Graham
Krakowski kupuje dom w spokojnej dzielnicy zamieszkanej przez klasę
średnią. Sam jest pracownikiem dobrze prosperującej firmy, mającym
dużą szansę na awans w najbliższym czasie. Ale na razie nie stać
go ani na generalny remont nabytej nieruchomości, ani na zakup
nowych mebli i sprzętów. Tuż po przeprowadzce w domu Grahama
zjawia się włóczęga, który nie zauważa gospodarza. Intruz nie
zostaje długo, ale to wydarzenie mocno niepokoi nowego właściciela
nieruchomości. Krakowskiego zaczynają dręczyć koszmarne sny z
włóczęgą w roli agresora. Ponadto mężczyzna zaczyna
lunatykować, a jego zachowanie na jawie jest coraz bardziej
paranoiczne. Graham zaciąga kolejny kredyt, aby zabezpieczyć dom
przed włóczęgą i wzywa policję ilekroć zobaczy go w pobliżu.
Przedstawiciele organów ścigania nie mają jednak podstaw do
postawienia bezdomnego przed sądem, nawet wówczas, gdy zostaje
zamordowana sąsiadka Krakowskiego, a on sam utrzymuje, że sprawcą
jest prześladujący go bezdomny. Śledczy bardziej skłaniają się
ku temu, że to Graham dopuścił się morderstwa.
Chris
Walas, reżyser jednego odcinka serialu „Opowieści z krypty” i
„Muchy 2”, horroru zawierającego jeden z najbardziej
wzruszających momentów, jakie dane mi było zobaczyć w filmach
fabularnych. Chris Walas zasłużył się też w dziedzinie efektów
specjalnych – w tej roli pracował między innymi nad „Piranią”
(1978), „Gremliny rozrabiają”, „Arachnofobią” i „Klątwą”
(1991). „Włóczęga” jest jego drugą i jak na razie ostatnią
pełnometrażową produkcją. Scenariusz napisał Richard Jefferies
(m.in. „Żywe trupy” z 1988 roku i „Cold Creek Manor”),
którego zainspirował prawdziwy bezdomny snujący się po polu
naprzeciwko pensjonatu w Los Angeles, w którym niegdyś mieszkał.
Dopiero po dziesięciu latach od jego napisania pochylono się nad
scenariuszem „Włóczęgi”. Budżet filmu szacuje się na
dziewięć i pół miliona dolarów, które nawet się nie zwróciły
– film zarobił niespełna sześć milionów dolarów.
Horror
komediowy „Włóczęga” w mojej ocenie posiada cechy, które
powinny zagwarantować mu wieloletnią oglądalność. Jest to obraz,
który powinien dołączyć do panteonu najpopularniejszych horrorów
komediowych (albo thrillerów komediowych, bo i tak można go
klasyfikować) w historii kina, a tymczasem jest znany dosyć wąskiej
grupie odbiorców. Co zawiniło? Słaba dystrybucja, czy raczej
niedostosowanie się do wymagań szerszej publiczności? Gdybym
musiała obstawiać to wybrałabym tę pierwszą odpowiedź, ale kto
wie, może rzeczywiście nie jest to film atrakcyjny z punktu
widzenia widza obdarzonego, powiedzmy, mniej dziwacznym gustem od
mojego. „Włóczęga” nie jest co prawda najbardziej zwariowaną
produkcją jaką widziałam, pod tym względem nie umieściłabym jej
nawet w pierwszej dziesiątce, ale kłamliwe byłoby stwierdzenie, że
jest to obraz zupełnie pozbawiony szaleństwa, że nie ma w nim
zabawnych przejaskrawień, absurdów wręcz, które, co ważne,
smacznie koegzystują z elementami typowymi dla kina grozy. To
nieczęsto się zdarza – łączenie horroru z komedią rzadko
przynosi dobre rezultaty. Strach i śmiech często nie stanowią
dobrze dobranej pary, ale w przypadku „Włóczęgi” według mnie
można mówić o interesującym zharmonizowaniu tych dwóch wartości.
Rola pierwszoplanowa przypadła w udziale niezastąpionemu Billowi
Paxtonowi. Aktor wciela się w ambitnego pracownika dobrze
prosperującej firmy, Grahama Krakowskiego, który liczy na rychły
awans. Dopóki jednak go nie dostanie musi zaciskać pasa, ponieważ
właśnie zaciągnął kredyt na zakup domu w dzielnicy zamieszkałej
przez klasę średnią. Nieruchomość ta wymaga remontu, przydałoby
się również nabyć nowe meble i sprzęty, bo te które zostały po
poprzednim właścicielu są mocno zużyte, ale zamiast tego
mężczyzna inwestuje w nowoczesne zabezpieczenia swojej
nieruchomości. Musi na to zaciągnąć kolejny kredyt, ale nie ma
najmniejszych wątpliwości, że warto podjąć to ryzyko. Bo czuje
się zagrożony przez bezdomnego (przekonujący Marshall Bell)
kręcącego się po dzielnicy, w której właśnie zamieszkał. I po
posesji Grahama. Główny bohater filmu Chrisa Walasa po raz pierwszy
widzi iście szkaradnego włóczęgę (odrażająca, czyli bardzo
dobra charakteryzacja domniemanego czarnego charakteru) w swoim
własnym domu, ale nie ujawnia wówczas swojej obecności. Zamiast
poinformować człowieka, któremu w życiu się nie poszczęściło,
że ten dom nie jest już pusty, że ma już swojego właściciela,
Krakowski tylko stoi i patrzy na intruza. Włóczęga po chwili
wychodzi, nawet nie zauważając Grahama, ale już wkrótce go
dostrzega. Już niedługo przekonuje się, że dom, w którym, jak
można się domyślić, wcześniej znajdował schronienie, nabył
pewien nerwowy osobnik, mężczyzna, który panicznie się go boi.
Przez jakiś czas widz nie może być pewien, gdzie wypatrywać
zagrożenia – która z tych postaci, Krakowski czy włóczęga,
jest niebezpieczna dla otoczenia. Jeśli bezdomny to najpewniej
działa on z premedytacją, każdy jego czyn jest dokładnie
przemyślany i ukierunkowany na wrobienie w zbrodnię Grahama. Jeśli
natomiast winę za pozbawienie życia kobiety w podeszłym wieku
ponosi jej sąsiad, główny bohater „Włóczęgi”, to bez
wątpienia dopuścił się tego haniebnego czynu zupełnie
nieświadomie. We śnie, bo mężczyzna niedawno odkrył, że jest
somnambulikiem i wygląda na to, że zaczął lunatykować dopiero po
rozpoczęciu swoich przejść z przerażającym go bezdomnym.
„Włóczęga”
to istna kwintesencja kina grozy lat 90-tych XX wieku. Lekko
przygaszone, acz zróżnicowane barwy, żwawa ścieżka dźwiękowa
skomponowana przez znakomitego Christophera Younga, z pozoru sielskie
zdjęcia zacisznej dzielnicy bliżej nieokreślonego amerykańskiego
miasta i krztyna kiczu w umiarkowanie krwawych ujęciach. Kiczu tego
rodzaju, który zawsze porusza we mnie jakąś sentymentalną strunę,
który wprost chwyta mnie za serce. Z aspektów gore według
mnie na największe wyróżnienie zasługuje pewne znalezisko w
lodówce – pomysłowy pokaz ohydztwa, które owszem napawa odrazą,
ale zmusza też do parsknięcia śmiechem, a przynajmniej ja tak
zareagowałam na ten dosyć kuriozalny widok. Znajdą się pewnie
osoby, które tak ja ja odnajdą we „Włóczędze” składniki
kojarzone ze slasherami – szkaradny morderca grasujący w
pewnej dotychczas spokojnej okolicy. Ale nie sposób nie brać pod
uwagę innej możliwości, nie widzieć innego potencjalnego źródła
zagrożenia. A jest nim sam Graham Krakowski, człowiek zachowujący
się coraz bardziej paranoicznie, przekonany, że prześladuje go
włóczęga, który jak wówczas odnotowujemy, nie robi niczego, co
można by uznać za zachowanie agresywne w stosunku do Grahama. Snuje
się po jego posesji, zagląda nawet przez okno do domu Krakowskiego,
ale nic ponad to. Najgorsze dopowiada sobie umysł Grahama, jego
podświadomość w snach i przeczucia na jawie. Rzeczone koszmary
senne generują spore napięcie, ale jeszcze większe płynie z
nietypowej sytuacji na jawie. Przede wszystkim z wątpliwości, które
będą towarzyszyć odbiorcy przez spory kawał czasu, bo nawet jeśli
jedna z tych opcji (morderczy bezdomny bądź szaleństwo
pierwszoplanowej postaci) wyda mu się bardziej prawdopodobna od
drugiej to prawdopodobnie nie będzie miał absolutnej pewności, nie
będzie w stanie całkowicie zignorować tej drugiej ewentualności.
„Włóczęga” pewnie nie raz, nie dwa rozśmieszy człowieka
obdarzonego czarnym poczuciem humoru, bo tenże okazuje się bardzo
skuteczny, najlepsze jednak jest w nim to, że tak dobrze porusza się
po płaszczyźnie zarezerwowanej dla horroru/thrillera. Dowcip nie
osłabia wydźwięku charakterystycznego dla kina grozy, nawet nie
odbiera powagi komentarzowi społecznemu zawartemu w scenariuszu. Czy
był to zabieg przemyślany, czy zupełnie przypadkowy, tego nie
wiem. Jakkolwiek było postawa Grahama Krakowskiego względem
bezdomnego każe myśleć o zjawisku istniejącym w rzeczywistości.
O lęku i odrazie, jaką ta nieszczęsna grupa ludzi budzi w
niektórych osobach, o antypatii jaką żywią do bezdomnych, o tym
jak bardzo wyprowadza ich z równowagi sam widok człowieka
niemającego dachu nad głową. Najsilniej wybrzmiewa to w scenie, w
której Graham wraca do domu, po to by znaleźć w nim włóczęgę,
którego tak bardzo się boi. Włóczęgę korzystającego z
zaproszenia jego dziewczyny, kobiety, która zlitowała się nad
biednym jegomościem i postanowiła go nakarmić. Graham, jak można
się tego spodziewać, bynajmniej nie jest wzruszony tym przejawem
dobroci serca swojej partnerki. Wścieka się, przez co automatycznie
traci w jej oczach. Ona jest altruistką (choć chętną do
zadłużania swojego chłopaka), on natomiast zdaje się być jedną
z tych osób, którzy panicznie boją się ludzi bezdomnych. Ale czy
w tym przypadku jest to strach całkowicie irracjonalny?
Bezpodstawny, albo wynikający z kiełkującego w Grahamie
szaleństwa? A może mężczyzna ma rację. Może tego konkretnego
włóczęgi trzeba się bać, za wszelką cenę unikać, na wszystkie
możliwe sposoby się przed nim zabezpieczać. Może to faktycznie
morderca, który pragnie wrobić w popełnioną przez siebie zbrodnię
Grahama Krakowskiego, człowieka, który ośmielił się nasłać na
niego policję. Na to pytanie twórcy udzielą nam odpowiedzi, ale
dużo później. Wcześniej przeprowadzą nas przez drugi „akt”,
który wypada słabiej od poprzedniego, bo choć dowcip się nie
stępił, a i o budowaniu napięcia nie zapomniano, to dla mnie
zmiana otoczenia odbiła się niekorzystnie na aurze „Włóczęgi”
- wolałam tę pozorną sielankę, pozorne bezpieczeństwo zacisznej
dzielnicy zajmowanej przez członków klasy średniej. Bardziej
jednak zawiodła mnie końcówka – nie chodzi o ostatnie ujęcie,
bo to przyjęłam z otwartymi ramionami, ale dynamiczny akt je
poprzedzający. I też nie chodzi mi tutaj o szybkie tempo akcji
tylko o wyjaśnienie całej zagadki. Według mnie dużo lepszy byłby
wybór tej drugiej możliwości, tym bardziej, że UWAGA SPOILER
dorobiono włóczędze tak wydumaną, nieprzekonującą mnie
biografię. Skoro już uparto się właśnie z niego zrobić mordercę
(niestety) to powinno się chociaż nie odzierać go tak dokumentnie
ze złowieszczej tajemnicy, wcześniej tak doskonale odbieranej
KONIEC SPOILERA.
Jak
najbardziej polecam „Włóczęgę” Chrisa Walasa wielbicielom
horrorów i thrillerów komediowych. Ludziom, do których przemawia
czarny humor, którzy nie mają nic przeciwko paru skrętom w stronę
gore, w tym delikatniejszym wydaniu i którzy szukają czegoś
lżejszego, czegoś przy czym można się odprężyć, ale co potrafi
również wprawiać widza w niemałe napięcie, zmuszać go do
śledzenie fabuły w stanie nerwowości, któremu paradoksalnie
często towarzyszy szeroki uśmiech na twarzy. Czysta frajda, można
by rzec, gdyby nie dalsze partie „Włóczęgi”, ale taki (według
mnie) lekki spadek formy nie może przecież przesądzać o wartości
całego filmu. A już na pewno nie skłania mnie do powstrzymania się
od rekomendowania go miłośnikom takich zabawowych klimatów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz