sobota, 31 sierpnia 2019

„Burying the Ex” (2014)

Fan horrorów Max, ku wielkiemu niezadowoleniu swojego przyrodniego brata Travisa, jest związany z mającą obsesję na punkcie ekologii Evelyn. Max wprawdzie zdaje sobie sprawę, że kobieta go sobie podporządkowała, ale wierzy, że ich związek ma przyszłość. Do czasu. Cierpliwość Maxa w końcu się wyczerpuje. Młody mężczyzna postanawia zerwać z zaborczą ekolożką, ale zanim do tego dochodzi Evelyn ginie w wypadku. Max bardzo to przeżywa, ale z czasem zaczyna mu się układać. Znaczną poprawę swojego samopoczucia zawdzięcza właścicielce lodziarni Olivii, z którą, jak się okazuje, wiele go łączy. Sytuacja komplikuje się, gdy w jego życie ponownie wkracza Evelyn. Zarówno ona, jak i Max zdają sobie sprawę z tego, że Evelyn jest zombie, ale tylko on ma z tym problem. Ona nie narzeka na swój stan i nie uważa, by fakt, że jest żywym trupem stanowił przeszkodę w ich związku. Max podtrzymuje w niej przekonanie, że nadal mu na niej zależy, ale tak naprawdę szuka sposobu na wybrnięcie z tej trudnej sytuacji.

„Pirania” (1978), „Skowyt” (1981), jeden segment kinowego wydania „Strefy mroku” (1983), „Gremliny rozrabiają” (1984), „Gremliny 2” (1990), dwa odcinki w serii „Mistrzowie horroru” i jeden odcinek w antologii filmowej „Nightmare Cinema” (2018) – to tylko część reżyserskiego dorobku Joego Dantego. Amerykanina, któremu fani kina grozy niemało zawdzięczają. I właśnie dla nich nakręcił „Burying the Ex”, horror komediowy, oparty na piętnastominutowym filmiku pod tym samym tytułem z 2008 roku. Ten ostatni został wyreżyserowany przez Alana Trezzę na podstawie jego własnego scenariusza. On też stworzył scenariusz rozszerzonej wersji „Burying the Ex”, pełnometrażowego filmu, którego premierowy pokaz odbył się we wrześniu 2014 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji (poza konkurencją).

Joe Dante stwierdził, że „Burying the Ex” (pełnometrażowa wersja w jego reżyserii) jest filmem w stylu EC Comics, dodając jednak, że w jego mniemaniu postacie zaludniające ten obraz są bardziej realne niż w tamtych komiksach. „Burying the Ex” to produkcja, w której aż roi się od ukłonów dla mniej i bardziej znanych filmów grozy. Długo by wymieniać je wszystkie, więc pozwolę sobie wspomnieć tylko takie tytuły, jak „Noc żywych trupów” George'a Romero, „Miasto umarłych” Johna Llewellyna Moxeya, „Studnia i wahadło” Rogera Cormana, „Obłęd” Francisa Forda Coppoli, „Ludzie-koty” Jacquesa Tourneura, „Dom na Przeklętym Wzgórzu” Williama Castle'a i „Krwawa Orgia” Herschella Gordona Lewisa. Plakaty, okładki DVD, obrazki przewijające się w telewizorach i oczywiście seanse filmowe, w tym na cmentarzu – między innymi takie rodzaje ukłonów w stronę innych horrorów mamy w „Burying the Ex”. Nie należy jednakże zapominać o pasji głównego bohatera, Maxa, w którego w przekonującym stylu wcielił się nieżyjący już Anton Yelchin (m.in. remake „Postrachu nocy” w reżyserii Craiga Gillespie'ego). Max jest wielkim fanem horrorów marzącym o własnym sklepie ze strasznymi gadżetami. W takim miejscu właśnie pracuje, ale jest szeregowym pracownikiem i nie podoba mu się sposób prowadzenia tego interesu przez właścicielkę, znaną jako Krwawa Mary. Hobby i zawodowe życie pierwszoplanowego bohatera „Burying the Ex” to ewidentny ukłon w stronę fanów gatunku – myślę, że większy nawet od tych wszystkich nawiązań do innych horrorów – i jednocześnie sprytny sposób na zyskanie dla Maxa sympatii widowni. A przynajmniej znacznej jej części, bo obraz ten bezsprzecznie był kierowany głównie do wielbicieli kina grozy. Widać, że z myślą o nich go nakręcono (pomijam pieniądze, bo to oczywiste – zysk praktycznie zawsze gra rolę), tyle że... „Burying the Ex” nie jest horrorem, do którego należy podchodzić z pełną powagą. To historia którą trzeba traktować z przymrużeniem oka: horror komediowy z... zaskakująco niewielką ilością elementów komediowych. Ujmę to inaczej. Humor w omawianej produkcji jest dziwnie nienachalny, stonowany, bardziej pełni rolę dodatku niźli dominatora; twórcy podlewają tę opowieść dowcipem (przede wszystkim czarnym humorem), ale robią to dosyć oszczędnie. A przynajmniej w porównaniu do wielu innych horrorów komediowych, bo w tych najczęściej widać zgoła odwrotną sytuację. Tego typu kino przyzwyczaiło mnie do wynoszenia płaszczyzny komediowej nad warstwę osadzoną w ramach horroru. W „Burying the Ex”, moim zdaniem, dominuje ten drugi z wymienionych właśnie gatunków, aczkolwiek nie powiedziałabym, że jest skuteczny. To zombie movie, więc oczywistym jest (no dobrze, może nie tak oczywistym, bo to w końcu horror komediowy), że jego twórcom zależało na rozbudzaniu w widzach choćby tylko delikatnego niesmaku. Jeśli nawet zależało im na straszeniu, to tego nie zauważyłam. Chociaż może charakteryzacja Evelyn w dalszej partii filmu... No nie wiem, tutaj chyba też bardziej chodziło o wstręt niźli strach. Ale to już niech lepiej każdy sam sobie rozstrzygnie. W postać Evelyn wcieliła się Ashley Greene, która w swojej filmografii ma między innymi sagę „Zmierzch”, gdzie grała wampirzycę. A wspominam o tym dlatego, że w scenariuszu „Burying the Ex” nawiązano do tej jej przygody poprzez wyraźne podkreślenie, że Evelyn nie jest wampirem tylko zombie. Według mnie Greene wywiązała się z nie najprostszego przecież zadania wykreowania wielce irytującej kobiety, która po śmierci staje się jeszcze bardziej denerwująca. Bez wątpienia to najbarwniejsza postać w tym filmowym przedsięwzięciu. Budząca najsilniejsze emocje – głównie negatywne. Evelyn, co zazwyczaj w ludziach cenię, Natura bynajmniej nie jest obojętna. Tylko że akurat w jej przypadku trzeba raczej mówić o istnej obsesji na punkcie ekologii, ekologicznym ekstremizmie, którym „terroryzuje” swojego ukochanego. Max i Evelyn bezapelacyjnie nie są dobraną parą. Jego nie interesuje działalność na rzecz planety tylko horrory, których z kolei nie lubi jego partnerka. On pragnie swobody w życiu codziennym i otworzenie swojego sklepu z horrorowymi gadżetami, a ona chce by jej chłopak przestał żyć marzeniami i uciekać w fikcyjne światy, i na poważnie zaczął podchodzić do realnych problemów tego świata. Tak jak ona. Innymi słowy, Evelyn jest jedną z tych, niestety licznych, osób, które za punkt honoru stawiają sobie „przeciąganie innych na swoją stronę”. Kobieta robi wszystko, co w jej mocy, by zmusić Maxa do przyjęcia jej światopoglądu i stylu życia. Jej chłopak ma żyć ekologicznie i już. Nieważne czego on chce. Ma egzystować pod jej dyktando. I Max się na to godzi – bo łatwiej jest przytakiwać Evelyn, niż wdawać się z nią w jakiekolwiek dyskusje. Ot, klasyczny pantoflarz. Do czasu...

Nie jest tajemnicą, że Joe Dante lata świetności już dawno ma za sobą. Albo inaczej: najsilniej w historii kina zaznaczył się w drugiej połowie XX wieku. W kolejnym stuleciu ewidentnie stępił pazur, ale to przecież nie może umniejszyć jego zasług, jakie bez wątpienia ma. Również, jeśli nie zwłaszcza, w filmowym horrorze. „Burying the Ex” w mojej ocenie lata świetlne dzielą od takich ponadczasowych osiągnięć Dantego, jak „Pirania” i „Skowyt”, ale jak na standardy współczesnych horrorów komediowych, obraz ów prezentuje się dosyć znośnie. Zdjęcia autorstwa Jonathana Halla, jak to często w tego typu filmach bywa (XXI-wieczne horrory komediowe) są nazbyt kolorowe – żywe barwy, ale i silne kontrasty dają efekt plastiku, jak to zwykłam nazywać. Gęstego mroku doprawdy ciężko się tu dopatrzyć, trochę lepiej sprawa przedstawia się natomiast z szarościami. W „Burying the Ex” mamy bowiem parę momentów (dosłownie chwil) utrzymanych w ponurym klimacie cmentarnym. To znaczy w miarę ponurym, bo spokojnie można było wycisnąć z tego zdecydowanie więcej. Tak samo zresztą, jak z pożycia Maxa i Evelyn, po ponownych „narodzinach” tej drugiej. Kobieta zostaje wskrzeszona przez dżina ukrytego w fikuśnej figurce Szatana. Przez istotę, która niczym tytułowy antybohater filmowej serii „Władca życzeń”, zapoczątkowanej w 1997 roku przez Roberta Kurtzmana, spełnia życzenia ludzi na swój sposób. Zamiast pomagać, szkodzi. Chociaż Max nie kierował żadnych bezpośrednich próśb do złego dżina (jest fanem horrorów, ale nie naiwniakiem wierzącym w nadprzyrodzone istoty uwięzione w badziewnych zabawkach), ten diabelski pomiot zrobił swoje czary-mary... i voila: Evelyn wygrzebuje się z grobu i kieruje się prosto do mieszkania, w którym do niedawna mieszkała ze swoim chłopakiem Maxem. Do niedawna, czyli dopóki nie zeszła z tego świata. Teraz wraca jako żywy trup i zaczyna jeszcze bardziej, niż przedtem mieszać w życiu Maxa. Gdy Evelyn leżała w grobie, główny bohater filmu zbliżył się do młodej właścicielki niewielkiej lodziarni, Olivii (dobra kreacja Alexandry Daddario, znanej m.in. z „Piły mechanicznej” Johna Luessenhopa), która nie lubi się z byłą dziewczyną Maxa. Olivia nie wie, że Evelyn umarła, tym bardziej więc nie jest świadoma jej powrotu jako zombie. W przeciwieństwie do przyrodniego brata Maxa, Travisa (również wiarygodna kreacja Olivera Coopera), który też nigdy nie darzył sympatią Evelyn (swoją drogą ciekawe, czy ktokolwiek poza Maxem ją lubił...). Travis, co zrozumiałe, nie wierzy w opowieść swojego brata o powrocie zmarłej niedawno Evelyn, ale szybko przekonuje się, że Max wcale nie był na haju opowiadając mu o zombie-Evelyn. Przekonuje się o tym w moim zdaniem najzabawniejszym momencie „Burying the Ex”. A ściślej chwilę po tym – po domniemaniu nekrofilii. Tak na marginesie Travis to też całkiem barwna postać – jak rękawiczki zmieniający partnerki seksualne luzak, który ma zwyczaj „wypożyczać sobie” mieszkanie Maxa i Evelyn, w przeciwieństwie do swojego brata, nie przejmując się zakazami pani domu. Travis nie kryje swojej antypatii do Evelyn, właściwie to z przyjemnością wymienia się złośliwościami z dziewczyną swojego brata. A gdy ta wraca jako żywy trup, bynajmniej nie truchleje jak Max. Główny bohater filmu jest bowiem w równym stopniu przerażony, co zniesmaczony nową Evelyn. Kobietą, z którą chciał zerwać jeszcze przed jej śmiercią, a teraz co oczywiste pragnie tego jeszcze bardziej. Tylko jak to zrobić, żeby się nie narazić? Bo chyba nikt nie chciałby wkurzyć żywego trupa, prawda? Czyli co? Zostaje pożycie z rozkładającymi się ożywionymi zwłokami? Czemu nie? Można spróbować. Co tam, że ów trup zwymiotował mu na twarz płynem balsamicznym, co tam że pocałunki smakują obrzydliwie, co tam że Evelyn gubi coraz więcej płatów skóry, jest trupio blada i zapewne przeraźliwie zimna? Trzeba to przecierpieć, ażeby jej nie rozwścieczyć. Albo... Jest też inna możliwość. Max jako fan horrorów powinien doskonale wiedzieć jak pozbyć się zombiaka. A przynajmniej znać różne potencjalne sposoby pozbycia się takiego – nie wiadomo czy skuteczne, bo przecież czerpać może jedynie z fikcyjnych historii. Ale czy to robi? Czy wykorzystuje swoją znajomość gatunku, by przeciwstawić się upierdliwej kobiecie, o której, o czym ona naturalnie nie wie, myśli jak o swojej eks? Cóż, nie bardzo. Chce się pozbyć Evelyn, ale... To fan horrorów, a nie morderca – co z tego, że Evelyn tak naprawdę już nie żyje, Max po prostu nie potrafi zadać jej śmiertelnego ciosu. A taki był przekonany, że wiedziałby co robić w przypadku apokalipsy zombie. A tu z jednym zombiakiem nie może sobie poradzić... Jego przejścia momentami wywoływały uśmiech na mojej twarzy, ale ta prosta historia miała też dla mnie gorzkawy posmak. Patrząc na tę niecodzienną sytuację z punktu widzenia, notabene nielubianej przeze mnie, Evelyn, czułam delikatny smutek. Bo przy całej antypatii jaką generuje, Evelyn jest postacią tragiczną. Jeszcze większą ofiarą diabelskiego dżina niż Max, chociaż ona sama za taką się nie uważa. Ofiarą dżina, ale i własnego charakteru, bo to przede wszystkim on działa odpychająco na ludzi. Jej wygląd raczej w mniejszym stopniu, chociaż charakteryzacja nieumarłej Evelyn bynajmniej jej nie upiększa. Fanów krwawego kina grozy pewnie nie porazi, ale trzeba przyznać, że uwagę zwraca. I na pewno wypada dużo bardziej wiarygodnie od substancji służącej za krew, która co prawda nie leje się obficie, ale jest i... straszy swoim przesadnie metalicznym odcieniem czerwieni. A sama ta historia, sam tekst? No cóż, odkrywcza to ta fabuła na pewno nie jest. Nie jest też szczególnie porywająca – jak to mówią, czterech liter nie urywa – ale muszę przyznać, że przeszłam przez to praktycznie bezboleśnie. Seans zleciał jak z bicza strzelił. Ot, lekka, szybka opowieść dla zabicia wolnego czasu.

Tym, którzy rozważają seans „Burying the Ex” Joego Dantego i znają wcześniejsze dokonania tego reżysera w kinie grozy, radzę nie spodziewać się powrotu takiego Dantego jakiego znają i pewnie kochają. Rzecz nawet nie w tym, że „Burying the Ex” jest horrorem (lekko?) komediowym, bo wielu widzów zapewne pamięta jego „Gremliny rozrabiają”, porównania, do których przynajmniej moim zdaniem ta tutaj pozycja też nie wytrzymuje. Nie mam jednak takiego przekonania co do „Gremlinów 2” - dosyć przeciętnego sequela „Gremliny rozrabiają” również wyreżyserowanego przez Joego Dantego. Do poziomu tego filmu historia nieumarłej ekolożki Evelyn może i dobija, ale nawet jeśli, to trudno to nazwać szczytem marzeń, prawda? A w każdym razie jeśli o mnie chodzi. Wyśmienicie się przy „Burying the Ex” nie bawiłam, ale i nie cierpiałam zapoznając się z perypetiami młodego mężczyzny osaczonego przez bez pamięci zakochaną w nim zombiaczkę. Myślę więc, że fani kina grozy, zwłaszcza tych z przymrużeniem oka, z domieszką komedii, mogą na to zerknąć, ale gorąco zachęcać ich do tego nie będę. Aż takiej potrzeby to nie odczuwam.

piątek, 30 sierpnia 2019

„Annabelle wraca do domu” (2019)

Demonolodzy Ed i Lorraine Warrenowie przejmują od młodych kobiet lalkę Annabelle, na której skupia się mroczna siła. Zabierają ją do swojego domu i umieszczają w szklanej gablocie w pokoju, w którym przechowują różne, mniej i bardziej niebezpieczne, przedmioty z przeprowadzonych przez siebie spraw. Wiele miesięcy później Warrenowie na krótko wyjeżdżają, zostawiając swoją córkę Judy pod opieką Mary Ellen, młodej kobiety, która ma doświadczenie w opiece nad dziećmi. Niedługo po odebraniu Judy ze szkoły dołącza do nich przyjaciółka Mary Ellen, Daniela Rios, która niedawno straciła ojca w wypadku samochodowym. I którą bardzo interesuje działalność Eda i Lorraine Warrenów. Gdy Mary Ellen i Judy wychodzą, Daniela przeszukuje dom. Kiedy znajduje klucze do tak zwanego Muzeum Okultyzmu, wbrew wcześniejszym ostrzeżeniom Judy wchodzi do środka. A tam czeka już na nią Annabelle, najbardziej niebezpieczny przedmiot w prywatnych zbiorach słynnych demonologów.

Reżyser „Annabelle wraca do domu”, Gary Dauberman, z tzw. „The Conjuring Universe” jest związany od kilku lat, od czasu spin-offu „Obecności” Jamesa Wana: „Annabelle”Johna R. Leonettiego. Dauberman stworzył scenariusz tego filmu i jego prequela pt. „Annabelle: Narodziny zła”, który został wyreżyserowany przez Davida F. Sandberga . Ponadto napisał scenariusz spin-offu „Obecności 2”, „Zakonnicy” Corina Hardy'ego. Ale choć Dauberman dosyć prężnie działa jako scenarzysta – oprócz wymienionych między innymi współtworzył scenariusz „To”, readaptacji (części) powieści Stephena Kinga pod tym samym tytułem, i już sam napisał scenariusz drugiego rozdziału tego bardzo dochodowego filmowego przedsięwzięcia – to dotychczas nie próbował swoich sił jako reżyser. „Annabelle wraca do domu” to jego pierwsze doświadczenie w tej roli. Bardzo opłacalne, co nie dziwi zważywszy na niesłabnącą popularność „The Conjuring Universe”. Przy szacowanym budżecie dwudziestu siedmiu milionów dolarów (do trzydziestu dwóch milionów dolarów, różne dane bowiem krążą), film dotąd przyniósł blisko dwieście dwadzieścia trzy miliony dolarów przychodu.

Producenci „Annabelle wraca do domu”, ojciec „The Conjuring Universe” James Wan i Peter Safran w 2018 roku zdradzili, że ta część serii będzie się rozgrywać jakiś czas po wydarzeniach z „Annabelle”, już po przetransportowaniu tytułowej antybohaterki do domu Eda i Lorraine Warrenów. Później Gary Dauberman dodał, że akcja „Annabelle wraca do dom” po części zbiegnie się z akcją „Obecności”. Prolog tak, ale mroczna przygoda Judy, Mary Ellen i Danieli w domu na przedmieściach toczy się jeszcze przed rozpoczęciem „Obecności” i naturalnie przed „Obecnością 2”. Skąd w takim razie w „Annabelle wraca do domu”, w tak zwanym Muzeum Okultyzmu, wzięły się przedmioty z „Obecności” i „Obecności 2”? Cóż, najwidoczniej sami twórcy zaczynają się już w tym gubić... Gary Dauberman wziął na siebie i reżyserię, i napisanie scenariusza omawianego horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych. Ale opowieść tę obmyślił James Wan, ten sam któremu w pewnym sensie lalka Annabelle zawdzięcza życie. Bo niejako wyszła z jego „Obecności”. To znaczy jej filmowa wersja, bo wiadomo: tak naprawdę przedmiot ten jest z życia wzięty. Nieżyjący już autentyczni Ed i Lorraine Warrenowie przed laty zajmowali się sprawą Annabelle, ale z jakiegoś nieznanego mi powodu twórcy tej serii jeszcze nie zdecydowali się zobrazować tych wydarzeń (poza fragmencikami). Przynajmniej na razie wolą polegać na własnej wyobraźni – napisałabym, że czystej fikcji, gdybym wierzyła w nadprzyrodzone opowieści między innymi prawdziwych Eda i Lorraine Warrenów. Ich filmowe odpowiedniki, kreowane przez Patricka Wilsona i Verę Farmigę ze wszystkich horrorów tworzących „The Conjuring Universe” dotychczas wystąpili tylko w dwóch częściach „Obecności” (w „Zakonnicy” wykorzystano materiał archiwalny, z „Obecności”, z ich udziałem) - z serią o lalce „Annabelle” w ten sposób związani nie byli. Dotychczas, bo przewidziano dla nich niewielkie role w „Annabelle wraca do domu”. Niedługie występy w pierwszym i ostatnim „akcie”. Głównymi bohaterkami uczyniono natomiast uczęszczającą do szkoły podstawowej córkę Warrenów, Judy i dwie zaprzyjaźnione młode kobiety, Mary Ellen oraz Danielę Rios. Wykreowane kolejno przez Mckennę Grace, Madison Iseman i Katie Sarife, które w moich oczach wypadły przekonująco. Aczkolwiek nie nazwałabym ich ról szczególnie wymagającymi. Borykająca się z nietypowym problemem dziewczynka, bardzo oddana swojej pracy opiekunka do dzieci i jej przyjaciółka obwiniająca się o śmierć ojca. Ta trójka, jak łatwo się tego domyślić, w czasie nieobecności gospodarzy, zmierzy się z mroczną siłą opanowującą dom Eda i Lorraine Warrenów. Z czymś nieczysty związanym z dobrze znaną fanom „The Conjuring Universe”, szkaradną lalką Annabelle, która przez niedopatrzenie wydostaje się ze szklanej gabloty w tzw. Muzeum Okultyzmu słynnego małżeństwa, w porozumieniu z Kościołem, walczącego z siłami nadprzyrodzonymi. Akcja filmu przypada na końcówkę lat 60-tych. Twórcy nie stylizowali obrazu na kino z tamtych lat, ale zadbali o odpowiednie, kojarzące się z tym okresem, wystroje wnętrz i ubrania aktorów. Czy to zapewnia atmosferę retro? Nie do końca, bo kolorystyka zdjęć zdecydowanie bardziej przystaje do czasów współczesnych. Są one wprawdzie przygaszone, ale moim zdaniem w nazbyt oszczędnym stopniu. Za to sztucznej mgły w niektórych sekwencjach jest nienaturalna obfitość, a to akurat ze starszymi horrorami może się kojarzyć. Główna oś fabularna „Annabelle wraca do domu” toczy się na przedmieściu w Stanach Zjednoczonych, w domu demonologów Eda i Lorraine Warrenów, pod ich nieobecność. Zwłaszcza na początku, bo dalsza partia prawie całkowicie zamyka się w czterech ścianach domu, daje się odczuć małomiasteczkowy klimat podszyty groźbą emanującą z prywatnego muzeum Warrenów, znajdującego się w ich własnych domu. W pomieszczeniu regularnie odwiedzanym przez księdza (święcenie, modlitwy) i nieudostępnianym zwiedzającym. Bo to byłoby niebezpieczne, bowiem w tym pokoju znajduje się sporo nawiedzonych i opętanych przedmiotów, spośród których najgroźniejsza jest lalka Annabelle. Zamknięta w szklanej gablocie do czasu odwiedzin ciekawskiej młodej kobiety, która rozpaczliwie łaknie kontaktu ze zmarłym tragicznie ojcem.

Jak na współczesny mainstream „Annabelle wraca do domu” ma zaskakująco mało jump scenek i efektów komputerowych. Niemniej taki piekielny ogar albo tak zwana Bestia z Gevaudan, albo po prostu wilkołak robi całą robotę. Więcej sztucznego wizualnie efekciarstwa nie było mi trzeba, żeby dojść do wniosku, że twórcy przedobrzyli. Jak zobaczyłam tę pikselową wilkołaczą paszczę, która w szybkiej migawce wypełniła niemalże cały ekran (to mainstream, a więc wszystko musi być ogromne...), to wybuchnęłam śmiechem. Ciekawe, czy komuś strzeli do głowy, żeby zrobić z tego czegoś antybohatera innego horroru. Stworzyć taki spin-off omawianej produkcji, czyli kolejną cegiełką budującą „The Conjuring Universe”. Nie napiszę „oby nie”, bo przecież od czasu do czasu mam ochotę na komedię, a w takiej chwili coś takiego mogłoby okazać się trafnym wyborem. Innym „wielce ciekawym” pomysłem na tę opowieść były zaloty sąsiada Warrenów do Mary Ellen. Chłopak jest nią zauroczony, zresztą z wzajemnością, i tak czasami się do siebie zalecają w sposób, który, jak wszystko na to wskazuje, miał być dowcipny. Wywoływać uśmiechy na twarzach widzów, ale czy tak będzie? No nie wiem. Według mnie te scenki ewidentnie noszą znamiona infantylizmu. Pomijając już to, że fani horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych, do których przede wszystkim kierowany jest ten obraz (ze wskazaniem na sympatyków „The Conjuring Universe”) raczej nie oczekują w zamierzeniu komicznego kiełkującego młodzieńczego romansu. Ale co ja tam wiem – twórcy tej „niekończącej się opowieści” pewnie są lepiej w tej kwestii zorientowani. Albo po prostu doszliśmy już do etapu, w którym „The Conjuring Universe” zamienia się w coś w rodzaju śmietnika – można wrzucać w to, co tylko się zechce, można stawiać na najbardziej bzdurne, niepotrzebne, groteskowe, banalne rozwiązania, bo publiczność i tak nie zawiedzie. Jedziemy na fali popularności filmów w mniejszym i większym stopniu związanych z kasową „Obecnością” Jamesa Wana, bez względu na to, czy mamy coś ciekawego do pokazania, czy nie. Fabuła w sumie taka najgorsza nie jest (a dobra wcale haha). Albo inaczej: ciekawi pomysł na rozegranie jej w domu filmowych Warrenów; na wykorzystanie tak zwanego Muzeum Okultyzmu, który ma swój odpowiednik w rzeczywistości i uczynienie jedną z głównych bohaterek filmu córki tej pary demonologów, dziewczynki, która w tajemnicy przed wszystkimi zmaga się z problemem UWAGA SPOILER nieobcym jej własnej matce (wygląda na to, że Judy odziedziczyła to po niej), ale pewnie znalazłaby też zrozumienie u choćby Cole'a Seara z „Szóstego zmysłu” M. Nighta Shyamalana KONIEC SPOILERA. Choć zarówno Judy, jak i towarzyszące jej młode kobiety, Mary Ellen i Daniela (o pozostałych postaciach już nie wspominając), jak na współczesny horror z głównego nurtu przystało, zostały wykreślony dosyć pobieżnie, bez wdawania się w szczegóły (chyba że za takowy uznać psychiczną mękę, przez jaką przechodzi Daniela), to sprawiały na mnie sympatyczne wrażenie. Więc summa summarum te wąskie portrety psychologiczne głównych bohaterek „Annabelle wraca do domu” w tym przypadku nie były dla mnie jakąś dużą przeszkodą. Niektóre ich posunięcia najmądrzejsze nie były – w slasherach pchanie się tam gdzie nie trzeba w moich oczach na ogół się sprawdza, ale tutaj jakoś delikatnie podkopywało wiarygodność postaci (tak wiem, stosuję podwójne standardy). Moim zdaniem najgorzej potraktowano tytułową antybohaterkę, która nie wiedzieć czemu WRACA do domu (może polscy tłumacze kierowali się kolejnością powstawania filmów spod znaku „The Conjuring Universe”, a nie chronologią, czasem akcji filmu/filmów). Annabelle najzwyczajniej w świecie jest za mało, co nie znaczy, że dużo się tu nie dzieje. Istota „przyspawana” do lalki wkracza do akcji, a w ślad za nią inne istoty, spośród których wyróżniłabym jedynie kobietę w białej sukni. Robi lekko upiorne wrażenie – niezły materiał na spin-off... No co? Przecież takowych i tak pewnie jeszcze mnóstwo powstanie, więc skoro i tak będą to ja chcę film z tą panią. A najlepszy efekt to moim zdaniem cień ulegający metamorfozie w kolorowych światłach. Całkiem niezłym pomysłem były też ręce wychodzące z pudełka i... To by było na tyle. Więcej pozytywów w tym obrazie nie znalazłam. Zdecydowana większość seansu upłynęła mi pod znakiem prawie obojętności – prawie, bo choć „nadprzyrodzone atrakcje” najczęściej zbywałam wzruszeniem ramion, to znajdowałam pociechę w sympatycznym towarzystwie – w pewnym sensie wśród Judy, Mary Ellen i Danieli. Co nie znaczy, że się o nie bałam, bo jakoś od początku nie miałam wątpliwości, że wszystko dobrze się skończy. Czy miałam rację? Tego nie zdradzę.

Po co, po co, po co? Dla pieniędzy, ot po co. Dobrze, złośliwości na bok. Niech będzie, że Gary Dauberman nakręcił „Annabelle wraca do domu” głównie z myślą o wzbogaceniu „The Conjuring Universe”, że chciał dać od siebie coś cenne
go fanom tej franczyzy... A potem się obudzisz haha. Przepraszam, po prostu mój mały mózg nie ogarnia kierunku, w jakim od jakiegoś czasu podążają twórcy filmów wchodzących w skład tej a la serii. „Zakonnica” Corina Hardy'ego, „Topielisko. Klątwa La Llorony” Michaela Chavesa, a teraz to: trzecia, a tak naprawdę druga, bo przedtem był prequel, odsłona „Annabelle”... Reżyserski debiut Gary'ego Daubermana wprawdzie w mojej ocenie wypada lepiej od tamtych dwóch, ale w porównaniu do wcześniejszych filmów o lalce Annabelle... hmm... myślę, że w starciu z „Annabelle: Narodzinami zła” przegrywa, ale blisko mu do poziomu „Annabelle” Johna R. Leonettiego. Ale to jeszcze niedokładnie ten poziom. Dokonanie Gary'ego Daubermana jest zdecydowanie bardziej rozdmuchane od pierwszej „Annabelle” - jak dla mnie za dużo elementów tutaj powpychano (przeklętych przedmiotów, nadprzyrodzonych istot, zjawisk paranormalnych), a na domiar złego tylko nieliczne z nich na moim przykładzie odniosły jakiś skutek. Nie że straszyły, ale wpadały w oko, a nawet budziły niewielkie (maciupkie) napięcie. I to tyle. Kolejny rozdział „The Conjuring Universe”, który nie pozwala mi entuzjastycznie nastawiać się na dalszy rozwój tej franczyzy, z niecierpliwością oczekiwać kolejnych horrorów podpinających się pod ten szyld.

czwartek, 29 sierpnia 2019

Zapowiedź: Alex North „Szeptacz”

Wciągający. Przerażający. Klimatyczny. O tym thrillerze mówi cały świat! „Szeptacz” to mistrzowski popis Alexa Northa, który na kartach swojej powieści odkrywa ciemne strony ludzkiej natury. Jego książka to idealna mieszanka strachu i rozdzierających serce emocji, która zaskakuje trafnymi psychologicznymi obserwacjami. Stworzona przez Northa fabuła chwyta czytelnika za gardło i nie pozwala na oddech aż do ostatniej strony. W czym tkwi siła tej mrożącej krew w żyłach historii? Odpowiedź poznamy już 16 października, gdy „Szeptacz” trafi do polskich księgarń.
 
Jeśli drzwi nie zamkniesz w porę,
szeptać zacznie ktoś wieczorem...

Pisarz Tom Kennedy nie potrafi pogodzić się z nagłą śmiercią żony. Tęsknota za nią staje się szczególnie dotkliwa w momentach, gdy nie może znaleźć wspólnego języka ze swoim wycofanym synem. Obaj mają nadzieję, że zmiana otoczenia pozwoli im uporać się z traumą.

Senne Featherbank wydaje się idealne, by zacząć wszystko od nowa. Ale miasteczko ma swoją mroczną przeszłość. Dwadzieścia lat temu grasował tu seryjny morderca, który uprowadził i zamordował pięciu kilkuletnich chłopców. Prasa nadała mu przezwisko Szeptacz, ponieważ w nocy miał w zwyczaju szeptać pod oknami swoich ofiar. Kiedy w okolicy wysypiska śmieci dochodzi do zaginięcia małego chłopca, koszmar sprzed lat powraca. Prowadzący śledztwo detektywi dostrzegają niepokojące podobieństwo do sprawy Szeptacza.

Nie taki początek w nowym miejscu wyobrażał sobie Tom. Miał nadzieję, że syn szybko się odnajdzie i do ich życia wróci spokój. Wszystko się zmienia, gdy chłopiec zdradza ojcu, że w nocy pod oknem swej sypialni słyszy szepty...

„Szeptacz” to jedna z najbardziej oczekiwanych premier 2019 roku. Nie bez powodu bestsellerowy pisarz Steve Cavanagh okrzyknął go najlepszym thrillerem kryminalnym tej dekady. Prawa do jego wydania sprzedano do 25 krajów! Książka Alexa Northa łączy elementy thrillera psychologicznego z historią seryjnego mordercy. Stopniowo budowane napięcie, niepowtarzalny klimat i niepokojąca aura skażonego zbrodnią miasteczka sprawiają, że powieść wciąga, intryguje i pochłania czytelnika bez reszty, gra jego uczuciami i lękami. Geniusz narracyjny Alexa Northa, który fascynującą fabułę opiera na dogłębnej i subtelnej analizie relacji ojcowsko-synowskiej, sprawia, że niewinne rymowanki zaczynają brzmieć przerażająco, a obrazki narysowane dziecięcą ręką nabierają mrocznej głębi. Prawa do ekranizacji „Szeptacza” zapewnili sobie Joe i Anthony Russo, mający na swoim koncie głośne kinowe hity, takie jak „Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz” czy „Avengers: Wojna bez granic”.


 
Rekomendacje zagranicznych autorów i mediów:

„Na początku jest dziwnie, potem strasznie, następnie przerażająco, a na końcu… Ciągle chodzą mi ciarki po plecach” – A.J. Finn, autor „Kobiety w oknie”

„Najbardziej niepokojący thriller, jaki przeczytałem od czasu „Pierwszego śniegu” Jo Nesbø
– Alex Michaelides, autor „Pacjentki”

„Świetnie napisana powieść z genialnie skonstruowaną intrygą” – C.J. Tudor, autorka „Kredziarza”

„Fantastyczna książka. Alex North nie tylko świetnie pisze, lecz także doskonale rozumie, w jaki sposób strata i żałoba wpływają na ludzką psychikę. Autor od początku trzyma czytelnika w napięciu i nie odpuszcza ani na chwilę. Jestem pod wielkim wrażeniem” – Alex Marwood, autorka „Dziewczyn, które zabiły Chloe”

„Genialnie napisany, porywający, mrożący krew w żyłach. Szeptacz to mistrzowski popis Northa”
– Sarah Pinborough, autorka „Co kryją jej oczy”

„Emocjonująca lektura, od której nie sposób się oderwać! Mroczna, budząca grozę historia, o której długo nie zapomnicie” – J.D. Barker, autor bestsellerowej powieści „Czwarta małpa”

„Smakowity kąsek dla wielbicieli strasznych historii. Po tej lekturze długo nie mogłam zasnąć
– Jenny Blackhurst, autorka bestsellerowej powieści „Tak cię straciłam”

„Ten bezbłędnie skonstruowany thriller w pełni zasługuje na to, by było o nim głośno” – Sunday Mirror

„Przerażający. Alfred Hitchcock zakochałby się w każdej jego stronie”
– Daily Mail

„Niesamowita historia, po której czytelnicy długo nie będą mogli się otrząsnąć” – Library Journal 


 
Usłysz szeptanie na Instagramie: 
https://www.instagram.com/szeptacz_ksiazka/

Odwiedź profil książki na Facebooku:

Alex North – brytyjski autor publikujący wcześniej pod innym nazwiskiem. Mieszka w Leeds, w Anglii, z żoną i synem. „Szeptacz” to jego pierwsza książka napisana pod pseudonimem.

Źródło: prawie wszystkie materiały od Business and Culture i wydawnictwa Muza (jedno zdjęcie ze zbioru własnego – zdjęcie niespodzianki od wydawnictwa)

Zapowiedź: „Dom strachów”

"DOM STRACHÓW" – najnowszy horror współscenarzystów hitu „Ciche miejsce" – w kinach już 27 września!

Współscenarzyści „Cichego miejsca", jednego z najlepszych filmów grozy ostatnich lat, zapraszają do domu strachów! Tym razem przygotujcie swoje uszy na dużą dawkę krzyku. „Dom strachów" w kinach już 27 września!

Grupa znajomych wybiera się w Halloween do rozrywkowego domu strachów. Kiedy okazuje się, że pracownicy domu znają ich najskrytsze lęki i najboleśniejsze wspomnienia, niewinna zabawa zamienia się w makabryczny koszmar...

Współscenarzyści „Cichego miejsca", Scott Beck i Bryan Woods, tym razem nie tylko napisali scenariusz, ale również wyreżyserowali film. Rezultatem jest historia, która mrozi krew w żyłach i trzyma w napięciu przez każdą minutę. „Beck i Woods w swoim najnowszym horrorze wywołują dreszcz spowodowany niewiedzą, czy zagrożenie jest wytworem fikcji, czy też jest czymś dużo bardziej realistycznym i naprawdę śmiercionośnym" – zauważa Anton Sibel z SciFiNow Magazine.

Scenariusze do „Cichego miejsca" i „Domu strachów" Beck i Woods pisali równolegle. „Te dwa filmy pokazują dwie strony naszej miłości do horroru” – przyznają twórcy. Podczas gdy „Ciche miejsce” zainspirowane było kinem Stevena Spielberga i M. Nighta Shyamalana, „Dom strachów” to hołd dla filmowego dziedzictwa Johna Carpentera („Halloween”) i slasherów lat 80. Słowem – poleje się krew!

Beck i Woods robią razem filmy od 11 roku życia. W „Domu strachów” sięgnęli do swoich wspomnień ze wspólnego dorastania na amerykańskiej prowincji. „W każde Halloween chodziliśmy do domów strachów, położonych na totalnych pustkowiach, prowadzonych przez ludzi, którzy straszyli innych dla hobby. Czasami zastanawialiśmy się, co by było, gdyby... I od dawna chcieliśmy przerobić te pomysły na film”.

 

Oficjalny polski zwiastun: https://www.youtube.com/watch?v=bHNqeC_O_ZU&feature=youtu.be

"DOM STRACHÓW" w kinach od 27 września!

 

Źródło: wszystkie materiały od M2Films

środa, 28 sierpnia 2019

„Perfect Skin” (2018)

Londyn. Polska imigrantka, Katia Matuszczak, zostaje zmuszona do natychmiastowego opuszczenia mieszkania. O pomoc zwraca się do swojej znajomej, Australijki Lucy Dalton, która ochoczo godzi się na to, by przez jakiś czas pomieszkała z nią. Podczas jednej z imprezowych nocy Katia poznaje tatuażystę Boba Reida, z usług którego Lucy już korzystała. Za dnia Polka zwraca się do niego z pytaniem o pracę w jego salonie, ale ich rozmowa szybko schodzi na inny temat. Bobowi udaje się wówczas zdobyć jej aktualny adres. Niedługo potem Lucy na krótko wraca do swojej rodzimej Australii, a Katia postanawia rozerwać się w jednym z klubów. Wychodzi z niego w towarzystwie Boba, który jak już wkrótce się przekona jest niezdrowo zainteresowany jej skórą. Mężczyzna porywa Katię z zamiarem wykorzystania jej ciała w niecodzienny sposób.

Niskobudżetowy brytyjski thriller „Perfect Skin” jest reżyserskim debiutem Kevina Chickena, który po raz pierwszy sprawdził się tutaj też w roli scenarzysty. A raczej współscenarzysty, bo na tym etapie prac pomagał mu Dusan Tolmac. Pomysł na „Perfect Skin” zrodził się w głowie Chickena podczas seansu filmu dokumentalnego skupiającego się na dobrowolnych modyfikacjach ciał. Miał świadomość, że z tej koncepcji mógłby wykluć się horror z nurtu torture porn, ale wolał popchnąć to w innym kierunku. Chicken w jednym z wywiadów stwierdził, że filmy grozy epatujące przemocą dostarczają krótkotrwałych emocji, że nie pozostają z widzem, jak dzieje się to choćby z takimi kultowymi obrazami, jak „Dom przy Rillington Place 10” Richarda Fleischera, „Co się zdarzyło Baby Jane?” Roberta Aldricha, „Psychoza” Alfreda Hitchcocka, czy „Milczenie owiec” Jonathana Demme'a. Chicken wyznał, że uwielbia te filmy i że inspirował się nimi pracując nad swoim debiutanckim obrazem.

Reżyser i współscenarzysta „Perfect Skin” jest fanem horrorów i mrocznych thrillerów, nic więc dziwnego w tym, że chciał, by jego pierwsza produkcja była miksem obu tych gatunków. A ściślej thrillerem z elementami horroru. Kevin Chicken wydaje się być przekonany, że ten cel został osiągnięty, ale w moim odczuciu „Perfect Skin” jest czyściutkim thrillerem. Chciałabym móc stwierdzić, że thrillerem psychologicznym, bo historia ta aż prosiła się o tę szufladkę. Ale wbrew zapewnieniom Chickena nie spotkałam tutaj na tyle pogłębionych postaci, żeby mówić o thrillerze psychologicznym. Główna pozytywna rola została powierzona polskiej aktorce, Natalii Kostrzewie, która w mojej ocenie wypadła całkiem nieźle. To samo zresztą mogę powiedzieć o Jo Woodcock wcielającej się w postać Lucy Dalton, przyjaciółki i zarazem współlokatorki naszej rodaczki. Uważam jednak że Richard Brake, jako tatuażysta Bob Reid, najsilniej zaznaczył się w obsadzie omawianego filmu - bardzo wąskiej obsadzie, trzeba dodać. Bo i miał największe pole do popisu. Największe, ale nie duże w ogóle, bo na tle całego gatunku antybohater w moim odczuciu też nieszczególnie się broni. W „Perfect Skin” Bob to zdecydowanie najciekawsza postać, ale i „konkurencja” w moim przekonaniu była praktycznie żadna. Natalia Kostrzewa i Jo Woodcock (o odtwórcach ról dwóch policjantów zajmujących się sprawą zaginięcia Katii już nie wspominając) dostały rażąco powierzchownie rozpisane role, w które trochę życia udało im się co prawda tchnąć, ale nie wymagajmy cudów – w przypadku tak papierowych postaci niewiele można zdziałać. Pobieżnie zarysowanych i szablonowych. Trzymanie się utartych modeli osobowościowych pewnie by mi nie przeszkadzało, gdyby dokładniej te nieoryginalne postacie omówiono. Takie ogólnikowe podejście w moim odczuciu sprawdza się w slasherach (swoją drogą znam trochę takowych, w których protagoniści zostali potraktowani mniej pobieżnie), ale w thrillerach opartych na motywie uwięzienia postacie tak naprawdę niosą całą historię. A przynajmniej powinny nieść, bo w takich przypadkach najczęściej na relacji ofiary i oprawcy opiera się cała intryga. „Perfect Skin” to w pewnym sensie obraz w stylu m.in. „Kolekcjonera” Johna Fowlesa. Powieści, która została przeniesiona na ekran przez Williama Wylera w 1965 roku. Czyli mamy tutaj opowieść o młodej kobiecie niewolonej przez mężczyznę, który... I w tym miejscu Kevin Chicken „daje coś od siebie”. Mężczyzna, który więzi Katię, jest tatuażystą mającym swój własny, jednoosobowy, salon w Londynie. Reżyser „Perfect Skin” wyznał, że tatuaże nastręczyły ekipie sporo trudności, że nie było łatwo wcielić tej koncepcji w życie przy budżecie, którym dysponowali (mocno ograniczonym). A właśnie tatuaże są swego rodzaju znakiem rozpoznawczym „Perfect Skin”. To odróżnia ów obraz od innych filmów grozy podpinających się pod znany motyw uwięzienia. Bob Reid nie porywa Katii po to by ją gwałcić, torturować, a na koniec pozbawić życia. To znaczy torturuje ją, ale nie dlatego, że czerpie przyjemność z zadawania cierpienia innym ludziom. Nie, on patrzy na nią „okiem artysty” - w cudzysłowie, bo traktowanie skóry kobiety jak płótna wbrew jej woli, prawdziwą sztuką trudno nazwać. Bez względu na efekt końcowy tej jego ciężkiej pracy. Dla Reida to właśnie jest sztuka. Mężczyzna szybko nabiera przekonania, że tworzy dzieło swojego życia, że to, co robi Katii to artyzm w najczystszej postaci. Sztuka dla sztuki, którą, jak myśli, ona też w końcu doceni. Przypuszcza, że kobieta będzie mu wdzięczna za to, co zrobił z jej ciałem. Bo w swoim przekonaniu robi z niej istne dzieło sztuki. Zwykła kobieta dzięki niemu przekształca się w coś więcej. W coś, co nawet ona sama będzie musiała podziwiać. Bo to, Proszę Państwa, jest Sztuka – wielką literą – coś, co pozwala Bobowi czuć się nie jak jakiś tam pierwszy lepszy tatuażysta, tylko jak niedościgniony Artysta. Tak, przez duże A. Bo to, co robi Bob to dużo wyższa liga od tej, do której przyzwyczaili nas zwykli artyści. Z takiego założenia zdaje się wychodzić antybohater „Perfect Skin”. Widz natomiast najprawdopodobniej będzie miał zgoła inne zdanie na ten temat. A przynajmniej mam taką nadzieję, bo aż skóra ciepnie na myśl o tym, że opinia publiczna kiedyś mogłaby zapragnąć wyewoluowania sztuki w coś takiego. Zaakceptować taki proces tworzenia...hmm... artystycznych dzieł? Aż mi ciężko to przez klawiaturę przechodzi... W każdym razie to, że do takiej dystopijnej wizji przyszłości „Perfect Skin” mnie zmusił, uznaję za największe osiągnięcie tego obrazu. Dosyć niewygodne doświadczenie (ale absolutnie nie nowe) – a przecież nie komfortu emocjonalnego od mrocznych thrillerów oczekujemy.

To nie jest zwykły tatuaż. To dzieło sztuki.”

Kevin Chicken zdradził, że w „Perfect Skin” chciał między innymi wyrazić swój komentarz do sprawy imigrantów ekonomicznych. A konkretniej dać do zrozumienia, że wzbogacają oni Anglię, ale także to, że stopień ich narażenia jest wyższy niż w przypadku rodowitych mieszkańców tego (i pewnie każdego innego) państwa. Nie zauważyłam w „Perfect Skin” niczego, co wskazywałoby na to, że imigranci są cenni dla Anglii, ale ten drugi polityczny komentarz bez wątpienia wybrzmiewa. I to głośno. Bo w końcu Bob Reid porywa polską imigrantkę i więzi ją w mrocznych, zawilgoconych podziemiach. Ale myślę, że przekonanie Chickena o zwiększonym niebezpieczeństwie ludzi na obczyźnie dobitnie wybrzmiewa też w „pozakulisowej działalności” Boba. Tatuażysta z łatwością robi z Katii Matuszczak złodziejkę UWAGA SPOILER (no nie do końca, bo z czasem okazuje się, że Katia trochę pieniędzy faktycznie Lucy ukradła; wcześniej można mieć co do tego wątpliwości, niemniej bierze się to pod uwagę) KONIEC SPOILERA, sprawia, że jedyna osoba, z którą jego ofiara zaprzyjaźniła się w Londynie uznaje ją za wroga. Bob próbuje upozorować ucieczkę Katii z miasta bądź w ogóle z kraju, ale tutaj spotyka go spory zawód. Ta część jego planu okazuje się trudniejsza do zrealizowania, niż przypuszczał. Scenarzyści chyba zdawali sobie sprawę z tego, że oparcie całej historii na niecodziennej relacji Katii i Boba nie utrzyma uwagi widza. A w każdym razie wyglądało mi to tak, jakby nie chcieli porywać się na takie ryzyko. Rozsnuli więc dodatkowy wątek – wątek poświęcony amatorskiemu śledztwu prowadzonemu przez Lucy, która to pragnie odzyskać swoje rzeczy, jak myśli skradzione przez Katię i która angażuje w tę sprawę również policję. Bob musi się więc sporo napocić, żeby utrzymać swoją nielegalną działalność w tajemnicy. Działalność, która może budzić wstręt, ale bynajmniej nie przez nagromadzenie odrażających efektów specjalnych. Tylko sam fakt zawłaszczenia sobie ciała kogoś innego, zrobienia z człowieka przedmiotu, czegoś na kształt płótna. Katia na początku krzyczy do Boba, że to jej ciało, ale najbliższa przyszłość pokaże jej, że w pewnym sensie przestała być jego posiadaczkę. Bob kradnie sobie jej skórę. Po to by ją wytatuować? To też, ale nie tylko. Poza tym, nawet ku swojemu zdumieniu, z czasem dochodzi on do wniosku, że nazywanie tego tatuażami nie oddaje istoty jego dzieła. Według niego to Sztuka w najczystszej postaci. Katia staje się dziełem jego życia. I nie powiedziałabym, że gehenna jaką ta młoda kobieta przechodzi cechuje się odważną formą. W sumie to nawet ta koncepcja modyfikowania ludzkiego ciała szczególnie mocna nie jest. Przypomnijmy sobie chociażby „Skórę, w której żyję” Pedro Almodóvara, film oparty na powieści „Tarantula” autorstwa Thierry'ego Jonqueta, przy którym ten tutaj, to naprawdę pikuś. Ale z drugiej strony łagodniejszych opowiastek osadzonych w ramach thrillera nie brakuje. Można więc chyba powiedzieć, że Kevin Chicken, tak kompletnie się nie wycofał, że chociaż próbował wstrząsnąć widzem, zaszokować go działalnością bez wątpienia chorej jednostki, która zrodziła się z jego wyobraźni. Niezbyt mu się to udało, a przynajmniej ja porażona działalnością maniakalnego tatuażysty nie byłam. Mocno zaangażowana w tę historię też nie, bo za bardzo to wszystko ogólnikowe było. Wręcz płytkie. I banalne. Bo pomijając modus operandi oprawcy, który i tak jakoś szczególnie mnie nie porwał, z czymś podobnym już się spotykałam. Podobnym, bo zazwyczaj twórcy filmów opartych na motywie uwięzienia serwują mi szersze portrety psychologiczne czołowych postaci. Może nie odkrywcze, ale staranniej rozrysowane, bardziej pogłębione, budzące silne emocje, których relacja Katii i Boba tak naprawdę mi nie dała. Trochę słabszych przebłysków różnych uczuć było, ale tym co najczęściej mnie ogarniało było niestety znużenie. Zmęczyła mnie ta prosta opowieść o samozwańczym artyście, jego nieszczęsnej ofierze i jej nielicho zdeterminowanej przyjaciółce. W zamyśle makabrycznych efektów specjalnych nie ma co prawda wiele, ale są. Wiarygodne, praktyczne efekty specjalne, które w pojęciu niektórych widzów mogą uchodzić za dodatki rodem z horroru gore/torture porn. Ja tak nie uważam. W mojej ocenie nawet w tych momentach „Perfect Skin” pozostaje thrillerem, bo choć maksymalnym ugrzecznieniem tego bym nie nazwała, to nawet w filmowe thrillery wrzucano już mocniejsze momenty. Ot, taka „bezpieczniejsza makabra”, która mogła być podyktowana niskimi nakładami finansowymi. Tak, Kevin Chicken, nie chciał epatować fizyczną przemocą, ale podejrzewam, że gdyby dysponował większymi funduszami, to coś jeszcze w tym klimacie by dodał. A i jeszcze coś. Pochodzenie głównej bohaterki to nie jedyny polski akcent zastosowany w „Perfect Skin” - oprócz tego mamy parę, płynących głównie z ust właśnie Katii, polskojęzycznych kwestii.

Film, który mógł być horrorem z nurtu torture porn. Albo thrillerem psychologicznym. Ostał się jednak sam thriller, w miarę mroczny, a przynajmniej jak na standardy współczesnych obrazów z tego gatunku, niezbyt wyszukany, prosty, oszczędnie obsadzony, kameralny dreszczowiec, który moim zdaniem miał dużo większy potencjał. Wystarczyłoby dopracować pierwszoplanowe postacie, poszerzyć ich portrety psychologiczne, już nawet niekoniecznie o jakieś rzadziej spotykane na ekranie cechy, i „Perfect Skin” Kevina Chickena znacznie zyskałby w moich oczach. Modus operandi oprawcy, ten najbardziej charakterystyczny element omawianego obrazu, sytuacji niestety nie podratował. Pomysł nie był znowu taki zły, ale... powiedzmy, że widywałam lepsze. Rodzące zdecydowanie silniejsze emocje. Mówiąc krócej: nic specjalnego. Kolejny thriller, którego seansu jakoś mocno nie żałuję, ale gdybym sobie tę pozycję odpuściła to też by się nic nie stało. Niewiele bym straciła.

poniedziałek, 26 sierpnia 2019

Zapowiedzi wydawnictwa Vesper

Robert Bloch „Psychoza”

Książka wyjdzie w twardej oprawie, w tłumaczeniu Ewy Spirydowicz, z okładką i ilustracjami Krzysztofa Wrońskiego oraz obszernym posłowiem literaturoznawcy i filmoznawcy - Wiesława Kota.

„Psychoza (1959) Roberta Blocha, powieść niewielka rozmiarem, stoi jednak w centrum dość rozległej konstelacji. A ta – jak to się zdarza w wypadku szczególnie znaczących dzieł literatury popularnej – ma skłonność do nieustannego rozrastania się. Obserwujemy to nawet sześćdziesiąt lat po ukazaniu się książki. Zjawisko pod wspólnym szyldem »Psychoza« grupuje bowiem bardzo rozmaitą i rozległą materię, bo i autentyczne wydarzenia z kronik policyjnych, i postępy badań psychiatrycznych, i opis tych schorzeń w prasie kolorowej i brukowej, a także literaturę z psychopatycznym zabójcą w tle. Wreszcie film, a w tym obrębie – fenomen kina nazwiskiem Alfred Hitchcock i dokonaną przez niego ekranizację powieści Roberta Blocha. Dalej: jej sequele, prequel i remake oraz »film o filmie«, jakim jest obraz Hitchcock, który opowiada o dziejach powstania ekranowej Psychozy”. - wyimek z posłowia Wiesława Kota

Planowana premiera: 16 października 2019 roku


Gaston Leroux „Upiór opery”

To jedna z historii które „każdy zna, ale właściwie mało kto czytał". Przerobiony przez popkulturę na kilkaset różnych sposobów, wielokrotnie adaptowany na potrzeby teatru, kina, telewizji, komiksów, wykorzystywany przez mniej lub bardziej utalentowanych literackich epigonów - słynny "Upiór opery" Gastona Leroux, dołączy do serii Klasycznej Literatury Grozy.
 
Wydanie Vesper oparte będzie na pełnej, oryginalnej, francuskiej wersji tekstu z 1910 roku. Tekst zostanie opublikowany w przeredagowanym tłumaczeniu, opartym na przekładzie Andrzeja Wiśniewskiego. Książkę, jak i okładkę, zdobić będą ilustracje autorstwa francuskiej malarki Anne Bachelier. Wszystkie ilustracje będą kolorowe. Posłowie do powieści przygotowała dr Dorota Babilas z Uniwersytetu Warszawskiego.

Planowana premiera: październik 2019 roku


Paul Tremblay „The Cabin at the End of the World”

Paul Tremblay to pisarz w Polsce znany z książki „Głowa pełna duchów" za którą dostał Nagrodę Brama Stokera za najlepszy horror 2015 roku. W roku ubiegłym powtórzył ten sukces za sprawą "The Cabin at the End of the World" i właśnie ta jego powieść zostanie wydana przez Vesper w 2020. Dodatkowo powieść ta zdobyła jeszcze nagrodę Locusa za najlepszy horror roku 2019.

Siedmioletnia Wen i jej rodzice: Eric i Andrew, spędzają wakacje w samotnej chatce usytuowanej przy odludnym jeziorze w stanie New Hampshire. Od najbliższych sąsiadów dzielą ich dwie mile. Pewnego popołudnia, zajęta zabawą w ogrodzie Wen spostrzega nieznajomego - największego mężczyznę jakiego kiedykolwiek widziała. Leonard - tak ma bowiem na imię - szybko przekonuje do siebie Wen angażując się w jej zabawy. Zaniepokojenie dziewczynki wzbudza jednak wypowiedziane przez Leonarda zdanie, który przepraszając mówi: „Nic z tego co się wydarzy, nie jest twoją winą". Jednocześnie Wen dostrzega trzech innych nieznajomych zbliżających się do chaty. Przerażona rzuca się do ucieczki w stronę drzwi wejściowych chcąc ostrzec rodziców, słysząc za sobą wołanie Leonarda: „Twoi rodzice nie będą nas chcieli wpuścić Wen. Ale muszą. Potrzebujemy twojej pomocy aby uratować świat!". W ten sposób rozpoczyna się trzymająca w napięciu, porywająca opowieść o poświęceniu, apokalipsie i przetrwaniu, w której los kochającej się rodziny spleciony jest z losem całej ludzkości.

Planowana premiera: 2020 rok


Christina Henry „Alice”

Coś dla wielbicieli makabrycznych przeróbek uznanych klasyków.
 
W tym niepokojącym miejscu, pełnym rozpadających się budynków zamieszkują tylko najbardziej zdesperowani ludzie. Mówią o nim: Stare Miasto. W jego sercu stoi szpital, w którego murach rozchodzą się krzyki potępionych dusz.
W szpitalu przebywa również kobieta. Jej włosy, niegdyś złociste, opadają w tłustych splotach na zgarbione plecy. Nie pamięta skąd wzięła się w tym budzącym trwogę budynku. Pamięta tylko podwieczorek przy herbatce dawno, dawno temu, długie uszy i zapach krwi...
Gdy w szpitalu wybucha olbrzymi pożar, przed kobietą otwiera się szansa ucieczki, wydostania się z nory, która ją więziła, odkrycia prawdy na temat minionych lat.
Tyle że wraz z nią mury opuszcza coś jeszcze. Coś mrocznego. Coś potężnego.
Aby odkryć prawdę będzie musiała zmierzyć się z bestią w nieprzyjaznym Starym Mieście, tam gdzie królik czeka na swoją Alicję...

Planowana premiera: 2020 rok


Robert Silverberg „Lord of Darkness”

Robert Silverberg to nazwisko, które nie jest zapewne obce fanom science fiction. Wielokrotny laureat nagród Hugo, Nebula i Locus, ma w swoim dorobku grubo ponad 100 powieści, podobną liczbę opowiadań, redagował też dziesiątki antologii. A „Lord od Darkness” z science fiction... nie ma nic wspólnego.
 
„Lord of Darkness" to nigdy u nas nie wydana, mroczna powieść historyczna z elementami grozy. Fabuła książki oparta jest o przeżycia XVII-wiecznego angielskiego korsarza Andrew Battella (jest to postać autentyczna, zostawił po sobie pamiętnik), który ujęty i zniewolony przez Portugalczyków, przez ponad 20 lat służy im jako przewoźnik po afrykańskich rzekach. Brzmi znajomo? Powinno. Nieprzypadkowe jest tu podobieństwo tytułu do jednej z najsłynniejszych powieści Josepha Conrada - ale Silverberg przekracza w niej granice, do których dotarł Conrad w „Jądrze ciemności". Walczący o życie i wolność bohater, targany jest nieustannymi przeciwnościami losu. Powoli, dzień za dniem, rok za rokiem, przesiąka rzeczywistością jakże odmienną od cywilizacji, w której się wychował. Przychodzi mu zmierzyć się z kultem brutalnej siły, niewyobrażalnymi okrucieństwami, kanibalizmem. Rzucony w wir wydarzeń, na które nie był gotowy, lawiruje między chrześcijaństwem a onieśmielającą manifestacją potęgi pogańskich bogów. Silverberg w sposób znakomity ukazuje ambiwalencję: czy świat Afryki wydaje się Anglikowi „fantastyczny" w swej nieopisanej grozie bo jest „tylko" inny, czy też rzeczywiście jest fantastyczny.... „nie z tej ziemi"?
 
Książkę tłumaczyć będzie jeden z największych popularyzatorów fantastyki w Polsce - Krzysztof Sokołowski. Krytyk filmowy i literacki, publicysta takich czasopism jak „Fenix" czy „Nowa Fantastyka", tłumaczył m.in. Kinga. Tolkiena, Gibsona, Keyesa i niemal wszystkie (a może nawet wszystkie?) wydane u nas powieści Silverberga.

Planowana premiera: 2020 rok


Robert R. McCammon „Speaks the Nightbird”

Robert R. McCammon napisał tak znane i lubiane powieści jak "Magiczne lata" czy "Łabędzi śpiew".

Niedawno wydawnictwo Vesper nabyło prawa do powieści „Speaks the Nightbird". Nie jest to powieść grozy, a przynajmniej nie w pełnym znaczeniu tego słowa. Jest to kryminał osadzony na przełomie XVII i XVIII wieku w Nowym Świecie, w najgorętszym okresie polowań na czarownice. To właśnie proces sądowy domniemanej czarownicy staje się osią wydarzeń powieści, której bohaterem jest pomocnik sędziego pokoju prowadzącego śledztwo w tej sprawie - Matthew Corbett.

Planowana premiera: 2020 rok


Źródło: https://pl-pl.facebook.com/WydawnictwoVesper

niedziela, 25 sierpnia 2019

„Krwawa Maria” (1992)

Marie jest wampirzycą polującą tylko na ludzi, którzy mają na sumieniu duże przewinienia. Obecnie ma na oku włosko-amerykańską mafię działającą w Pittsburghu, którą kieruje niejaki Sallie Macelli. Marie najpierw atakuje jednego z jego ludzi, a po zakończeniu posiłku, jak zwykle tuszuje ślad po ugryzieniu, jednocześnie uniemożliwiając przemianę denata w wampira. Na miejsce zbrodni przybywa między innymi Joe Gennaro, który od paru lat rozpracowuje mafię Macelliego od środka. Teraz zostaje zdekonspirowany. Sallie i jego ludzie dowiadują się, że Joe jest policjantem i że tylko udawał jednego z nich. Poprzysięga zemstę, ale wcześniej w jego życie wkracza Marie. Kobieta zabija Macelliego, ale nie ma czasu dokończyć dzieła. Sallie wkrótce wraca więc jako wampir, a Marie łączy siły z Joem w walce z nim i jego podwładnymi.

Amerykański reżyser, scenarzysta, producent i aktor, John Landis, w światku horroru jest kojarzony głównie z uhonorowanym Oscarem (najlepsza charakteryzacja) i dwoma Saturnami (najlepszy horror, najlepsza charakteryzacja) „Amerykańskim wilkołakiem w Londynie” z 1981 roku, który w 1997 roku doczekał się swojego sequela, „Amerykańskiego wilkołaka w Paryżu” w reżyserii Anthony'ego Wallera. Mniej osób wie, że John Landis zmierzył się też z inną archetypową postacią kina grozy w pełnometrażowym filmie „Innocent Blood” (w Polsce dystrybuowany pod dwoma tytułami: „Krwawa Maria” i „Niewinna krew”), opartym na scenariuszu Michaela Wolka, będącym gatunkowym miszmaszem. Horror, film gangsterski, kryminał, film akcji, komedia – w ramach wszystkich tych gatunków, w mniejszym bądź większym stopniu, porusza się fabuła „Krwawej Marii”. Filmu ze stajni Warner Bros., którego budżet oszacowano na dwadzieścia milionów dolarów i który przez jego reżysera, Johna Landisa, został określony, jako obraz, który mógłby być owocem współpracy Martina Scorsese z wytwórnią Hammer. „Krwawa Maria” odniosła finansową porażkę – wpływy z biletów kinowych w Stanach Zjednoczonych wyniosły niespełna pięć milionów dolarów brutto. Nie informując o tym Landisa, dystrybutorzy wpuścili tę produkcję na arenę międzynarodową pod tytułem „A French Vampire in America” („Francuski wampir w Ameryce”), co zaowocowało gniewem i zmieszaniem reżysera podczas promocji filmu poza Stanami Zjednoczonymi.

Rolę wampirzycy Marie (tytułowej Krwawej Marii) John Landis powierzył Anne Parillaud (znana też jako Nikita), ponieważ, jak sam stwierdził, postać ta musiała być piękna, seksowna i bardzo sympatyczna, a tak właśnie ocenił tę aktorkę. Parillaud powiedziała, że zakochała się w tej roli, że dla niej to opowieść o radzeniu sobie z problemami przez osobę, która jest inna niż wszyscy, i która jest zupełnie sama na tym nieprzyjaznym świecie. Do czasy, bo nasza wampirzyca wikła się w sprawę, z której wynika dla niej jedna, ale jakże ogromna korzyść – tym razem nie musi działać sama, bo w jej życie wkracza policjant Joe Gennaro (dobra kreacja Anthony'ego LaPaglii, moim zdaniem bardziej przekonująca od pracy Anne Parillaud), człowiek, który też chce powstrzymać nieumarłego mafijnego bossa Salliego Macelliego (znakomity Robert Loggia). Zanim jednak ten stanie się wampirem, Marie zabija jednego z jego ludzi, Tony'ego, w której wcielił się Chazz Palminteri, lepiej znany jako inny mafioso – Sonny z „Prawa Bronxu” w reżyserii Roberta De Niro. Marie pozbawia go życia dlatego, że musi jeść. Przez parę dni głodowała, ale to nie mogło trwać wiecznie. W końcu musiała się poddać i ruszyć na znienawidzone łowy. Celowo wybrała członka zorganizowanej grupy przestępczej. Marie jest bowiem wampirzycą z sumieniem. A w jej przypadku sumienie bardziej przeszkadza niźli pomaga. Bo aby móc żyć musi pić ludzką krew, a to wiąże się z koniecznością zabijania. Kobieta wybrała więc coś na kształt mniejszego zła – uznała, że najlepiej będzie celować w przestępców. Osoby, które są zakałami społeczeństwa, a za takowych, nie bez racji, uważa Salliego Macelliego i jego podwładnych. „Krwawa Maria” w największym stopniu porusza się w gatunkach horroru i gangster movie, co w moim uznaniu nie stanowi najfortunniejszego wyboru. Połączenie tych dwóch rodzajów kina niezbyt do mnie przemawia. Wiedząc, że „Krwawa Maria” to tego typu eksperyment, przez dosyć długi czas unikałam spotkania z przedmiotowym przedsięwzięciem Johna Landisa. Czułam po prostu, że to nie do końca moje klimaty, ale jak widać w końcu się przemogłam. I... Moje obawy po części się ziściły, bo pomimo starań nie udało mi się w pełni zaangażować w tę opowieść. Z gruntu prostą historię, co dla tego przypadku jest korzystne. Fabułę tak na dobrą sprawę można streścić w jednym zdaniu: wampirzyca z zasadami i dopiero co poznany przez nią sympatyczny policjant ścigają szefa mafii, którego ta pierwsza niechcący przemieniła w podobną sobie. Tylko podobną, bo Sallie Macelli nie jest litościwym krwiopijcą tak jak Marie, tylko takim samym draniem jak wcześniej, przed metamorfozą. Bezwzględnym mafijnym bossem, bez zmrużenia oka zabijającym swoich wrogów i nie tylko ich. Niedługo po przemianie w wampira Sallie rozpoczyna potworną działalność w swoich kręgach. Realizuje obmyślony przez siebie plan zwiększenia potencjału jego nielegalnej armii, ale najpierw stopniowo odkrywa siebie. Poznaje swoje nowe moce i pragnienia, oswaja się z myślą, że umarł i powrócił jako ktoś inny. I w ślad za tym dochodzi do przekonania, że teraz jest kimś lepszym. Silniejszym. Potężniejszym. Wszechmocnym wręcz. Jego stwórczyni z kolei ma zgoła inne zdanie na temat ich wampirzej natury. Dla Marie nie jest to błogosławieństwo, tylko przekleństwo. Ona już dawno temu przekonała się jak gorzka jest egzystencja „dziecka nocy”, ale Sallie najprawdopodobniej nigdy nie będzie musiał przeżywać tego co ona. Bo on, w przeciwieństwie do niej, nie chce podążać ścieżką prawości. Nie interesuje go czynienie dobra, tylko kontynuowanie przestępczej działalności, którą już przed przemianą się zajmował. I był w tym diablo skuteczny, ale teraz może na tym polu osiągnąć jeszcze więcej. Zdobyć władzę nad światem? Być może, ale choć „Krwawa Maria”, jak wiele innych horrorów, skupia się na odwiecznej walce dobra ze złem, to wprost twórcy nie mówią o aż tak dalekosiężnych zamiarach Salliego. Śledzimy początkowe etapy jego wampirzego życia, na przemian ze śledztwem Marie i Joego. Niecodziennymi partnerami (policjant i wampirzyca) w walce z wiecznie żywym gangsterem: konsekwencją straszliwego błędu popełnionego przez połowę tego duetu. Błędu z konieczności, który pociąga za sobą kolejne ofiary. Czas jest więc kluczowy. Jeśli bowiem Joemu i Marie nie uda się szybko unicestwić potwora żerującego w Pittsburghu, to będzie ginąć więcej ludzi. Albo, co gorsza, w mieście pojawi się więcej podobnych Salliemu krwiożerczych bestii.

Wielkomiejskie realia, gangsterzy, dzielny policjant, wampirzyca z zasadami i nieskomplikowana intryga, której finał niezwykle łatwo przewidzieć. Tak w skrócie można podsumować „Krwawą Marię” Johna Landisa. Ale to nie oddawałoby całej istoty tego przedsięwzięcia. Omawiany film jest horrorem wampirycznym zmiksowanym z filmem gangsterskim, co w mojej ocenie negatywnie rzutuje na klimat grozy, tym bardziej, że mamy tutaj sporo momentów typowych dla kina akcji, ze strzelaninami na czele. Skrojonych pod kino sensacyjne, co w moich oczach mocno gryzło się z płaszczyzną przypisaną do horroru. Komediowe akcenty natomiast przyjmowałam z otwartymi ramionami, bo na ogół trafiały w moje poczucie humoru. Moim zwycięzcą komediowej materii jest scenka z powstaniem Salliego z martwych, ze szczególnym wskazaniem na moment, w którym zdezorientowany Macelli, sanitariusz i koroner przemykają przez budynek na oczach zdumionych dziennikarzy. Ale niedużo mniejszy ubaw miałam na przykład z akcją w samochodzie, kiedy to skrępowany Joe niezgrabnie wskakuje do auta prowadzonego przez Marie, nie radząc sobie z wciągnięciem nóg do środka. To tylko przykłady, bo takich śmiechowych chwil jest w „Krwawej Marii” całkiem sporo i chociaż one również rozładowują atmosferę zdefiniowanego zagrożenia, to przynajmniej bawią. To znaczy bawiły mnie, a to już jakaś przeciwwaga dla niezbyt ciekawych perypetii gangsterów i gliniarzy. Właściwie to trochę mnie ta opowieść zmęczyła. Historia o wampirach, w której ani razu nie pada to słowo (za to pojawiają się ukłony dla Christophera Lee w roli Draculi), ale i nie ma takiej potrzeby, bo jakby powiedział Sherlock Holmes: „To oczywiste, drogi Watsonie”. Historia o dobrej wampirzycy (to znaczy jeśli nie potępia się zabijania gangsterów) i bohaterskim policjancie, którzy starają się dopaść złego krwiopijce, który bynajmniej nie stał się podły na skutek niecodziennej przemiany, jaką niechcący obdarowała go nie tak znowu krwawa Maria. Posoki leje się niewiele, ale charakteryzacja bywa dosyć szpetna (w pozytywnym znaczeniu tego słowa, w kategoriach kina gore), ale szczerze powiedziawszy twórcę „Amerykańskiego wilkołaka w Londynie” stać na więcej. Kilka szybkich migawek z rozszarpywania gardeł ludziom, widoków mniej czy bardziej okaleczonych ciał (te z otwartymi klatkami piersiowymi, ciała spoczywające w kostnicy, cechują się zdecydowanie największą śmiałością w wykonaniu, ale to zaledwie chwila), kiczowata sekwencja z wampirzą pochodnią i wreszcie moim zdaniem najbardziej charakterystyczny owoc pracy ludzi od efektów specjalnych, czyli dosyć makabryczne i zaskakująco długie spalanie wampira przez jednego z jego największych wrogów. A mianowicie Słońce. Nie przypominam sobie, żebym w jakimś horrorze wampirycznym widziała takie wykonanie śmierci krwiopijcy na skutek kontaktu z promieniami słonecznymi, chociaż sam ten motyw to część tradycji tego rodzaju kina grozy. Dobrych wampirów też się już niemało w kinie przewinęło. Niestety dla mnie niektórzy filmowcy wychodzą z założenia, że to nic zdrożnego albo wręcz jak najbardziej pożądanego przez fanów gatunku. Przez część pewnie tak, ale do mnie niestety bardzo rzadko trafiają wampiry/wampirzyce pokroju Marie. To znaczy wiecznie żywi, do których nie sposób podchodzić jak do czarnych charakterów. Nawet jeśli natura zmusza ich do czynów, których można nie pochwalać. Umiarkowanie krwawej działalności tytułowej (za jedną z polskich nazw filmu) postaci tego wysokobudżetowego obrazu Johna Landisa pewnie niejeden widz potępić nie będzie umiał. Twórcom zauważalnie zależało na tym, byśmy darzyli sympatią tę wampirzycę, byśmy twardo stali po jej stronie. Od momentu wyklarowania całej sytuacji, bo w początkowej partii filmu to swego rodzaju kobieta-zagadka. Wampirzyca, której oczy stają się tandetnie czerwone podczas wysysania krwi z ludzi (inne kolorki, tak samo trącące ciężkostrawnym kiczem, zobaczymy później). Wampirzyca, która zagina parol na pewną amerykańsko-włoską mafię, a oszczędza człowieka, który jak myśli przynależy do tej grupy. A który później okazuje się być policjantem działającym pod przykrywką. Dopiero gdy połączą siły widz lepiej pozna tę dotychczas dość enigmatyczną nieumarłą kobietę. I jej nieoczekiwanego (dla niej, nie dla nas) towarzysza. Cóż, tyle dobrze, że to jedyny taki przypadek w „Krwawej Marii”, że spośród wszystkich wampirów, które się tutaj pojawiają tylko ją rozpisano z myślą wzbudzenia w widowni cieplejszych uczuć. Cała reszta na szczęście jest zła i co nie mniej ważne nierzadko często nie wyglądają oni pięknie. To znaczy prezentują się w miarę dobrze w kategoriach horroru o potworach. Filmu grozy o łaknących krwi „dzieciach nocy”, który najdelikatniejszy w formie nie jest, ale i nie sposób uznać go za rasowy obraz z nurtu gore. Trochę mocniejszych sekwencji posiada, ale to jeszcze nie czyni z niego pełnoprawnego horroru spod rzeczonego znaku. I nie wydaje mi się, żeby Johnowi Landisowi na takiej etykietce zależało. To taki bardziej eksperymencik gatunkowy – trochę tego, więcej tamtego i jeszcze tego – który wiele treści tak naprawdę nie przekazuje, ale bądźmy szczerzy: coś takiego może się podobać sympatykom różnych gatunków. Od horroru, przez kino gangsterskie i filmy akcji, po kryminał i komedię. Równie dobrze jednak może pozostawiać niedosyt. Może być tak, i w moim przypadku tak właśnie jest, że fan któregoś z tych gatunków uzna, że jest go za mało, że przynajmniej niektóre z pozostałych mu szkodzą, że lepiej by było, gdyby z nich zrezygnowano.
 
Loteria. „Krwawa Maria” może zachwycać swoim swobodnym podejściem do gatunkowości, ale równie dobrze to może rozczarowywać. Produkcja ta może też, i wiem to z własnego doświadczenia, zostać uznana za film średni: ani zły, ani dobry. Od Johna Landisa można by oczekiwać czegoś więcej, z drugiej jednak strony szczególnie się nie zawiodłam, bo miałam świadomość, że to swego rodzaju eksperyment gatunkowy, mieszanka rodzajów kina, które niezbyt mi do siebie pasują. I w związku z tym nie miałam dużych oczekiwań względem tej pozycji. Nie mogę z całą stanowczością powiedzieć, że eksperyment ów się nie udał. Porażkę finansową zaliczył, ale i przez te wszystkie lata od swojej premiery w roku 1992 roku zyskał trochę fanów. I, co dla mnie najważniejsze, połączenie horroru wampirycznego z filmem gangsterskim i kinem akcji (komedia i kryminał nie działały na mnie alarmująco), choć absolutnie mnie nie zelektryzowało, to faktem jest, że byłam przygotowana na nieporównanie gorszy efekt. „Krwawa Maria” trochę mnie zmęczyła, owszem, ale ogólnie rzecz biorąc tragedii nie było.