Nastoletni Lincoln od dłuższego czasu jest dręczony w szkole przez innego
ucznia. Podczas jednego z kompromitujących go ataków w przypływie wściekłości
rani agresora w twarz. Za ten czyn trafia do akademii „Oka umysłu”, przeznaczonej
dla trudnej młodzieży. Udaje mu się zaprzyjaźnić ze współlokatorem i zwrócić na
siebie uwagę lubianej Kaitlin. Ale staje się również celem kolejnych dwóch dręczycieli.
Za namową Kaitlin Lincoln próbuje postawić się oprawcom, ale nie odnosi to zamierzonego
skutku. Kiedy zostaje pobity niechcący przywołuje zmarłą dziewczynę, Moirę,
która wbrew jego woli rozpoczyna krwawą zemstę.
„W kręgu nienawiści” to pełnometrażowy debiut Adama Egypta Mortimera, z próbką
twórczości którego spotkałam się już podczas seansu antologii filmowej „Święta”,
mającej swoją premierę rok później. Scenariusz „W kręgu nienawiści” napisał we
współpracy z innym debiutantem, Brianem DeLeeuwem. Obu panom przyświecał
obiecujący cel – pragnęli stworzyć horror utrzymany w duchu produkcji z lat 70-tych
/ 80-tych, w czym miały im dopomóc między innymi stare soczewki anamorfotyczne.
Fabułę natomiast maksymalnie uproszczono również na modłę niegdysiejszego kina
grozy, osadzając akcję w miejscu mającym chyba nasuwać skojarzania z camp slasherami. Wątpię, żeby efekt
starań twórców zyskał sympatię wielu współczesnych odbiorców, łącznie z
wielbicielami horrorów z lat 70-tych i 80-tych, ale ja po seansie „W kręgu
nienawiści” nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Adam Egypt Mortimer jest całkiem
nieźle rokującym reżyserem.
Fabułę filmu osadzono w realiach teen
horrorowych, mieszając estetykę nastrojowych produkcji o mściwym bycie zza
światów z konwencją slasherów.
Przedtem jednak koncentrując się na klimatycznym dramacie. Historia jest
prosta, przy czym niepozbawiona ważnych treści, chociaż z całą pewnością niebazujących
na żadnych innowacjach. Ze wstępnych scen dowiadujemy się, że główny bohater,
nastoletni Lincoln, przyzwoicie wykreowany przez Rona Rubinsteina, mieszkający
z agresywnym ojcem alkoholikiem (w tej epizodycznej roli znany z kreacji
Leatherface’a w remake’u „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” i jego sequelu,
Andrew Bryniarski) jest obiektem przemocy w liceum. Kiedy w końcu decyduje się
odeprzeć atak, postawić długoletniemu agresorowi, zostaje odesłany do akademii
dla trudnej młodzieży, co nie bez racji uważa za wielką niesprawiedliwość. Już
pierwsze sekwencje koncentrujące się na wątkach typowych dla dramatu utrzymano
w wyblakłych barwach tak charakterystycznych dla kina grozy z ostatnich trzech
dekad XX wieku, ale po zmianie miejsca akcji atmosfera jeszcze zyskuje na atrakcyjności.
Stare, zaniedbane domki pozbawione sprzętów elektrycznych i rozległe plenery
rozciągające się dookoła obiektu, wskazujące, że niniejsze tereny są
zdominowane przez Naturę, że w promieniu wielu mil niniejszy obszar jest
niezamieszkany. Właściciel akademii wierzy, że do wyzbycia się agresywnych, czy
też niechlubnych postaw konieczne jest osiągnięcie wewnętrznej harmonii,
dlatego też w programie ośrodka znajduje się terapia grupowa i ćwiczenia jogi.
Zdawać by się mogło idealne, wyciszające miejsce dla młodzieży niepotrafiącej
radzić sobie z własnymi emocjami i wkraczającej na przestępczą ścieżkę. Jednak
Lincoln szybko na własnej skórze przekonuje się, że ta idylla jest jedynie
pozorna, że w akademii, tak jak w liceum, również jest skazany na los „kozła
ofiarnego”. Nie sposób nie zauważyć, że Mortimer i DeLeeuw przede wszystkim
pragnęli poruszyć problem przemocy wśród młodych ludzi, bez zbędnych
komplikacji wyłuszczyć potencjalne następstwa psychicznego i fizycznego
znęcania się nad rówieśnikami. I nie jedynie za pośrednictwem nadnaturalnego akcentu
w postaci mściwej dziewczyny powstałej z martwych - również z perspektywy
niegdysiejszej napastniczki borykającej się z wyrzutami sumienia. Nie jest to
nic na tyle odświeżającego, odkrywczego, aby zyskać uznanie koneserów
innowacyjnych straszaków, ale myślę, że osoby optujące za fabularną prostotą docenią
nieprzekombinowane, niosące ważną treść, zgrabnie ujęte wątki dramatyczne.
Fabułę wyłuszczono w taki sposób, żeby pozyskać uwagę widza znajdującego
przyjemność w obcowaniu z prostymi historiami, które nie wymagają od niego wzmożonego
myślenia, co dla jednych będzie plusem, a dla innych wręcz przeciwnie.
Problem niczym nieuzasadnionej przemocy zarówno wśród młodych, jak i
starszych ludzi połączono z motywem powstałej z martwych nastoletniej
dziewczyny, Moiry, którą ucharakteryzowano całkiem dosadnie. Jeśli chodzi o
twarz poprzestano na bladym obliczu z podkrążonymi oczami, w jednym z dłuższych
ujęć zachodzących bielą (co w kinie grozy zawsze mnie rusza), ale
porównywalnego minimalizmu nie widać w całej jej postaci, za sprawą niesamowitej
tendencji polegającej na zadawaniu ran ofiarom poprzez cięcie własnego ciała,
przy czym Moira szczególnie upodobała sobie podcinanie własnego gardła. Sceny gore tak samo, jak cała wizualna otoczka
zwracają uwagę profesjonalizmem – krew nie leje się w jakichś przesadnych
porcjach, ale kiedy już się pojawia nie sposób wytknąć jej sztuczności. Zarówno
barwa posoki, jak i imitacje obrażeń, jakie odnoszą ofiary podczas kontaktów z
mściwą dziewczyną, które głównie zasadzają się na ranach ciętych (choć czasami
je urozmaicano: tutaj na szczególne uznanie zasługuje strzał w głowę, ujęty w
migawce w dużym zbliżeniu, ale i tak łatwo dostrzec fragmenty mózgu) jawią się całkiem
autentycznie. Ale to nie krwawe efekty specjalne zaskoczyły mnie największą
starannością, jeszcze bardziej udanie wypadła mroczna oprawa audiowizualna -
wyblakła kolorystyka, łagodne tony muzyczne w tle, sceneria kojarzącą się ze
starymi camp slasherami i oczywiście
mrok towarzyszący kilku manifestacjom powstałej z martwych, zakrwawionej
dziewczyny. Poprawiłabym jedynie ostatnie sekwencje, nazbyt zdynamizowane,
przez co odbierające zdjęciom sporo złowieszczości, tak zgrabnie akcentowanej
wcześniej i nieco rozciągnęłabym w czasie relację Moiry z Kaitlin (bardzo dobra
kreacja ciekawej charakterologicznie postaci w wykonaniu Grace Phipps), bo moim
skromnym zdaniem była zdecydowanie najciekawszą częścią składową fabuły, dającą
nadzieję na naprawdę dramatyczne zamknięcie tej opowieści, jak się okazało płonną.
„W kręgu nienawiści” to typowy reprezentant teen horrorów, mieszających stylistykę nastrojowych produkcji o podłożu
nadprzyrodzonym z akcentami rodem z filmów slash,
który zwraca uwagę realizacją przywodzącą na myśl kino grozy z lat 70-tych i
80-tych, aczkolwiek bez przesady. Adam Egypt Mortimer bez wątpienia nie pragnął
stworzyć jakiegoś odkrywczego straszaka, zaskoczyć widza czymś niespotykanym,
już raczej chciał przywołać ducha kina grozy z dawnych lat i pokazać, że w
prostocie tkwi siła, jeśli oczywiście odda się ją w odpowiedniej oprawie.
Wątpię, żeby w dzisiejszych czasach taki projekt miał szansę na przebicie, żeby
pozyskał wielu sympatyków, ba nawet nie sądzę, żebym ja długo o nim pamiętała, ale
nie mogę powiedzieć, że nie bawiłam się dobrze w trakcie seansu. Inna sprawa,
że jestem przekonana, iż moje osobiste preferencje filmowe plasują się w
mniejszości, dlatego też nie będę rekomendować tej pozycji szerokiej grupie
odbiorców tylko jednostkom nieoczekującym od kina grozy innowacyjnych, zaskakujących
rozwiązań i dosadnego eksperymentowania z formą, może jeszcze potrafiących
docenić delikatną stylizację na kino grozy z dawnych lat, ale zważywszy na
subtelność twórców w tej materii to ostatnie nie jest nieodzowne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz