Halloween.
Sześcioro młodych ludzi po wieczorze w klubie postanawia poszukać
wartego odwiedzenia domu strachu. Traf chce, że rzuca im się w oczy
neon reklamujący taki przybytek. Stojący na uboczu dom pełen
strasznych atrakcji, przed którym stoi milczący człowiek w masce
klowna. Przebieraniec w osobliwy sposób zaprasza ich do środka.
Początkowo młodzi ludzie dobrze się bawią, ale ich nastrój
szybko ulega drastycznej zmianie. Rozwój wypadków każe im sądzić,
że nie są tutaj bezpieczni, że osoby prowadzące ten niezbyt
popularny dom strachów nie mają zamiaru ich z niego wypuścić.
Scenarzyści
między innymi „Cichego miejsca” Johna Krasinskiego i
„Nightlight” w ich własnej reżyserii, Scott Beck i Bryan Woods,
opierając się na wspomnieniach z dzieciństwa rozpisali kolejną
opowieść grozy i dali jej tytuł „Haunt”. W Polsce film jest
dystrybuowany pod nazwą „Dom strachów”. Jego scenariusz
powstawał niejako równocześnie ze scenariuszem „Cichego
miejsca”, a główne zdjęcia ruszyły w październiku 2017 roku.
Scott Beck i Bryan Woods sami zasiedli na krzesłach reżyserskich, a
jednym z producentów „Domu strachów” został Eli Roth, twórca
m.in. „Śmiertelnej gorączki”, dwóch części „Hostelu”,
„The Green Inferno” i „Kto tam?”. Swoją światową premierę
„Dom strachów” miał w sierpniu 2019 roku na Popcorn Frights
Film Festival w Stanach Zjednoczonych, a do szerszego obiegu (również
w Polsce) trafił we wrześniu tego samego roku.
Skrzyżowanie
„Parku grozy” Gregory'ego Plotkina z „ClownTown” Toma Nagela,
z domieszką „Lunaparku” Tobe'a Hoopera. Bryan Woods przyznał,
że „Dom strachów” istotnie ma w sobie coś z tego ostatniego,
ale jako bezpośrednią inspirację on i Scott Beck podają swoje
osobiste doświadczenia z dosyć kameralnym domem strachu (które oczywiście nie były dokładnie takie, jak to ukazali w filmie). Z
dzieciństwa. Zdradzili też, że chcieli zawrzeć w tym filmie
wszystko, co cenią sobie w Halloween i w kinie grozy, szczególnie z
lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Opowieść zaczyna się w
halloweenowy wieczór w domu zajmowanym przez cztery zaprzyjaźnione
młode kobiety: Harper, Bailey, Mallory i Angelę. Ta pierwsza, w
przeciwieństwie do swoich koleżanek, nie jest zajęta
przygotowaniami do zaplanowanego wyjścia do klubu. Harper
(przekonująca kreacja Katie Stevens) bardziej zaprząta ukrycie
przed swoimi przyjaciółkami podbitego oka. Podbitego przez jej
gwałtownego, nadużywającego alkoholu chłopaka. Jej starania nie
przynoszą jednak pożądanego rezultatu. Jej przyjaciółki
zauważają sinika i wyciągają właściwie wnioski. Potem następuje
krótka pogadanka i wspólne wyjście do klubu, w którym Harper
poznaje Nathana, w którego w niezłym stylu wcielił się Will
Brittain. Do tej gromadki dołącza też Evan. I tak oto po
zakończeniu zabawy w klubie całą szóstką wyruszają na
poszukiwanie jakiegoś domu strachu. Harper nie jest do końca
przekonana do tego pomysłu, bo... Podejrzewam, że każdy, kto
trochę slasherów już obejrzał, będzie się po Harper
spodziewał takiego nastawienia. Odstawania od reszty grupy i to nie
tylko pod tym względem. Bo dla nich już od początku filmu pewnie
oczywistym będzie to, że właśnie ta postać została stworzona w
oparciu o model osobowości klasycznej final girl. Harper to
taka cicha myszka, niezabiegająca o przywództwo w grupie, raczej
trzymająca się z boku, zastraszona dziewczyna, która tej nocy nie
potrafi się rozluźnić. I trudno jej się dziwić, zważywszy na
jej przejścia ze skorym do przemocy chłopakiem. Ogrom informacji o
Harper wprawdzie na nas nie spłynie, ale ze wszystkich bohaterów
„Domu strachów”, ją bez wątpienia potraktowano najlepiej.
Właściwie pomiędzy nią i jej towarzyszami rozciąga się szeroka
i głęboka przepaść – o tamtych tak naprawdę prawie nic nie
wiemy. Evan zarabia na życie jako kierowca, Bailey jest najlepszą
przyjaciółką Harper i w ogóle istną duszą towarzystwa, Angela
ma bardzo dużo kuzynów, Mallory panicznie boi się pająków, a
Nathan jest zauroczony Harper. A ona nie pozostaje mu dłużna. O
czołowej postaci „Domu strachów” czegoś istotnego (biorąc pod
uwagę jej osobiste przejścia z chłopakiem) się jeszcze dowiemy,
ale najlepsze twórcy zostawią na koniec. No niezła jest ta
dziewczyna. Ale z drugiej strony niczego innego się po niej nie
spodziewałam. Właściwie to prawie żaden punkt scenariusza mnie
nie zaskoczył. Bo i nie sądzę, żeby Scottowi Beckowi i Bryanowi
Woodsowi na takich reakcjach publiczności zależało (może poza
jednym przypadkiem, o którym później). „Dom strachów” został
pomyślany jako swoisty hołd dla kina grozy, ze szczególnym
wskazaniem na slashery z lat 70-tych i 80-tych. W pewnym
sensie powrót do przeszłości. Klimat filmu wprawdzie nie jest na
wskroś nowoczesny, ale i nie ma wyrazistego smaku retro.
Odpowiadający za zdjęcia Ryan Samul celował w ciemniejsze barwy,
choć nie można powiedzieć, że przez cały czas unikał żywszy
kolorów. Ale w przypadku filmu osadzonego w domu strachu krzykliwe
odcienie nie powinny nikomu zbytnio przeszkadzać. Tym bardziej, że
to nie one dominują. Lokalna atrakcja, którą decydują się
odwiedzić spragnieni mocnych wrażeń (Harper to nie dotyczy) młodzi
ludzie, jak na standardy współczesnego kina grozy, jest całkiem
mroczna. I nie aż tak jarmarczna, jak się spodziewałam.
Przygotowałam się na mnóstwo kiczu rodem z niskobudżetowych
horrorów z przedostatniej dekady XX wieku. Nie miałabym nic
przeciwko temu, ale ta propozycja jest nawet lepsza od tego, co sobie
wyobrażałam. Tandetne rekwizyty i takowe wystroje niektórych
pomieszczeń w tytułowym domu strachów to bardziej dodatek niż
dominanta. Wprawiający w nostalgiczny nastrój kicz ewidentnie
wzorowany na starych, dobrych horrorach w slasherze Scotta
Becka i Bryana Woodsa owszem się pojawia, ale w rozsądnych dawkach.
Bywa obskurnie, ale przeważnie jest po prostu mrocznie. O tyle o
ile, bo ciemności panujące w domu strachów prowadzonym przez
zdegenerowanych przebierańców, wieloletnich fanów filmowych
horrorów raczej nie przygniotą. Ale z drugiej strony przypuszczam,
że niejednego z nich nawet taki klimat pozytywnie zaskoczy. Po tych
wszystkich doświadczeniach z mainstreamowym plastikiem.
Pierwszym
wydarzeniem, które powinno zaalarmować młodych bohaterów „Domu
strachów” Scotta Becka i Bryana Woodsa (naturalnie tak się nie
dzieje) jest akcja, która nie powinna stanowić niespodzianki dla
osób zaznajomionych z choćby wzmiankowanym już „Parkiem grozy”
Gregory'ego Plotkina, czy „Talon Falls” Joshuy Shreve'a. Widz
wątpliwości mieć nie będzie – to nie gra na użytek
spragnionych mocnych wrażeń klientów. Młoda kobieta naprawdę
jest mordowana na oczach podekscytowanych i zarazem zatrwożonych
protagonistów, którzy po wszystkim jakby nigdy nic podejmują
wędrówkę po nieobleganym przez ludzi domu strachów. Bo jeszcze
nie mają powodów, by sądzić, że dokonują się tu prawdziwe
zbrodnie. Wiadomym jest, że w końcu sobie to uzmysłowią. Inaczej
przecież być nie może. Objawienie nastąpi niedługo potem, ale
zanim do tego dojdzie zaznają jeszcze trochę pozornie bezpiecznej
rozrywki. Mallory nie do końca, bo trudno, żeby arachnofobiczka
dobrze się bawiła, gdy wszędzie pełno pająków. A może jednak
tak? Bo nie wiedzieć czemu ona i jej towarzysze dochodzą do
wniosku, że te potwory są sztuczne... Pająki jeszcze w „Domu
strachów” wystąpią, w scence rodem z moich najgorszych
koszmarów. Podejrzewam, że długo w takiej sytuacji bym nie pożyła
– jak nic padłabym na zawał. Nie potrzeba by było żadnych
morderców, których trochę w „Domu strachów” jest. Noszą
różne maski, w tym oczywiście klaunów, zgodnie z panującą
obecnie w kinie grozy modą. Którą już jestem zmęczona, dlatego
ucieszyło mnie, że twórcy omawianej produkcji zaproponowali też
inne wizerunki oprawców. Jeden z nich bez wątpienia miał
nawiązywać do „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'a
Hoopera - podróbka Leatherface'a. Ale według mnie najlepszy moment
filmu to ten, w którym występuje człowiek w najmniej wymyślnej
masce. Najpierw dostajemy całkiem upiorną scenkę w korytarzu
pełnym nieruchomych figur(?) przykrytych prześcieradłami, wśród
których jak wiemy jest przynajmniej jedna żywa istota. Ta w moim
odczuciu najbardziej trzymająca w napięciu sekwencja „Domu
strachów” zostaje sfinalizowana w dosyć przewrotny sposób. Beck
i Woods celowo odbili tutaj od konwencji – uznali, że fajnie
będzie nie zadziałać tutaj pod dyktando gatunku, podejść do tego
od innej strony. Muszę przyznać, że nieźle się to zgrało.
Ciekawe rozwiązanie. Proste i niespodziewane. Rozwój tego wątku
jest już na wskroś przewidywalny. Żadna niespodzianka z tej strony
już nikogo zapewne nie spotka. Z innych też raczej nie, chociaż
pewien, bądź co bądź, ograny wybieg zastosowany w przedostatniej
partii „Domu strachów” na co poniektórych może zadziałać. Na
mnie wrażenia to nie zrobiło. Już prędzej epilog i bynajmniej nie
dlatego, że wypuszczono w nim jakieś niespodziewane, miażdżące
uderzenie. Nic z tych rzeczy. UWAGA SPOILER Po prostu wtedy
już płynęłam na satysfakcjonującej fali – można to nazwać
przedłużeniem katharsis dostarczanego przez waleczną Harper. Xena
może się schować. Ta dziewczyna idzie jak taran. Istny
człowiek-demolka, zjadający czarne charaktery na śniadanie. Jeden,
drugi, trzeci... Dawać następnego! KONIEC SPOILERA Takie
rozwiązania fabularne nieczęsto do mnie przemawiają. Zazwyczaj
uznaję to za grubą przesadę, zbytnie pogwałcenie realizmu, ale w
„Domu strachów”, jakimś niepojętym dla mnie sposobem, dałam
się w to wciągnąć. I jest coś jeszcze. Nazwijmy to podwójnym
zabezpieczeniem, choć nie jest to w pełni adekwatne określenie.
Określenie morderców prowadzących tytułowy dom strachów.
Wiarygodnie się to prezentuje i na pewno nie wkrada się w to
monotonia. Możemy w tym garncu sobie przebierać. Kreatur mamy do
wyboru, do koloru. Gorzej z sekwencjami okaleczeń i mordów. Tutaj
wyróżnić mogę tylko, niestety nazbyt dynamiczne, ujęcie
zdzierania twarzy chłopaka (od ust w górę). Poza tym standard:
miażdżenie głów, przypalanie twarzy, pocięcie ręki, strzały z
broni palnej etc. Niektóre z tychże niezbyt krwawych wydarzeń
częściowo „rozgrywają się poza kadrem”, a to, co widać w
sumie łatwo przegapić. Ot, szybkie migawki niczym niewyróżniających
się (poza jednym) aktów przemocy z wykorzystaniem różnych
narzędzi. Szczególnie makabrycznym to tego filmu nazwać nie można.
Nawet jak na standardy obrazów slash jest za delikatnie.
Nawet w tym niesłynącym z przesadnej przemocy nurcie można bez
trudu znaleźć bardziej drastyczne produkcje. Ale według mnie w
dzisiejszych czasach lepiej gore minimalizować niż
maksymalizować. Lepiej tego nie dociągać niż przeciągać. Bo
wtedy prawdopodobnie uruchomiono by komputer... No dobrze, może nie.
Może poradzono by sobie bez CGI, ale śmiem w to wątpić. Jakoś nie
mam aż takiego zaufania do współczesnych efektów specjalnych.
Ciekawe dlaczego?
Scott
Beck i Bryan Woods w pewnym zakresie serwują nam w swoim „Domu
strachów” powrót do korzeni. O tyle o ile, bo nie da się ukryć,
że tradycja splata się tutaj z nowoczesnością. Klasyczne
spojrzenie na slasher, ale niezupełnie wolne od współczesnych
wpływów. I nie rozciąga się to tylko na warstwę fabularną.
Również techniczną. Sceny tortur i zabójstw oraz sylwetki
pozytywnych postaci (najmniej Harper) aż prosiły mi się o
dopracowanie. Większą uwagę twórców. Ale poza tym nie mam
większych zastrzeżeń. Nawet do niektórych zastanawiających, żeby
rzec nielogicznych posunięć bohaterów. Tak miało być. „Dom
strachów” miał być swego rodzaju hołdem dla filmów slash
z lat 70-tych i 80-tych, a każdy fan tychże wie, że ten
wyprowadzający z równowagi tak wielu współczesnych odbiorców
element jest jedną ze składowych owego podgatunku horroru. Może i
na trwałe nie wpisał się w jego konwencję, ale był (i nadal
jest) stosowany na tyle często, żeby stać się jednym z jego
znaków rozpoznawczych. Nie absolutnie wymagalnym, ale jak się
składa hołd starym, dobrym slasherom, to moim zdaniem głupio
byłoby z tego zrezygnować. W każdym razie polecam długoletnim
fanom „Domu strachów”, acz niezbyt gorąco. Miłośników
współczesnych trendów natomiast uczulam: nie ma CGI, oryginalnej
ani tym bardziej złożonej ścieżki fabularnej. Jest dynamicznie i
w miarę mrocznie, ale nie sądzę, żeby to wystarczyło wszystkim
wyjadaczom XXI-wiecznych mainstreamowych horrorów. XX-wiecznych
slasherów pewnie też nie, bo to jeszcze nie to, ale myślę,
że ta grupa i tak ma największą szansę się w tym odnaleźć.
Może nie całkowicie, ale wiem po sobie, że do pewnego stopnia da
się w tym zanurzyć. Dobre i tyle.
O matko, chyba wypożyczę i przeczytam 30 października :) Halloween co prawda wywodzi się od satanistów i morderców ale czasami warto na coś spojrzeć z punktu widzenia humoru.
OdpowiedzUsuńJest starsza wersja tej historii z 2007 roku pod tytułem Dom strachu. Obejrzeliśmy i nawet się nam podobała.
OdpowiedzUsuńFilm jest super, można go zobaczyć w CDA, bardzo fajna recenzja.
OdpowiedzUsuń