Od dawna chciałam napisać recenzję tego filmu, ale nie miałam możliwości "odświeżenia go sobie". Na szczęście wczoraj, dzięki uprzejmości TVN 7 ponownie (po paru latach) mogłam obejrzeć tę pozycję. Jest to readaptacja książki Johna Wyndhama. Oryginalnego filmu z 1960 roku nie widziałam, więc porównań nie będzie. Za to moja recenzja przedstawi film w samych superlatywach z dwóch powodów. Po pierwsze mam do niego spory sentyment, w końcu jest to produkcja mojego dzieciństwa. A poza tym "Wioska przeklętych" reprezentuje sobą jeden z najlepszych horrorów s-f, jaki miałam okazję kiedykolwiek zobaczyć.
Fabule chyba nikt nie może zarzucić braku oryginalności. Sam motyw z zaśnięciem wszystkich mieszkańców miasteczka już jest szalenie ciekawy, a jeśli dodać do tego fakt, że w trakcie właśnie tego snu kilka kobiet zostało zapłodnionych przez nieznaną nikomu siłę (prawdopodobnie kosmitów) to mamy scenariusz naprawdę godny uwagi i ciekawych rozwiązań fabularnych. Atmosfera stopniowana jest powoli. Mimo tego, że widz od początku zdaje sobie sprawę, że brzemienne kobiety powinny, jak najszybciej pozbyć się płodów (czego oczywiście nie robi żadna z nich) równocześnie doskonale pojmuje, że nic takiego się nie stanie, że będzie świadkiem porodów, a następnie najprawdopodobniej jakiejś tragedii. Reżyser (wielki John Carpenter) wcale nie kryje faktu, że coś z tymi dzieciakami jest nie tak - domyślamy się tego jeszcze przed ich przyjściem na świat. Nie próbuje nas zaskoczyć, jeśli chodzi o ich prawdziwe pochodzenie oraz cel, jaki sobie obrały. Ale mnie zaskoczył zupełnie czym innym. Otóż, spodziewałam się, że "kosmiczne dzieci" w ogóle z wyglądu nie będą przypominały ludzi, a za to w całej rozciągłości ich wygląd wywoła u mnie odruch wymiotny. Co tu dużo gadać? Byłam pewna, że kobiety urodzą zwyczajnych kosmitów lub wstrętne potworki. Ale zamiast tego pokazano mi słodziutkie siwowłose dzieciaczki, których w żaden sposób nie mogłam znienawidzić - nawet bądąc świadkiem morderstw, których były bezpośrednimi sprawcami. Jednak tylko jedno z tch dzieci byłam w stanie zaaprobować całkowicie, współczuć mu i dopingować, aby w końcu wyrwało się spod morderczego wpływu swojego "rodzeństwa". Zresztą pewnie nie tylko ja miałam takie odczucia względem Davida, gdyż David był inny, zdolny do empatii, bardziej ludzki. I na pewno najsłodszy z całej tej gromadki:)
"Wioska przeklętych", mimo pokaźnej ilości scen mordów, nie jest filmem krwawym. Nie poraża też, jakąś elektryzującą atmosferą grozy, ale nic nie jest w stanie przebić jej fabuły. Jedna tragedia prowadzi tutaj do następnej, aż w końcu widz zaczyna podejrzewać, że cokolwiek nie zrobiliby pozytywni bohaterowie nie skończy się to dla nich dobrze. I fajnie, bo właśnie o to chodzi w tego typu filmach - o nieustające uczucie bezsensu, które prowadzi tylko i wyłącznie do apokaliptycznych rozwiązań. Już od pierwszych scen wiemy, że happy end nie ma prawa zaistnieć w tej produkcji, nie ma nawet na niego najmniejszej szansy. UWAGA SPOILER Ale Carpenter nie zostawi nas przecież bez maleńkiego zaskoczenia. Sugerując przez cały seans nieszczęśliwy finał, na końcu wprowadza heroiczną wręcz postać Alana Chaffee, który wykazuje się niebywałą siłą wewnętrzną. Blokuje swój umysł przed wścibskimi umysłami dzieci, budując mur. Dzięki wielkiej wyobraźni udaje mu się oszukać małe potworki i zginąć w słusznej sprawie. A przy okazji uratować Davida i jego ludzką matkę. Czyn iście bohaterski, może trochę naciągany, ale co tam? Ważne, że postaci Alana zawdzięczamy wspaniałe finalne widowisko oraz w miarę szczęśliwe zakończenie. A wierzcie mi, w tym przypadku na pewno będziecie się cieszyć z takiego rozwiązania fabularnego - brak happy endu na pewno niejednego widza strasznie by rozczarował KONIEC SPOILERA.
Fabule chyba nikt nie może zarzucić braku oryginalności. Sam motyw z zaśnięciem wszystkich mieszkańców miasteczka już jest szalenie ciekawy, a jeśli dodać do tego fakt, że w trakcie właśnie tego snu kilka kobiet zostało zapłodnionych przez nieznaną nikomu siłę (prawdopodobnie kosmitów) to mamy scenariusz naprawdę godny uwagi i ciekawych rozwiązań fabularnych. Atmosfera stopniowana jest powoli. Mimo tego, że widz od początku zdaje sobie sprawę, że brzemienne kobiety powinny, jak najszybciej pozbyć się płodów (czego oczywiście nie robi żadna z nich) równocześnie doskonale pojmuje, że nic takiego się nie stanie, że będzie świadkiem porodów, a następnie najprawdopodobniej jakiejś tragedii. Reżyser (wielki John Carpenter) wcale nie kryje faktu, że coś z tymi dzieciakami jest nie tak - domyślamy się tego jeszcze przed ich przyjściem na świat. Nie próbuje nas zaskoczyć, jeśli chodzi o ich prawdziwe pochodzenie oraz cel, jaki sobie obrały. Ale mnie zaskoczył zupełnie czym innym. Otóż, spodziewałam się, że "kosmiczne dzieci" w ogóle z wyglądu nie będą przypominały ludzi, a za to w całej rozciągłości ich wygląd wywoła u mnie odruch wymiotny. Co tu dużo gadać? Byłam pewna, że kobiety urodzą zwyczajnych kosmitów lub wstrętne potworki. Ale zamiast tego pokazano mi słodziutkie siwowłose dzieciaczki, których w żaden sposób nie mogłam znienawidzić - nawet bądąc świadkiem morderstw, których były bezpośrednimi sprawcami. Jednak tylko jedno z tch dzieci byłam w stanie zaaprobować całkowicie, współczuć mu i dopingować, aby w końcu wyrwało się spod morderczego wpływu swojego "rodzeństwa". Zresztą pewnie nie tylko ja miałam takie odczucia względem Davida, gdyż David był inny, zdolny do empatii, bardziej ludzki. I na pewno najsłodszy z całej tej gromadki:)
"Wioska przeklętych", mimo pokaźnej ilości scen mordów, nie jest filmem krwawym. Nie poraża też, jakąś elektryzującą atmosferą grozy, ale nic nie jest w stanie przebić jej fabuły. Jedna tragedia prowadzi tutaj do następnej, aż w końcu widz zaczyna podejrzewać, że cokolwiek nie zrobiliby pozytywni bohaterowie nie skończy się to dla nich dobrze. I fajnie, bo właśnie o to chodzi w tego typu filmach - o nieustające uczucie bezsensu, które prowadzi tylko i wyłącznie do apokaliptycznych rozwiązań. Już od pierwszych scen wiemy, że happy end nie ma prawa zaistnieć w tej produkcji, nie ma nawet na niego najmniejszej szansy. UWAGA SPOILER Ale Carpenter nie zostawi nas przecież bez maleńkiego zaskoczenia. Sugerując przez cały seans nieszczęśliwy finał, na końcu wprowadza heroiczną wręcz postać Alana Chaffee, który wykazuje się niebywałą siłą wewnętrzną. Blokuje swój umysł przed wścibskimi umysłami dzieci, budując mur. Dzięki wielkiej wyobraźni udaje mu się oszukać małe potworki i zginąć w słusznej sprawie. A przy okazji uratować Davida i jego ludzką matkę. Czyn iście bohaterski, może trochę naciągany, ale co tam? Ważne, że postaci Alana zawdzięczamy wspaniałe finalne widowisko oraz w miarę szczęśliwe zakończenie. A wierzcie mi, w tym przypadku na pewno będziecie się cieszyć z takiego rozwiązania fabularnego - brak happy endu na pewno niejednego widza strasznie by rozczarował KONIEC SPOILERA.
A oglądałaś Buffy oryginał z roku 1960? Przyznam, że jest bardziej klimaciarska, aczkolwiek nie pozbawiona wad w postaci mało efektownej akcji w ogóle...
OdpowiedzUsuńNo właśnie, w recenzji napisałam, że nie widziałam jeszcze oryginalnej wersji. Wiesz, akcja w tym filmie jakoś nie jest dla mnie najważniejsza, ale klimat to już coś innego. I skoro twierdzisz, że oryginał ma atmosferkę to zaczynam poszukiwania tego filmu. Dzięki za cynk, Aga:)
OdpowiedzUsuńA ja tak nie na temat:]
OdpowiedzUsuńŚwietny blog - pierwszy raz tu mam okazję być i z pewnością nie ostatni (już dodałam Cię do zakładek). Uwielbiam horrory, zwłaszcza te psychologiczne - nie tylko oglądać, ale i czytać:)
Pozdrawiam i zapraszam do siebie:)
Opiszesz film "lęk" z 2004 roku? bd wdzięczna ;)
OdpowiedzUsuńJa znajdę chwilę to nie sprawy. Ale recenzja nie będzie zbyt pochlebna, gdyż nie przypadł mi ten film za bardzo do gustu...
OdpowiedzUsuńFaktycznie, gdzieś mi to zdanie umknęło... :/
OdpowiedzUsuń