wtorek, 29 września 2020

Konrad Możdżeń „Chodź ze mną”

 

Recenzja przedpremierowa

Wrocław. Dariusz Drzewiecki, właściciel prosperującego klubu o nazwie Wiecznie Żywa znajduje siedzibę na kolejny. Podziemne pomieszczenia, gdzie od dziesiątków lat ludzka noga nie postała. Już w czasie trwania prac remontowych Dariusza spotyka tutaj coś nieprzyjemnego i wielce zagadkowego, ale to bynajmniej nie krzyżuje planów mężczyzny. Niedługo później klub Golden Calf zostaje otwarty. Część personelu przechodzi z Wiecznie Żywej, w tym barman Bartosz Długowski zwany Długim, który szybko zderza się z najprawdziwszym koszmarem w pokoju na zapleczu. W tym samym pomieszczenie trochę wcześniej jego koleżanka z pracy, Marzena Janicka przeżyła coś podobnego. Podczas gdy ona upiera się, że to miejsce jest przeklęte, on woli myśleć, że to z tą dziewczyną jest coś nie tak. Tajemnicza energia tymczasem rośnie w siłę. Coraz więcej osób ma powody przypuszczać, że w zimnych murach lokalu Golden Calf kryje się coś nie z tej ziemi. Jakaś zgnilizna, która od bardzo dawna toczy to miejsce. A teraz przypadkiem została uwolniona.

Konrad Możdżeń. Pochodzący z Wrocławia, w którym jest bezgranicznie zakochany, studiował socjologię na Uniwersytecie Wrocławskim, członek zespołu muzycznego o nazwie Bethel, prowadzący bloga Listy z Miasta Wiatraków, fan prozy Marka Krajewskiego i Roberta Ćwirleja, który własne teksty zaczął tworzyć na przełomie 2006 i 2007 roku. Ale dopiero w 2020 roku wkroczył na rynek wydawniczy. Możdżeń trafił pod skrzydła wydawnictwa Vesper, które dobrze wie, jak wypromować nowego pisarza. Magicznie opakowana powieść „Chodź ze mną”, liczące sobie przeszło pięćset pięćdziesiąt stron (drobnym drukiem) tomiszcze, wzbogacone nastrojowymi grafikami Michała Loranca, to pierwsza publikacja Możdżenia w formie książkowej. A na swoją kolej czeka już zbiór opowiadań, których akcja osadzona jest w Wielkopolsce. Autor pełnokrwistego horroru „Chodź ze mną” ma nadzieję, że już wkrótce ukaże się drukiem. A tymczasem zaprasza do przeklętego wrocławskiego klubu, który na kartach jego debiutanckiej powieści otwiera się w 2015 roku.

Wyłazi taki spod ziemi, zabiera mnie na wycieczkę, której pozazdrościć mógłby mu sam Stephen King, a potem jeszcze wyraża swoją wdzięczność za udział w tej eskapadzie. „Zakładam, że na którymś z etapów zapoznawania się z tekstem mogłeś zadać sobie pytanie: Dlaczego? Co nim kierowało? Czy człowiek, który to napisał jest normalny?” - to fragment wyrwany z dość obszernego posłowia „Chodź ze mną”. I nie, czytając tę powieść nawet przez myśl mi nie przeszło, że pan Możdżeń to człek nienormalny. Za to zastanawiałam się, co jest z tym krajem (nie pierwszy raz zresztą), że takie zdolne bestie chowają się gdzieś po kątach. „Siedzą w swoich lochach”, pisząc do szuflady albo wrzucając teksty do internetu i czekają, aż jakieś wydawnictwo się nimi zainteresuje. Do niektórych los nigdy się nie uśmiecha. Inni, tacy jak Konrad Możdżeń, na szczęście w końcu dostają swoje pięć minut... Ej, tylko nie pięć minut! Tak się zastanawiam, czy ten facet zdaje sobie sprawę z tego, jak wielki talent posiada. Posłowie dodane do „Chodź ze mną” na to nie wskazuje. A przecież nawet ślepy widzi, że ta powieść to horror kompletny. A przynajmniej mam nadzieję, że wszyscy to zobaczą. Wszyscy, którzy w jakimś stopniu interesują się szeroko pojętym horrorem. Bo to jedno z tych dzieł, w których odnaleźć się powinien zarówno zwolennik opowieści o zjawiskach nadprzyrodzonych, kładących szczególny nacisk na klimat narastającej grozy, jak i człowiek skłaniający się bardziej w stronę prozy ekstremalnej, historii szczodrze podlanych „czerwonym sosem”. „Chodź ze mną” to w mojej ocenie doskonała mieszanka tych dwóch kultur. Organizmów, które w świecie przedstawionym przez Możdżenia tworzą symbiotyczny związek, który dla niejednego mniej rozeznanego w horrorze odbiorcy, może być małym szokiem. Bo jak to tak stapiać ghost story z gore? Długoletni fani gatunku wiedzą, że to się zdarza, ale żeby aż tak? „Chodź ze mną” to powieść napisana przez człowieka, który ewidentnie nie jest zainteresowany powierzchowną pisaniną – tworzeniem dynamicznie rozwijających się historii, w których nie znajdziemy ani trójwymiarowych postaci, ani szczegółowych, plastycznych opisów miejsc i wydarzeń, ani umiejętnego dawkowania napięcia. Pierwsza opublikowana powieść Konrada Możdżenia imponuje językowym rozmachem. Autor „Chodź ze mną” z niesamowitą drobiazgowością podchodzi do tworzenia mrocznego świata przedstawionego. Ukochanego Wrocławia, któremu nadaje iście nadzwyczajny wymiar. Coś nie z tego świata czai się w podziemiach. W nowym klubie Dariusza Drzewieckiego, raczej antypatycznego gościa, który dopiero co odrestaurował te od dziesiątków lat nieodwiedzane przez ludzi wnętrza. Oczywiście będąc zupełnie nieświadomym potwornej mocy, która od wieków tutaj tkwi. A teraz, jak można się tego spodziewać, to tajemnicze zło da się we znaki nie tylko nowemu właścicielowi tego leciwego obiektu. Wypełznie z wilgotnych, śmierdzących czeluści Wrocławia, by siać zniszczenie. Kontynuować proceder rozpoczęty wiele lat wcześniej. Podejrzewam, że część odbiorców „Chodź ze mną” już podczas przechodzenia przez prolog tej grubaśnej powieści, fragment datowany na pierwszą połowę XX wieku (później autor będzie co jakiś czas przerywał właściwą akcję umownymi ustępami z dziennika kogoś żyjącego na przełomie XIX i XX wieku), domyśli się po jaki konkretnie motyw Możdżeń tutaj sięgnie. To znaczy jeden z wielu, bo „Chodź ze mną” to nie tylko opowieść gore, horror ekstremalny, który gwarantuję, nie szczęści szczegółowych makabrycznych opisów, których myślę nie powstydziłby się sam Clive Barker. Właściwie to moim zdaniem „Chodź ze mną” makabrycznością przewyższa większość znanych mi publikacji mistrza Barkera. Sporo tego, ale oczywiście ważniejsze jest to, że Możdżeń niewiele (jeśli w ogóle coś) pozostawia wyobraźni odbiorców. To znaczy w swoich krwawych i zazwyczaj, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, mocno kreatywnych kawałkach. Bo jest się nad czym zastanawiać. Zachodzą w Golden Calf zjawiska na wskroś tajemnicze. Zjawiska straszne, nadnaturalne, które niewątpliwie będą eskalować. Konrad Możdżeń sprawi, że dosłownie każdą komórką swojego ciała będziecie czuć tę zgniłą obecność skradającą się za Waszymi placami. Nie oglądajcie się! Czytajcie dalej, nawet czując na karku oddech tego czegoś. Powiew najczystszego zła, przed którym zapewne nie uchronią się bohaterowie tej fenomenalnej opowieści. A Wy?

(źródło: https://www.facebook.com/Konrad-Mo%C5%BCd%C5%BCe%C5%84-strona-autorska-106579504253841/)

Kto jeszcze nie miał okazji odwiedzić Wrocławia, szansa właśnie się pojawia. Czytając pierwszą powieść Konrada Możdżenia będziecie się czuć zupełnie tak, jakbyście tam byli. Jakbyście naprawdę – fizycznie, nie tylko w wyobraźni – stali przy barwnych i w większość dogłębnie przedstawionych postaciach, wokół których konsekwentnie zagęszcza się jakaś koszmarna, niszczycielska energia. Atmosfera jest coraz to upiorniejsza. Niezdefiniowane, acz z całą pewnością śmiertelne niebezpieczeństwo, a więc wrażenie zaszczucia, narasta praktycznie nieprzerwanie. Od grozy aż kipi. Zgnilizna wychodzi z ukrycia. Przedostaje się do ostatniego pomieszczenia na zapleczu nowo otwartego kluby Golden Calf, a stąd do ludzkich dusz. Pierwszą osobą, która przyjmuje do wiadomości prawdę o tym miejscu jest barmanka Marzena Janicka. Młoda, bardzo sympatyczna kobieta z traumatyczną przeszłością, która tak naprawdę od dawna wierzy w duchy. W przeciwieństwie do jej kolegi z pracy, także niemającego w życiu lekko, Bartosza 'Długiego' Długowskiego, który niedługo po niej przeżywa w małym pokoiku na zapleczu coś, delikatnie mówiąc, niecodziennego. On jednak uparcie wmawia sobie, że koszmar, jaki go tam spotkał, to nic innego jak narkotyczne wizje. Efekt wziętych wcześniej używek. Pomiędzy tą dwójką narasta konflikt. Choć Długi ma powody, by wierzyć Marzenie, to w sumie trudno mu się dziwić, że nie potrafi przyjąć jej oglądu sytuacji. Coraz bardziej rozpaczliwie i trochę jak tonący brzytwy, chwyta się racjonalnego myślenia, co z kolei skłania go do diametralnej zmiany swojego nastawienia do Marzeny. Długi z coraz większą wrogością spogląda na barmankę opowiadającą niestworzone historie. Wierzącą w zabobony dziewczynę, która według niego powinna poszukać specjalistycznej pomocy. Z drugiej strony przecież wciąż pamięta tę niepojętą obecność, która nawiedziła go na zapleczu klubu raczej aroganckiego biznesmena, Dariusza Drzewieckiego. Pamięta, ale ani myśli zaakceptować faktu, że to miejsce jest przeklęte. W tej sytuacji trudno nie współczuć Marzenie, bo w końcu Możdżeń nie pozwala nam zwątpić w istnienie jakiejś nadnaturalnej siły tkwiącej w tych wrocławskich podziemiach. W piwniczym pomieszczeniu, które przyciąga wybrane dusze. Uzależnia bardziej niż heroina. Zniewala umysły i niczym Pazuzu bierze w posiadanie ludzkie ciała. A następnie... Jedno Wam mogę zdradzić: będzie jatka. Jeśli myśleliście, że Możdżeń już wcześniej „wyemitował najbardziej makabryczne filmiki”, krwawe obrazy zrodzone w swojej bogatej wyobraźni, to spotka Was (nie)miła niespodzianka. Jestem przekonana, że nie braknie odbiorców, którzy z odrazą, ale i narastającą (nie)zdrową ciekawością, wręcz z zapartym tchem będą śledzić rozwój tej sytuacji. Bardziej obyci z prozą ekstremalną odbiorcy może i z dużym niesmakiem nie będą na to patrzeć. Może i nie będzie ich ogarniał najprawdziwszy wstręt na widok tych wszystkich bezeceństw dokładnie rozpisanych przez, aż trudno uwierzyć, debiutującego pisarza, który poza wszystkim innym daje tutaj hipnotyzujący wyraz swojej fascynacji miastem, w którym mieszka. Ale właśnie ta obszerność, bądź co bądź śmiałych, opisów i niemała pomysłowość tchnąca z tych obrazków, ma ogromną szansę nawet te osoby, które zdążyły już zapoznać się z całą masą krwawych historii, wprawić w swego rodzaju zdumienie. Chorobliwą fascynację? Obsesję, uzależnienie na miarę tego, jakie tajemniczy pokoik we wrocławskim podziemiu budzi w niektórych śmiertelnikach? Jeśli o mnie chodzi to tak, opętała mnie ta powieść. I tak, równie silnie jak bohaterów „Chodź ze mną” opętywało nie tyle samo podziemne pomieszczenie, ile jakaś mroczna, zwyrodniała, do szczętu zepsuta, przeraźliwie zła siła, którą po dekadach trwania w zapomnieniu niechcący uwolniono. Wiem to, bo jak już dałam do zrozumienia, ja bardziej żyłam w świecie przedstawionym przez Konrada Możdżenia, niż tylko o nim czytałam. Całą sobą weszłam w tę zachwycająco klimatyczną, niesamowicie trzymającą w napięciu historię o nawiedzonym obiekcie. A więc po staremu? No nie, bo choć Możdżeń istotnie korzysta ze sprawdzonych, dobrze znanych fanom gatunku motywów, to dodaje sporo od siebie. I w ogóle sam sposób, w jaki to wszystko naświetla tchnie swoistą unikatowością. Pozostaje się z wrażeniem, że z czymś takim jeszcze się nie spotkało. A przecież powinno to brzmieć znajomo... Innymi słowy Konrad Możdżeń udowodnił mi, że wchodzi w poczet tych raczej nielicznych artystów, którzy na starych fundamentach potrafią wznieść coś swojego. Coś, co daje poczucie świeżości. Niedookreślonej. Niełatwej do sprecyzowania. Po prostu „Chodź ze mną” ma w sobie to coś, co sprawia, że spragniony mocnych wrażeń człowiek nie potrafi się od tego odkleić. W każdym razie ja wsiąkłam, a czy Wy też dacie się debiutantowi opętać? Eee, na pewno tak!

Można? Można. Tak robi się horror, Proszę Państwa. Właśnie takiego pióra boleśnie brakuje mi na rynku wydawniczym. Takich utworów, jak „Chodź ze mną” debiutanta Konrada Możdżenia, stanowczo zbyt mało pojawia się na polskim rynku (i wliczam w to także polskojęzyczne wydania zagranicznych autorów). Powieści tak dojrzałych warsztatowo, napisanych z tak oszałamiającym rozmachem. Powieści, które pokazują piękno i bogactwo naszego języka. I wydobywają najczarniejszy, najbrudniejszy, lepki, duszący mrok nie tylko z mocno klaustrofobicznych pomieszczeń w podziemiach Wrocławia. „Chodź ze mną”: paranoiczna, schizofreniczna, makabryczna, upiorna, uparcie trzymająca w niewyobrażalnie silnym napięciu, pochłaniająca opowieści o nawiedzonym miejscu. Publikacja, która moim zdaniem posiada wszystko, co szanujący się horror powinien posiadać. A nawet jeszcze więcej. Więc... mówcie, co chcecie, dla mnie to arcydzieło współczesnej literatury grozy. To powinien być nasz (znaczy polski) towar eksportowy. Tak, tak, cały świat powinien dowiedzieć się o Konradzie Możdżeniu i jego według mnie mistrzowskim horrorze, co się „Chodź ze mną” zowie. Wybuchowej mieszance prozy ekstremalnej z wyśmienicie nastrojową prozą paranormalną i psychologiczną. Ideał!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 27 września 2020

Zapowiedź: Alex North „W cieniu zła”

 

Jeśli podobał wam się Szeptacz, ta książka was zachwyci. Druga powieść Alexa Northa jest równie porywająca i jeszcze bardziej przeraża” – Alex Michaelides, autor „Pacjentki”

Rytualne morderstwo, nawiedzone przez złe moce miasteczko, budząca paniczny strach postać Czerwonorękiego oraz przytłaczająca atmosfera nadciągającej katastrofy. Autor rewelacyjnie przyjętego przez czytelników głośnego „Szeptacza”, który w 2019 roku odniósł spektakularny sukces na skalę światową, stworzył nową, równie wciągającą historię. Fani trzymających w napięciu powieści będą zachwyceni. „W cieniu zła” ma szansę okazać się najbardziej klimatycznym thrillerem tej jesieni! Premiera już 28 października 2020.

Czerwone ręce, czerwone ręce, wszędzie czerwone ręce...

Niekończące się szeregi domów z cegły, lejący się z nieba żar, budząca strach gęstwina okolicznych lasów, w której podobno gnieżdżą się demoniczne siły… To właśnie Gritten Wood, niepozorne miasteczko skrywające mroczną przeszłość. Dwadzieścia pięć lat temu doszło tu do bestialskiego morderstwa o podłożu rytualnym, w którym uczestniczyło kilku miejscowych nastolatków. Policji udało się zatrzymać jednego ze sprawców, drugi, Charlie Crabtree, zniknął w tajemniczych okolicznościach.

Paul Adams doskonale pamięta, co się wtedy stało. Dobrze znał Charliego i jego ofiarę, a tragiczne wydarzenia z przeszłości położyły się cieniem na jego dorosłym życiu. Starał się o wszystkim zapomnieć i prawie mu się udało. Ćwierć wieku później na wieść o wypadku schorowanej matki Paul wraca do rodzinnej miejscowości, gdzie w otoczeniu gęstych drzew wiele lat wcześniej doszło do straszliwej tragedii. Obawia się, że ta wizyta zbudzi demony z przeszłości, przed którymi próbował uciekać.

W tym samym czasie w pobliskim Featherbank dochodzi do niepokojąco podobnej zbrodni jak ta sprzed lat. W wyjątkowo brutalny sposób zamordowany zostaje nastoletni chłopiec. Wokół porzuconych w okolicy kamieniołomu zwłok aż roi się od krwistoczerwonych odcisków dłoni, które wywołują przerażenie policjantów, bo miejsce zbrodni przypomina scenerię okultystycznej ceremonii. Dodatkowo kilka godzin wcześniej zatrzymano dwóch dziwnie zachowujących się nastolatków. Obaj od stóp do głów byli wymazani krwią. Prowadząca śledztwo detektyw Amanda Beck odkrywa, że oba zdarzenia mogą mieć związek z morderstwem sprzed dwudziestu pięciu lat.

W spokojnym miasteczku znów zaczynają dziać się rzeczy niepojęte. Jakie upiory kryją się w przeszłości prowincjonalnej mieściny? Co się stało z Charliem? I przede wszystkim: kim jest tajemniczy Czerwonoręki, który od lat nawiedza w snach lokalną młodzież?

Wciąga, przyprawia o gęsią skórkę i hipnotyzuje złowieszczą scenerią! „W cieniu zła” to jedna z najbardziej oczekiwanych premier 2020 roku. Międzynarodowy sukces „Szeptacza” przyniósł ukrywającemu się pod pseudonimem pisarzowi zasłużone miejsce w gronie czołowych autorów nastrojowych, budzących grozę thrillerów. Alex North na kartach najnowszej powieści udowadnia, że w swojej prozie kładzie nacisk na ukazywanie ciemnych stron ludzkiej natury oraz skomplikowanych relacji interpersonalnych. Mocno rozwiniętą warstwę psychologiczną dopełnia trzymająca w napięciu, intrygująca historia, która pochłania bez reszty. Nastoletni bohaterowie uwikłani w tajemnicze zdarzenia, akcja prowadzona w dwóch przestrzeniach czasowych, zjawiska nadprzyrodzone, niepowtarzalny klimat oraz gęstniejąca ze strony na stronę atmosfera. To znaki rozpoznawcze thrillerów Alexa Northa, za które pokochali go czytelnicy. „W cieniu zła”, najnowsza powieść brytyjskiego pisarza, to prawdziwa uczta dla fanów literatury z dreszczykiem, która z pewnością powtórzy sukces fenomenalnego „Szeptacza”.


Rekomendacje zagranicznych autorów i mediów:

North po rewelacyjnym Szeptaczu powraca z kolejnym, równie klimatycznym thrillerem. Wielowątkowa fabuła osadzona w przeszłości i teraźniejszości, zaskakujące zwroty akcji, przytłaczająca atmosfera nadciągającej katastrofy. Powieść Northa przyspiesza bicie serca. Nie sposób jej odłożyć” – Publishers Weekly

Jeśli podobał wam się Szeptacz, ta książka was zachwyci. Druga powieść Alexa Northa jest równie porywająca i jeszcze bardziej przeraża. Ta niezwykle klimatyczna, przyprawiająca o gęsią skórkę historia pokazuje wpływ przeszłości na teraźniejszość, a także jak cienka jest granica między marzeniem sennym a rzeczywistością. W niepokojącym świecie W cieniu zła trudno odróżnić jedno od drugiego i to koszmar przejmuje kontrolę” – Alex Michaelides, autor „Pacjentki”

Alex North przeszedł samego siebie. Przerażająca jak najlepsza powieść grozy, nieprzewidywalna niczym najlepszy kryminał, a przede wszystkim doskonale napisana. W cieniu zła to książka stworzona przez mistrza w swoim fachu. Nie odgadłam, jak skończy się ta opowieść, ale chłonęłam każde jej zdanie” – Jane Casey, autorka poczytnych kryminałów „Spalone” oraz „Zaginieni”

Zanim ta pokręcona historia dotrze do końca, czeka was mnóstwo niespodzianek. Genialny, niesamowicie przerażający thriller. Jeśli jesteście fanami Stephena Kinga, prawdopodobnie pokochacie też Alexa Northa” – Library Journal

Spodziewajcie się, że powieść Northa was zelektryzuje. Autor po mistrzowsku myli tropy, co krok dając czytelnikowi prztyczka w nos. Ten oszałamiający thriller stawia Alexa Northa w gronie najwybitniejszych autorów powieści z dreszczykiem” – Booklist

Alex North – brytyjski autor publikujący wcześniej pod innym nazwiskiem. Mieszka w Leeds, w Anglii, z żoną i synem. „Szeptacz”, jego pierwsza książka napisana pod pseudonimem, odniosła spektakularny sukces na polskim i międzynarodowym rynku wydawniczym.


Usłysz szeptanie na Instagramie:
https://www.instagram.com/szeptacz_ksiazka/

Odwiedź profil książki na Facebooku: https://www.facebook.com/Szeptacz.ksiazka

Źródło: wszystkie materiały od Business and Culture i wydawnictwa MUZA

sobota, 26 września 2020

„Antebellum” (2020)

 

Żołnierze Konfederacji przetrzymują grupę czarnoskórych ludzi na plantacji bawełny. Katorżnicza praca, spełnianie wszystkich, nawet najbardziej zwyrodniałych zachcianek białych ludzi, to ich codzienność, za każdy przejaw nieposłuszeństwa grozi im bowiem śmierć. Zmuszona do życia pod jednym dachem z jednym z białoskórych oprawców, Eden, w pojęciu niektórych niewolników jest jedyną osobą, która może znaleźć sposób na ucieczkę z tego miejsca. Po ostatnim fiasku, kobieta jednak pozostaje głucha na nalegania innych. Możliwe, że pogodziła się z losem niewolnicy białych ludzi. Wciąż jednak pamięta swoje życie w odległej przyszłości. Życie u boku kochającego męża i uroczej córeczki. Wtedy jeszcze była Veronicą i wytrwale walczyła o prawa kobiet i Afroamerykanów, ale na XIX-wiecznej plantacji bawełny zderzyła się z koszmarem, którego możliwe, że nawet ona nie będzie w stanie zwalczyć.

Twórca wyłącznie krótkometrażowych filmików, Gerard Bush miał sen. Koszmar, który postanowił przekuć na opowiadanie. W końcu powstał z tego scenariusz filmu „Antebellum”, który stworzył razem z Christopherem Renzem. Obaj też zasiedli na krzesłach reżyserskich i dla każdego z nich był to pierwszy pełnometrażowy projekt. Amerykański thriller zrealizowany za mniej więcej piętnaście milionów dolarów, którego główna dystrybucja z powodu pandemii COVID-19 odbywa się głównie na platformach VOD. „Antebellum” jest kolejnym głosem w niekończącej się debecie na temat sytuacji czarnoskórych ludzi w Stanach Zjednoczonych i przy okazji małym hołdem dla „Lśnienia” Stanleya Kubricka oraz „Milczenia owiec” Jonathana Demme'a (główny plakat). Swoją drogą reżyserzy i scenarzyści tej produkcji wyznali, że mają obsesję na punkcie starych filmów, między innymi takich produkcji, jak „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego, „Żony ze Stepford” Bryana Forbesa i „Inwazja łowców ciał” Philipa Kaufmana.

Gerard Bush w jednym z wywiadów na temat swojego pierwszego pełnometrażowego filmu, stworzonego we współpracy z Christopherem Renzem, powiedział, że w czasach, w których prezydentem Stanów Zjednoczonych (mowa o Donaldzie Trumpie) jest człowiek o autorytarnych skłonnościach, ważne jest, aby artyści nie opowiadali łagodnych historii. Żeby zamiast szeptać, krzyczeć w tej odwiecznej walce o wolność i sprawiedliwość. Po takiej zapowiedzi można się więc spodziewać historii, która wstrząśnie widzami. Poruszy ich serca, przerazi, a może nawet doprowadzi do wściekłości. Wywoła w nich słuszny gniew na białych ludzi okrutnie wykorzystujących czarnoskórych współobywateli. Twórcy „Antebellum” stwierdzili, że to jedna z produkcji polaryzujących społeczeństwo, bo według nich to najlepszy sposób na skonfrontowanie opornych z prawdą. A jaka jest prawda? Ano że Stany Zjednoczone nadal nie uporały się z najczarniejszymi kartami swojej historii. Nie, tym razem nie będzie o rdzennych Amerykanach, tylko o czarnoskórych niewolnikach. O „białej rasie panów”, która znęca się psychicznie i fizycznie nad czarnoskórymi bliźnimi. Innymi słowy będzie o rasizmie. Hmm, kiedyś i dziś. W każdym razie temat historii Gerarda Busha i Christophera Renza każe się przygotować na emocjonujące, szarpiące nerwy kino, może nawet w stylu „The Nightingale” Jennifer Kent. Przyznaję, że w skrytości ducha na to liczyłam. Na podobną mieszkankę emocji. Na tak bezkompromisowe podejście. Na takie sponiewieranie mojej osoby. Gwałt na umyśle. Nihilistyczny, w pewnym sensie odpychający obraz, w którym zawiera się naga, nieupiększona prawda o ludziach. Niektórych ludziach, co na szczęście twórcy „Antebellum” zechcieli zauważyć. „Na szczęście”, bo mam serdecznie dość generalizowania w sztuce, która z założenia ma konfrontować widzów z jakąś niewygodną prawdą. Bush i Renz na wstydliwych faktach z historii Stanów Zjednoczonych i dzisiejszych zmaganiach Afroamerykanów z rasizmem, wznoszą swoją fikcyjną opowieść, w centralnym punkcie której stoi czarnoskóra Eden, kiedyś Veronica, która żyje w niewoli na plantacji bawełny. Wraz z grupą innych czarnoskórych ludzi (kobiet i mężczyzn) przeżywa niekończący się koszmar zgotowany przez samozwańczych patriotów. Żołnierzy Konfederacji, którzy wychodzą z założenia, że czarni ludzi istnieją wyłącznie po to, by służyć białym ludziom. Pierwsza scena, brutalne potraktowanie zakochanej, zniewolonej damsko-męskiej pary, istotnie wyrwała mnie ze strefy komfortu. Pastelowe barwy, z pozoru sielski krajobraz zacisznej, wiejskiej krainy kontrastują z bestialstwem, któremu świadkujemy. A ten kontrast tylko wzmaga nieprzyjemne doznania. Podobnie jak charakterystyczna, wpadająca w ucho muzyka (motyw przewodni). Najpierw spokojna, ale powoli i płynnie wpadająca w coraz to groźniejszą, nerwową tonację. I w takim oto smutnym nastroju weszłam w tę nieskomplikowaną opowieść, która mam nadzieję nie próbuje udowadniać, że żywot czarnoskórych obywateli Stanów Zjednoczonych od wojny secesyjnej nie uległ znaczącej poprawie. Bo można odnieść takie wrażenie oglądając „Antebellum” Gerarda Busha i Christophera Renza. Niestety, można tak to odczytać, ale przy odrobinie dobrej woli można też odebrać to jako pokaz tego, jak wiele w tej materii się zmieniło, oczywiście z przypomnieniem dlaczego ta walka nadal trwa. „Antebellum” stara się przekonać tych widzów, którzy myślą inaczej, że czarnoskórzy obywatele Stanów Zjednoczonych nadal mają wiele do zrobienia, że nie mogą jeszcze spocząć na laurach, że nadal muszą toczyć bój o to, co jak wynika z omawianego filmu, białym Amerykanom zostaje dane „za darmo”. No może z wyjątkiem kobiet, bo we współczesnym świecie Veronica, później bądź wcześniej Eden, walczy również o prawa bodaj całej płci żeńskiej. Przypuszczalnie, bo chociaż ze słów można wywnioskować, że dla Veroniki tak samo ważne, jak prawa czarnoskórych kobiet są prawa kobiet białoskórych, to już przynajmniej jeden moment każe sądzić, że twórcy już prędzej starali się udowodnić, że białe kobiety w Stanach Zjednoczonych nie mają znowu tak źle. A przynajmniej w porównaniu do Afroamerykanek. One mogą chociaż liczyć na pełną obsługę w hotelach, nie muszą znosić niechętnych, wrogich wręcz spojrzeń niektórych białych ludzi (akcja z recepcjonistką hotelową) i upokorzeń w rodzaju dostawania najgorszych stolików w restauracjach. Tak jest w przyszłości, a jak było kiedyś? Powiedzmy w XIX-wieku? Główna bohaterka filmu, dość przekonująco wykreowana przez Janelle Monáe (jednak moją uwagę najbardziej przykuwała kreacja znanej choćby z „Ruin” Cartera Smitha i przede wszystkim drugiej oraz trzeciej dwuczęściowej części kasowych „Igrzysk śmierci”, Jeny Malone – to jedna z tych złych), tutaj nie ma absolutnie żadnych praw. Tylko obowiązki. Ciężka praca bez wynagrodzenia na plantacji bawełny, pilnowanie porządku w skromnej chacie, w której jest zmuszona mieszkać wraz z jednym ze swoich oprawców. I służyć im wszystkim. Zaspokajać wszystkie zachcianki żołnierzy Konfederacji. Jednego oddziału pod dowództwem prawdziwego tyrana. Człowieka, który nie zna litości, który dotkliwie karze, czasami nawet śmiercią, za każdy przejaw nieposłuszeństwa. Zresztą jego koledzy wcale nie są lepsi. I koleżanka, a właściwie to życiowa partnerka, Elizabeth.

Ta historia powinna poruszać do głębi. Budzić gniew, smutek, przerażenie, a nawet niesmak. Odrazę na widok potworności zgotowanych ludziom przez ludzi. Okropieństw, do jakich zdolny jest przeżarty bezrozumną nienawiścią człowiek. Człowiek z kompleksem Boga. Rasista. I w swoim mniemaniu wielki patriota. Już pomijam fakt, że jak to najczęściej we współczesnym kinie bywa, pokazano jedynie jedną stronę medalu. Że w świecie przedstawionym przez Gerarda Busha i Chrostophera Renza rasizm funkcjonuje tylko wśród białych ludzi. Pociechę można jednak czerpać w tym, że nie wszyscy członkowie tej rasy zostali w „Antebellum” odmalowani w czarnych barwach. Nie wszyscy biali są źli (uff), nie wszyscy oni głośno, czy tylko w duchu, sprzeciwiają się zaprowadzaniu nowego porządku, czyli traktowaniu Afroamerykanów na równi z białoskórymi obywatelami Stanów Zjednoczonych. Konstrukcja tej historii mnie osobiście bardziej przeszkadzała, niż sprzyjała współodczuwaniu krzywd zadawanych czarnoskórym ludziom. Środkowa część wytrąciła mnie z rytmu narzuconego wcześniej. Pomijając brutalny wstęp, nieszczególnie emocjonującego kawałka z życia między innymi Eden i Julii, w którą w nie najgorszym stylu wcieliła się znana choćby z remake'u „Linii życia”, Kiersey Clemons. Jakieś mniejsze natężenie niewygodnych emocji mimo wszystko jednak mi tutaj towarzyszyło. Gdyby tylko pogłębiono ważniejsze postaci, gdyby postawiono na większą intensywność przekazu, gdyby do największych aktów przemocy podchodzono chociażby tak, jak w prologu, już niekoniecznie szafując makabrycznymi efektami specjalnymi. Czekałam i czekałam, aż twórcy przejdą do jakiejś następnej udręki którejś z osób przetrzymywanych wbrew ich woli na odizolowanej plantacji bawełny na prawdziwie dzikim Zachodzie, ale doczekałam się jedynie prześlizgiwania przez istotę rzeczy. Szybkiej przebieżki, zbyt krótkich migawek mąk przeżywanych przez czarnoskórych ludzi. A potem zrobiło się jeszcze lżej na duszy, bo nastąpił gwałtowny przeskok do lepszej epoki. A przynajmniej tak się wydaje, bo nasza Veronica w tym życiu jest kobietą sukcesu. Powszechnie znaną wojowniczką o prawa Afroamerykanów, raczej majętną feministką, żyjącą w szczęśliwym związku z mężczyzną, z którym doczekała się przeuroczej, rezolutnej córki. W tym oto świecie poza wszystkim innym ujawni się najdobitniejsze nawiązanie do „Lśnienia” Stanleya Kubricka. I moim zdaniem jest to jedyny skłon w stronę stylistyki horroru w „Antebellum”, o czym wspominam dlatego, że film ten oficjalnie został sklasyfikowany również właśnie jako horror. W każdym razie wraz z nastaniem „teraźniejszości” wkracza uciążliwy plastik. „Bajerancka”, błyszcząca, milusia oprawa wizualna, tak odstająca od przygaszonej, nawet w pełnym słońcu, trochę ponurej, kolorystyki wypracowanej wcześniej. To ma sens, jeśli czytać to jako zderzenie dwóch różnych światów dla czarnoskórych obywali Stanów Zjednoczonych. Ale UWAGA SPOILER choćby ostatni „akt” może świadczyć przeciwko takiej interpretacji. Zwrot akcji przypominający (zresztą nie tylko mnie) „Osadę” M. Nighta Shyamalana, który tutaj... Powiedzmy, że trochę mi zamieszał. Czyżby chciano przez to powiedzieć, że dziś jest tak samo jak kiedyś? Nieee, jednak wolę myśleć, że twórcy próbowali nam przekazać, że dopóki istnieją rasiści, dopóty istnieje zagrożenie powrotu niewolnictwa. Tutaj czarnoskórych ludzi, w co trzeba zaznaczyć niesystemowym (jeszcze) wydaniu. Czyli w „Antebellum” tak naprawdę mamy pewną grupę rasistowskich psychopatów, zbrodniarzy, którzy żyją w XXI wieku, ale zamarzył im się powrót do okresu wojny secesyjnej KONIEC SPOILERA. Mamy też patetyczne domknięcie (a wcześniej przynajmniej jedno, powiedzmy, nieprzemyślane posunięcie bohaterów) tej moim zdaniem niezbyt głębokiej, żeby nie rzec zbyt płytkiej opowieści o rzeczach niezwykle ważnych. Na dobrą sprawę prostej historii, którą moim zdaniem niepotrzebnie, niezręcznie starano się nieco skomplikować. Albo raczej obudować motywem, który można przyjąć jako skręt w stronę science fiction i wszystkimi założeniami, rewelacjami, myślami, pewnie nawet kontrowersjami z tego „myślowego powrotu do przyszłości” wyrastającymi.

Przeżycie na miarę „The Nightingale” Jennifer Kent to to nie było. Bo po zapoznaniu się z niektórymi opiniami na temat „Antebellum”, amerykańskiego filmowego thrillera w reżyserii Gerarda Busha i Christophera Renza, opartego na ich własnym scenariuszu, nastawiłam się na coś w zbliżonym klimacie. Myślałam, że będzie nihilistycznie, brutalnie, depresyjnie. Brudno, straszno i jakoś tak ciężko na duszy. Oczywiście nie jest to wesoły film. I tak, nie można mu odmówić niegłupich treści, nawet jeśli jest stronniczy. A moim zdaniem jest, choć nie tak drastycznie, jak się obawiałam. Ten krzyk w obronie uciśnionych Afroamerykanów. Potrzebny krzyk, ale dlaczego tak „urywany”? Zamiast przeraźliwego wrzasku, zrodzonego z wściekłości, poczucia niesprawiedliwości i straszliwego żalu, na własnej skórze odbierałam jedynie jakieś namiastki uczuć targających między innymi główną bohaterką pierwszego pełnometrażowego obrazu Gerarda Busha i Christophera Renza. Sprawdzić można, ale nie mogę Wam obiecać niesamowicie silnych wrażeń. Na pewno nie fanom mocniejszych klimatów.

czwartek, 24 września 2020

Iain Reid „Może pora z tym skończyć”

 

Jake i jego dziewczyna przemierzają zaśnieżoną, rzadko uczęszczaną szosę, zmierzając na farmę jego rodziców. Ponadprzeciętnie inteligentnego, oczytanego mężczyzny, który w aktualnym związku jest od niedawna, ale nie ma wątpliwości, że to właściwy moment na przedstawienie partnerce swojej rodziny. Ona z kolei rozważa zerwanie z Jakiem. Wprawdzie jest jej z nim dobrze, wprawdzie ma świadomość, że są do siebie niemal idealnie dopasowani, ale nie może oprzeć się wrażeniu, że czegoś brakuje. Poza tym jest typem osoby, która dobrze czuje się w pojedynkę. Może nawet lepiej niż z kimś, kto ją wspiera. W podróży ona i Jake, jak zwykle, toczą dysputy na przeróżne tematy, a kiedy wreszcie docierają na osamotnioną farmę, sytuacja robi się mocno niepokojąca. Rodzice Jake'a, ale i sam Jake zachowują się dość osobliwie. Rzeczy, które dziewczyna Jake'a odkrywa w ich domu dodatkowo wytrącają ją z równowagi, a to bynajmniej nie koniec jej zagadkowych przeżyć tej mroźnej nocy.

Może pora z tym skończyć” (oryg. „I'm Thinking of Ending Things”) to krótka powieść kanadyjskiego pisarza Iaina Reida, która swoją światową premierę miała w 2016 roku. Wcześniej Reid, absolwent Queen's University w Kingston w Ontario i brat aktualnej Pierwszej Damy Islandii, pisał artykuły najpierw tylko do krajowych gazet i magazynów, ale później jego teksty zaczęły pojawiać się w amerykańskim tygodniku The New Yorker. „Może pora z tym skończyć” to jego pierwsza powieść – wcześniej wydano jego dwie niebeletrystyczne książki – najczęściej klasyfikowana jako thriller psychologiczny, ale sam autor woli o niej myśleć jak o horrorze. Utwór wprost zachwycił krytyków i wielu fanów mrocznej prozy. Został okrzyknięty jedną z najlepszych książek 2016 roku przez National Public Radio i doszedł do finału w walce o Shirley Jackson Award 2016. W 2020 roku jeden z największych fanów debiutanckiej powieści Reida, Charlie Kaufman, przeniósł ją na ekran. Filmowa wersja dostała ten sam tytuł, co literacki oryginał, a Iain Reid został współproducentem tego głośnego projektu pod szyldem Netflixa. Również docenionego przez krytykę i niemałą część pozostałych odbiorców. W 2018 roku swoją światową premierę miała druga powieść Reida nosząca tytuł „Foe”.

Ostrzegałam, że moja opowieść nie ma nic wspólnego z filmami. Nie mrozi krwi w żyłach, nie zapiera tchu w piersi, nie jest przejmująca. Żadnych podskoków ze strachu. Dla mnie te reakcje niekoniecznie wiążą się z przerażeniem. Coś dezorientującego, podważającego przyjęte pewniki, coś, co zakłóca i burzy rzeczywistość – to dopiero wywołuje przerażenie”. Tak Kanadyjczyk Iain Reid pisze o horrorze w „Może pora z tym skończyć”. Choć słowa te przekazuje nam bezimienna bohaterka powieści, bez wątpienia jest to pogląd samego autora. W oczach Reida największą wartość mają te opowieści z dreszczykiem, które miast bazować na tanich chwytach typu jump scenki, odkształcają rzeczywistość. Wywołują podskórny strach poprzez między innymi kwestionowanie tak twardych przecież praw fizyki. Innymi słowy, „Może pora z tym skończyć” zabiera nas do Strefy Mroku. Do świata, w którym nie ma żadnych niezbywalnych reguł, a więc zdarzyć może się absolutnie wszystko. Filmowa wersja „Może pora z tym skończyć” w reżyserii i na podstawie scenariusza Charliego Kaufmana (ależ przemyślana praca kamer!), którą osobiście klasyfikuję jako surrealistyczny horror psychologiczny, to moim zdaniem wyśmienite widowisko, które poza wszystkim innym doskonale pokazuje jak płynna, niesamowicie wdzięczna jest koncepcja Reida. Można się nią bawić praktycznie w nieskończoność. Dodawać właściwe wszystko, na co tylko najdzie nas ochota. No dobrze, prawie, bo jakieś ramy wypada zachować. Uważam, że Charlie Kaufman tym sposobem wzbogacił środkową część owej historii, że pobyt pierwszoplanowej pary na zaśnieżonej farmie w ekranowym wydaniu przebiega dużo ciekawiej (autor pierwowzoru powiedział nawet, że sam nigdy by na to nie wpadł, oczywiście doceniając tymi słowami wkład Kaufmana w jego opowieść), ale już końcówka... Iain Reid był pod wrażeniem również tego nieszczęsnego ostatniego „aktu” filmu. Nieszczęsnego w mojej subiektywnej ocenie, która, co trzeba zaznaczyć, nie pokrywa się ze zdaniem wielu, jeśli nie większości odbiorców filmu „Może pora z tym skończyć”. Do mojej wrażliwości nieporównanie bardziej przemawia propozycja Reida. Jeśli chodzi o ostatni „akt”, bo jak już dałam do zrozumienia pobyt na farmie, uważam, lepiej prezentuje się w wersji Kaufmana. Mimo, według mnie, zepsutej końcówki, nie mam wątpliwości, że film zasłużył sobie na miano arcydzieła... horroru. Nie każdy odbiera to widowisko w takich kategoriach i nie każdy tak odbiera literacki pierwowzór. Ale ja nie mam wątpliwości, że oba te dzieła to dumni reprezentanci mojego ukochanego gatunku. Swój wybitny utwór Reid pisał około trzech lat, ale obracał w głowie tę historię już dużo wcześniej. Inspirację czerpał głównie z osobistych doświadczeń. Nie, nic nie wskazuje na to, by Iain Reid przeżył dokładnie coś takiego, jak bezimienna bohaterka i zarazem narratorka jego powieści. Natchnęły go się bardziej prozaiczne doświadczenia – jego niegdysiejsze życie na farmie w zacisznych zakątku Ontario i nocne samochodowe podróże po opustoszałych okolicznych drogach. Przyznam, że byłam dość sceptycznie nastawiona do tej publikacji (filmową wersję wzięłam sobie na deser, już po lekturze), bo choć zdarzają się wyjątki, to najczęściej takie króciutkie powieści (niespełna dwieście czterdzieści stron, z których część jest niezadrukowana, a pozostałe wypełniono dość dużą czcionką) pozostawiają mnie z niedosytem. I każą przygotować się na rażąco powierzchowny warsztat autora. Teraz, po zakończeniu tej przygody, nasuwa mi się na myśl taka oto parafraza znanego powiedzenia: „nie oceniaj książki po gabarytach”. Doprawdy zadziwiająca rzecz, zawrzeć w tak cieniutkim tomiku tyle treści, że gdybym chciała to wszystko pokrótce omówić, to pewnie nie starczyłoby mi dnia. A może nawet tygodnia. Może w to nie uwierzycie – ja, choć książkę mam już za sobą, wciąż nie dowierzam – ale Iain Reid zamknął w tej dość niepozornej publikacji niebywale plastyczny świat przedstawiony. Szczegółowy obraz niezbyt szerokiego wycinka ziemskich realiów, które najpierw ledwo dostrzegalnie, ale z biegiem lektury coraz bardziej zdecydowanie, przybierają „nieziemską formę”. Zwyczajność jest coraz agresywniej wypierana przez nieznane. Aura nadnaturalności zacieśnia się na bohaterach. Nieuchwytne, niezdefiniowane zagrożenie zawzięcie zbliża się do nich. W ich otoczeniu coraz częściej zachodzą zjawiska, które nie mają prawa się dziać. A jednak się dzieją. Wbrew wszelkiej logice, wbrew wszystkiemu, co przeciętny człowiek wie o świecie. Wbrew wszystkiemu, co wie nasza bezimienna narratorka, stojąca w samych centrum tych budzących autentyczny lęk, niepojętych wydarzeń w zaśnieżonej „krainie czarów”.

Co, jeśli wcale nie będzie lepiej? Jeżeli śmierć nie jest ucieczką? Jeśli larwy nadal się pożywiają, pożywiają i pożywiają, i czuje się ich aktywność?”

Okładka pierwszego polskiego wydania „Może pora z tym skończyć” Iaina Reida (Prószyński i S-ka, 2018), które to miałam niebywałą przyjemność przeczytać, wzorem niektórych zagranicznych wydań, na froncie ma zdublowany tytuł, przy czym jeden został przekreślony. Ten prosty, acz niecodzienny zabieg bynajmniej nie jest przypadkowy. Żaden tam tani chwyt marketingowy, próba przyciągnięcia nabywców czymś, co tak naprawdę nie znajduje odzwierciedlenia w treści. Czołowa postać „Może pora z tym skończyć”, postać, która umownie snuje tę naprawdę mroczną opowieść na nasz użytek, bije się z tą myślą. Wciąż i wciąż do niej powraca. Wciąż zastanawia się, czy nie lepiej po prostu zakończyć tego, bądź co bądź, dosyć satysfakcjonującego związku, w jakim trwa zaledwie od niespełna dwóch miesięcy. Związku z Jakiem, bardzo inteligentnym młodym mężczyzną, naukowcem, z którym z lubością całymi godzinami dyskutuje o wszystkim, co tylko przyjdzie im do głowy. Ale to nie znaczy, że nie ma przed nim żadnych tajemnic. Z jakiegoś powodu jeszcze nie zwierzyła mu się ze swojego największego problemu. Nie powiedziała mu o tajemniczym mężczyźnie, który w pewnym sensie jest z nią od dzieciństwa. Wygląda na stalkera, ale jeśli już, to wyjątkowy egzemplarz uporczywego prześladowcy. Jakby nie z tego świata. Odrealniona postać, która zadręcza naszą bohaterkę telefonami, najczęściej powtarzając jedną niewiele mówiącą, ale niosącą jakąś groźbę, wiadomość. Z tymi telefonami wiąże się coś jeszcze bardziej niepokojącego. Dezorientującego, odbiegającego od normy... Jakiej normy? Iain Reid w swoim „Może pora z tym skończyć” każe głęboko zastanowić się między innymi nad tym gdzie leży granica pomiędzy fikcją a rzeczywistością. „Po czynach ich poznacie” - jeśli odpowiednio na to spojrzeć, Reid stara się podważyć tę starą naukę. Polemizuje, ale i wciąga nas, czytelników, w tę filozoficzną dyskusję. I nie tylko tę, bo cała ta podróż to jedna wielka dysputa z czytelnikiem. Zajmująca rozmowa o życiu i śmierci. O rzeczywistości i fikcji. I o samotności, która jak sądzi główna bohaterka, na początku tej niecodziennej podróży, na którą trochę wbrew sobie dała się namówić swojemu aktualnemu chłopakowi, Jakowi, wcale nie musi być zła. Życie w pojedynkę może nieść większą satysfakcję, niż życie z kimś u boku. Kimś komu na nas zależy, kto wesprze nas w najtrudniejszych momentach tej drogi krzyżowej, jaką jest doczesna egzystencja tak naprawdę każdego człowieka. To moje porównanie, nie Reida, ale w mojej interpretacji między innymi to starał się przekazać nam autor „Może pora z tym skończyć”. Że życie jest ciężkie, a potem się umiera. I, co chyba najbardziej mnie w tym wszystkim przeraziło, śmierć wcale nie musi być końcem wszelkich cierpień. Wieczne męki: brzmi jak wizja Piekła obecna w wielu religiach, ale w umyśle bezimiennej narratorki, w który, czy tego chcemy, czy nie, cali się zanurzamy (a przynajmniej ja czułam się jak zespolona z tą fikcyjną postacią) i szerzej w tym dziwacznym świecie przedstawionym, ta ewentualność brzmi straszliwiej niż kiedykolwiek. Nie chce się o tym myśleć, ale ta myśl dosłownie wżera się w każdą komórkę naszego ciała. Infekuje je, doprowadzając na skraj depresji. „Może pora z tym skończyć” Iaina Reida to powieść, która po kawałku odziera człowieka z nadziei. Pokazuje jak marny i bezsensowny jest człowieczy żywot. Kiedy nie ma w nim drugiego człowieka. Młoda kobieta stojąca w samym centrum tej naładowanej grozą, acz nie taką, do jakiej przyzwyczaiły nas współczesne hollywoodzkie straszaki, surrealistycznej, acz nie tak bardzo jak jej filmowa wersja, epickiej opowieści, wychodzi z innego założenia. Sądzi, że samej będzie jej lepiej, ale jak można się tego spodziewać Iain Reid sprzeciwi się takiemu myśleniu. Pokaże jak puste bywa życie, kiedy kroczymy przez niego w pojedynkę. Puste i przerażające. Banał? „W ustach” autora „Może pora z tym skończyć” nie brzmi jak banał. Już prędzej jak jakieś wiekopomne odkrycie. Miażdżące objawienie, które raczej nikomu nie przyniesie upragnionego katharsis. Po tak ciężkiej lekturze w tak naprawdę głąb własnego jestestwa, wbrew swoim zwyczajowym oczekiwaniom, liczyłam na wewnętrzne oczyszczenie. Nie chciałam, żeby Reid zostawił mnie taką sponiewieraną, żeby rozwiał ten depresyjny nastrój w jaki mnie wprawił. Jednocześnie jednak nie opuszczała mnie świadomość, że to byłoby swego rodzaju samobójstwo, że nieokiwany uśmiech losu byłby jak sztylet wymierzony w tę niby prostą, a tak naprawdę mocno złożoną opowieść o przede wszystkim różnych odcieniach samotności. Przewidziałam taki obrót wydarzeń, spodziewałam się takiego zwrotu akcji, choć niektórych cegiełek nie udało mi się umieścić na właściwym miejscu. Resztę objaśnił mi sam autor, chociaż... W sumie to brakuje mi pewności, bo różnie się tę historię interpretuje. Autor wyjawił, że ma swoją, jedną jedyną, ale oczywiście cieszy go, że każdy tłumaczy to sobie na swój sposób. Ujmę to więc tak: choć na końcu wszystko mi się ładnie wyklarowało, nie miałam żadnych pytań, żadnych wątpliwości, jak to ugryźć, to potem, zapoznając się z bliższymi informacjami na temat tej nietuzinkowej publikacji, dotarło do mnie, że zakończenie „Może pora z tym skończyć” jest otwarte na różne interpretacje. Tak czy inaczej mocna rzecz. W moim przypadku częściowo przewidywalna, ale choć niektórym może wydać się to dziwne, potraktowałam to bardziej jako walor niż ujmę. Wiedza bywa potworniejsza od nieświadomości. Wiedza o tym, co musi nastąpić też może mrozić krew żyłach. Wiedział o tym Alfred Hitchcock i może zupełnym przypadkiem, ale na moim przykładzie ta trudna sztuka straszenia czymś spodziewanym udała się też Iainowi Reidowi. Bo spodziewałam się tego, chociaż na jakimś głębszym poziomie świadomości liczyłam na odciążenie. Uwolnienie mnie od tych wszystkich niewygodnych myśli, które autor „Może pora z tym skończyć” powkładał mi do głowy. W tej porażająco mrocznej, duszącej, klaustrofobicznej, introspektywnej i po części retrospektywnej podróży na dość odizolowaną farmę i z powrotem.

Arcydzieło światowej literatury! Literatury grozy, żeby była jasność. „Może pora z tym skończyć”, pierwsza powieść kanadyjskiego pisarza Iaina Reida, moim zdaniem w pełni zasłużyła sobie na te niezliczone słowa uznania, które skierowano pod jej adresem. I nie mam wątpliwości, że na tym nie koniec, że książka ta przemówi też do kolejnych pokoleń czytelników. Tak miłośników horrorów i thrillerów psychologicznych, jak powieści egzystencjalnych i surrealistycznych oraz mroczniejszych dramatów. Dla mnie to horror pełną gębą, ale zdania są podzielone. Sądzę, że tak jest nawet lepiej, ponieważ dzięki temu to doskonałe dzieło trafia do szerokiego grona odbiorców. A zasługuje na uwagę wielu, jak mało która współczesna powieść z dreszczykiem. Coś niezwykłego po prostu!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


wtorek, 22 września 2020

Kate Hope Day „Co, jeśli...”

 

Niektórzy mieszkańcy miasta Clearing w stanie Oregon leżącego u podnóża wygasłego wulkanu o nazwie Broken Mountain, zaczynają doświadczać niewytłumaczalnych wizji z innymi wersjami siebie. Chirurg Ginny McDonnell widzi się w związku ze swoją koleżanką z pracy, natomiast jej mąż Mark widuje zaniedbanego, może trochę szalonego człowieka, który wygląda jak on, ale zachowuje się cokolwiek podejrzanie. Tymczasem ich nowa sąsiadka Cass Stuart pod nieobecność męża stara się pogodzić opiekę nad swoją kilkutygodniową córką z prowadzeniem domu. Dręczy ją samotność i wspomnienia jej dawnego życia, do którego chciałaby wrócić, ale równie mocno pragnie poświęcać cały czas swojemu pierwszemu dziecku. Jakiś czas temu do Clearing wróciła Samara Mehta, w związku z chorobą jej matki. Kobieta zmarła, a Samara wini za to Ginny McDonnell. Ku swojego ogromnemu zaskoczeniu i jeszcze większej radości zaczyna widywać swoją matkę w różnych zwyczajnych sytuacjach. Kobieta bez wątpienia jest pełna życia, ale pojawia się przed oczami Samary jedynie sporadycznie i niestety zawsze szybko rozpływa się w powietrzu.

Córka profesora języka angielskiego i bibliotekarki, Amerykanka Kate Hope Day, przez długi czas swoją zawodową przyszłość wiązała z nauczaniem akademickim. Ale w 2008 roku, gdy skończyła naukę na Uniwersytecie w Pittsburghu, gdzie uzyskała tytuł doktora filologii angielskiej, trwało spowolnienie gospodarcze. W tym samym roku przyszło też na świat jej pierwsze dziecko. Day doszła więc do wniosku, że kariera naukowa nie jest dla niej. Pracowała trochę dla HBO i dawało jej to satysfakcję, bo zawsze interesowała się filmem i fotografią, ale największą miłością od dziecka darzyła książki, co zawdzięcza głównie swoim rodzicom. W każdym razie to właśnie w 2008 roku w jej głowie narodził się pomysł na fabułę powieści. Decydujący wpływ na to miały narodziny i opieka nad pierwszym dzieckiem. Day przez jakiś czas towarzyszyło dziwne uczucie rozdzielenia. Czuła się trochę tak, jakby była dwiema osobami – tą, którą była przed narodzeniem dziecka i matką. Często ogarniało ją również pragnienie przebywania w dwóch miejscach jednocześnie. Od tego się zaczęło, a potem przyszły pytania typu „co by było, gdyby?”. Gdyby w życiu dokonała takiego, czy innego wyboru. Na pewnym etapie tworzenia książki do głosu doszła również jej fascynacja serialem „Zagubieni” (2004-2010), a miejscem akcji Day uczyniła miasto w stanie, do którego niedawno się wprowadziła wraz z rodziną: jej zdaniem magicznym miejscu, jakim jest Oregon. Tak w skrócie narodziła się jej pierwsza książka, „If, Then” (pol. „Co, jeśli...”), która swoją światową premierę miała w 2019 roku. Na 2021 rok zaplanowano wydanie jej kolejnego utworu, który nosi tytuł „In the Quick”.

Co, jeśli...” to powieść, która wymyka się ścisłej klasyfikacji gatunkowej. Dramat rodzinny przeplata się tutaj z thrillerem, powieścią obyczajową i science fiction, a wszystko to na zaledwie niespełna trzystu pięćdziesięciu stronicach wypełnionych dość dużym drukiem. Nastrojowa i zarazem przyjemnie minimalistyczna okładka pierwszego polskiego wydania (Zysk i S-ka, 2020) zaprojektowana przez Mariusza Banachowicza, kusi równie klimatycznym wnętrzem. Zaprasza do niewielkiego miasta Clearing w stanie Oregon. Otoczonego lasami spokojnego zakątka, nad którym góruje - niczym Dom Marstenów nad miasteczkiem Salem (no, prawie) - wygasły wulkan Broken Mountain. Okazuje się jednak, że „Co, jeśli...” debiutującej na rynku literackim Kate Hope Day, nie jest tak mroczną opowieścią, jak sugeruje jej oprawa i skrótowy opis fabuły. Autorka niezbyt mocno i raczej nieczęsto uderza w groźne tony. A przynajmniej nie w tym sensie, jakiego można oczekiwać od thrillera czy mroczniejszej fantastyki naukowej. Oczywiście, Day nie pozwala nam zapomnieć o górze kładącej się cieniem na miejscu akcji – nadaje jej złowrogi wymiar, trochę jakby ten naturalny kolos patrzył wrogim okiem na mieszkańców Clearing, którzy nie tylko przyzwyczaili się do jego stałej obecność, ale i z czasem polubili jego widok. Tymczasem góra zdaje się cierpliwie czekać na dogodny moment do ataku. Jeśli ten już nie nastąpił, bo oto w Clearing zaczęło dochodzić do dziwnych zdarzeń. Nakładania się na siebie różnych rzeczywistości, które można traktować jako przestrogę przed jakimś śmiertelnym niebezpieczeństwem. Albo zachętę do zmiany swojego życia na lepsze. Dość nietypowa to powieść, specyficzna, mająca w sobie jakąś frapującą osobliwość, niezwykłość można by rzec. Ale, jeśli o mnie chodzi, jednocześnie niosąca rozczarowanie. „Co, jeśli...” obiecywała mi więcej, niż dawała. Właściwie wszystkie wątki wydają się niedokończone, jakby pourywane, niekompletne. Wygląda to tak, jakby Day nie miała pomysłu na pociągnięcie, rozbudowanie tychże, ale też nie potrafiła pogłębić tego, co sobie wymyśliła. Tych fragmentów, które znalazły swoje miejsce w tej w gruncie rzeczy niebanalnej historii. Zmuszającej do myślenia, wprowadzającej w lekki dyskomfort emocjonalny, ale i niestety trochę nużącej opisami właśnie zmieniającego się życia garstki mieszkańców tej zacisznej krainy, jaką jest Clearing w Oregonie. Stanie, który na kartach „Co, jeśli...” urasta do poziomu krainy magicznej, wionącej mistycyzmem, która to moc przynajmniej pozornie wydobywa się i zarazem kumuluje w górze „bacznie obserwującej tutejszą ludność”. Wśród której są osoby doświadczające właśnie czegoś zupełnie nowego. Strasznego, ale i pobudzającego do działania. Główne postacie „Co, jeśli...” przedtem żyli jakby w letargu. Na autopilotach, w szponach męczącej, ale do pewnego stopnia także wygodnej, rutyny. Każdy z nich prowadził uporządkowany, bezpieczny żywot, w których teraz dostrzegają jakąś pustkę. Wyrwy w funkcjonalnej przestrzeni. Nietypowe zjawiska, którym świadkują są dla nich impulsem do zrobienia czegoś innego. Czegoś co, albo wyjdzie im na dobre, albo to ryzyko najzwyczajniej im się nie opłaci. W każdym razie tak to przedstawia się w przypadku małżeństwa McDonnellów, które swoją drogą ma jedenastoletniego syna Noego. Ginny porywa się na eksperyment w sferze uczuciowej, a tymczasem jej mąż staje się preppersem. Mężczyzna dochodzi do wniosku, że trzeba się zabezpieczyć przez ewentualną katastrofą. Nie bez znaczenia jest tutaj jego praca, ale tym co najmocniej popycha go do działania jest „nawiedzający go” mężczyzna, który wygląda jak bardziej doświadczona przez życia, może nawet zła, wersja jego samego. Doktor Jekyll i pan Hyde? Takie skojarzenie może się nasunąć, ale Kate Hope Day porusza tutaj całkowicie inną tematykę niż Robert Louis Stevenson w swoim ponadczasowym utworze. W Clearing przenikają się alternatywne rzeczywistości – odpowiedź na tytułowe „Co, jeśli...” albo, jak kto woli, „co by było, gdyby?”. Z drugiej strony to mogą być zwiastuny tego, co dopiero nadejdzie. Co czeka bohaterów książki w nieodległej przyszłości. Albo... Tak czy inaczej autorka później (początek części trzeciej – uprasza się wcześniej tam nie zaglądać) rozwieje wszystkie potencjalne wątpliwości. Mnie przy tej okazji dała jeden zaskakujący zwrot akcji, choć tak na logikę powinnam się tego spodziewać... Widać Day skutecznie odwróciła moją uwagę od tej, wydawać by się mogło, oczywistości. Niestety tylko od tego, bo dalej wszystko potoczyło się już spodziewanym torem.

Uważam, że koncepcja, na którą porwała się Kate Hope Day w swoim „Co, jeśli...” dawała dużo większe możliwości, że nie zagospodarowała ona rozległych przestrzeni, jakie w sumie sama wprowadziła. Rzecz jasna fantastyczny motyw przewodni żadną innowacją nie jest, ale mam na myśli całe sekwencje zdarzeń, które sobie na tym, bądź co bądź, chwytliwym fundamencie poukładała. Zwyczajne-niezwyczajne dzieje fikcyjnych bohaterów mieszkających w cieniu Broken Mountain. Postaci, które aż proszą się o zdecydowanie większą uwagę autorki. Ich portrety w moim przekonaniu są niepełne, Day bazuje na ogólnikach, w pewnym sensie wznosi tylko nagie szkielety, miast żywotnych, pełnokrwistych, trójwymiarowych jednostek. W ogóle wszystko w „Co, jeśli...” zostało spisane w mocno uproszczony, nader powierzchowny sposób. A nieustanne przeskoki pomiędzy bohaterami (często przy okazji też w miejscu i/lub z lekkim przesunięciem czasu do przodu) dodatkowo tę lekturę utrudniają. Wybijają z jako takiego rytmu, w który mimo wszystko część fragmentów mnie wprawiła. Fragmentów tworzących tę w gruncie rzeczy wielowątkową (wątków chyba trochę za dużo, jak na takie gabaryty...) i choć przez jakiś czas może wydawać się inaczej, spójną opowieść. Niedostatecznie rozwiniętą, ale mimo wszystko ostatecznie wszystkie części tej nie tak znowu skomplikowanej układanki, ładnie się sklejają. W jeden organizm. Nieobfitujący w szczegóły, za mały, jak na tak szeroki zamach, jaki sobie ta niedoświadczona pisarka wzięła. Tyle materiału, a tak prościutka historia się z tego wykluła. I nie mówię tylko o nadzwyczajnych zjawiskach, które zachodzą w otoczeniu bohaterów „Co, jeśli...” polepszając i/lub znacznie komplikując im życie, ale i ściśle się z nimi wiążących rozważaniach filozoficznych. A także jakże aktualnych komentarzach ekologicznych i społecznych. Jeśli chodzi o te ostatnie to mam na myśli środowisko tak zwanych preppersów – ludzi, którzy przygotowują się na sytuacje kryzysowe. Przeróżne katastrofy, czy to spowodowane przez człowieka, czy przez Matkę Naturę. Tego rodzaju survivalistów, na których wielu spogląda jak na wariatów. W każdym razie taką sytuację kreśli Day w swojej pierwszej powieści. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że robi wszystko, bym właśnie w takich kategoriach odbierała Marka. Człowieka, w którym coś właśnie pękło. Naukowca, który bodaj na zawsze rozstał się z racjonalnym myśleniem i idzie drogą „swojego sobowtóra”, od którego tak naprawdę stara się uwolnić. On trwa w przekonaniu, że nowy projekt, któremu bez reszty się poświęca pomoże mu uniknąć losu Tego Drugiego Marka, a tymczasem w czytelniku prawdopodobnie będzie narastać pewność, że mężczyzna ten już prędzej prostą drogą zmierza do punktu, w którym znajduje się „człowiek z lasu”. Szkoda, że Day nie zechciała rozwinąć tych wszystkich zagadnień (filozoficznych, socjologicznych, ekologicznych), które poruszyła. Szkoda, że szła jedynie po powierzchni, że nie zabrała się w misterniej splecioną podróż po zwyczajnym współczesnym świecie, w które coraz bardziej zdecydowanie wkracza nadzwyczajne. Niewytłumaczalne. A przynajmniej świadkowie tych zjawisk długo nie potrafią znaleźć satysfakcjonującej odpowiedzi na to, co się z nimi dzieje. Niektórzy, jak dwudziestoparoletnia Samara Mehta, nawet nie próbują. Ona zamiast się zastanawiać, woli cieszyć się możliwością zobaczenia zmarłej matki. Najbardziej zaniepokojeni są tym McDonnellowie. Cass Stuart natomiast jest w trochę innej sytuacji. Ona na pierwszy rzut oka, przynajmniej przez jakiś czas, niczego niezwykłego nie doświadcza. Ale paradoksalnie zdaje się być najlepszą kandydatką na rozwiązanie „zagadki Clearing”. I jest jeszcze Robert Kells, sławny filozof. Moim zdaniem najbardziej tajemnicza postać – długo przewijająca się przez tę opowieść, a więc w domyśle zajmująca w niej istotne miejsce, ale jakimś niepojętym sposobem, przynajmniej z pozoru, nosząca znamiona przypadkowości.

Co, jeśli...”, debiutancka powieści Amerykanki Kate Hope Day, która ma za sobą pracę w HBO, to w mojej ocenie utwór z dużym potencjałem, który jednak nie został w pełni wykorzystany. Nazbyt to uproszczone podejście do tematu, które z definicji proste raczej nie jest. W każdym razie nie mam wątpliwości, że ten konkretny motyw wymagał nie tylko szerszego omówienia (zresztą podobnie jak wszystko inne), ale i częstszego przypominania o sobie. Bo zwyczajne w „Co, jeśli...” dominuje nad tym mocniej pobudzającym wyobraźnię, dla mnie zdecydowanie ciekawszym, niezwyczajnym. Bardziej to powieść obyczajowa i dramat rodzinny z dodatkiem niezwykłości, niż mroczna, mocno trzymająca w napięciu (trzyma, ale dość słabo) podróż w nieznane. Mimo wszystko w miarę interesujące to było doświadczenie. Tak inne od tego, co zwykle czytam. Niby nic szczególnego, a wciąż obracam to w głowie. Tę nieskomplikowaną, niezbyt oryginalną, a jednak specyficzną opowieść. Nad tym paradoksem warto się zastanowić. Gdy już rzecz się przeczyta, do czego zachęcić odważę się jedynie osoby, które nie mają nic przeciwko mieszaniu wielu gatunków. Pod warunkiem, że celują w utwory nieobfitujące w długie, szczegółowe opisy. Albo chociaż są w stanie choćby tylko w najniezbędniejszym stopniu, wniknąć w tak przedstawione literackie światy.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 20 września 2020

„Inheritance” (2020)

 

Głowa zamożnego rodu Monroe'ów umiera na zawał serca. Większość jego majątku na mocy pozostawionego przez niego testamentu przypada jego żonie Catherine i zawsze faworyzowanemu młodszemu dziecku, właśnie ubiegającemu się o reelekcję kongresmenowi Williamowi Monroe. Jego starsza siostra, prokurator Lauren Monroe, nie dość, że dziedziczy najmniej pieniędzy, to na dodatek zostaje dopuszczona do potwornego sekretu ojca. W bunkrze na zalesionym kawałku jej rodzinnej ziemi jej ojciec przez wiele lat przetrzymywał mężczyznę, którego Lauren nie zna, ale on doskonale zna całą jej rodzinę. Teraz kobieta musi zdecydować, czy zwrócić wolność temu człowiekowi, tym samym ryzykując zniszczenie dobrego imienia rodu Monroe'ów, czy spełnić ostatnią wolą swojego ojca i pozwolić, by prawda o jego mrocznej działalności nigdy nie ujrzała światła dziennego.

W 2018 roku Vaughn Stein otrzymał od swojego agenta scenariusz thrillera pt. „Inheritance” autorstwa debiutanta Matthew Kennedy'ego. Tekst z miejsca wzbudził jego zainteresowanie, Stein skontaktował się więc z producentem Richardem Bartonem Lewisem, który, jak się okazało, miał podobną wizję tej historii. Powierzył więc Steinowi reżyserię, który z kolei w jednej z większych ról umieścił Simona Pegga, aktora kojarzonego głównie z komediami (fanom kina grozy pewnie znany przede wszystkim z „Wysypu żywych trupów”), z którym miał już przyjemność współpracować przy swoim pierwszym, i wtedy jeszcze jedynym, pełnometrażowym filmie zatytułowanym „Terminal” (2018). Stein określa „Inheritance” jako połączenie thrillera psychologicznego i mrocznej baśni(!). Zdradził, że pracując nad tym obrazem był pod natchnieniem takich kultowych dreszczowców, jak „Okno na podwórze”, „Psychoza” i „Zawrót głowy” Alfreda Hitchcocka, „Milczenie owiec” Jonathana Demme'a, „Przylądek strachu” Martina Scorsese oraz twórczości Davida Finchera i Denisa Villeneuve'a.

Lily Collins i Simon Pegg w nie tak znowu mrocznym amerykańskim thrillerze o niechcianym spadku. Niektórzy odbiorcy „Inheritance”, moim zdaniem słusznie, zauważyli, że warstwą tekstową film bardziej przystaje do lat 90-tych XX wieku niż czasów obecnych. Nie chodzi o to, że Vaughn Stein reżyserując ten projekt miał przed oczami również obrazy z tamtego okresu, ale o podejście samego scenarzysty, początkującego w tym fachu Matthew Kennedy'ego. Podczas gdy reżyser inspirował się jednymi z najlepszych gatunkowych reprezentantów kina między innymi ostatniej dekady XX wieku, autor tekstu mógł znajdować się pod wpływem mniej ambitnych dzieł. Żeby nie powiedzieć naiwnych. Thrillerów, które nie mają maksymalnie dopracowanych fabuł. Opowieści trochę naciąganych, z postaciami, które czasami postępują wbrew wszelkiej logice. Wydaje mi się jednak, że Matthew Kennedy poszedł o krok dalej, niż zwykli iść jego koledzy po piórze w latach 90-tych spisujący swoje lżejsze, niewymagające myślenia historyjki ubrane w thrillerowe fatałaszki. Nie przypominam sobie aż tak naciąganego dreszczowca z tamtego okresu. Szczerze mówiąc to widywałam slashery, które mogły się pochwalić bardziej racjonalnym postępowaniem postaci. Nie powiem, żeby jakoś straszliwie mnie to irytowało, ale na pewno przyjęłabym „Inheritance” dużo lepiej, gdyby „zacerowano” przynajmniej te większe dziury w scenariuszu. Tym bardziej szkoda, że tego nie zrobiono, gdy patrzy się na wysiłki Lily Collins i Simona Pegga (który specjalnie do tej roli zrzucił aż dwanaście kilogramów, co zajęło mu pół roku) – przykuwające, przynajmniej moją, uwagę kreacje nie najlepiej rozpisanych postaci. A zwłaszcza odegranej przez Collins Lauren Monroe, pani prokurator, którą postawiono przed, dla niej niezwykle trudnym, wyborem. Co Wy byście zrobili, gdyby rodzic pozostawił Wam w spadku więźnia? Człowieka przetrzymywanego wbrew jego woli w jakimś odosobnieniu? Zawiadomilibyście policję? Pewnie tak, ale... Powiedzmy, że twórcy „Inheritance” widać chcieli nam przekazać, że wszystko zależy od stawki. Od tego, ile mielibyśmy do stracenia. Innymi słowy, ktoś taki jak Lauren, osoba wywodząca się z wpływowej rodziny, w przeciwieństwie do tak zwanego szaraczka, musi się dwa razy zastanowić, czy warto mieszać w to policję. Dylemat moralny: dobro rodziny czy zwrócenie wolności bliźniemu? Wolności, którą jej ojciec skradł obcemu jej mężczyźnie przed dziesiątkami lat. Po jego śmierci ten „skandaliczny spadek” trafił w ręce Lauren, jego pierworodnej, która była tym niefaworyzowanym dzieckiem. Ojciec nie ukrywał, że zdecydowanie większe powody do dumy dawał mu młodszy brat Lauren, teraz ubiegający się o reelekcję kongresmen William Monroe. Córka zawsze sprawiała mu problemy, nigdy nie postępowała tak, jak sobie tego życzył. Dlatego więc zostawił jej dużo mniej pieniędzy niż Williamowi? I dlaczego w takim razie powierzył swoją największą, najbrudniejszą tajemnicę temu dziecku, do którego niewątpliwie miał mniejsze zaufanie? Które tyle razy go przecież zawiodło? I jakby tego było mało, nie wiedzieć czemu, nie zostawił Lauren żadnego wyjaśnienia. Masz tu nieznajomego faceta zamkniętego w jednym z pomieszczeń dość przepastnego bunkra w przydomowym lesie, człowieka na łańcuchu, którego powinnaś skrywać przed światem. Dlaczego? Nie powiem, ale bardzo ważne jest, żeby ta tajemnica nigdy nie została ujawniona. Lauren Monroe, jak już zostało powiedziane, nigdy nie była szczególnie posłuszna ojcu. Można powiedzieć, że była czarną owcą rodziny – niepokorną córką, która głośno sprzeciwiała się wielu amoralnym poczynaniom głowy rodziny. Ale nigdy nawet przez myśl by jej nie przeszło, że jej ojciec byłby zdolny do porwania człowieka. A to nie wszystko. Okazuje się, że miał na sumieniu więcej grzechów, o które nigdy by go nie podejrzewała. Ani ona, ani żaden z pozostałych członków jego powszechnie szanowanej familii. Dziwne, zważywszy, że głowa rodu Monroe przez aż trzydzieści lat przetrzymywała człowieka na terenie ich posiadłości. Na dodatek w podziemnym kompleksie, w pobliżu którego Lauren często bawiła się w dzieciństwie. Teraz, kiedy dociera na miejsce, właz do bunkra nie jest ukryty, ale możliwe, że w przeszłości jej ojciec bardziej o to dbał. Z drugiej strony, jaka jest szansa na to, by ciekawskie dziecko (właściwie to dzieci, bo małej Lauren często w zabawach towarzyszył młodszy brat) choćby przypadkiem nie odkryło czegoś takiego? Moim zdaniem znikoma, ale cuda się przecież zdarzają...

Główna postać „Inheritance”, prokurator Lauren Monroe, trudno odbierać jako osobę jednoznacznie pozytywną. Twórcy wyraźnie zabiegają o sympatię widza dla tej konfrontującej się z grzechami ojca, kobiety, jednocześnie zmuszając ją do czynów zdrożnych. Inaczej rzecz ujmując, próbują nas przekonać, że Lauren jest z gruntu dobrą osobą, że zawsze starała się postępować właściwie, a teraz trochę pobłądziła. Ale trzeba jej to wybaczyć, bo ludzką rzeczą jest błądzić... Mamy jej zaufać, choć popełnia mnóstwo błędów. Wybory, jakich dokonuje zazwyczaj są tymi najgorszymi z możliwych. Wszystko wskazuje na to, że jej ojciec był człowiekiem bezdusznym. Niby zależało mu na rodzinie, ale z jakiegoś powodu przez długie lata ryzykował bezpowrotną utratę jej prestiżu. Czyżby dlatego, że nie potrafił zapanować nad swoimi sadystycznymi skłonnościami? Ryzykował wszystko, co osiągnął on sam i jego dzieci (żona chyba nie zrobiła kariery zawodowej, wygląda na to, że jest gospodynią domową), bo po prostu nie umiał się powstrzymać? Cokolwiek nim kierowało spadkobierczyni jego brudów, Lauren, bez wątpienia ma w sobie tę empatię, której mógł być pozbawiony jej ojciec. Współczucie dla drugiego człowieka, który nie jest Monroe. Dla kompletnie obcego jej mężczyzny już trzy dekady więzionego pod ziemią. Sęk w tym, że mimo wszystko zależy jej też na utrzymaniu dobrego mniemania społeczeństwa o jej rodzie. Zwracając wolność ofierze swojego ojca bez wątpienia zniszczy karierę polityczną swojego brata, a i prawdopodobnie jej życie zawodowe legnie w gruzach. Przynajmniej w prokuraturze, gdzie od jakiegoś czasu prężnie się realizuje. Eh, ci bogacze:) Bez względu na to, co ostatecznie postanowi (anty)bohaterka „Inheritance” - bo oczywiście długo będzie się miotać – moim zdaniem co bardziej emocjonujące kawałki przez większość czasu dotyczą głównie scen zamkniętych w bunkrze. Tylko troszeczkę klaustrofobicznym, niedostatecznie obskurnym i za mało mrocznym - taki „typowo hollywoodzki”, dość bezpieczny, wręcz plastikowy mrok. Prywatne śledztwo Lauren i jej kontakty z bliskimi, czyli wydarzania na powierzchni, są prowadzone raczej pobieżnie, a w przypadku retrospekcji, bo takowe też są, nazbyt chaotycznie. Te ostatnie, wedle słów samego reżysera „Inheritance”, miały stwarzać wrażenie nakręconych w latach 80-tych XX wieku. W retrospekcjach starano się oddać ówczesną stylistykę, kolor i teksturę, ale w mojej ocenie udało się to jedynie połowicznie. Mój odbiór tychże byłby zapewne lepszy, gdyby trochę zwolniono, gdyby nie ten szaleńczy pęd zdarzeń. Kontrastujący ze zdarzeniami z umownej teraźniejszości, które tymczasem rozwijają się dość wolno. Niby sporo się dzieje, ale, jak już nadmieniłam, przez długi czas większe zainteresowanie budziły we mnie jedynie rozmowy Lauren z teraz już jej więźniem, które jak przyznał Vaughn Stein były inspirowane „Milczeniem owiec” Jonathana Demme'a, a konkretniej rozmowami Clarice Starling z Hannibalem Lecterem (przynajmniej przez niego, ale nie zdradził, czy Matthew Kennedy spisując te kawałki też znajdował się pod wpływem owego arcydzieła światowej kinematografii). Wszystko inne jest nijakie, płytkie i najgorsze, że część z tego wydaje się być niedokończona. Wrzucamy jakiś wątek – na przykład ten dotyczący kampanii politycznej Williama Monroe albo trudnego spotkania Lauren z pewną kobietą – a zaraz potem jakby zapominamy o tych „rewelacjach”. Wracamy do głównego wątku, który zapewne przyniesie nam kolejną „niespodziankę”. Zamykam to w cudzysłowach, ponieważ w moim poczuciu owe informacje nie spełniają założeń twórców. Ich głównym zadaniem bez wątpienia było zaskoczenie odbiorcy, ale podejrzewam, że niejednej osobie trudno będzie uwierzyć w to, że filmowcy naprawdę ufali, iż to się uda. Bo to jedna z tych historii, nad którą nie trzeba specjalnie się głowić, żeby przedwcześnie poskładać to w może niezbyt spójną, ale całość. Bo dziurki fabularne zostaną – dręczące pytania typu: UWAGA SPOILER dlaczego ojciec Lauren, skoro już postanowił załatwić problem w zbrodniczy sposób, po prostu nie zabił kolegi? Bo raczej bardziej ryzykował przetrzymując go przez tyle lat. Wytłumaczono to wprawdzie tym, że Monroe chciał po prostu dotkliwiej go ukarać za krzywdę, jaką wyrządził jego ukochanej, a potem przyszła rutyna, przyzwyczajenie do „swojego spowiednika”, ale jakoś niezbyt mnie to przekonuje, biorąc pod uwagę to, że był on człowiekiem, dla którego priorytetem było chronić (za wszelką cenę) swój ród. I dlaczego, u licha, przekazał to dziedzictwo Lauren i to jeszcze nie mówiąc jej, jak groźnym człowiekiem jest „pan z bunkra”? Tak wiem, bo to dosłownie jej dziedzictwo, ale przecież musiał wiedzieć, że córka może tutaj zaszkodzić tym, których krzywdy nigdy nie chciał (Williamowi i Catherine). Właściwie to zniszczyć wszystko, na co tak ciężko pracował, całe to małe imperium, które zbudował. Moim zdaniem naturalniejszym kandydatem do dalszego ukrywania „w szafie tego trupa” byłby jego syn, wspólnik w innych machlojkach. A jak już uparł się obarczyć tym Lauren, to naprawdę tak trudu było zostawić jej najważniejsze informacje o swoim więźniu? No, ale wtedy za bardzo nie byłoby o czym opowiadać:) KONIEC SPOILERA. Dodam tylko jeszcze, że reżyser wyjawił, iż kręcąc „Inheritance” on i jego ekipa kierowali się też zasadą przeciwieństw, kontrastów. Ciasny bunkier i wystawne wnętrza, zielone lasy i „zabetonowane miasto”. Najbardziej jednak rzuca się w oczy dwoistość ludzkiej natury – na przykładzie Lauren. I właśnie to ostatnie, obok jej intrygujących kontaktów z mniej tajemniczym, niż być miał, uwięzionym mężczyzną, rzecz jasna wraz z całkiem widowiskowym wykonaniem Lily Collins i Simona Pegga, kazało mi trwać przed ekranem. Choć oczywiście te dwie kluczowe postacie ciężko uznać za doszlifowane.

Inheritance”, drugi pełnometrażowy film Vaughna Steina, wbrew jego zapowiedzią nie ma w sobie nic z baśni. W każdym razie ja nic w ten deseń nie odnotowałam. Według mnie to zwyczajny thriller. No dobrze, da się naciągnąć do thrillera psychologicznego, ale moim zdaniem z niższej półki. Taki niewymagający myślenia, mocno przewidywalny i niedostatecznie klimatyczny obraz o wpływowych ludziach i ich mniejszych i większych grzechach. O mężczyźnie w bunkrze i młodej kobiecie, która nie wie, co ma z nim począć. Raczej wolno, ale już niezbyt intensywnie rozwijana opowieść, która może i wysokiego stopnia prawdopodobieństwa nie zachowuje, w której znajdziemy dość sporo, delikatnie mówiąc, nieprzemyślanych zachowań poszczególnych postaci, ale na wieczór, po jednym ze szczególnie męczących dni, może się nadać. Tak na jeden raz, żeby na chwilę (no nie na taką chwilę, bo „Inheritance” trwa prawie dwie godziny) zawiesić na czymś wzrok. A więc obejrzeć i zapomnieć? Zachwyceni i wkurzeni też się pewnie znajdą, ale podejrzewam, że dominować będą mniej skrajne reakcje. Takie stawanie w rozkroku, podobnie jak ma to miejsce w moim przypadku. Ani tragiczny, ani dobry. Ot, taka płaskawa rozrywka, ale (nie)zawsze rozrywka.

piątek, 18 września 2020

Przemysław Borkowski „Rytuał łowcy”

 

W Warszawie dochodzi do bestialskiego zabójstwa mężczyzny. Sprawą zajmuje się policjant z Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego komisarz Piotr Aleksanderski, który nieopodal miejsca zbrodni odnajduje kartkę z wierszem, najprawdopodobniej celowo zostawioną przez mordercę. Śledztwo prowadzi prokurator Gabriela Seredyńska, która w Warszawie mieszka od niedawna i jest to jej pierwsza duża sprawa. Niedługo potem dochodzi do kolejnych morderstw, które różnią się w szczegółach, ale ich ogólny charakter nie pozostawia śledczym wątpliwości, że to ten sam sprawca. Prokurator Seredyńska i komisarz Aleksanderski mają powody przypuszczać, że poszukiwany przez nich człowiek odprawia jakiegoś rodzaju praktyki magiczne. I zmaga się z poważną chorobą, która być może jest bezpośrednią przyczyną jego zbrodniczej działalności.

Przemysław Borkowski studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie poznał ludzi, z którymi w drugiej połowie lat 90-tych XX wieku uformował jeden z najbardziej znanych polskich kabaretów – Kabaret Moralnego Niepokoju. Pisał dla między innymi takich gazet i portali, jak Onet.pl, „Przekrój”, „Kariera” i „Fronda”. W 2000 roku na rynku literackim ukazał się tomik wierszy „Zeszyt w trzy linie”, który stworzył wspólnie z Mikołajem Cieślakiem i Robertem Górskim, a w 2009 roku pojawił się powieściowy debiut Borkowskiego pt. „Gra w pochowanego”. Potem był jeszcze zbiór opowiadań „Opowieści Central Parku” i kolejna powieść, „Hotel Zaświat”. Największy rozgłos przyniósł mu jednak wydany przez Czwartą Stronę powieściowy cykl kryminalny z psychologiem Zygmuntem Rozłuckim, w skład którego dotychczas weszły „Zakładnik”, „Niedobry pasterz” i „Widowisko”. Opublikowany w 2020 roku, również nakładem wydawnictwa Czwarta Strona, „Rytuał łowcy” to thriller psychologiczny zmiksowany z kryminałem, w którym Przemysław Borkowski wprowadza nowych, niezwiązanych z jego poprzednimi utworami, bohaterów. Liczę, że na dłużej.

Rytuał łowcy” to moje pierwsze spotkanie z twórczością Przemysława Borkowskiego. I nie mówię tutaj o twórczości kabaretowej. Gdyby przypadkiem ktoś przygotowywał się na to sceniczne oblicze Borkowskiego, radzę mu natychmiast zmienić nastawienie. Poczucie humoru autora oczywiście od czasu do czasu daje o sobie znać, ale są to sytuacje sporadyczne i służące raczej zacieśnianiu więzi pomiędzy bohaterami oraz wzbogacaniu ich sylwetek, niż wprowadzaniu tej historii na lżejsze gatunkowe tory. „Rytuał łowcy” to pełnokrwisty kryminał i zarazem mroczny thriller psychologiczny spod znaku serial killer. A więc kolejna opowieść o seryjnym zabójcy i przedstawicielach organów ścigania, którzy robią wszystko, co w ich mocy, by jak najszybciej go schwytać. Nic nowego, powiecie. I słusznie, bo podobnych historii mieliśmy już mnóstwo, ale nieczęsto spotyka się tak solidny warsztat pisarski. Taką świadomość reguł jakimi rządzi się zarówno dobry kryminał, jak thriller psychologiczny. Taką lekkość w budowaniu, jak najbardziej pożądanego, nastroju. I wreszcie takie wyczucie suspensu. Dodajmy do tego dogłębnie przedstawione, doprawdy interesujące postacie z obu stron barykady i porządna rozrywka zapewniona. Właściwe to muszę powiedzieć, że „Rytuał łowcy” Przemysława Borkowskiego to jedna z bardziej trzymających w napięciu powieści, na jakie natrafiłam w ostatnim czasie. Jedna z lepiej przedstawionych literackich historii, z jaką miałam przyjemność się spotkać. A niby tak standardowa... Fabuła istotnie nie odznacza się większą oryginalnością. Ot, kolejna pogoń śledczych za tajemniczym seryjnym mordercą. Ale w jak emocjonujący sposób poprowadzona! Główną bohaterką „Rytuału łowcy” jest trzydziestotrzyletnia prokurator Gabriela Seredyńska. Rudowłosa piękność, która niedawno przeprowadziła się do Warszawy i dotychczas w pracy zajmowała się jedynie błahymi sprawami. Traf chciał, że urzędowała akurat w czasie odnalezienia w pobliżu jednej z warszawskich nekropolii, potwornie okaleczonych zwłok mężczyzny. Seredyńska widzi w tym okazję na błyskawiczny zawodowy rozwój. Ta niedoświadczona pani prokurator dostała oto szansę na pchnięcie swojej kariery o kilka szczebli wzwyż. Nie można jednak powiedzieć, że przecenia swoje możliwości, że jest przekonana, iż bez trudu udźwignie ciężar swojej pierwszej poważnej sprawy kryminalnej. Jednej z najtrudniejszych, jakie mogą się trafić organom ścigania, bo dotyczącej seryjnego zabójcy. Bez wątpienia człowieka inteligentnego, choć często działającego jak w amoku. W każdym razie stan ciał jego ofiar wskazuje na to, że sprawca wpada w coś w rodzaju morderczego szału, że bez opamiętania zadaje ciosy najwidoczniej przypadkowo wybranym ludziom. A więc typ sprawcy niezorganizowanego? Prokurator Gabriela Seredyńska i komisarz Piotr Aleksanderski raczej w to wątpią, bo choć charakter zbrodni ewidentnie na to wskazuje, to widać też dowody dokładnego planowania. Nawet jeśli zabójca wpada w morderczy szał, to nie trwa on długo, a gdy w końcu mija, sprawca przystępuje do zacierania śladów. I nie tylko. Okrutnie okaleczone ciało jego rzekomo pierwszej ofiary, niejakiego Marcina Różańskiego, zostało w przemyślny sposób upozowane, a nieopodal jego oprawca zostawił kartkę z wierszem, która najprawdopodobniej miała być wiadomością dla organów ścigania. Rzeczony tekst niewiele im jednak mówi. Prawie nic. Przy kolejnej ofierze dla śledczych staje się jasne, że modus operandi mordercy ewoluuje. Że sprawca dodaje kolejne elementy do swojej krwawej działalności. Elementy, który każą sądzić, że stan jego umysłu ulega pogorszeniu, że jest coraz mniej zrównoważony, a śledczy naturalnie upatrują w tym szansy dla siebie. Bo w takim rozrachunku bardzo możliwie, że zabójca w końcu popełni błąd, który pozwoli raz na zawsze przerwać jego krwawą serię. Czytelnicy będą mieć dużo większą wiedzę o sprawcy od ludzi wytrwale podążających jego tropem, ponieważ dostaną ogromny wgląd w jego umysł i życie codzienne. Przemysław Borkowski na kartach „Rytuału łowcy” odmalowuje bardzo szczegółowy portret seryjnego mordercy grasującego w stolicy Polski. Przynajmniej przez dłuższy czas nie znamy jego nazwiska, ale pozostałe informacje na jego temat (na przykład biografia, procesy myślowe zachodzące w jego głowie) zostają naświetlone w sposób zaskakująco wręcz drobiazgowy. Bo naprawdę nie spodziewałam się po polskiej powieści kryminalnej takiej koncentracji na detalach. Trzeba dodać, że ona nie ogranicza się jedynie do życia i osobowości czarnego charakteru, ale dotyczy praktycznie wszystkich ważniejszych aspektów tej niesamowicie wciągającej lektury. Świat przedstawiony jest kompletny. Podany tak, by poruszyć wyobraźnię nawet najbardziej opornych i przy okazji zaspokoić apetyty amatorów ładnego słownictwa; łechtających podniebienie złożonych (często wielokrotnie) zdań składających się na nierzadko długie, plastyczne opisy i dialogi, w których nie uświadczy się wielu wulgaryzmów. Krótko: nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń do stylu, w jakim spisano tę opowieść. W jakim spisał ją kabareciarz, ale i autor kilku dość znanych utworów literackich, Przemysław Borkowski. Przewiduję, że „Rytuał łowcy” dołączy do grona najpoczytniejszych dzieł tego pisarza. W sumie to wcale nie zdziwiłabym się, gdyby za sprawą tej właśnie powieści pisarska kariera Borkowskiego nabrała oszałamiającego wręcz tempa. Bo to wspaniała podróż jest! Podróż w głąb zwichrowanego umysłu...

(źródło: https://czwartastrona.pl/)

Tym, co nas najbardziej różni od innych naczelnych, jest ten morderczy popęd każący nam nie tylko zabijać inne zwierzęta, ale i wyrzynać siebie nawzajem, i […] to tak naprawdę ta nasza cecha leży u podstaw ludzkiej kultury i cywilizacji. On [antybohater książki] tylko realizował ją w praktyce, bez hipokryzji typowej dla wszelkich rządów, ideologii i religii, próbujących, bardzo udatnie zazwyczaj, usprawiedliwić ją albo udawać, że nie istnieje. Prawda zaś była prosta, prostsza niż ktokolwiek byłby to w stanie przyznać: nie chcemy walczyć w obronie ojczyzny, Boga czy ukochanego klubu sportowego; chcemy się mordować. Reszta jest tylko pretekstem.”

W „Rytuale łowcy” Przemysława Borkowskiego towarzyszymy zarówno seryjnemu mordercy, który popada w coraz to większe szaleństwo, jak i tak samo mocno pogłębionym postaciom stojącym „po jasnej stronie mocy”. Prokurator Gabrieli Seredyńskiej i komisarzowi z Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego Piotrowi Aleksanderskiemu. Pozostali członkowie zespołu zajmującego się portretowaną fikcyjną sprawą (może poza jednym) już bardziej robią za tło tej opowieści, niezbędnych statystów, niźli odrębne jednostki potraktowane przez autora z równym pietyzmem. Czyli Borkowski wzorem wielu swoich kolegów po piórze w centralnym miejscu stawia dwoje przedstawicieli organów ścigania. Młodą panią prokurator i policjanta mającego w nieodległej już perspektywie emeryturę. Ona ma dobry zmysł strategiczny i ogromną determinację, natomiast on doświadczenie, którego jej jeszcze brakuje. Można więc powiedzieć, że się nawzajem dopełniają. Zwłaszcza, że stosunkowo szybko zawiązuje się pomiędzy nimi, dość zaskakująca dla obojga, więź. Aleksanderski pierwszy przyłapuje się na tym, że traktuje Seredyńską prawie jak córkę. Ona zaś potrzebuje czasu, żeby odkryć, że znajduje u swojego podwładnego takie cechy, jakie chciałaby widzieć u swojego rodzonego ojca, z którym nigdy nie miała najlepszych kontaktów. Aleksanderski to typ cynicznego, zgorzkniałego, bezpośredniego w kontaktach z innymi ludźmi, policjanta, który w swoim przekonaniu najlepsze lata ma już dawno za sobą. Najlepsze lata w sferze zawodowej i prywatnej, chociaż jak uważa, w tej drugiej zawsze układało mu się trochę gorzej niż w pracy. Teraz natomiast jego życie prywatne jest puste. Bez żony i tak naprawdę bez dzieci, bo choć doczekał się potomków, to od kiedy wkroczyli oni w wiek dorosły, nieczęsto się z nimi widuje. Nawet niespecjalnie za nimi tęskni. Obecnie bardziej zajmują go myśli o zbliżającej się wielkimi krokami emeryturze. Aleksanderski wolałby znacznie odsunąć to w czasie, bo przeraża go perspektywa, jak uważa, kompletnie bezproduktywnego, odpychająco monotonnego, dręcząco samotnego życia bez odznaki. Praca jest dla niego wszystkim. Szczególnie teraz, gdy poznał prokurator Gabrielę Seredyńską. Aleksanderski ceni sobie współpracę z tą niemającą dużego doświadczenia zawodowego, kobietą, która, tak jak on, całą sobą angażuje się w sprawę, będącą dla niej zarazem błogosławieństwem, jak przekleństwem. Wraz z rozwojem sytuacji szala coraz mocniej przechyla się w tę drugą stronę. Seredyńska coraz częściej myśli o swojej pierwszej dużej sprawie kryminalnej, jak o brzemieniu, którego jej wątłe barki już długo nie poniosą. Wciąż jednak udaje jej się przezwyciężać te kryzysy wiary we własne możliwości. Ale wziąwszy pod uwagę to, że Borkowski przygotował niemało potężnych przeszkód na tej drodze, która prowadzi śledczych ku opętanemu żądzą mordu mężczyźnie, który jak wiemy jeszcze niedawno był wzorem cnót wszelakich, trzeba zakładać, że nienawykła do tak ciężkich zadań prokurator w końcu dojdzie do kresu swojej wytrzymałości. Że przyjdzie taki czas, gdy nie będzie już w stanie ciągnąć tego zaprzęgu. Niebezpieczeństwo bowiem konsekwentnie wzrasta. Atmosfera nieustannie się zagęszcza. Napięcie narasta, sytuacja robi się coraz to gorętsza i w pewnym sensie coraz bardziej mistyczna. Bo nieuchwytny seryjny zabójca, wcześniej tak twardo stąpający po ziemi mężczyzna, zaczyna szukać ratunku u wyimaginowanego bóstwa. Odprawia rytuały, które mają mu zapewnić dłuższy, a przynajmniej mniej bolesny, żywot. Bezbłędny jest klimat, w jakim Borkowski utrzymał swoją opowieść: mroczny, ponury, sukcesywnie odzierany z nadziei. Opowieść o seryjnym mordercy i przesympatycznej parze śledczych, z którymi łatwo się utożsamić, choćby dlatego że niepowierzchowny styl autora temu jak najbardziej sprzyja. A poza tym to zwyczajni, nieudziwnieni ludzie są – nie jacyś niezwyciężeni superbohaterowie lub osoby mające jakieś niepospolite troski, słabości, marzenia, wspomnienia. A niespodzianki... Spokojnie, one też są, choć może się wydawać, że nie jest to ten rodzaj literatury kryminalnej, który przewiduje jakieś większe zwroty akcji. Nie ma co dłużej się rozwodzić. Wystarczy jeszcze zakrzyknąć: rewelacyjny thriller psychologiczny i kryminał w jednym!

Uważam, że Przemysław Borkowski popełni ogromny, może nawet niewybaczalny błąd, ograniczając udział prokurator Gabrieli Seredyńskiej i komisarza Piotra Aleksanderskiego tylko do tej powieści. Naprawdę mrocznej przygody egzystującej zarówno w ramach kryminału, jak thrillera psychologicznego. Moim zdaniem znakomitego „Rytuału łowcy”. Emocjonującej wycieczki w głąb mocno zaburzonego umysłu. Umysłu seryjnego mordercy, zagubionego człowieka, który wkracza na zbrodniczą ścieżkę, gdzie nieoczekiwanie, jak myśli, odnajduje koło ratunkowe dla siebie i zarazem brzytwę na bliźnich. „Rytuał łowcy” to też wyśmienite towarzystwo dwóch pozytywnych postaci, na ponowne spotkanie z którymi już się przygotowuję. Bo zakładam, że Przemysław Borkowski takiej głupoty, jak porzucenie tych bohaterów nie popełni... Nie idź pan to drogą. A Wy miłośnicy literackich thrillerów psychologicznych i kryminałów, na co jeszcze czekacie? Dobrze Wam radzę: bierzcie się już za to cudo!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu