piątek, 31 lipca 2015

„The Incident” (2011)


Rok 1989. Członkowie amatorskiego zespołu rockowego, George, Max i Ricky, utrzymują się z gotowania dla pacjentów zakładu psychiatrycznego Sans Asylum. Zakład jest usytuowany z dala od miasta, na strzeżonym terenie, którym zawiaduje szef ochroniarzy J.B. Jako, że pacjentami Sans Asylum są szczególnie niebezpieczni przestępcy personel tłumi ich agresywne zapędy codzienną dawką środków uspakajających. Pewnego dnia George widzi, jak jeden z pacjentów, Harry Green, skłania innego do nieprzyjęcia leków. Kilka godzin później w całym budynku następuje przerwa w dostawie prądu, co uniemożliwia otwarcie zautomatyzowanych drzwi i opuszczenie zakładu. Pobudzeni pacjenci wychodzą ze swoich pokoi i atakują personel. George i jego przyjaciele starają się ukryć przed szaleńcami, zabijającymi każdego, kto stanie im na drodze, przetrwać bunt do czasu przyjazdu służb porządkowych. Ale pacjenci mają przewagę liczebną i jak sądzi George szczególnie przebiegłego lidera, Harry’ego Greena.

Francuz Alexandre Courtes szczególnie dał się poznać opinii publicznej, jako reżyser wideoklipów, z których większość stworzył we współpracy z Martinem Fougerolem. Amerykańsko-francusko-belgijski „The Incident” to pełnometrażowy debiut Courtesa nakręcony za zaledwie pół miliona dolarów. Scenariusz z wykorzystaniem materiałów dodatkowych Jerome’a Fanstena napisał niedoświadczony S. Craig Zahler. Film przez był wyświetlany na różnego rodzaju festiwalach filmowych, a do szerokiej dystrybucji trafił za pośrednictwem DVD i Netflix.

Oficjalnie „The Incident” sklasyfikowano, jako hybrydę horroru i thrillera, ale choć bardzo się starałam nie mogłam dopatrzeć się w nim narracji typowej dla tego pierwszego. Courtes zrezygnował z prób straszenia, zauważalnie stawiając na historię, która zarówno treścią, jak i formą przekazu miała utrzymywać widzów w ciągłym napięciu emocjonalnym. Co ciekawe, choć sama opowieść do odkrywczych nie należy, podobnie jak zabiegi wykorzystane do wygenerowania odpowiedniego klimatu owe mało innowacyjne, nieprzekombinowane podejście do scenariusza i realizacji całkiem zacnie sprawdza się na ekranie. Wybór sprawdzonego i jak uczy historia skutecznego miejsca akcji zagwarantował Courtesowi połowę sukcesu. Obskurne, obdrapane, brudne wnętrza starego, acz zautomatyzowanego szpitala psychiatrycznego pełnego szczególnie niebezpiecznych pacjentów. Twórcy kina grozy częściej decydują się na osadzenie akcji w opuszczonych zakładach psychiatrycznych, ale jak się okazuje zapełnienie takiego przybytku oszalałymi lokatorami również gwarantuje silne emocje, tylko troszkę innego rodzaju. Omawiając problematykę filmu w oderwaniu od zakończenia próżno tutaj szukać jakiejś psychologicznej głębi. Poza ewidentnymi problemami psychicznymi antagonistów scenarzysta aż do finału nie porusza się po płaszczyźnie stricte psychologicznej. Ot, mamy klasyczny bunt pacjentów zabijających każdego członka personelu, którego napotkają oraz czterech niedobitków, starających się znaleźć wyjście z pułapki. Jeden z nich na własne życzenie zostaje w spiżarni, a pozostali decydują się przemierzyć długie, mroczne korytarze w poszukiwaniu wyjścia. Lwia część akcji koncentruje się na owej niebezpiecznej przeprawie przez Sans Asylum. Prostota fabularna być może znuży nastawionych na ambitną problematykę widzów, ale pozostali mają szansę odnaleźć się w idei, jaka bez wątpienia przyświecała Courtesowi. Reżyser zauważalnie nie dążył do elektryzowania publiki skomplikowanymi, zaskakującymi wątkami – bardziej zależało mu na stworzeniu odpowiedniej atmosfery, niezakłócanej naciąganymi rozwiązaniami fabularnymi. Tak, jakby kręcił film, którego odpowiedni odbiór gwarantowało jedynie postawienie się w nieciekawej sytuacji protagonistów, co ułatwiały ich nieprzekombinowane, proste osobowości.

Kiedy po dość długim wstępie rozpoczyna się właściwa akcja filmu i pracownicy Sans Asylum stają przed koniecznością podjęcia nierównej walki z agresywnymi pacjentami Zahler nie urozmaica scenariusza skomplikowanymi relacjami międzyludzkimi, nie dodaje żadnych naciąganych wątków, co jest częstą bolączką współczesnych thrillerów. Ich scenarzyści często odbiegają od właściwej problematyki i koncentrują się na rzeczach nieistotnych w obliczu zagrożenia życia (rozterki sercowe są najczęstszym zapychaczem akcji). Po zawiązaniu właściwej problematyki „The Incident” twórcy tylko raz, na krótką chwilę zatrzymują się przy wątku miłosnym, kiedy George (przekonująca kreacja Ruperta Evansa) telefonuje do swojej dziewczyny, ale owa konwersacja nie sprawia wrażenia naciąganej – pragnienie rozmowy z ukochaną wydaje się być naturalnym odruchem osoby, nad którą „zawisło widmo śmierci”. Innym zachowaniom protagonistów również nie można zarzucić przekombinowania, czy braku logiki. Ilekroć zabarykadują się w jakimś pomieszczeniu na dłużej pacjenci ich odnajdują, dlatego też nasi bohaterowie nie mają innego wyjścia, jak przemierzać korytarze szpitala w poszukiwaniu wyjścia. Dzięki skąpemu oświetleniu z kilku lamp awaryjnych zamieszczonych pod sufitem i z latarki dzierżonej przez George’a twórcom udało się wytworzyć iście mroczną aurę. Towarzysząc protagonistom w tej niebezpiecznej wędrówce miało się wrażenie, jakby w każdym zacienionym miejscu (a było ich więcej, niż tych oświetlonych) czyhał jakiś dybiący na ich życie szaleniec, który niedługo podda ich wymyślnym, acz szybkim torturom. Żeby dodatkowo podnieść poziom zagrożenia, co jakiś czas pokazuje się nam zmasowane ataki pacjentów na personel i efekty ich okrutnych działań – rażenie oka paralizatorem, dekapitacja, spalenie – ale bez nadmiernego epatowania krwią. Courtes widać nie chciał, żeby „The Incident” zamienił się w plejadę posuniętej do ekstremum brutalności. Mordy już w zamyśle twórców nie miały zniesmaczać odbiorców tylko podnieść poziom odczuwanego zagrożenia i przy okazji jeszcze bardziej ubrudzić miejsce akcji. Ciała porozrzucane po podłodze w kałużach gęstej posoki, mijane co jakiś czas przez ocalałych nie tyle miały wzbudzać niesmak u widzów, co demonizować scenerię. Tak więc „The Incident” bazuje przede wszystkim na bezbłędnie wygenerowanym mrocznym, klaustrofobicznym klimacie osaczenia, wyalienowania i ciągłego zagrożenia, ale to, że prawie przez cały film nie serwuje się nam niczego, co zburzyłoby prostotę fabularną nie oznacza, że takiego akcentu nie ma wcale. Jest, ale dopiero w finale i choć owy zwrot akcji nie grzeszy oryginalnością idealnie wpasowuje się we wcześniejsze wydarzenia, zdaje się być naturalnym następstwem koszmaru, z jakim przyszło się zmierzyć pracownikom Sans Asylum. W jednej z interpretacji, bo finał można odczytać również inaczej - w sposób, który stawia w całkowicie innym świetle wszystko, co wcześniej widzieliśmy.

„The Incident”, co prawda nie gwarantuje wrażeń porównywalnych do na przykład „Dziewiątej sesji” Brada Andersona, której akcję również umiejscowiono w szpitalu psychiatrycznym (tyle, że opuszczonym) – nie znajdziemy tutaj takiej głębi psychologicznej, ale za to możemy liczyć na równie sprawnie wygenerowaną, mroczną aurę. Debiutancki pełnometrażowy film Alexandre’a Courtesa osiąga prawdziwe wyżyny w formie przekazu i przekonuje fabularną prostotą, nasuwającą na myśl skojarzenia z kinem grozy z XX wieku. Klaustrofobiczny klimat, realistyczny, nieprzekombinowany scenariusz i wręcz namacalne napięcie – przy takich częściach składowych nie potrzeba skomplikowanych fabuł pełnych zwrotów akcji, a to wszystko za zaledwie pół miliona dolarów!

czwartek, 30 lipca 2015

„Cień” (2009)


Po powrocie z misji w Iraku żołnierz David przyjeżdża do leśnej doliny w Europie, aby pojeździć na rowerze. W barze jest świadkiem nagabywania kobiety, Angeline, przez dwóch myśliwych, Freda i Bucka. David staje w jej obronie, a ona odwdzięcza się miejscem w namiocie, kiedy mężczyzna traci swój. Nazajutrz Angeline i David decydują się razem przemierzać na rowerach tutejsze szlaki. Jednakże miłe chwile w otoczeniu przyrody ponownie zakłóca scysja z myśliwymi, którzy tym razem nie zamierzają puścić ich wolno. Uzbrojeni Fred i Buck rozpoczynają polowanie na rowerzystów, które doprowadza wszystkich do miejsca żerowania tajemniczego osobnika.

Okres największej świetności włoskiego kina grozy przypada na lata 60-te, 70-te i 80-te XX wieku. Dlatego też, ilekroć na rynku pojawi się jakiś subiektywnie lepszy horror nakręcony przez Włocha niektórzy recenzenci, chcąc wyrazić swój zachwyt porównują go do osiągnięć Mario Bavy, Lucio Fulciego i Dario Argento, równocześnie podkreślając, że oto dostaliśmy zapowiedź odrodzenia włoskiego kina grozy, film mogący konkurować z najlepszymi horrorami z lat 70-tych i 80-tych. Właśnie takie opinie krążyły przez jakiś czas na temat „Cienia” Federico Zampaglione, reżysera, który przedtem nakręcił tylko jedną komedię. Włoch zapewne nie spodziewał się tak dużego uznania na różnego rodzaju festiwalach filmowych i w doniesieniach prasowych, ale faktem jest, że udało mu się zwrócić uwagę szerokiej opinii publicznej na swoją osobę. Z czasem recenzje krytyków i wielbicieli kina grozy stały się mniej entuzjastyczne. Rzadziej porównywano Zampaglione z legendami włoskiego horroru, a „Cieniowi” zaczęto zarzucać zbyt wielką brutalność (!) i kopiowanie jednego motywu z pewnego arcydzieła kina grozy.

W moim odczuciu „Cień”, ani nie przystaje poziomem do włoskich horrorów z lat 70-tych i 80-tych, ani nie epatuje nadmierną, niepotrzebną przemocą. Zamysł scenarzystów, Giacomo Gensiniego oraz Federico i Domenico Zampaglione, odebrałam jako klasyczną grę na oczekiwaniach częstego odbiorcy kina grozy. Pierwsza połowa seansu skłania się w stronę nastrojowego survivalu – typowej walki o przetrwanie na nieprzyjaznych leśnych terenach. Dwoje rowerzystów kontra dwóch uzbrojonych myśliwych. Treść może i mało odkrywcza, ale angażująca uwagę dzięki oprawie wizualnej. Operatorzy wydobyli maksimum klimatu wyalienowania i tajemniczości z leśnej, osnutej gęstą mgłą scenerii, serwując widzom serię naprawdę mrocznych, silnie skontrastowanych zdjęć. Gdyby twórcy generowali atmosferę grozy jedynie za pośrednictwem przekazu wizualnego pewnie byłabym jeszcze bardziej zachwycona, ale mój odbiór odrobinę zakłócała oprawa audio. Dopóki kompozytorzy uderzali w spokojne, nastrojowe tony idealnie dopełniali obraz, ale z czasem pokusili się o skoczną, kontrastującą z akcją ścieżkę dźwiękową, która wprowadzała pewien nieprzyjemny w odbiorze dysonans, odrobinę obniżając poziom napięcia. Wracając jednak do fabuły, jak już wspomniałam pierwszą połowę seansu osadzono w tradycji survivalowej. Nietrudno się domyślić, że właściwa problematyka „Cienia” nie będzie się zasadzać na rozgrywce pomiędzy rowerzystami i myśliwymi. Scenarzyści na początku najsilniej skupiają się na owym wątku, ale w międzyczasie Angelina wspomina o miejscu, w którym niegdyś doszło do tragedii i od tego czasu jest uznawany za nawiedzony. To każe przypuszczać, że z czasem akcja skręci w stronę horroru, bazującego na zjawiskach nadprzyrodzonych. I rzeczywiście, chwila wkroczenia wszystkich bohaterów filmu w niepokojący, sprawiający wrażenie wymarłego zakątek lasu (notabene idealnie oddany na ekranie, z poszanowaniem gęstego klimatu niezdefiniowanej grozy) obiecuje eksploatację motywów paranormalnych. Gdyby Zampaglione zdecydował się obrać taką drogę pewnie byłabym bardziej zadowolona, pomimo przewidywalności. Ale pragnienie zaskoczenia widzów, zagrania na jego oczekiwaniach widać było silniejsze.

Problem drugiej połowy „Cienia” nie tkwi w samej fabule tylko w formie przekazu. Po niezwykle klimatycznej pierwszej połowie projekcji naturalną koleją rzeczy oczekuje się zagęszczenia atmosfery w dalszej części seansu, a taki przeskok z aury niezdefiniowanego zagrożenia w niebezpieczeństwo o racjonalnym podłożu mocno rozczarowuje. Kiedy cała tajemnica tak sprawnie akcentowana wcześniej zostaje rozwiana klimat dosłownie znika, a cały scenariusz zostaje sprowadzony do torturowania trzech (a właściwie dwóch) mężczyzn. Same pastwienie się nad ofiarami jest dosyć pomysłowe – nadpalone plecy przyklejone do blatu i odcięta powieka – acz oszczędne w ilości i przekazie. Dokładnie przyjrzeć możemy się jedynie efektowi pozbawienia człowieka powieki, pozostałe aspekty gore natomiast sprowadzono do szybkich migawek. Jedynie kreacja wychudłego, niemego oprawcy, z całą gamą iście demonicznych min niemalże mnie zahipnotyzowała. Tylko do aktorstwa Nuota Arquinta nie miałam żadnych zastrzeżeń. Wszystko inne, po klimatycznej pierwszej połowie najzwyczajniej w świecie mnie rozczarowało, łącznie z nieprzewidywalnym, acz mało pomysłowym finałem, istotnie żerującym na motywie jednego z ponadczasowych horrorów UWAGA SPOILER „Drabiny Jakubowa” KONIEC SPOILERA.

Pierwsza połowa „Cienia” jak najbardziej na plus, ponieważ to znakomity przykład umiejętnego wykorzystania znanej konwencji – z poszanowaniem napięcia i klimatu grozy. Druga część tymczasem w moim odczuciu niszczy wszystko, co twórcy wypracowali sobie wcześniej. Po sprawnym oddaniu na ekranie jednego często eksploatowanego w kinie wątku Zampaglione zabiera się za drugi mało odkrywczy motyw, z tą różnicą, że ten prowadzi tak mało zajmująco, jakby chciał powiedzieć, jak nie należy wykorzystywać konwencji. Innymi słowy: mogło być idealnie, a wyszło średnio.  

środa, 29 lipca 2015

Cordwainer Smith „Drugie Odkrycie Ludzkości. Norstrilia”


Paul Myron Anthony Linebarger pisywał pod wieloma pseudonimami, ale najbardziej spopularyzował przydomek Cordwainer Smith, pod którym tworzył opowiadania i powieść science fiction. Linebarger miał niedługie, acz intensywne życie – był ekspertem w dziedzinie wojny psychologicznej, działał w polityce, wykładał na Uniwersytecie Johna Hopkinsa politykę Azji, a w międzyczasie oczywiście pisał. Choć Linebarger nie zamykał się w jednym gatunku największą sławę zyskały jego dzieła science fiction, których akcję osadzono w tzw. świecie Instrumentalności. W ich skład wchodzi prawie trzydzieści opowiadań i jedna powieść. W publikacji wydawnictwa MAG znalazło się dwanaście krótkich form dających szeroki obraz niezwykłego uniwersum stworzonego przez Smitha i jedyna jego powieść, traktująca o czasach Instrumentalności. Wszystkie utwory ułożono w porządku chronologicznym, opracowanym na podstawie ich treści przez J.J. Pierce’a. Akcja wszystkich utworów rozgrywa się w dalekiej przyszłości, podzielonej na różne okresy w dziejach ludzkości. Dzieła Smitha zebrane razem dają nam prawie całościowy obraz świata wymyślonego przez tego nietuzinkowego XX-wiecznego pisarza. Chociaż każdy utwór skupia się na innej właściwości świata Instrumentalności, chociaż koncentruje się na innym wątku przewodnim to w tle przewijają się poznane wcześniej historie i postacie, wskazujące, że wszystkie dzieła science fiction Smitha należy rozpatrywać całościowo.

„Wszyscy zapomnieli, że człowieczeństwo to również niedoskonałość, zepsucie, że to, co idealne nie jest już zrozumiałe.”

Na początku ciężko zorientować się w specyfice uniwersum Smitha, a to dlatego, że zostajemy z nim skonfrontowani od środka. Autor wydał kilka opowiadań, których akcję osadził przed okresem prezentowanym w niniejszej publikacji, dlatego też na początku miałam pewne trudności w rozeznaniu się w owym uniwersum. Ale dezorientacja nie utrzymała się długo, w czym znacząco pomógł dojrzały, treściwy styl autora, streszczającego, co istotniejsze elementy świata Instrumentalności w zwięzłych, pobudzających wyobraźnię ustępach z wykorzystaniem długich, złożonych zdań, których treść nie pozostawiała miejsca na domysły. Smith odmalował w moim umyśle obraz zachwycającego, wręcz magicznego, ale też przerażającego świata, pełnego najróżniejszych, zasiedlonych przez ludzi i inne stworzenia planet i kontrolowanego przez lordów Instrumentalności. W wielkim skrócie (bo naprawdę nie sposób szczegółowo przytoczyć tego złożonego uniwersum w jednej recenzji) w wyobrażonej przez Smitha przeszłości panuje ścisła hierarchia. Na samym szczycie stoją lordowie Instrumentalności kontrolujący wszystko i wszystkich. Żyjący o wiele dłużej od ludzi, werbowani z ich rasy stanowią zbieraninę najróżniejszych osobowości, w których można odnaleźć zarówno okrucieństwo, jak i współczucie. Poniżej stoi rasa ludzka, również jak na nasze standardy, dzięki tzw. strunowi pozyskiwanemu na Narstrilii, żyjąca bardzo długo. Na początku ludzie, ściśle kontrolowani przez Instrumentalność nie mają żadnych trosk – żyją w utopijnym świecie, w którym każdy jest zdrowy, piękny i szczęśliwy, aż do tak zwanego Drugiego Odkrycia Ludzkości. Lordowie uświadamiają sobie, że doskonałość jest nudna, że egzystencja bez żadnych trosk dosłownie zabija ludzi. Wówczas urozmaicają ich byt odrobiną okrucieństwa: mordami, rozbojami, chorobami, bójkami itd., ale i tak ściśle kontrolowanymi (nie chaotycznymi, jak w naszych czasach). Najniżej w hierarchii stoją natomiast podludzie – zmodyfikowane zwierzęta, krótkowieczne krzyżówki ludzi i zwierząt, które traktuje się, jak niższą formę życia. Zniewoleni przez ludzkość wspólnie z przemyślnymi robotami, którym wdrukowano umysły niegdyś żyjących osobników, pracują dla rasy ludzkiej, aby ta w tym czasie mogła cieszyć się spokojną egzystencją. Portretując podludzi Smith wykazał się ogromną wrażliwością. Przytaczając zależności pomiędzy nimi i rasą ludzką autor zauważalnie czerpał z relacji człowieka i zwierzęcia, ubolewając nad zniewoleniem tych drugich przez pierwszych. Oprócz jakże dojrzałego moralizowania Smith wielokrotnie dotykał wątków, opartych na znajomych bolączkach i osiągnięciach ludzkości, ale posuniętych do ekstremum. Autor skonfrontował nas między innymi ze strachem przed nowotworami, w jednym opowiadaniu wspominając, że uśmierciły one wszystkie organizmy płci żeńskiej;  operacjami zmiany płci i wykorzystywaniem skazańców do celów medycznych. Dotykał również tematyki religijnej, ale nie w takim kształcie, jaki jest nam znany – jako przykład można przytoczyć historię dziewczyny-psa, która umiera nie za grzechy ludzkości tylko za miłość.

„Żadnego masowego przekazu poza rządowym. Informacje rodzą poglądy, poglądy rodzą masowe urojenia, a urojenia są źródłem wojen.”

Kiedy już przeczyta się dwanaście opowiadań Smitha osadzonych w świecie Instrumentalności, poprzedzających jego powieść „Norstrilię” ma się już duże rozeznanie w tych niesamowitych realiach. Krótkie utwory tak silnie rozbudziły moją wyobraźnię i tak zrozumiale objaśnili wszystkich części składowych tego uniwersum, że zapoznając się z dłuższą formą Smitha nie tyle byłam obserwatorką poszczególnych wydarzeń, ile ich czynną uczestniczką. „Norstrilia” opowiada o młodym farmerze, Rodzie McBanie, właścicielu Stanicy Zagłady, żyjącym w Starej Australii Północnej (inaczej planecie zwanej Norstrilią), która wzbogaciła się na produkcji środka na długowieczność, tzw. strunu, pozyskiwanego z chorych owiec. W świecie, w którym każdy posiadł telepatyczne moce, Rod niewładający właściwie tą zdolnością jest niepełnosprawny. Kiedy odkrywa, że ktoś chce go zabić kupuje niemalże całą Ziemię, co zaburza ustalony porządek. Chłopak opuszcza rodzinną planetę i wyrusza na Ziemię, gdzie w towarzystwie kobiety-kota przeżywa niezapomniane przygody.

Czytając „Norstrilię” szczerze żałowałam, że Cordwainer Smith napisał tylko tę jedną powieść science fiction. Już konstrukcja opowiadań ujawniała talent owego autora do snucia wielowątkowych historii, a powieść ostatecznie to udowodniła. „Norstrilię” w całości po raz pierwszy opublikowano w 1975 roku, wcześniej wydawano ją w częściach (jeden z fragmentów został nominowany do nagrody Hugo). Podobnie, jak w innych jego utworach w powieści Smitha krytycy dopatrywali się wpływu literatury chińskiej, co tak samo jak pozostałe części składowe książki poczytywali za plus. Dzięki fascynacji literaturą chińską Smith mógł natchnąć swój styl pewnego rodzaju, niezdefiniowaną, ale wyczuwalną mistyką, która w połączeniu z twardą, amerykańską fantastyką wręcz hipnotyzowała. To między innymi dlatego przygoda prostego farmera Roda McBana jest taka niezwykła, ale nie mniej istotne są również inne elementy składające się na tę powieść. Fabuła łączy w sobie klasyczne wątki szpiegowskie z odrobiną romansu i całymi, niezmierzonymi pokładami science fiction. Miszmasz gatunkowy wespół ze szczegółowo sportretowanym, pobudzającym wyobraźnię, niezwykłym uniwersum Smitha oraz iście hipnotycznym warsztatem pisarza sprawiają, że od „Norstrilii” zwyczajnie nie można się oderwać. Nieustająca akcja, dojrzałe obserwacje natury ludzkiej i oczywiście przekonujący, kompletny obraz rozległego świata osadzonego w przyszłości tak silnie angażują uwagę, wywołują tyle różnych emocji, że jak ma się za sobą ostatnią stronicę „Norstrilii” nie można oprzeć się poczuciu jakiejś straty – dogłębnemu smutkowi na myśl, że to już koniec, że to jedyna powieść science fiction w dorobku Cordwainera Smitha, że więcej takich perełek nie dostaniemy.

Wielbiciele prozy science fiction zasiadający do lektury „Drugiego Odkrycia Ludzkości. Norstrilii” muszą pamiętać, żeby wszystkie utwory zamieszczone w tej publikacji traktować, jako części składowe całości. Nie rozpatrywać poszczególnych historii w oderwaniu od pozostałych, bo wszystkie są ze sobą nierozerwalnie połączone nie tylko jednym zjawiskowym światem, ale również istotnymi fabularnymi detalami, które zebrane razem tworzą jedną, długą, wielowątkową historię. Jeśli z takim nastawieniem zasiądzie się do lektury opowiadań i powieści niezwykle utalentowanego Cordwainera Smitha to jestem przekonana, że znajdzie się w nich wszystko, czego od literatury science fiction można oczekiwać. Albo jeszcze więcej…

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 26 lipca 2015

„Dziwak” (2014)


Aaron podejmuje się nietypowego zlecenia. Ma przez jeden dzień filmować mężczyznę, Josefa w zacisznym zakątku w górach, gdzie stoi się jego domek letni. Zleceniodawca Aarona  zdradza mu, że ma złośliwego raka mózgu i pozostało mu tylko kilka miesięcy życia. W związku z tym Josef pragnie uwiecznić jeden dzień swojej egzystencji na użytek swojego syna, który ma niedługo przyjść na świat. Pierwsze godziny w towarzystwie Josefa uświadamiają Aaronowi, że ma do czynienia z ekscentrykiem, jednak z czasem coraz bardziej osobliwe zachowania zleceniodawcy wzbudzają w nim niepokój. Wkrótce Aaron nabiera przekonania, że Josef zagraża jego bezpieczeństwu.

Wspólne dzieło doświadczonego w kinie Marka Duplassa i „stawiającego pierwsze kroki” w pełnym metrażu Patricka Brice’a. Scenariusz spisali razem, kreacje pojawiających się w filmie postaci również przyjęli na siebie, ale za reżyserię odpowiadał wyłącznie Brice. Taka samowystarczalność, przejęcie większości zadań przy kręceniu filmu nie nastrajało entuzjastycznie, ale jak się okazało panowie spisali się tak dobrze, że ich przedsięwzięcie zyskało sobie uznanie krytyków. „Dziwaka” dystrybuowano głównie za pośrednictwem Internetu (Netflix), przedtem wyświetlając go na kilku festiwalach. Po premierze Duplass ogłosił, że planują z Bricem dokręcenie kolejnych dwóch części „Dziwaka”, rozciągając całą koncepcję fabularną na trylogię, ale z uwagi na inne zobowiązania musieli przełożyć pracę nad kontynuacjami. Choć całkowicie projektu nie zarzucili. Oficjalnie „Dziwaka” sklasyfikowano, jako horror komediowy podany w stylistyce found footage, co jest dla mnie niezrozumiałe. Tak, film w całości „nakręcono z ręki”, ale raczej próżno szukać tutaj narracji typowej dla horrorów, a prześmiewczych scen jest tak niewiele, że raczej nie przystoi wtłaczać „Dziwaka” w ramy komedii. Konstrukcja scenariusza i narracja przystają do filmowego thrillera i jako takowy rozpatrywany wypada całkiem przyzwoicie.

Jak już wspomniałam jedyne dwie role, które przewidywał scenariusz Duplass i Brice powierzyli sobie. Temu pierwszemu przypadła w udziale niełatwa kreacja tytułowego dziwaka, z czego wywiązał się wprost niesamowicie. Bogata mimika aktora umożliwiła mu nieprzesadzone, bardzo realistyczne akcentowanie drzemiącego w Josefie szaleństwa. Brice miał łatwiej, bo rzadziej wychodził przed kamerę (częściej ją dzierżył), ale już te krótkie sekwencje, podczas których filmował sam siebie udowodniły, że „stanowi dobry materiał” na odnoszącego sukcesy aktora, który właściwie bez żadnego wysiłku przekonującą mimiką i roztrzęsionym głosem potrafi pokazać najsilniejsze emocje. Na ogół nie przepadam za modą na tzw. „kręcenie z ręki”, ale akurat w tym przypadku taka narracja okazała się przydatna. Dość powiedzieć, że twórcy zadbali o stabilność obrazu, niemalże całkowicie rezygnując z rozchybotanych ujęć, ale stylistyka found footage podniosła również stopień realizmu scenariusza. Dzięki temu w relację obu mężczyzn wkradła się pewna intymność, miało się wrażenie, że żadna osoba z zewnątrz nie może być dopuszczona do rozgrywki pomiędzy nimi. A tej na pewno nie można podsumować mianem zwyczajnej. Choć główna oś fabularna oparta jest na często eksploatowanym w kinie grozy motywie (szaleniec z cechami stalkera) to już w szczegółach próżno szukać daleko idącej konwencjonalności.

Początkowo środek ciężkości fabuły przerzucono na postać Josefa. Po zawarciu transakcji z Aaronem mężczyzna właściwie od razu zdradza, że nie wszystko z nim w porządku, ale w pierwszej połowie filmu jego szaleństwo sprawia wrażenie zupełnie nieszkodliwego. Josef na użytek swojego jeszcze nienarodzonego syna odgrywa prześmiewcze scenki przed kamerą (kąpiel z wyimaginowanym niemowlęciem, taniec z maską wilka na głowie) oraz wykorzystuje każdą okazję, aby przestraszyć swojego dokumentalistę, przy czym żadna z owych jump scen nie odnosi pożądanego rezultatu. Ani razu nie uniosłam się z fotela i bynajmniej nie dlatego, że niniejsze wstawki nosiły jakieś znamiona przewidywalności – ich problem dotyczył raczej delikatności, akcentowania niewystarczająco głośną muzyką . Na szczęście z czasem twórcy zminimalizowali liczbę jump scenek na rzecz podskórnego napięcia, generowanego zarówno osobliwą relacją bohaterów, jak i pracą kamery. Z czasem jak można się tego spodziewać dziwaczny, ale pozornie nieszkodliwy Josef zamieni się w typowego stalkera, zafascynowanego Aaronem (można tutaj dopatrywać się delikatnego wydźwięku homoseksualnego). Fakty z życia prześladowcy, które zostaną nam z czasem wyjawione niczym nie zaskakują (już w pierwszych minutach filmu można bez zbytniego wysiłku je przewidzieć), ale poszczególne wydarzenia już mocno intrygują. Kiedy w drugiej połowie seansu Josef ukazuje swoją prawdziwą naturę i agresywnie wkracza w życie przerażonego Aarona klimat znacząco gęstnieje. Szczególnie da się to odczuć w trakcie nocnych sekwencji w domu ofiary stalkera, kiedy to oko kamery powoli przesuwa się po zaciemnionych kątach, aby z czasem skonfrontować nas z osnutymi gęstym mrokiem lokacjami na zewnątrz. Sekwencja z filmowaniem przez Josefa śpiącego Aarona, czy sylwetka tego pierwszego widoczna za przeszklonymi drzwiami (niepotrzebnie zakończona dowcipnym opadnięciem oprawcy na ziemię) w prosty, niewymuszony sposób, bez żadnego przekombinowania wprawiły mnie w stan całkiem sporego napięcia emocjonalnego. Nie jest to jeszcze mistrzostwo atmosfery grozy, ale jak na tak kameralny thriller naprawdę nie można narzekać. Smaczku drugiej połowie projekcji oprócz sukcesywnie gęstniejącego napięcia dodawało również skomplikowanie relacji Aarona i Josepha. W jednym z wywiadów Duplass stwierdził, że wraz z Bricem starali się oddać ograniczenie przestrzeni fizycznej i psychicznej ofiary stalkera (co udało im się wprost wyśmienicie), ale też zaakcentować nie tylko oderwanie od rzeczywistości prześladowcy, również jego ofiary. Aarona przerażają posunięcia Josefa, jest przytłoczony jego obsesją, uporczywym dążeniem do zaprzyjaźnienia się z nim, ale choć zdaje sobie sprawę z jego szaleństwa nie przykłada się do poszukiwania pomocy z zewnątrz (raz telefonicznie kontaktuje się z policją, ale nie dostarcza im nagrań Josefa i jego niepokojących prezentów). Ponadto z jakiegoś powodu, pomimo wszystkich znaków tak do końca nie wierzy, że grozi mu jakieś poważniejsze niebezpieczeństwo. Duplass i Brice bez wątpienia zachowaniem Aarona próbowali uświadomić widzom, że na co dzień przyjmują podobną postawę – są ślepi na drobne sygnały wysyłane przez ludzi, żyjąc w przekonaniu, że niebezpieczeństwo może grozić wszystkim tylko nie im. Do czego zaprowadzi Aarona taka postawa można się łatwo domyślić, ale biorąc pod uwagę wcześniejszą delikatność przekazu nie sposób przewidzieć okrucieństwa decydującej sceny – eskalacji zimnej, zwierzęcej przemocy.

„Dziwak” ma kilka wad – przewidywalną oś przewodnią fabuły, nieskuteczne jump sceny i kilka niepotrzebnie dowcipnych ujęć (w drugiej połowie, w pierwszej były potrzebne, aby zaakcentować ekscentryczność tytułowego bohatera), ale myślę, że pomimo tych mankamentów warto zapoznać się z tą wizją Marka Duplassa i Patricka Brice’a, choćby dla znakomicie oddanej warstwy psychologicznej, napięcia w drugiej połowie seansu oraz właściwie (co się coraz rzadziej zdarza) wykorzystanej stylistyki found footage. Arcydziełem bym „Dziwaka” nie nazwała, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie umilił mi nudnego wieczora.