środa, 29 czerwca 2016

„Las” (1982)


Steve i Charlie planują wspólne obozowanie w lesie. Ich żony, Teddi i Sharon, postanawiają wyruszyć przed nimi i udowodnić partnerom, że potrafią same poradzić sobie w dziczy. Po przyjeździe do lasu kobiety rozbijają obóz nad rzeką, a niedługo potem zostają zaskoczone przez mężczyznę polującego na ludzkie mięso. Steve i Charlie docierają do lasu kilka godzin po swoich żonach, ale gubią drogę do obozu. Na noc zatrzymują się w jaskini, w której osiadł John, mężczyzna który zaatakował ich partnerki. Kanibal opowiada im, jak doszło do tego, że skończył, jako pustelnik i raczy jednego z nich ludzkim mięsem. Mężczyźni nie zdają sobie sprawy, z kim mają do czynienia. Nie wiedzą również, że po tych lasach snuje się duch zamordowanej żony Johna poszukujący dwójki ich dzieci, również zjaw, ale starających się chronić ludzi przed oszalałym ojcem.

Don Jones zaczynał swoją przygodę z reżyserią w latach 70-tych od horrorów zatytułowanych „Schoolgirls in Chains” i „The Love Butcher”, tak samo mało znanych, jak pozostałe pozycje wchodzące w skład jego niezbyt obszernej filmografii. Slasher „Las” nakręcił na początku lat 80-tych, czyli w okresie, w którym przedstawicieli owego nurtu produkowano „taśmowo”. Jones być może liczył, że jego niskobudżetowy twór skorzysta na popularności filmów slash, uszczknie coś dla siebie z panującej wówczas mody. Napisał więc scenariusz, zgromadził ekipę i w trzynaście dni nakręcił, jak się okazało jeden z mniej znanych backwoods slasherów w historii kina. W Stanach Zjednoczonych „Las” przez jakiś czas był wyświetlany na wielkich ekranach, potem trafił na rynek wideo. Choć krytycy w większości byli bezlitośni w swoich ocenach „Lasu”, znalazły się również pojedyncze głosy zwracające uwagę na oryginalne w kontekście podgatunku rozwiązania fabularne i wartość komediową produkcji, najpewniej niezamierzoną.

Don Jones nie dysponował budżetem ułatwiającym stworzenie realistycznej rąbanki, więc improwizował, starając się sklecić „coś z niczego”. Odtwórcy głównych ról, ze szczególnym wskazaniem na Gary’ego Kenta, wcielającego się w postać mordercy-kanibala i domniemaną final girl, Sharon, wykreowaną przez Tomi Barrett, jak na tani slasher spisali się całkiem przyzwoicie, choć warsztat protagonistów miejscami znaczyła pewna doza egzaltacji. W odbiorze kreacji postaci przeszkadzały również nieumiejętnie zmontowane sceny bezpośrednich starć – bez wysilania wzroku można było wówczas dojrzeć, że aktorzy jedynie markują ciosy. Jak już wspomniałam paru krytyków zauważyło, że w scenariuszu Jones zawarł kilka w miarę innowacyjnych, jeśli chodzi o slasher wątków. Ale początek poruszał się w ramach konwencji, z czego byłam wielce zadowolona, bo wprost ubóstwiam schemat slasherów. Mamy czwórkę bohaterów, Steve’a, Charliego, Teddi i Sharon, którzy dwójkami wyruszają do leśnej głuszy, celem spędzenia wolnego czasu na łonie natury. Mężczyzn w pewnym momencie zatrzymuje strażnik leśny, który doradza im ostrożność ze względu na częste zniknięcia turystów w tych okolicach. Dobra dusza, swoisty prorok przyszłych makabrycznych wydarzeń, przestrzegający protagonistów przed ewentualnym nieszczęściem to często spotykany w slasherach typ, choć nie zawsze kierują nim dobre intencje. Tymczasem kobiece postaci, Sharon i Teddi, przebywając nad rzeką powoli uświadamiając sobie, że wypuszczenie się bez mężczyzn w te odludne tereny leśne nie było najlepszym pomysłem. Trudności nastręcza im już rozbicie namiotu, nie wspominając o niepożądanych gościach. Dopiero po dotarciu kobiet nad rzekę można się domyślić, że materiałem na final girl jest Sharon, z większym spokojem niż jej przyjaciółka podchodząca do trudnej sytuacji, w jakiej się znalazły, studząca nastrój towarzyszki zawiedzionej chyba, że w lesie nie ma wygodnego hotelu (tak to wygląda, jeśli weźmie się pod uwagę jej wcześniejszy zapał do tej wyprawy, przekonanie, że dzicz im niestraszna). Pierwszy pomysłowy wątek pojawia się chwilę później w postaci ducha kobiety poszukującej swoich dzieci oraz zjaw jej pociech ukrywających się przed agresywną rodzicielką i starających się wybawić turystów z opresji. Niebezpieczeństwo stwarza ich żyjący ojciec, od dłuższego czasu mieszkający w jednej z jaskiń znajdujących się w lesie i polujący na ludzi. Napędza go głód, co generuje jedną całkiem udaną sekwencję, w trakcie której namawia niczego nieświadomego mężczyznę do skosztowania upieczonego mięsa swojej żony (zastanawiam się, czy twórcy „Drogi bez powrotu 2” w jednej scenie nie inspirowali się „Lasem”). Postać kanibala grasującego w lesie może i nie była żadnym novum na początku lat 80-tych, ale nie można też powiedzieć, że w ówczesnych backwoods slasherach ludożercy pojawiali się notorycznie, więc jestem skłonna oddać Jonesowi odrobinę pomysłowości również w tym aspekcie. Wątek maniakalnego pustelnika pociąga za sobą kolejny motyw często kojarzony ze slasherami, których akcja rozgrywa się w leśnej głuszy, a mianowicie upiorną opowiastkę na dobranoc, tym razem zaskakująco snutą przez samego oprawcę, a nie spragnionych adrenaliny pozytywnych bohaterów. John przybliża Steve’owi i Charliemu okoliczności, które zmusiły go do aktualnego trybu życia, aczkolwiek wiele faktów przemilczając. Twórcy litościwie w retrospekcjach pokazali widzom wydarzenia, które przyczyniły się do zwrotu w jego egzystencji, z doprawdy zabawnym polowaniem na kochanka żony na czele. Śmieszy pościg Johna za ówczesną ofiarą, a ściślej przecinanie drogi mężczyzny z prawie każdorazowo innym ostrym narzędziem w dłoni, gdziekolwiek ofiara nie skierowałaby swoich kroków. Co w pewnym stopniu jest również ukłonem Jonesa w stronę jednego z najpopularniejszych akcentów slasherów mówiących, że jak szybko być nie uciekał i ile różnych kierunków byś nie obierał morderca i tak bez trudu cię doścignie.

Śmiem podejrzewać, że nawet biorąc pod uwagę kilka pomysłowych rozwiązań fabularnych seans „Lasu” dla wielu widzów może być istną drogą przez mękę, głównie przez stronę techniczną. Jazgotliwa ścieżka dźwiękowa i całkiem nastrojowe zdjęcia, akcentujące wyalienowanie protagonistów i czyhające na nich zagrożenie w postaci kanibala-mordercy wspólnie tworzą dosyć przyjemną w odbiorze aurę, szczególnie jeśli jest się wielbicielem rąbanek z lat 80-tych, bo z „Lasu” istotnie przebija urokliwa atmosfera kina grozy z rzeczonej dekady. Ale mało pomysłowe sceny mordów, w dodatku niezbyt obficie oblane niewiarygodną substancją imitującą krew, bez zbliżeń na odniesione rany (poza złamaną kością, która przebiła skórę na nodze mężczyzny) dla wielu poszukiwaczy dosłowności mogą okazać się niewystarczające. Mnie wycofanie twórców w ogóle nie przeszkadzało (zresztą usprawiedliwione niedostatkami finansowymi), bo od slasherów nie wymagam skrajnej makabry, chociaż o większą oryginalność w eliminacji ofiar Jones mógłby się pokusić – jedna taka w miarę pomysłowa sekwencja polegająca na nabijaniu mężczyzny na piłę tarczową to zdecydowanie za mało. Ponadto na miejscu twórców dodałabym jeszcze chociaż jedną scenę konsumpcji ludzkiego mięsa, tym razem na surowo. I przede wszystkim spróbowałabym unikać narracyjnego chaosu, który moim zdaniem obok nieumiejętnego montażu w scenach walk jest najpoważniejszym mankamentem „Lasu”, drastycznie obniżającym wrażenia z seansu. Na początku twórcy mają jeszcze, jako takie wyczucie w przeplataniu wydarzeń skoncentrowanych na protagonistkach i protagonistach, ale gdy akcja się dynamizuje poszczególne incydenty następują po sobie w denerwująco nieskoordynowany sposób, serwując bezwładne, wyjałowione z napięcia przeskoki z jednego zakątku lasu w drugi. Rolę duchów również mocno spłycono – zmarła żona Johna mogła bardziej zamieszać w fabule, natomiast charakter jego dzieci wprowadzał niepotrzebną baśniową aurę, nieco ckliwie sfinalizowaną.

„Las” to zapomniany, niskobudżetowy backwoods slasher, przeznaczony chyba głównie dla oddanych wielbicieli tego podgatunku. Ale myślę, że nawet oni nie będą w pełni zadowoleni z tego przedsięwzięcia, a w każdym razie, ja miłośniczka slasherów, nie byłam. Szkoda, że Don Jones dłużej nie popracował nad tym obrazem, bo wiele elementów można było poprawić bez narażania się na wygórowane koszta. Gdyby to uczynił to kto wie, może dziś „Las” uważany byłby za jedną z ciekawszych rąbanek w historii kina grozy, zamiast jak ma to miejsce w rzeczywistości „pokryć się grubą warstwą kurzu”.

wtorek, 28 czerwca 2016

„Ceremonia” (1995)


Catherine Lelievre zatrudnia Sophie w charakterze pomocy domowej. Kobieta ma zamieszkać w okazałym domostwie swoich bogatych pracodawców. Mąż Catherine, Georges, już po pierwszym dniu pracy Sophie aprobuje decyzję żony, podobnie jak dzieci, Gilles i Melinda. Służąca daje się poznać, jako w pełni kompetentna, spokojna osoba, gotowa do wykonywania wszystkich poleceń, choć mocno skryta. Sophie ukrywa przed Lelievre’ami, że jest analfabetką, wstydząc się swojej ułomności, nie zdradzając im również faktów ze swojej przeszłości. Dopóki nie zaprzyjaźnia się z pracownicą poczty, Jeanne, koncentruje się jedynie na milczącym wykonywaniu swoich obowiązków. Towarzystwo przebojowej nowo poznanej kobiety, znienawidzonej przez Georgesa, pomaga Sophie zrelaksować się, na chwilę odciągnąć uwagę od pracowitej codzienności. Jeanne przekazuje jej plotki krążące o Lelievre’ach i próbuje skłonić ją do przybrania mniej uległej postawy względem nich, podobne rady ma dla niej Melinda. Znajomość Sophie z Jeanne szybko się zacieśnia, do tego stopnia, że zaczyna zapraszać ją do domu swoich pracodawców, mimo że doskonale zdaje sobie sprawę, iż Georges by tego nie pochwalił.

Francusko-niemiecki thriller „Ceremonia” jest adaptacją powieści Ruth Rendell zatytułowanej „Kamienny wyrok”. Scenariusz na jej kanwie spisał reżyser filmu Claude Chabrol wspólnie z Caroline Eliacheff, a całość została bardzo ciepło przyjęta przez autorkę, która zdradziła, że to jedna z niewielu filmowych wersji jej utworów, z której jest w pełni zadowolona. Nie tylko ją zachwyciła produkcja Claude’a Chabrola, pod wrażeniem byli również krytycy. Obok entuzjastycznych recenzji „Ceremonia” mogła poszczycić się wieloma nagrodami i nominacjami do prestiżowych statuetek (między innymi Złoty Lew, Złoty Satelita, Cezar), choć nie szło to w parze ze spektakularnym komercyjnym sukcesem. I nie ma w tym niczego dziwnego, bo minimalistyczna forma, jaką obrał Chabrol, w gruncie rzeczy wpisuje tę produkcję do panteonu obrazów niszowych, skierowanych do pewnej wąskiej grupy widzów, dla których najważniejszymi wyznacznikami dobrego dreszczowca nie są zapierające dech w piersi efekty specjalne, czy porywająca akcja.

Scenariusz Chabrola i Eliacheff nawiązuje do głośnej sprawy mającej miejsce w latach 30-tych XX wieku we Francji, która w niektórych kręgach poczytywana jest, jako symbol walki klasowej. UWAGA SPOILER Rzecz dotyczyła służących, sióstr Christine i Lei Papin, które zamordowały żonę i córkę swojego pracodawcy KONIEC SPOILERA. „Ceremonii” najbliżej do thrillera, ale aż do wstrząsającego zakończenia próżno szukać w niej elementów, które w dobitny, oczywisty sposób wskazywałyby na obcowanie z reprezentantem właśnie tego gatunku. Claude Chabrol bazuje na suspensie, ale jego subtelne podejście do budowania napięcia i maksymalne skupienie na dramatycznej otoczce chwilami usypiają czujność, każąc zapomnieć, że ma się do czynienia z thrillerem, co zapewne było celowym zabiegiem mającym na celu spotęgować brutalny wydźwięk finału. Scenarzyści dużą wagę przyłożyli do uwypuklania podziałów klasowych, aczkolwiek klasyczny podział na złych bogaczy i dobrych ubogich ukazali bez wyraźnych kontrastów. W swoich wynurzeniach unikali czerni i bieli, obrazując raczej różne odcienie szarości w relacjach ludzi majętnych z jednostkami ubogimi. Odbiór „Ceremonii” byłby łatwiejszy i zarazem mniej emocjonalny, gdyby rodzina Lelievre’ów nadużywała swej pozycji w kontaktach z Sophie, jak to zwykle w tego typu filmach bywa, pastwiła się nad nią i nieustannie przypominała, że jest całkowicie od nich zależna. Ale w postawie Lelievre’ów próżno szukać takich dobitnych akcentów (które wskazywałyby na szablonowe myślenie scenarzystów), choć z paru ich konwersacji przebija nutka poczucia własnej wyższości. Pierwszy wieczór Sophie (znakomita kreacja Sandrine Bonnaire) finalizuje rozmowa całej rodziny skoncentrowana na jej osobie, z którą nawet nie próbują się przed nią kryć. Tak jakby nie obchodziło ich, czy urażą kobietę punktowaniem jej wad i zalet, albo wręcz uważali, że powinna to usłyszeć. Jednak obok tych zuchwałych konwersacji twórcy obrazują zainteresowanie Lelievre’ów samopoczuciem Sophie. Najdobitniej ukazuje to gotowość Georgesa do opłacenia służącej kursu na prawo jazdy, tak aby nie musiała pieszo wędrować do znacznie oddalonego od ich domu miasta. Chcąc ukryć swój analfabetyzm Sophie raczy go kłamstwem, że ma problemy ze wzrokiem, na co pracodawca bez zastanowienia oferuje jej sfinansowanie wizyty u okulisty. W scenariuszu zawarto również nieco subtelniejsze oznaki łagodności Lelievre’ów w stosunku do służącej – pracodawcy nie wydają jej stanowczych, nieznoszących sprzeciwów rozkazów, czasami nawet pytając, czy sama sobie poradzi. Najbardziej nieszablonowe jest jednak podejście osiemnastoletniej córki gospodarzy, Melindy, która wręcz namawia ją do sprzeciwiania się bardziej wymagającym poleceniom rodziców, próbując jej uświadomić, że zbyt duża uległość może zaprocentować wykorzystywaniem jej. Sophie tymczasem zdaje się w ogóle nie przejmować ogromem obowiązków, jakie na nią spadły, milcząco wykonując wszystkie prace domowe, również te wymagające zdolności czytania, w czym pomagają jej proste fortele. Główna bohaterka w ogóle wydaje się być lekko oderwana od rzeczywistości – jej uległa, milcząca postawa sprawia wrażenie, jakby kobieta dobrze odnajdywała się w roli tła, nie uczestnika, a najwyżej biernego obserwatora wszystkich wydarzeń. Jakby funkcjonowała na autopilocie, zaprogramowanym do wykonywania domowych obowiązków. Ale wbrew pozorom Sophie nie jest robotem, co w pewnym momencie wprost artykułuje Melinda, ale dopiero przebojowa pracownica poczty, nieziemsko wykreowana przez Isabelle Huppert, pomaga jej „wyjść ze skorupy”.

Im bardziej introwertyczna Sophie zbliża się do Jeanne tym bardziej oddala się od swoich pracodawców. Już wcześniej w kilku przebłyskach można było dostrzec narastającą w niej frustrację, wywołaną nieumiejętnością czytania i pisania, ale dopiero przyjaźń z pracownicą poczty sprawiła, że tłumiona do tej chwili wściekłość na własną ułomność została ukierunkowana na Lelievre’ów. Sophie nadal pieczołowicie wykonuje swoje podstawowe obowiązki, ale nie ma już oporów przed kształtowaniem również własnej egzystencji, z dala od pracodawców i niesubordynacji w stosunku do poleceń, których nie aprobuje. I chociaż z postawy Lelievre’ów nie przebija czyste okrucieństwo w stosunku do służącej, nie widać bulwersującego nadużywania swojej pozycji, nie sposób potępić Sophie za takie zachowanie, tym bardziej, że największe nieposłuszeństwo wykazuje głównie, co do polecenia Georgesa, aby nie zapraszała Jeanne do jego domu. Mężczyzna jest przekonany, że nowa przyjaciółka jego pracownicy czyta listy adresowane do Lelievre’ów i wydaje się być oburzony jej niechlubną przeszłością, kiedy to ciążyło na niej podejrzenie o okrutną zbrodnię. Przeszłość Sophie również jest niepokojąca, aczkolwiek jest ona nieznana jej pracodawcom. Obie niemajętne kobiety znajdują więc jeden punkt wspólny, przy czym ich osobowości są zgoła odmienne. Podczas gdy Sophie stara się nie wyróżniać z tłumu, w ciszy kroczyć przez życie, Jeanne robi wokół siebie sporo zamieszania, uwielbiając zwracać na siebie uwagę ludzi, a nawet ich gorszyć. Ponadto w pewnym momencie Georges z przekąsem rzuca, że to piękny duet, gdyż jedna nie umie czytać, a druga czyta co nie powinna, co klaruje kolejną (już dowcipną) różnicę pomiędzy obiema paniami. Jednakże Sophie i Jeanne pomimo rozbieżności charakterów udało się znaleźć wspólny język, znaleźć przyjemność w przebywaniu we własnym towarzystwie, co twórcy nie omieszkali w podtekście wyłuszczyć z delikatną homoseksualną nutką. Te wszystkie złożone relacje międzyludzkie twórcy zobrazowali z mistrzowską dbałością o detale, samymi długimi najazdami kamer i coraz bardziej niepokojącymi dialogami z niezwykłym smakiem akcentując złożoność ludzkiej natury i komplikacje, jakie mogą wyłonić się z rozwarstwienia społecznego. Operatorzy, zapewne za podszeptem Chabrola, sprawili, że dosłownie każdy kadr, nawet zupełnie niewinny tchnął chłodem, zwiastując tragiczny finał mnożących się nieporozumień pomiędzy bohaterami. Choć nawarstwiające się różnice w światopoglądach bogaczy i ludzi uboższych nakreślono subtelnie, choć niesnaski pomiędzy nimi są bardziej odczuwalne, aniżeli widoczne, wrażliwy na detale widz powinien miejscami mieć poczucie nieuchronności tragedii. Chabrol unikał nachalności w budowaniu suspensu, a owa delikatność w potęgowaniu napięcia w długich fragmentach w mistrzowski sposób usypiała czujność, odzierała z mechanizmów obronnych po to, żeby brutalny, zimny finał uderzył ze zdwojoną siłą i pozostawił kompletnie nieprzygotowanego na to widza w kompletnym osłupieniu.

„Ceremonia” to niezwykły thriller w dojrzały sposób poruszający ważki problem różnic klasowych oraz spustoszenia, jakie podziały społeczne w połączeniu z innymi okolicznościami mogą wyrządzić w psychice jednostek. Forma, jaką obrał Claude Chabrol zapewne zachwyci koneserów emocjonalnego, maksymalnie skoncentrowanego na detalach niszowego kina, w którym napięcie gra nadrzędną rolę, ale paradoksalnie nie atakuje zewsząd odbiorcy. „Ceremonia” to jeden z tych wyjątkowych dreszczowców, które trzeba poczuć, zsynchronizować się z przekazem twórców i wyciągnąć własne wnioski. Minimalistyczna realizacja to ułatwia, aczkolwiek istnieje niebezpieczeństwo, że sympatycy dosłownego, dynamicznego, efekciarskiego kina nie podejdą do propozycji Chabrola tak emocjonalnie jak ja.  

niedziela, 26 czerwca 2016

Michel Bussi „Nigdy nie zapomnieć”


Jamal Salaoui przyjeżdża do miasteczka Yport, aby potrenować biegi, co w jego przypadku jest utrudnione ze względu na protezę w miejscu jednej nogi. Podczas jednej z przebieżek znajduje kaszmirowy szalik, a krótko potem spotyka piękną kobietę w podartym ubraniu zamierzającą skoczyć z klifu. Jamal rzuca jej szal i usiłuje skłonić ją do odsunięcia się od przepaści. Jego wysiłki nie przynoszą jednak pożądanych rezultatów. Nieznajoma skacze, a parę minut potem Jamal znajduje jej ciało u podnóża klifu z czerwonym szalikiem owiniętym wokół szyi. Dwoje innych świadków widziało spadanie kobiety, ale Jamal jest jedyną osobą, która może zaświadczyć, że popełniła samobójstwo. Jednak jego wersja nie znajduje potwierdzenia w badaniach biegłych, którzy są przekonani, że kobieta, Magali Verron, najpierw została zgwałcona, potem uduszona, a na końcu zrzucona z klifu. Jamala z kolei najbardziej niepokoi szalik, który chwyciła tuż przed śmiercią, a po śmierci miała go owiniętego wokół szyi. Ze względu na podobieństwa żandarmeria łączy tę sprawę z dwoma niewyjaśnionymi morderstwami młodych kobiet, Morgane Avril i Myrtille Camus, sprzed dziesięciu lat, podejrzewając, że ich zabójca wrócił. Głównym podejrzanym jest Salaoui, który znajduje sprzymierzeńca w osobie nowo poznanej Mony Salinas, która przyjechała do Yport w sprawach zawodowych. Aby oczyścić się z zarzutów Jamal prowadzi własne śledztwo, które daje tak zdumiewające wyniki, że zaczyna wątpić w swoje zdrowie psychicznie.

Michel Bussi to wielokrotnie nagradzany francuski pisarz specjalizujący się w thrillerach i kryminałach. W styczniu 2016 roku znalazł się na trzecim miejscu rankingu sporządzonego przez dziennik „Le Figaro”, zawierającego nazwiska francuskich autorów, których książki najlepiej się sprzedają. Bussi jak wielu powieściopisarzy nie miał łatwych początków. Pierwszą książkę próbował opublikować już na początku lat 90-tych, ale nie udało mu się zainteresować wydawców. Z takim samym ostracyzmem spotkały się jego scenariusze. Dopiero w 2006 roku ukazał się jego debiutancki kryminał, a potem… przyszła pora na międzynarodową sławę. Choć w Polsce ukazało się już kilka powieści Michela Bussiego, „Nigdy nie zapomnieć” to pierwszy utwór jego autorstwa, z którym się zapoznałam. I szczerze powiedziawszy jest mi wstyd, że tak długo nie dawałam szansy jego twórczości, bo jak się okazało peany krytyków i rzeszy zwyczajnych czytelników pod jego adresem nie są w najmniejszym stopniu przesadzone.

Fabułę „Nigdy nie zapomnieć” Michel Bussi skonstruował w oparciu o koncepcję nieco zbliżoną do zamysłu choćby Sebastiana Fitzeka w jego „Odłamku”. Francuski pisarz sportretował zupełnie inną historię, ale starał się wzbudzić w czytelniku tożsame emocje, podobnie ukierunkować jego myśli tylko po to, żeby co chwilę wyprowadzać go w pole. Jak dowiadujemy się na początku lektury „Nigdy nie zapomnieć” umownie jest wyznaniem niepełnosprawnego Jamala Salaoui, obrazującym niewiarygodną historię, w której centrum znalazł się jakiś czas temu. Już na wstępie główny bohater powieści zwraca się bezpośrednio do czytelników, prosząc ich o zaufanie. Przyznaje, że istnieje niebezpieczeństwo, iż w trakcie lektury zwątpią w jego poczytalność, nabiorą pewności, że jest wielokrotnym mordercą, ale uspokaja ich, że wszystko dobrze się skończy. Jedyne, o co prosi to wiara w jego niewinność, trwanie przy nim nawet wówczas, gdy wszyscy inni się od niego odwrócą. To zaskakujące wyznanie stoi w jawnej sprzeczności z zasadami budowania kryminalnej intrygi, bo po pierwsze daje czytelnikom do zrozumienia, że cokolwiek się zdarzy główny bohater przeżyje, a po drugie daje wszelkie powody by sądzić, iż pokładanie wiary w poczytalność narratora jest jedyną słuszną ścieżką interpretacyjną. Gdy zapoznałam się z tym krótkim prologiem przemknęło mi przez myśl, że Michel Bussi przeszarżował i podejrzewałam, że owa zuchwałość szybko obróci się przeciwko niemu, odzierając całą pieczołowicie skonstruowaną intrygę z wszelkiego napięcia. A potem przyszła pora na warstwę retrospektywną i Bussi przystąpił do udowadniania mi swojego geniuszu. Niczym wytrawny manipulator spychał moje myśli dokładnie w tym kierunku, w którym akurat zechciał, sprawiając, że stałam się zwykłą marionetką na jego usługach – bezwolną, zdezorientowaną, praktycznie pozbawioną możliwości wyboru. Mogłam jedynie ulec jego dyktatowi i cierpliwie czekać na moment, w którym myśli przestaną tak bezwładnie wirować w mojej głowie. Bo za sprawą Michela Bussiego znalazłam się w mentalnej pułapce, nie wiedząc już w co wierzyć, komu ufać i jak to wszystko poskładać w logiczną całość. Chyba jeszcze nie spotkałam się z literackim dreszczowcem, który w takim samym stopniu zamieszałby mi w głowie, który równie dobitnie dałby mi do zrozumienia, że szukanie jakiegoś punktu zaczepienia jest bezcelowe, bo autor i tak wykaże moją omylność. Jak się okazało zuchwała w kontekście zasad budowania kryminalnej intrygi wstępna przemowa Jamala Salaoui była kluczowa dla procesu dezorientowania czytelnika. Bussi daje do wyboru dwie ścieżki interpretacyjne – albo narrator mówi prawdę i rzeczywiście padł ofiarą szeroko zakrojonego spisku, albo jest seryjnym mordercą dotkniętym amnezją, który zaraża nas swoim szaleństwem. Przyjmując jednak pierwszą możliwość rodzą się ważne pytania, na które nie sposób znaleźć odpowiedzi: w jakim celu, ktoś miałby robić z Jamala kozła ofiarnego? Żeby wrobić go w morderstwa pięknych kobiet? Jeśli tak to doprawdy osobliwy sposób sobie wybrał… O wiele bardziej prawdopodobna możliwość pozwalająca wiarygodnie wypełnić liczne luki logistyczne koncentruje się na winie Jamala Salaoui. Pamiętałam o jego gorącej prośbie w prologu i naprawdę przez długi czas starałam się pokładać wiarę w jego słowa, ale z czasem skapitulowałam. Bo jak miałam mu ufać skoro dosłownie wszystko przemawiało na jego niekorzyść? Skoro jedynym racjonalnym wytłumaczeniem tego zamętu wydawała się być jego choroba psychiczna?

„Zobaczycie, wy też będziecie mieć wątpliwości. Do końca. Wrócicie do początku tego opowiadania, jeszcze raz przeczytacie te linijki i pomyślicie, że zwariowałem, że zastawiam na was pułapkę albo że wszystko zmyśliłem. Niczego jednak nie zmyśliłem. Nie zwariowałem. Żadnej pułapki. Proszę was tylko o jedno, żebyście mi ufali. Do końca.”

Pod płaszczykiem standardowej intrygi kryminalnej obrazowanej z dwóch perspektyw czasowych, Michel Bussi snuje szaleńczą opowieść o grze pozorów, autentycznie zaciskając krtań odbiorcy coraz to bardziej niewiarygodnymi rewelacjami. Tuż po samobójstwie Magali Verron Jamal zaczyna dostawać od anonimowego nadawcy dokumenty dotyczące dwóch morderstw sprzed dziesięciu lat, w szczegółach bardzo zbliżonych do niedawnej śmierci kobiety. Teksty wskazują na wznowienie działalności seryjnego mordercy niegdyś grasującego w Yport, tylko, że Jamal na własne oczy widział, jak Verron popełnia samobójstwo. To jeszcze o niczym nie świadczy, zbieżności można racjonalnie wytłumaczyć, ale sprawę szybko komplikuje wyznanie jednej z trzech świadków śmierci Verron, starszej kobiety utrzymującej, że spotkała Jamala dziesięć lat temu w Yport, podczas kiedy on nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej zawitał w tych stronach. Staruszka może mieć problemy z pamięcią, ale to nie wyjaśnia osobliwych wydarzeń, które następują niedługo potem i to w zastraszająco szybkim tempie. Kolejne dowody świadczące o tym, że Magali Verron nigdy nie istniała zmuszają nową dziewczynę Jamala, Monę Salinas, do wysnucia teorii, iż niedawne samobójstwo w ogóle nie miało miejsca, że to wydarzenie zaistniało jedynie w wyobraźni niepełnosprawnego mężczyzny. Dlaczego w takim razie Jamal jest ścigany przez żandarmerię? Dlaczego zostaje zmuszony do ukrywania się przed wymiarem sprawiedliwości? Jedynym wyjaśnieniem zdaje się być możliwość, iż zamordował dwie kobiety przeszło dziesięć lat temu, wyparł te czyny ze świadomości, a teraz zaczęły wracać w nieco odkształconej formie. Przez jakiś czas, gdzieś na obrzeżach pojmowania czytelnika może czaić się druga ścieżka interpretacyjna, teoria, przy której do pewnego momentu upiera się Jamal mówiąca, że padł ofiarą szeroko zakrojonego spisku. Nie wiadomo tylko, w jakim celu żandarmeria miałaby porywać się na taką niewiarygodną inscenizację, tym bardziej, że posiada już jego materiał genetyczny nieodzowny do zweryfikowania podejrzeń. W ten oto sposób Jamal stopniowo zadaje kłam swoim własnym prośbom kierowanym do czytelników w przyszłości, bo podobnie jak oni zaczyna powątpiewać w swoje zdrowie psychiczne. Michel Bussi w większości za pośrednictwem krótkich, treściwych zdań zaskakująco dogłębnie wnika w rozchwiany umysł głównego bohatera i z zegarmistrzowską precyzją dozuje coraz to bardziej zdumiewające zwroty akcji, które stopniowo niszczą nasze zaufanie do narratora. I do nas samych, bo stosunkowo szybko uświadomiłam sobie, że moje procesy myślowe nie mogą się równać z narracyjną wirtuozerią Bussiego, że najlepiej będzie jeśli przestanę szukać odpowiedzi i dam sobą manipulować, aż do końcówki, która serwuje kilka błyskawicznie po sobie następujących zwrotów akcji, a każdy kolejny jest bardziej zdumiewający od poprzedniego.

Po zapoznaniu się z moim zdaniem doskonałym thrillerem pt. „Nigdy nie zapomnieć” pozostaje mi tylko trwać przy nadziei, że Michel Bussi nigdy nie zostanie dyktatorem, bo już ta jedna jego powieść udowodniła mi, że francuski pisarz włada ogromnymi zdolnościami manipulacyjnymi, które pozwalają mu robić z czytelnikiem to, na co akurat ma ochotę. Bussi na kartach tego utworu zaserwował mi autentyczne „pranie mózgu”, właściwie całkowicie odbierając mi zdolność samodzielnego myślenia, czego w takim stopniu chyba nikt przed nim nie uczynił. Zdziwiłabym się, gdyby książka „Nigdy nie zapomnieć” nie zawojowała literackiego światka, gdyby przeszła bez większego echa, bo o emocjach, jakie rozbudziła we mnie lektura tej pozycji najprawdopodobniej nigdy nie zapomnę. I nie omieszkam sięgnąć po inne powieści autorstwa Michela Bussiego. A wam radzę nie zwlekać i czym prędzej zapoznać się z tym unikalnym dziełem.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 25 czerwca 2016

„Mózg” (1988)


Jim Majelewski jest zdolnym licealistą, ale sprawiającym problemy wychowawcze. Jego niewybredne żarty są poczytywane przez dyrekcję, jako zachowanie antyspołeczne. Rozmowa z rodzicami Jima skutkuje decyzją o skierowaniu chłopaka na leczenie do ośrodka psychiatrycznego kierowanego przez doktora Anthony’ego Blake’a, spopularyzowanego dzięki jego programowi telewizyjnemu. Podczas pierwszej sesji Jim zostaje zahipnotyzowany, a krótko potem zaczyna doświadczać koszmarnych halucynacji. Wraz ze swoją dziewczyną Janet, szybko odkrywa, że lekarz wykorzystuje ogromny żyjący mózg do hipnotyzowania ludzi i kierowania nimi również za pośrednictwem swojego programu telewizyjnego. Sugestia zaszczepiona okolicznym mieszkańcom głosząca, że jakoby Jim jest mordercą zmusza chłopaka do stawienia czoła doktorowi Anthony’emu Blake’owi i krwiożerczemu mózgowi pozostającemu na jego usługach.

„Mózg” to kanadyjsko-amerykański horror klasy B w reżyserii Eda Hunta, na podstawie scenariusza Barry’ego Pearsona. To nie jedyny wynik współpracy obu panów, gdyż wcześniej razem stworzyli również między innymi „Plague” (1979) i „Bloody Birthday” (1981), jednak żadnym z tych obrazów nie utrwalając się w pamięci rzeszy wielbicieli kina grozy. „Mózg” też nie przysporzył im wielu sympatyków (choć w niektórych kręgach doceniono pomysł na fabułę) niekoniecznie z powodu swojej przynależności do klasy B, już raczej niskiej jakości produkcji w obrębie swojej kategorii. Oczywiście kilka przychylnych „Mózgowi” osób również się znalazło, ale większości odbiorców opiniujących ten obraz nie była zadowolona z seansu. I przy całej mojej sympatii do horrorów klasy B jestem skłonna podpisać się pod skargami zawiedzionych widzów.

Pomysł na ogromny mózg zaopatrzony w paszczę najeżoną ostrymi zębiskami i wielkie oczy, do tego posiadający zdolność hipnotyzowania ludzi i zaszczepiania w ich umysłach dowolnych sugestii, istotnie był niczego sobie, choć wydaje mi się, że o wiele bardziej nowatorsko wypadłaby choćby taka wątroba, czy śledziona:) Doceniam jednak koncepcję, gorzej z rolą, jaką powierzono rzeczonemu narządowi. Nie mówię o hipnotyzowaniu ludzi i podporządkowywaniu sobie ich woli, bo ten wątek znacząco zdramatyzował akcję – dzięki temu wszyscy mieszkańcy miasteczka, z jego rodzicami włącznie, stanowili zagrożenie dla głównego bohatera, nastoletniego Jima Majelewskiego. W moim pojęciu jednym z największych mankamentów „Mózgu” jest niechęć filmowców, czy to przemyślana, czy wymusza niedostatkami finansowymi, do krwawych sekwencji. Wielu twórców horrorów klasy B opowiadających o jakichś morderczych organizmach zdaje się wychodzić z założenia, że krew musi być – strona techniczna może być niedopracowana, stopniowanie napięcia może być nieudolne, ale z posoki zrezygnować nie można. I lichy budżet w wielu tożsamych przypadkach nie jest dla filmowców żadną przeszkodą w pokazywaniu makabrycznych ujęć. Twórcy efektów specjalnych w „Mózgu” skoncentrowali się natomiast na wyglądzie tytułowego antybohatera (ogromnym, oślizgłym organie z absurdalnym obliczem) i halucynacjach co poniektórych postaci, w których roiło się od długich, „kosmicznych” macek. Ujęcia mordów sprowadzono natomiast do między innymi niemalże bezkrwawych wstawek nienaturalnie przedstawionego zjadania ludzi przez mózg, dekapitacji (pokazanej z dystansu) i szatkowania brzucha mężczyzny piłą mechaniczną (ujętego z boku, tak żeby oszczędzić widzom jakichkolwiek szczegółów). Jedyna scena mordu skupiająca się na detalach ma miejsce pod koniec i polega na obcięciu głowy, ale przez wzgląd na charakter ofiary nie uświadczymy w niej widoku krwi. Ktoś powie: i co z tego, że Ed Hunt zrezygnował z makabry? Przecież horror to nie tylko obficie lejąca się posoka, dużo ważniejszy jest klimat. I istotnie odnoszę wrażenie, że kino klasy B z poprzedniego wieku często może poszczycić się o wiele mroczniejszą atmosferą od współczesnych mainstreamowych tworów. Dlatego między innymi pałam taką sympatią do starych horrorów przynależących do tej kategorii. Jednak patrząc obiektywnie nie każdy film grozy klasy B z XX wieku może pochwalić się tym magicznym, złowieszczym klimatem, dodatkowo uatrakcyjnionym nutką kiczu. W moim odczuciu „Mózg” nie może, głównie przez oprawę audiowizualną i z lekka rozproszoną akcję. Zamiast z wolna wdrażać widza w problematykę scenariusza, dozować napięcie z wykorzystaniem nieśpiesznych podchodów głównego bohatera, twórcy już w pierwszych sekwencjach wyłuszczają całą intrygę. Z miejsca sytuują Anthony’ego Blake’a na pozycji szalonego doktorka owładniętego zuchwałą ideą, która jeśli się powiedzie da mu niepodzielną władzę nad ludzkością i błyskawicznie przybliżają charakter środków, które mają mu dopomóc w osiągnięciu jego diabolicznego celu. Blake jest sztandarowym burzycielem, a tytułowy mózg jego narzędziem, natomiast główny bohater, wykreowany przez „drewnianego”, ale sympatycznego Toma Bresnahana ma odegrać rolę kozła ofiarnego. I na tym właściwie Barry Pearson poprzestał, nie wprowadzając żadnych komplikacji w ten prosty wątek, co wydaje się być słuszną decyzją. Szkoda tylko, że niniejszy motyw dynamizowały głównie wyjałowione z napięcia, chaotyczne pościgi, przerywane bezsensownymi dialogami. Za przykład niech posłuży parafraza słów Jima skierowanych do Janet, gdy oboje ukrywają się w szkole. Chłopak wówczas mówi, że jeśli dziewczyna zadzwoni do rodziców to ich znajdą, a wtedy znajdą również jego… Być może zawiniło tłumaczenie, a nie pisarstwo Pearsona, ale kto winny by nie był takie „kwiatki” znacząco psuły odbiór filmu.

Długoletni wielbiciele horrorów klasy B zapewne są już przyzwyczajeni do niedostatków technicznych, a najprawdopodobniej uważają je za jeden z najbardziej urokliwych części składowych tych tworów, wpisanych w ich tradycję. Dlatego teatralne aktorstwo i miejscami chaotyczna praca kamer nie powinny w niczym przeszkadzać głównej grupie docelowej. Jednak doświadczenie uczy, że horrory z tej kategorii często szczycą się mroczną kolorystyką i jazgotliwo-nastrojową ścieżką dźwiękową, które w połączeniu zazwyczaj generują całkiem chwytliwy klimacik zagrożenia. Jednym z wątków, który powinien przyczynić się do stworzenia prawdziwie złowrogiej aury jest hipnoza za pośrednictwem programu telewizyjnego, która zamienia mieszkańców miasteczka w armię na usługach szalonego doktorka, a kolejnym ogromny mózg przemykający po instytucie w poszukiwaniu osób, które mógłby połknąć. Problem w tym, że za warstwą tekstową nie podąża strona techniczna, a ściślej mroczne zdjęcia i umiejętne dozowanie napięcia. Akcja jest wręcz poszatkowana – dynamiczne pościgi przez dużą część projekcji przeplatają się z wyjałowionymi z klaustrofobicznej aury przystankami młodych bohaterów w kilku miejscach, tylko po to, żeby dobiec do szczerze powiedziawszy niezbyt spektakularnego finału. Żeby nie skłamać taka narracja często kazała mi odbiegać myślą od incydentów portretowanych na ekranie w stronę bardziej przyziemnych spraw, bo w gruncie rzeczy trywialne obowiązki dnia codziennego wydawały mi się bardziej interesujące.

Nie jestem w stanie zarekomendować „Mózgu” nawet oddanym sympatykom horrorów klasy B, przyzwyczajonych do miernej realizacji i absurdalnych fabuł, bo przedsięwzięcie Eda Hunta moim zdaniem nie serwuje tyle atrakcji, żeby silnie zaangażować nawet zaprawionych w tego typu filmach odbiorców. Zapewne znajdzie się jeszcze jakiś „odkrywca” tej pozycji, do którego trafi przekaz Hunta i Pearsona, osoba, której dotychczas ten obraz umykał, ale ja nie jestem w stanie przewidzieć jakie preferencje filmowe trzeba posiadać, żeby przychylić się do tej produkcji. Dlatego niech najlepiej każdy sam sobie rozstrzygnie, czy warto dać szansę „Mózgowi”.