństwie dziewczyna nabierze przekonania, że jej
palce pokrywają się błoną, a nogi wykrzywiają pod nieprawdopodobnymi kątami.
Aronofsky ucieka się też do mocno odstręczających, krwawych scen (zrywanie
paznokcia i dziurawienie sobie twarzy pilnikiem do paznokci przez jak zwykle znakomitą
Winonę Ryder), ale najsilniej akcentuje mocno nastrojowe scenki, jakby żywcem
wyjęte z dobrego horroru. Podczas zanurzenia w wannie do wody spadają krople
krwi, a po otwarciu oczu w jakże udanej jump
scence dziewczyna widzi nad sobą twarz Lily (którą Nina wkrótce zacznie utożsamiać
ze złą siostrą, pragnącą ukraść jej rolę). Patrząc w lustro główna bohaterka odkrywa,
że jej odbicia żyją własnym życiem, niezależnie od je woli, a po próbie miga
jej za kulisami stosunek Thomasa i Lily, w którym ten pierwszy w migawce przybiera
postać demonicznego przebierańca z przedstawienia. Ale i tak najmocniej
przeraziła mnie (tak, byłam autentycznie przestraszona) scena w kuchni, kiedy
to Nina słyszy, że matka woła ją w swój zwyczajowy sposób („cukiereczku”, a w
innym tłumaczeniu „słodka dziewczynko”), zapala światło i widzi koszmarną
postać matki stojącą w kącie. Ucieka do sypialni, gdzie w lustrze dojrzy szybko
zbliżającą się do niej kobietę, a gdy się odwraca widzi swoją rodzicielkę
stojącą w progu. Gęsty klimat tej sekwencji, spotęgowany dwiema podrywającymi z
fotela jump scenkami wręcz wbija w
fotel i pozwala zapomnieć, że nie oglądamy horroru (doprawdy dziwne, bo takiego
nagromadzenia grozy próżno szukać nawet w kinie grozy).
W skrócie „Czarny łabędź” miał być obrazem o niszczącej pasji, dążeniu do
doskonałości i przesadnym zasymilowaniu się z rolą, które prowadzą do
psychicznego rozchwiania. I to Aronofsky’emu znakomicie się udało. Ale ten film
nie robiłby na mniej takiego wrażenia, gdyby nie jego mroczna oprawa i rzadko
spotykane u twórców, nawet horrorów, wyczucie podskórnej grozy. To prawda, że
fabuła jak na reżysera takiego formatu nie jest zbytnio odkrywcza, ani nawet
nadmiernie skomplikowana (chociaż w pewnym momencie ciężko się połapać, co jest
rzeczywistością, a co jedynie imaginacją spaczonego umysłu głównej bohaterki),
a zakończenie jest mocno przewidywalne (choć jedyne właściwe w kontekście
fabuły), ale mimo wszystko wciąga i angażuje widza od pierwszej do ostatniej
minuty seansu. Dla mnie coś wspaniałego, zarówno w kategorii czystego horroru,
jak i intrygującego widowiska!