Stronki na blogu

sobota, 28 czerwca 2014

„Czarny łabędź” (2010)


Baletnica, Nina Sayers, marzy o dostaniu głównej roli w najnowszym przedstawieniu. Jej ambicję podsyca nadopiekuńcza matka, Erica, która niemalże całkowicie podporządkowała sobie dorosłą córkę. Gdy dyrektor teatru, Thomas Leroy, ogłasza, że właśnie rozpoczyna próby do najnowszego przedstawienia, inspirowanego „Jeziorem łabędzim” i poszukuje idealnej solistki do podwójnej roli białego i czarnego łabędzia, Nina jest zdeterminowana, aby ją zdobyć. Choć jest przekonana, że nie zdoła dorównać odchodzącej właśnie z branży, doskonałej baletnicy, Beth, wypromowanej przez Thomasa, wie, że to jej jedyna szansa, aby zaistnieć w dziedzinie, którą kocha. Dyrektor postanawia dać jej szansę, choć ma wątpliwości, czy wyciszona Nina poradzi sobie z trudną kreacją złej siostry, czarnego łabędzia. Dziewczyna tak bardzo pragnie podołać wyzwaniu, że pozwala swojej psychice zasymilować się z rolą, która wkrótce zaczyna rzutować na jej życie i postrzeganie rzeczywistości.

Reżyser Darren Aronofsky największą sympatię widzów zaskarbił sobie swoim bądź, co bądź trudnym interpretacyjnie „Requiem dla snu”. Jego oddani wielbiciele po „Czarnym łabędziu” spodziewali się równie skomplikowanego, surrealistycznego widowiska, ale pomimo uznania krytyki zawiedli się prostą jak na tego reżysera osią fabularną. Ja tam nie jestem wielbicielką Aronofsky’ego, więc być może, dlatego zakochałam się w tym filmie - według jego fanów, zupełnie odmiennym od jego wcześniejszych skomplikowanych obrazów. Albo, co bardziej prawdopodobne moją sympatię zaskarbiło sobie jego niewiarygodne, jak na dzisiejszy poziom gatunku, wyczucie grozy. Tak, oficjalnie „Czarnego łabędzia” sklasyfikowano, jako hybrydę dramatu psychologicznego z thrillerem, ale tylko ślepiec nie dojrzy uciekania się do estetyki horroru w kilku niepokojących scenach i to w tak umiejętny sposób, że aż człowiek zaczyna się zastanawiać, dlaczego Aronofsky nigdy nie spróbował swoich sił w kinie grozy.

Krytycy porównywali „Czarnego łabędzia” do „Dziecka Rosemary”, ale reżyser utrzymywał, że jego inspiracją były inne filmy Romana Polańskiego („Lokator” i „Wstręt”) oraz wcześniejsza twórczość Davida Cronenberga. Choć film był wielokrotnie nagradzany najmocniej doceniono (również Oscarem) odtwórczynię roli głównej, Natalie Portman, która moim zdaniem jest mocno przeceniana. Z całą pewnością ma wielkie szczęście do ciekawych ról, ale poza Amidalą w „Gwiezdnych wojnach” jeszcze nie pokazała mi nic, co na dłużej wbiłoby się w pamięć. Gra poprawnie, co do tego nie mam żadnych wątpliwości, ale jej warsztatowi brakuje większego szaleństwa, które wyróżniłoby ją na tle innych hollywoodzkich gwiazd. Podobnie zaprezentowała się w „Czarnym łabędziu” – jej trudnej kreacji nie można niczego zarzucić, ale też nie pokazała nic, czego wcześniej w podobnych rolach bym nie widziała. Już u partnerującej jej Mily Kunis widziałam większy potencjał uosabiany przez wrodzoną swobodę ekspresji.

Mimo, że „Czarny łabędź” to film hollywoodzki można to dojrzeć jedynie w gwiazdorskiej obsadzie, bo Aronofsky zrezygnował z realizacyjnego splendoru na rzecz realistycznego minimalizmu i gęstego klimatu grozy. Nie uświadczymy tutaj efektów komputerowych, szybkiego montażu i zawrotnej akcji tak typowych dla wysokobudżetowych amerykańskich produkcji. Nawet finalne przedstawienie, w którym twórcy mogli mocniej zaszaleć nie niszcząc przy tym nastroju jest jak na film tego formatu mocno ubogie – oszczędne dekoracje, proste kostiumy… No cóż, nie można oprzeć się wrażeniu, że Aronofsky dał delikatnego prztyczka w nos temu całemu hollywoodzkiemu przepychowi, sygnalizując widzom, że nie wyparł się swojego stylu na rzecz bogactwa, że fabuła i klimat wszechobecnego szaleństwa są dla niego o wiele ważniejsze od zapierających dech w piersiach efektów specjalnych. I za to ogromny plus, ale „Czarny łabędź” nie robiłby na mnie takiego wrażenia tylko przez wzgląd na minimalistyczną realizację. Jego największą siłą jest intrygująca fabuła, od której nie sposób się oderwać.

Pomijając wszystkie ozdobniki twórcy konfrontują nas tutaj z uniwersalną opowieścią o chorobie psychicznej, która choć pozbawiona większej oryginalności ma w sobie coś, co intryguje już od pierwszych minut seansu. Czerpiąc inspirację z „Jeziora łabędziego” i wzbogacając widowisko skomponowaną przez Piotra Czajkowskiego niezapomnianą muzyką Aronofsky przedstawia nam Ninę Sayers, która dostaje podwójną rolę w najnowszym przedstawieniu Thomasa Leroya. Ma kreować niewinnego, dobrego białego łabędzia i jego złą siostrę bliźniaczkę. Jej życie przypomina egzystencję białego łabędzia – u boku nadopiekuńczej matki skupia się jedynie na balecie i pośrednio zahamowywaniu procesu dorastania. Kariera Niny jest dla jej rodzicielki substytutem jej niespełnionych marzeń, dlatego z całą mocą wspiera ją w drodze na szczyt, przy okazji spychając jej jestestwo do pozycji dwunastoletniego dziecka. Relacje Niny z matką trudno jednoznacznie określić. Wiadomo, że do pewnego stopnia są niezdrowe, bowiem kobieta wstrzymuje dorastanie córki, ale Aronofsky gdzieś w podtekstach sugeruje również bardziej patologiczny związek, który można przypisać halucynacjom dziewczyny, albo przyjąć go za klucz do rozszyfrowania ich zagadkowej relacji (to scenarzyści pozostawiają naszej indywidualnej interpretacji). Upragniona rola w przedstawieniu przerwie ten zaklęty krąg. Dzięki Thomasowi, który doprowadzi do seksualnego przebudzenia Niny (poprzez molestowanie, ale akceptowane przez dziewczynę, bo uwalnia z niej pasję potrzebną do idealnego wczucia się w rolę) oraz nowej koleżance, niegrzecznej Lily nasza bohaterka odkryje drugi, dorosły świat, którego jak dotąd niedane jej było poznać. Imprezy, alkohol, narkotyki, przygodny seks i ciągłe masturbacje są sygnałem, że Nina zaczyna odrzucać dziecięcy płaszczyk i zaczyna wkraczać w dorosłość, przy okazji zmieniając się w złego łabędzia. No właśnie, większość widzów sądzi, że czarny łabędź, który zakorzenił się w umyśle głównej bohaterki, i któremu powoli acz konsekwentnie się poddaje ma uosabiać złą stronę jej natury, natomiast biały, symbolizujący je życie przed zdobyciem upragnionej roli to jej jasna strona. Ja uważam inaczej. Choć przekonanie Niny, że zamienia się w czarnego łabędzia (w rzeczywistości będące dosłownym przykładem nadmiernego wczucia się w rolę przez aktora) nieuchronnie prowadzi ją do destrukcji ma też swoje dobre strony: pozwala jej dorosnąć, wyrwać się z kokonu stworzonego przez nadopiekuńczą rodzicielkę i uświadomić jej, że nie ma już dwunastu lat. Problem tylko w tym, że to przebudzenie następuje stanowczo za późno i z całą pewnością w dosyć hardcorowym stylu.

Choć Nina okaleczała się już w swoich niewinnych czasach w miarę rozwoju choroby robi to częściej – rozdrapuje plecy, z których wkrótce wydłubie (w swoim umyśle) czarne pióro. Takich sygnałów metamorfozy głównej bohaterki jest o wiele więcej. W swoim szaleństwie dziewczyna nabierze przekonania, że jej palce pokrywają się błoną, a nogi wykrzywiają pod nieprawdopodobnymi kątami. Aronofsky ucieka się też do mocno odstręczających, krwawych scen (zrywanie paznokcia i dziurawienie sobie twarzy pilnikiem do paznokci przez jak zwykle znakomitą Winonę Ryder), ale najsilniej akcentuje mocno nastrojowe scenki, jakby żywcem wyjęte z dobrego horroru. Podczas zanurzenia w wannie do wody spadają krople krwi, a po otwarciu oczu w jakże udanej jump scence dziewczyna widzi nad sobą twarz Lily (którą Nina wkrótce zacznie utożsamiać ze złą siostrą, pragnącą ukraść jej rolę). Patrząc w lustro główna bohaterka odkrywa, że jej odbicia żyją własnym życiem, niezależnie od je woli, a po próbie miga jej za kulisami stosunek Thomasa i Lily, w którym ten pierwszy w migawce przybiera postać demonicznego przebierańca z przedstawienia. Ale i tak najmocniej przeraziła mnie (tak, byłam autentycznie przestraszona) scena w kuchni, kiedy to Nina słyszy, że matka woła ją w swój zwyczajowy sposób („cukiereczku”, a w innym tłumaczeniu „słodka dziewczynko”), zapala światło i widzi koszmarną postać matki stojącą w kącie. Ucieka do sypialni, gdzie w lustrze dojrzy szybko zbliżającą się do niej kobietę, a gdy się odwraca widzi swoją rodzicielkę stojącą w progu. Gęsty klimat tej sekwencji, spotęgowany dwiema podrywającymi z fotela jump scenkami wręcz wbija w fotel i pozwala zapomnieć, że nie oglądamy horroru (doprawdy dziwne, bo takiego nagromadzenia grozy próżno szukać nawet w kinie grozy).

W skrócie „Czarny łabędź” miał być obrazem o niszczącej pasji, dążeniu do doskonałości i przesadnym zasymilowaniu się z rolą, które prowadzą do psychicznego rozchwiania. I to Aronofsky’emu znakomicie się udało. Ale ten film nie robiłby na mniej takiego wrażenia, gdyby nie jego mroczna oprawa i rzadko spotykane u twórców, nawet horrorów, wyczucie podskórnej grozy. To prawda, że fabuła jak na reżysera takiego formatu nie jest zbytnio odkrywcza, ani nawet nadmiernie skomplikowana (chociaż w pewnym momencie ciężko się połapać, co jest rzeczywistością, a co jedynie imaginacją spaczonego umysłu głównej bohaterki), a zakończenie jest mocno przewidywalne (choć jedyne właściwe w kontekście fabuły), ale mimo wszystko wciąga i angażuje widza od pierwszej do ostatniej minuty seansu. Dla mnie coś wspaniałego, zarówno w kategorii czystego horroru, jak i intrygującego widowiska!