piątek, 7 września 2018

„Włóczęga” (1992)

Graham Krakowski kupuje dom w spokojnej dzielnicy zamieszkanej przez klasę średnią. Sam jest pracownikiem dobrze prosperującej firmy, mającym dużą szansę na awans w najbliższym czasie. Ale na razie nie stać go ani na generalny remont nabytej nieruchomości, ani na zakup nowych mebli i sprzętów. Tuż po przeprowadzce w domu Grahama zjawia się włóczęga, który nie zauważa gospodarza. Intruz nie zostaje długo, ale to wydarzenie mocno niepokoi nowego właściciela nieruchomości. Krakowskiego zaczynają dręczyć koszmarne sny z włóczęgą w roli agresora. Ponadto mężczyzna zaczyna lunatykować, a jego zachowanie na jawie jest coraz bardziej paranoiczne. Graham zaciąga kolejny kredyt, aby zabezpieczyć dom przed włóczęgą i wzywa policję ilekroć zobaczy go w pobliżu. Przedstawiciele organów ścigania nie mają jednak podstaw do postawienia bezdomnego przed sądem, nawet wówczas, gdy zostaje zamordowana sąsiadka Krakowskiego, a on sam utrzymuje, że sprawcą jest prześladujący go bezdomny. Śledczy bardziej skłaniają się ku temu, że to Graham dopuścił się morderstwa.

Chris Walas, reżyser jednego odcinka serialu „Opowieści z krypty” i „Muchy 2”, horroru zawierającego jeden z najbardziej wzruszających momentów, jakie dane mi było zobaczyć w filmach fabularnych. Chris Walas zasłużył się też w dziedzinie efektów specjalnych – w tej roli pracował między innymi nad „Piranią” (1978), „Gremliny rozrabiają”, „Arachnofobią” i „Klątwą” (1991). „Włóczęga” jest jego drugą i jak na razie ostatnią pełnometrażową produkcją. Scenariusz napisał Richard Jefferies (m.in. „Żywe trupy” z 1988 roku i „Cold Creek Manor”), którego zainspirował prawdziwy bezdomny snujący się po polu naprzeciwko pensjonatu w Los Angeles, w którym niegdyś mieszkał. Dopiero po dziesięciu latach od jego napisania pochylono się nad scenariuszem „Włóczęgi”. Budżet filmu szacuje się na dziewięć i pół miliona dolarów, które nawet się nie zwróciły – film zarobił niespełna sześć milionów dolarów.

Horror komediowy „Włóczęga” w mojej ocenie posiada cechy, które powinny zagwarantować mu wieloletnią oglądalność. Jest to obraz, który powinien dołączyć do panteonu najpopularniejszych horrorów komediowych (albo thrillerów komediowych, bo i tak można go klasyfikować) w historii kina, a tymczasem jest znany dosyć wąskiej grupie odbiorców. Co zawiniło? Słaba dystrybucja, czy raczej niedostosowanie się do wymagań szerszej publiczności? Gdybym musiała obstawiać to wybrałabym tę pierwszą odpowiedź, ale kto wie, może rzeczywiście nie jest to film atrakcyjny z punktu widzenia widza obdarzonego, powiedzmy, mniej dziwacznym gustem od mojego. „Włóczęga” nie jest co prawda najbardziej zwariowaną produkcją jaką widziałam, pod tym względem nie umieściłabym jej nawet w pierwszej dziesiątce, ale kłamliwe byłoby stwierdzenie, że jest to obraz zupełnie pozbawiony szaleństwa, że nie ma w nim zabawnych przejaskrawień, absurdów wręcz, które, co ważne, smacznie koegzystują z elementami typowymi dla kina grozy. To nieczęsto się zdarza – łączenie horroru z komedią rzadko przynosi dobre rezultaty. Strach i śmiech często nie stanowią dobrze dobranej pary, ale w przypadku „Włóczęgi” według mnie można mówić o interesującym zharmonizowaniu tych dwóch wartości. Rola pierwszoplanowa przypadła w udziale niezastąpionemu Billowi Paxtonowi. Aktor wciela się w ambitnego pracownika dobrze prosperującej firmy, Grahama Krakowskiego, który liczy na rychły awans. Dopóki jednak go nie dostanie musi zaciskać pasa, ponieważ właśnie zaciągnął kredyt na zakup domu w dzielnicy zamieszkałej przez klasę średnią. Nieruchomość ta wymaga remontu, przydałoby się również nabyć nowe meble i sprzęty, bo te które zostały po poprzednim właścicielu są mocno zużyte, ale zamiast tego mężczyzna inwestuje w nowoczesne zabezpieczenia swojej nieruchomości. Musi na to zaciągnąć kolejny kredyt, ale nie ma najmniejszych wątpliwości, że warto podjąć to ryzyko. Bo czuje się zagrożony przez bezdomnego (przekonujący Marshall Bell) kręcącego się po dzielnicy, w której właśnie zamieszkał. I po posesji Grahama. Główny bohater filmu Chrisa Walasa po raz pierwszy widzi iście szkaradnego włóczęgę (odrażająca, czyli bardzo dobra charakteryzacja domniemanego czarnego charakteru) w swoim własnym domu, ale nie ujawnia wówczas swojej obecności. Zamiast poinformować człowieka, któremu w życiu się nie poszczęściło, że ten dom nie jest już pusty, że ma już swojego właściciela, Krakowski tylko stoi i patrzy na intruza. Włóczęga po chwili wychodzi, nawet nie zauważając Grahama, ale już wkrótce go dostrzega. Już niedługo przekonuje się, że dom, w którym, jak można się domyślić, wcześniej znajdował schronienie, nabył pewien nerwowy osobnik, mężczyzna, który panicznie się go boi. Przez jakiś czas widz nie może być pewien, gdzie wypatrywać zagrożenia – która z tych postaci, Krakowski czy włóczęga, jest niebezpieczna dla otoczenia. Jeśli bezdomny to najpewniej działa on z premedytacją, każdy jego czyn jest dokładnie przemyślany i ukierunkowany na wrobienie w zbrodnię Grahama. Jeśli natomiast winę za pozbawienie życia kobiety w podeszłym wieku ponosi jej sąsiad, główny bohater „Włóczęgi”, to bez wątpienia dopuścił się tego haniebnego czynu zupełnie nieświadomie. We śnie, bo mężczyzna niedawno odkrył, że jest somnambulikiem i wygląda na to, że zaczął lunatykować dopiero po rozpoczęciu swoich przejść z przerażającym go bezdomnym.

„Włóczęga” to istna kwintesencja kina grozy lat 90-tych XX wieku. Lekko przygaszone, acz zróżnicowane barwy, żwawa ścieżka dźwiękowa skomponowana przez znakomitego Christophera Younga, z pozoru sielskie zdjęcia zacisznej dzielnicy bliżej nieokreślonego amerykańskiego miasta i krztyna kiczu w umiarkowanie krwawych ujęciach. Kiczu tego rodzaju, który zawsze porusza we mnie jakąś sentymentalną strunę, który wprost chwyta mnie za serce. Z aspektów gore według mnie na największe wyróżnienie zasługuje pewne znalezisko w lodówce – pomysłowy pokaz ohydztwa, które owszem napawa odrazą, ale zmusza też do parsknięcia śmiechem, a przynajmniej ja tak zareagowałam na ten dosyć kuriozalny widok. Znajdą się pewnie osoby, które tak ja ja odnajdą we „Włóczędze” składniki kojarzone ze slasherami – szkaradny morderca grasujący w pewnej dotychczas spokojnej okolicy. Ale nie sposób nie brać pod uwagę innej możliwości, nie widzieć innego potencjalnego źródła zagrożenia. A jest nim sam Graham Krakowski, człowiek zachowujący się coraz bardziej paranoicznie, przekonany, że prześladuje go włóczęga, który jak wówczas odnotowujemy, nie robi niczego, co można by uznać za zachowanie agresywne w stosunku do Grahama. Snuje się po jego posesji, zagląda nawet przez okno do domu Krakowskiego, ale nic ponad to. Najgorsze dopowiada sobie umysł Grahama, jego podświadomość w snach i przeczucia na jawie. Rzeczone koszmary senne generują spore napięcie, ale jeszcze większe płynie z nietypowej sytuacji na jawie. Przede wszystkim z wątpliwości, które będą towarzyszyć odbiorcy przez spory kawał czasu, bo nawet jeśli jedna z tych opcji (morderczy bezdomny bądź szaleństwo pierwszoplanowej postaci) wyda mu się bardziej prawdopodobna od drugiej to prawdopodobnie nie będzie miał absolutnej pewności, nie będzie w stanie całkowicie zignorować tej drugiej ewentualności. „Włóczęga” pewnie nie raz, nie dwa rozśmieszy człowieka obdarzonego czarnym poczuciem humoru, bo tenże okazuje się bardzo skuteczny, najlepsze jednak jest w nim to, że tak dobrze porusza się po płaszczyźnie zarezerwowanej dla horroru/thrillera. Dowcip nie osłabia wydźwięku charakterystycznego dla kina grozy, nawet nie odbiera powagi komentarzowi społecznemu zawartemu w scenariuszu. Czy był to zabieg przemyślany, czy zupełnie przypadkowy, tego nie wiem. Jakkolwiek było postawa Grahama Krakowskiego względem bezdomnego każe myśleć o zjawisku istniejącym w rzeczywistości. O lęku i odrazie, jaką ta nieszczęsna grupa ludzi budzi w niektórych osobach, o antypatii jaką żywią do bezdomnych, o tym jak bardzo wyprowadza ich z równowagi sam widok człowieka niemającego dachu nad głową. Najsilniej wybrzmiewa to w scenie, w której Graham wraca do domu, po to by znaleźć w nim włóczęgę, którego tak bardzo się boi. Włóczęgę korzystającego z zaproszenia jego dziewczyny, kobiety, która zlitowała się nad biednym jegomościem i postanowiła go nakarmić. Graham, jak można się tego spodziewać, bynajmniej nie jest wzruszony tym przejawem dobroci serca swojej partnerki. Wścieka się, przez co automatycznie traci w jej oczach. Ona jest altruistką (choć chętną do zadłużania swojego chłopaka), on natomiast zdaje się być jedną z tych osób, którzy panicznie boją się ludzi bezdomnych. Ale czy w tym przypadku jest to strach całkowicie irracjonalny? Bezpodstawny, albo wynikający z kiełkującego w Grahamie szaleństwa? A może mężczyzna ma rację. Może tego konkretnego włóczęgi trzeba się bać, za wszelką cenę unikać, na wszystkie możliwe sposoby się przed nim zabezpieczać. Może to faktycznie morderca, który pragnie wrobić w popełnioną przez siebie zbrodnię Grahama Krakowskiego, człowieka, który ośmielił się nasłać na niego policję. Na to pytanie twórcy udzielą nam odpowiedzi, ale dużo później. Wcześniej przeprowadzą nas przez drugi „akt”, który wypada słabiej od poprzedniego, bo choć dowcip się nie stępił, a i o budowaniu napięcia nie zapomniano, to dla mnie zmiana otoczenia odbiła się niekorzystnie na aurze „Włóczęgi” - wolałam tę pozorną sielankę, pozorne bezpieczeństwo zacisznej dzielnicy zajmowanej przez członków klasy średniej. Bardziej jednak zawiodła mnie końcówka – nie chodzi o ostatnie ujęcie, bo to przyjęłam z otwartymi ramionami, ale dynamiczny akt je poprzedzający. I też nie chodzi mi tutaj o szybkie tempo akcji tylko o wyjaśnienie całej zagadki. Według mnie dużo lepszy byłby wybór tej drugiej możliwości, tym bardziej, że UWAGA SPOILER dorobiono włóczędze tak wydumaną, nieprzekonującą mnie biografię. Skoro już uparto się właśnie z niego zrobić mordercę (niestety) to powinno się chociaż nie odzierać go tak dokumentnie ze złowieszczej tajemnicy, wcześniej tak doskonale odbieranej KONIEC SPOILERA.
 
Jak najbardziej polecam „Włóczęgę” Chrisa Walasa wielbicielom horrorów i thrillerów komediowych. Ludziom, do których przemawia czarny humor, którzy nie mają nic przeciwko paru skrętom w stronę gore, w tym delikatniejszym wydaniu i którzy szukają czegoś lżejszego, czegoś przy czym można się odprężyć, ale co potrafi również wprawiać widza w niemałe napięcie, zmuszać go do śledzenie fabuły w stanie nerwowości, któremu paradoksalnie często towarzyszy szeroki uśmiech na twarzy. Czysta frajda, można by rzec, gdyby nie dalsze partie „Włóczęgi”, ale taki (według mnie) lekki spadek formy nie może przecież przesądzać o wartości całego filmu. A już na pewno nie skłania mnie do powstrzymania się od rekomendowania go miłośnikom takich zabawowych klimatów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz