Dziki Zachód. Do niewielkiej osady przybywa włóczęga, który wzbudza
podejrzenia szeryfa Franklina Hunta. Aby przeszkodzić mu w ucieczce stróż prawa
oddaje strzał w jego nogę, po czym wzywa do celi pomocnicę miejscowego lekarza,
posiadającą wiedzę medyczną, Samanthę O’Dwyer. Kobieta wraz z zastępcą szeryfa,
Nickiem, ma spędzić noc u boku włóczęgi po ówczesnym opatrzeniu jego nogi. Jednak
rano do szeryfa Hunta docierają wieści o nocnym ataku na wioskę. Paru członków
zdziczałego plemienia Indian zamordowało jednego ze stajennych i porwało troje
ludzi przebywających na posterunku, w tym Samanthę, żonę Arthura O’Dwyera,
trudniącego się transportem bydła. Po konsultacji z zaprzyjaźnionym Indianinem
mężczyźni dowiadują się, że padli ofiarami kanibalistycznego, niewładającego językiem
plemienia bez nazwy, którego nieludzkie okrucieństwo obrosło legendą. Szeryf
Hunt decyduje się jednak wyruszyć do ich siedliska, aby przechwycić
zakładników. Ranny Arthur upiera się mu towarzyszyć, podobnie doświadczony
zabójca Indian, John Brooder oraz rezerwowy zastępca szeryfa, posiadający
doświadczenie lekarskie, podstarzały Chicory. Mężczyźni wiedzą, że wyruszają w
niebezpieczną podróż, być może na spotkanie ze śmiercią, ale to nie powstrzymuje
ich przed podjęciem wyzwania.
Scenarzysta „The Incident” z 2011 roku, S. Craig Zahler, spisał scenariusz „Bone
Tomahawk” w 2007 roku, ale dopiero po latach zdecydował się przenieść go na
ekran w swoim reżyserskim debiucie. Na planie udało mu się zgromadzić rozpoznawalnych
aktorów – między innymi Patricka Wilsona, Kurta Russella, Matthew Foxa, Richarda
Jenkinsa i Davida Arquette’a, co jest sporym wyczynem, jak na debiutanta,
notabene bardzo pomocnym przy reklamowaniu produkcji. Inna sprawa, czy „Bone
Tomahawk” w ogóle potrzebował jakiejś szumnej promocji, wszak dobry film broni
się sam, a biorąc pod uwagę choćby entuzjastyczne opinie zwykłych amerykańskich
widzów oraz krytyków Zahler sprostał wymaganiom opinii publicznej. Moim też, co
wielce mnie zaskoczyło, zważywszy na moje niechętne podejście do gatunku, w ramach
którego porusza się lwia część scenariusza.
Western z elementami horroru podany zarówno w poważny, jak i dowcipny
sposób i to w równych proporcjach to nie jest coś, co nastrajałoby pozytywnie
do projekcji, a takie wnioski przebijały z recenzji „Bone Tomahawk”. Jednak coś
mnie podkusiło, żeby dać temu obrazowi szansę, ot zaserwować sobie jakąś
odskocznię od gatunków filmowych, po które na ogół sięgam. I jestem ogromnie
rada z owych podszeptów podświadomości, bo gdybym ich nie posłuchała
przegapiłabym naprawdę zacne widowisko, w którym dosłownie wszystko zdaje się
być głęboko przemyślane. Przeszło dwugodzinny seans, który w przeważającej
mierze traktuje o niebezpiecznej wyprawie czterech osadników tropem
kanibalistycznego, indiańskiego plemienia, które przetrzymuje mieszkańców ich
osady. To zapewne nie zabrzmi zachęcająco dla optujących za czystością gatunkową
wielbicieli horroru, a umiejscowienie akcji na Dzikim Zachodzie
najprawdopodobniej odrzuci przeciwników westernów. Radziłabym jednak
zaryzykować, bo wydaje mi się, że już zawiązanie fabuły przykuje uwagę co
poniektórych reprezentantów tych dwóch, wyżej wspomnianych grup. Bo już wówczas
Zahler pokazuje próbkę swoich niebanalnych zdolności – rzadko spotykanemu
talentowi do opowiadania oraz niezwykłemu wyczuciu środków ciężkości w
scenariuszu. Portretując wioskę białych osadników twórcy uderzyli w pastelowe
barwy, mieniące się żółcią i pomarańczem w pełnym słońcu pustynnych terenów
Ameryki Północnej. To w połączeniu z idealnie rozpisanymi, często dowcipnymi, acz
nienachalnie dialogami (scena przy fortepianie to w moim odczuciu prawdziwy
majstersztyk humoreski) być może nie
wróży dobrze konwencji kina grozy, ale to nie ma najmniejszego znaczenia, bo
fabuła ma duże szanse wciągnąć nienastawionego na efekciarskie kino widza już
od pierwszych minut. W prologu dowiadujemy się, że na rozległych, jałowych terenach
znajduje się jakiś pogański cmentarz (odrobinę podobny do cmentarzyska Micmaców
ze „Smętarza dla zwierzaków”), którego strzegą obsypani białym proszkiem,
zdziczali kanibale. I mając w pamięci ów złowieszczy wstęp zostajemy
przerzuceni do wioski białych osadników, w której pojawia się mężczyzna
świadkujący okrutnemu wydarzeniu w prologu. Mimo, że fabułę napędzają prześmiewcze
dialogi, a jej kluczowym wątkiem jest związek O’Dwyerów (postać Samanthy i
kreacja Lili Simmons wprawiły mnie w prawdziwy zachwyt) oraz praca twardego,
porywczego szeryfa Hunta, widz mając w pamięci początkowe wydarzenia nie będzie
mógł odeprzeć od siebie aury zagrożenia wiszącej nad mieszkańcami osady.
Chociaż Zahler nie akcentuje tego złowieszczego klimatu kolorystyką, czy choćby
podnoszącą napięcie ścieżką dźwiękową i tak wiemy, że niedługo wydarzy się coś
złego i jeśli już doskonale opowiedziane wstępne zdarzenia nie koncentrują
naszej uwagi to jesteśmy ciekawi dalszego rozwoju wypadków. A ten skręca w
stronę przygodówki – długiej podróży przez jałowe, bezkresne tereny, częściej obfitującej
w przygnębiające, aniżeli zabawne incydenty. Poczucie beznadziei, aż
przygniata, szczególnie, jeśli spojrzymy na opadającego z sił, ale
zdeterminowanego, rannego Arthura, kuśtykającego śladami kolegów. Ignorując
dojmujący ból i widmo amputacji kończyny mężczyzna wytrwale toczy się w stronę
siedliska kanibalów, pchany nadzieją ocalenia ukochanej. Brzmi mdło, wiem, ale
twórcy naprawdę zrobili wszystko, co tylko w ludzkiej mocy, żeby natchnąć ten
wątek przygnębiającą aurą tragizmu, nawet nie zbliżając się do tkliwego
romansu.
Choć podróż czterech białych śmiałków rzadko jest urozmaicana jakimiś
bardziej charakterystycznymi sekwencjami, scenarzysta pilnował, aby nawet
standardowe obrazki z wyprawy przykuwały uwagę, choćby malowniczymi
krajobrazami, czy naprawdę interesującymi konwersacjami wzbudzających sympatię
bohaterów. Ale to wcale nie znaczy, że mocniejszych przerywników nie ma wcale.
Wręcz przeciwnie i jak już się pojawiają dzięki przeważającej monotonii w
podróży uderzają z podwójną silą. Bestialskie, zimne morderstwo Meksykanów, czy
wyciskające łzy z oczu dobicie konia (na szczęście rozgrywające się poza
kadrem) mają w sobie taki ładunek emocjonalny, że nawet bez „pornograficznych”
zbliżeń Zahlerowi udało się podnieść poziom adrenaliny w mojej krwi. Poza tym
mamy jeszcze sekwencję nastawiania złamanej nogi (również w większości ukrytej
przed wzrokiem widza, ale pobudzającej wyobraźnię) i… to chyba byłoby na tyle,
jeśli idzie o zbaczanie scenarzysty w stronę jakichś mocniejszych ustępów. Ale
jak już wspomniałam oszczędne szafowanie bardziej charakterystycznymi ujęciami
w najmniejszym stopniu nie obniża aury beznadziei i zagrożenia, na spotkanie
którego zmierzają protagoniści. Zagrożenia, które okazuje się być czystym
horrorem – dopiero w ostatnich sekwencjach Zahler zdecydowanie osiadł w ramach
tego gatunku, rezygnując z makabry rozgrywającej się poza kadrem i stawiając na
drobiazgowe portretowanie rzezi. Pomysłowej dodajmy, bo odcinanie skalpu,
rozpłatanie ciała od przyrodzenia po tors, czy wreszcie wkładanie rozgrzanej
piersiówki pod skórę do sztampowych na pewno nie należą. Do sztucznych
wizualnie również, bo Zahler naprawdę wystarał się o maksimum realizmu, nawet w
sekwencji rozpłatania szyi trupowi, kiedy to posoka nie bryzga na wszystkie
strony (częsty błąd filmowców, którym się wydaje, że nawet zwłoki obficie
krwawią). Okazjonalnego humoru w makabrze również nie zabrakło, co
paradoksalnie jedynie podnosi poziom tragizmu – prymityw przechadzający się z
nogą ofiary, którą ze smakiem podgryza to prawdziwa kwintesencja czarnego
humoru. Jedynie finał nie zadowala w takim stopniu, jakiego się spodziewałam po
tego rodzaju widowisku, ale to i tak niewiele jak na film oddany w westernowym
klimacie, który to rzadko mnie przekonuje.
„Bone Tomahawk” to western z elementami horroru kanibalistycznego, który
zauważalnie był kierowany do widzów optujących za produkcjami spoza głównego
nurtu. Pomimo znanych nazwisk w obsadzie i profesjonalnej realizacji nie
gwarantuje dobrej rozrywki osobom gustującym w efekciarskich, dynamicznym
tworach, których scenariusze obfitują w zapadające w pamięć zwroty akcji. To
produkcja cechująca się stonowaniem i melancholią zarówno w warstwie fabularnej,
jak i technicznej, która kompleksowo dopiero pod koniec uderza w mocniejszy
ton. Czyli rzecz idealna dla mnie, ale mam obawy, czy w naszym kraju odnajdzie
pokaźne grono miłośników, choćby przez wzgląd na brak czystości gatunkowej.
Tak się właśnie zastanawiałem czy to obejrzysz, bo ostatnio czytałem o tym filmie, że to western z elementami horroru. :) Zainteresowałem się nim oczywiście przez obsadę (i tu mnie zaskoczyłaś też, że początkującemu reżyserowi udało się zebrać taką ekipę), ale póki co się wstrzymywałem z oglądaniem przed obawą połączenia tych dwóch różnych gatunków. Nie podobają mi się produkcje typu Grindhouse: Planet Terror, gdzie łączy się kino akcji z horrorem w mega starym wydaniu, toteż obawiałem się połączenia westernu z horrorem w "BT". Ale już teraz obejrzę na pewno i dam znać, czy się podobało. :)
OdpowiedzUsuńZnakomity film, do westernu i horroru dołączono tu jeszcze survival i to w pięknym wydaniu . Wszystko bardzo realistyczne , ja tam się wcale nie nudziłem w tej części wędrówkowej , bo jak piszesz - na prawdę czuć krew , pot i łzy , a to jest więcej warte, niż ożywianie akcji na chama i za wszelką cenę.
OdpowiedzUsuńDialogi super, jak z dobrego westernu z lat 50' i to na przestrzeni całego filmu ( a nie, że parę dobrych line'ów i cześć ) , idealnie w klimacie klasycznej literatury spod znaku Twaina , czy Bierce'a . Ja bym ten film określił , jako western z elementami grozy , a nie mix westernu z horrorem . Psychologia i reakcje protagonistów i w ogóle pionierska mentalność są tu pięknie ujęte , czuć że to film o ludziach żyjących w konkretnej epoce i obyczajowości. Mr. Zahler ma przed sobą wspaniałą karierę ,jest urodzonym ,storytellerem' i portrecistą-szczególarzem.
Gore robi robotę ; mogło być tego deko więcej ale i tak jest git , najmocniejsza scena z rozszczepieniem chłopa na półtusze, to czysty hołd dla ,, Cut and Run'' Deodato. Aj, nie pogniewałbym się na jeszcze jedną taką scenę ; wykonanie kozak w ciul!
Krótko mówiąc, ten skromny film ma prawdziwe pierdolnięcie i przeżywasz go , w przeciwieństwie do co niektórych z hukiem zapowiadanych ostatnio paści. Uściślając, przy ,, Bone Tomahawk'' , to Eli Roth powinien wzorem Koziołka Matołka zawiązać tobołek na kiju i spierdalać na pustynię Negev kozy filmować, jest szansa, że może będzie lepiej.
Jedyna rzecz bez sensu , to pozostawienie widza z pytaniem bez odpowiedzi : jakim cudem kulawemu O'Dwyerowi udało się wspiąć do jaskini kanibali , w dodatku nie mając lin, które były rzucane z góry ?
Poza tym jednym nonsensem , same plusy.
Ps. Pisząc o aktorach zapomniałaś o Sidzie Haigu ;)