niedziela, 29 listopada 2015

Stephen King, Joe Hill „W wysokiej trawie”


Rodzeństwo, Cal i Becky DeMuth, ruszają w długą podróż samochodem do rodziny. Dziewiętnastoletnia kobieta niedawno zaszła w ciążę z mężczyzną, który nie zamierza pomóc jej w wychowaniu dziecka i jeszcze nie zdecydowała się, czy wydać je na świat. Ma nadzieję, że pobyt z dala od rodzinnego domu i długa podróż u boku kochającego brata pomogą jej w podjęciu decyzji, ale jej plany zostają pokrzyżowane podczas przemierzania stanu Kansas. Przejeżdżając obok pola wysokiej trawy uszu rodzeństwa dobiega wołanie o pomoc. Po zaparkowaniu i rozeznaniu się w sytuacji dochodzą do wniosku, że w trawie zagubił się mały chłopiec, Tobin, wraz z matką, która z jakiegoś powodu próbuje ich przestrzec przed przekraczaniem granicy pola. Jednak rodzeństwo nie potrafi zignorować rozpaczliwych próśb chłopca. Podczas, gdy Becky stara się wezwać pomoc, Cal śmiało wkracza w wysoką trawę. Chwilę później jego siostra rezygnuje z beznadziejnych prób nawiązania połączenia z numerem alarmowym i rusza jego śladem, jednak pomimo kierowania się własnymi głosami rodzeństwo nie jest w stanie odnaleźć się w gąszczu traw. Niezwykłe właściwości pola uniemożliwiają im spotkanie oraz dotarcie do szosy. Na domiar złego to miejsce skrywa jeszcze jedną, przerażającą tajemnicę, potężną moc, która postawi na ich drodze kolejne zagrożenie.

„W wysokiej trawie” to nowela, będąca owocem współpracy ojca i syna, Stephena Kinga i Joego Hilla, po raz pierwszy opublikowana w 2012 roku na łamach magazynu Esquire. W Polsce ten niespełna 50-stronicowy utwór ukazał się w formie ebooka i audiobooka, co było jednym z powodów mojego tak długiego odkładania lektury. Drugim było spotkanie z pierwszym tekstem spisanym do spółki przez Kinga i Hilla, „Pojedynkiem na szosie”, wchodzącym w skład antologii „Jest legendą”, który swego czasu wielce mnie rozczarował. Jednak „W wysokiej trawie” zdecydowanie odbił się głośniejszym echem wśród czytelników, spotkałam się nawet z opiniami, że jest to jakoby wielki powrót starego, dobrego Kinga, który w ostatnich latach na polu literatury grozy nie popisywał się niczym szczególnym. Mimo wszystko sceptycznie podchodziłam do tych rekomendacji, podejrzewając, że są mocno przesadzone, ale na szczęście byłam w błędzie, a znając już pisarstwo Hilla śmiem podejrzewać, że znacząco przyczynił się do tak wysokiego poziomu niniejszego dzieła. Nie chciałabym, aby to zabrzmiało, jak deprecjonowanie Kinga, bo jego znakomity styl na pewno podniósł wartość narracyjną, ale świeżość i entuzjazm Hilla również przebija z tego tekstu, znacząco umilając lekturę. Razem panowie tworzą mieszankę wybuchową, której nigdy nie spodziewałabym się po miernym „Pojedynku na szosie”, jednego z najlepszych reprezentantów krótkiej formy literatury grozy ostatnich lat.

Tak oto Stephen King wraca do korzeni: motywu odludnego, cichego miejsca, stającego się areną przerażających wydarzeń. Swego czasu niekoronowany król literatury grozy doszedł do perfekcji w wykorzystywaniu potencjału drzemiącego w takich miejscach. Dla przykładu można choćby przytoczyć moim zdaniem zjawiskową „Desperację” oraz opowiadanie „Dzieci kukurydzy” zamieszczone w zbiorze „Nocna zmiana”. To drugie dziełko być może stanowiło inspirację dla Kinga i Hilla, wszak podobieństwa nie sposób przeoczyć, ale nawet jeśli to niewielką, bo akcja „W wysokiej trawie” podąża w zupełnie innym kierunku. Podczas, gdy w „Dzieciach kukurydzy” mieliśmy pole kukurydzy o szatańskich tendencjach i grupkę małoletnich wyznawców owego miejsca, nowela Kinga i Hilla traktuje o kawałku ziemi zarośniętym ostrą trawą mniej więcej dwumetrowej długości, posiadającą niezwykłe właściwości. To nie rzesza opętanych manią zabijania wyznawców jest głównym źródłem zagrożenia tylko milcząca natura, której przeznaczenia nie znamy. Błądząc wśród wysokich traw Calowi co prawda przychodzi na myśl, że okoliczni mieszkańcy składają ofiary temu przeklętemu miejscu, ale King i Hill nie zgłębiają tematu. Rezygnują z wyłuszczania roli, jaką odgrywa trawiaste pole w życiu miejscowych, zawężając akcję do położenia przyjezdnych, którzy na swoje nieszczęście padli jego ofiarą. Czyli King razem z Hillem obrali inną drogę niż ten pierwszy w „Dzieciach kukurydzy”, równie jeśli nie bardziej skuteczną w horrorze. Zrezygnowali z wyłuszczania historii tego miejsca i jego oddziaływania na okolicznych mieszkańców, co pomogło w wygenerowaniu aury tajemnicy, rozbudzającej ciekawość, ale też tak idealnie przenikającej się z atmosferą niezdefiniowanego zagrożenia, zewsząd czyhającego na protagonistów, że już za samą otoczkę autorom należą się pokłony. A przecież to nie jedyny superlatyw „W wysokiej trawie”.

„Zaczynamy od trzęsienia ziemi, a potem napięcie tylko wzrasta” – to parafraza słów przypisywanych Alfredowi Hitchcockowi, które znajdują zastosowanie w niniejszej noweli. Oczywiście, mocne uderzenie następuje dopiero po krótkim wstępie, w trakcie którego poznajemy Cala i ciężarną Becky, kochające rodzeństwo przemierzające samochodem Stany Zjednoczone w drodze do rodziny. W tym miejscu King nieco powściągnął swoje zamiłowanie do gawędziarstwa i szczegółowego portretowania bohaterów, ale i tak powiedziano dość, żeby zawiązać nić sympatii pomiędzy czytelnikiem (słuchaczem) i protagonistami. Preludium do właściwej akcji utworu następuje niedługo po zapoznawczym wstępie, gdzieś na odludnych terenach stanu Kansas. Przejeżdżając obok trawiastego pola Cal i Becky słyszą dziecięce wołanie o pomoc, wydobywające się z gąszczu, więc jak na dobrych obywateli przystało postanawiają to sprawdzić. Szybko odkrywają, że zagubionemu chłopcu towarzyszy kobieta, jego matka, która przestrzega ich przed wkraczaniem na pole. To wyraźny sygnał dla czytelników zaznajomionych z regułami gatunku, mający rozbudzić ich niepokój i przeświadczenie o nieuchronności tragedii, ale jak na konwencję horroru przystało w umysłach naszych bohaterów nie rozlegają się dzwonki ostrzegawcze. Jeszcze nie, ale kiedy już przekroczą magiczną linię oddzielającą szosę od traw, normalność od kuriozalności, szybko uświadomią sobie, że znaleźli się w pułapce. W miejscu, w którym traci się poczucie odległości, w którym nawet stojąc w miejscu człowiek na przemian oddala się i przybliża do celu. Zaburzenie reguł fizyki, prawideł jakimi rządzi się otaczająca nas rzeczywistość to jeden z najciekawszych motywów w literaturze i kinematografii grozy, a King i Hill dodatkowo podlewają go taką dawką napięcia i dosłownie przygniatającej atmosfery wszechobecnego, niepoddającego się racjonalnemu wytłumaczeniu zagrożenia, że chwilami naprawdę ciężko jest złapać oddech. Tak jakby coś przysiadło na klatce piersiowej odbiorcy nie pozwalając mu odetchnąć. A akcja tymczasem pędzi w zawrotnym tempie nie dając ani chwili wytchnienia, żadnego przestoju, który zachęciłby do chwilowej przerwy w lekturze. I rozwija się w doprawdy nieoczekiwanym, jak na standardy Kinga i Hilla kierunku. Ten pierwszy eksperymentował już z makabrą, najdobitniej w „Szkole przetrwania”, opowiadaniu wchodzącym w skład zbioru „Szkieletowa załoga”, więc nie wątpiłam, że w gore sprawdza się równie dobrze, co w nadnaturalnym, często psychologicznym horrorze, ale zupełnie nie spodziewałam się takiego gwałtownego skrętu z jednej konwencji w drugą. A to wszystko z zachowaniem niebotycznie wysokiego poziomu, na który nowela wspięła się w pierwszej połowie. Plastyczność opisów aktów kanibalistycznych i okaleczonych ciał tak oddziaływała na wyobraźnię, że w pewnym momencie, ściślej pod koniec, miałam nawet wrażenie, że podczas swojego obcowania z gatunkiem nigdy się z czymś takim nie spotkałam, ale to była oczywiście tylko ułuda, chwilowe zaćmienie wywołane bezbłędnym stylem Kinga i Hilla. UWAGA SPOILER W końcu podobny motyw widziałam już w „Ludożercy” Joego D’Amato KONIEC SPOILERA tyle, że słowo pisane zawsze silniej na mnie oddziaływało niż obraz. Nic więc dziwnego, że w chwili szczytowej makabry, w momencie, w którym autorzy bez żadnych oporów moralnych poszli na całość, poczułam mdłości. Zabrzmi to dziwacznie, ale chwała autorom za to – tak oto udowodnili, że stylistyka gore nie ma przed nimi żadnych tajemnic, że doskonale znają jej rolę w sztuce i potrafią wręcz zgwałcić nią czytelnika, tak dotkliwe, że jeszcze długo po skończonej lekturze w jego umyśle zapewne będą się pojawiać przebłyski tego posuniętego do ekstremum spektaklu obrzydliwości. Nie wiem, czy summa summarum nowela „W wysokiej trawie” jest równie drastyczna, co „Szkoła przetrwania” Kinga - ilością krwawych wątków pewnie nie, ale nad jakością bym się zastanowiła.

„W wysokiej trawie” uderza z podwójną siłą – pięścią Stephena Kinga i kopniakiem Joego Hilla. Na niespełna pięćdziesięciu stronicach obaj pisarze pokazali niemalże wszystko, co w ich twórczości najlepsze, z tak zaskakującą perfekcją przeplatając dwie zgoła odmienne stylistyki literatury grozy, z taką dbałością pochodząc do klimatu i makabry, że aż zapragnęłam, aby kiedyś razem stworzyli coś dłuższego. Jakiś powieściowy horror, w którym z taką samą maestrią pokazaliby na co ich stać. Efekt tego przedsięwzięcia jest tak zjawiskowy, że raczej nie dziwią plany przeniesienia tej historii na ekran, najprawdopodobniej już w 2016 roku, ale doprawdy wątpię, żeby film dorównał owemu arcydziełu literatury grozy. Tak, arcydzieło to słowo, które najpełniej definiuje klasę „W wysokiej trawie”, przynajmniej w mojej ocenie.

piątek, 27 listopada 2015

„Paranoja” (1963)


Przed jedenastoma laty, Eleanor i Simon Ashby, stracili rodziców w katastrofie lotniczej. Niedługo potem ich brat, Tony, popełnił samobójstwo rzucając się do morza z urwiska. Mieszkający z ciotką, Harriet, w okazałej rodzinnej rezydencji Eleanor i Simon nie utrzymują ciepłych stosunków. Kobieta nadal tęskni za Tonym, więc kiedy zaczyna go widywać rodzina jest przekonana, że przygnębienie po stracie bliskich w końcu doprowadziło do jej rozchwiania psychicznego. Do czasu, aż mężczyzna przekracza próg domu Ashbych, utrzymując, że jest Tonym. Eleanor nie posiada się ze szczęścia, ale Simon i Harriet od początku podchodzą do niego z dużą nieufnością. Mimo, że przybysz zna wszystkie najważniejsze fakty z życia Ashbych podejrzewają, że padli ofiarami mistyfikacji, mającej na celu przejęcie majątku, który bez Tony’ego należałby się jego bratu. Wizja rychłej utraty dziedzictwa popycha Simona do radykalnych kroków.

Powstała na fali popularności „Psychozy” Alfreda Hitchcocka brytyjska „Paranoja” wyreżyserowana przez Freddiego Francisa nigdy nie przebiła się do szerokiej opinii publicznej z takim impetem, jak jej poprzedniczka. Nie upatrywałabym się tutaj winy w jakości filmu, bo choć istotnie jest o klasę słabszy od arcydzieła Hitchcocka to i tak utrzymuje wysoki poziom, w absolutnie wszystkich sferach. Bardziej prawdopodobną przyczyną małej popularności „Paranoi” jest niewystarczająca dystrybucja na świecie. Jimmy Sangster luźno oparł swój scenariusz na powieści Josephine Tey pt. „Bartłomiej Farrar”, przy okazji nastręczając niektórym trudności z klasyfikacją gatunkową. Film najczęściej przypisuje się do thrillera i horroru, ale choć twórcy miejscami poruszają się na skraju ram gatunkowych klasycznego kina grozy ani razu nie przekraczają owej „magicznej granicy”, pozostając po stronie dreszczowca. Często przewijająca się w recenzjach informacja, że „Paranoja” powstała na fali popularności genialnej „Psychozy” sprawiła, że od dłuższego czasu miałam na uwadze ten tytuł, ale słaba dostępność kazała mi uzbroić się w cierpliwość. Czasami czekanie z utęsknieniem na okazję do zapoznania się z jakimś dziełem nie popłaca, bo na końcu spotyka nas rozczarowanie, ale w tym konkretnym przypadku ze mną było zgoła inaczej. Po latach oczekiwania w końcu zostałam nagrodzona niezwykle zajmującym dreszczowcem, który miał wszelkie predyspozycje do zawojowania wielkich ekranów w większości krajów świata w czasach swojej świetności. Ba, niczego mu nie brakuje, aby trafić również do współczesnych widzów, pod warunkiem, że nie przeszkadzają im produkcje zrealizowane w czerni i bieli, bo technicznie prawie wcale nie poddał się próbie czasu.

Większą część akcji „Paranoi” osadzono w okazałej rezydencji szanowanej, bogatej rodziny Ashbych, która wiele w życiu przeszła. Tragedie sprzed laty rzutują na ich obecną egzystencję, stając się przyczynkiem do iście interesującej intrygi, oddanej z poszanowaniem wszelkich zasad budowania suspensu na miarę samego Alfreda Hitchcocka. Na początku trudno się rozeznać, w którym kierunku podąży scenariusz, bo Sangster z wprawą prawdziwego wirtuoza przeskakuje z jednej możliwej ewentualności w drugą. Zachowanie zrozpaczonej po stracie ukochanego brata przed laty, Eleanor, widującej jego sylwetkę w oddali początkowo każe widzom podzielać przekonanie jej domowników, że kobieta powoli, acz nieuchronnie osuwa się w otchłań szaleństwa. Nieegzaltowana mimika, wyważona ekspresja, szczególnie w chwilach ataków histerii odtwórczyni tej roli, Janette Scott, wręcz hipnotyzuje, dodając sporo realizmu opowiadanej historii. Z drugiej strony nie można nie dopatrywać się w jej rzekomych halucynacjach potencjalnej ingerencji nadprzyrodzonego. Przez jakiś czas ma się wrażenie, że kobieta jest jedyną osobą zdolną ujrzeć ducha zmarłego brata. To właśnie jeden z tych momentów, o których wspomniałam wyżej, chwila, w której scenarzysta stanął na rozstaju. Mógł podążyć w stronę klasycznej ghost story, ale zdecydował się na model rodem z najlepszych dreszczowców Alfreda Hitchcocka, w których to człowiek ma rozbudzać niepokój u odbiorcy. Gwoli ścisłości mężczyzna, w którego zjawiskowo wcielił się Oliver Reed, pokazując nam targanego szaleństwem, narcystycznego Simona, wyczyniającego takie cuda ze swoją poddającą się całej gamie zachwycających grymasów twarzą, że wprost nie można oderwać od niego oczu. I nie dać się oczarować iście diabolicznej osobowości niedoszłego dziedzica. Dystrybucja dystrybucją, ale i tak nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego tak zwani znawcy kina, którym dane było obejrzeć „Paranoję” nie zdołali z większą skutecznością wynieść postaci Simona Ashby’ego na piedestał, dlaczego o tym konkretnym czarnym charakterze chociaż nie wspomina się w licznych zestawieniach najlepiej oddanych na ekranie szaleńców. Opętany żądzą dziedzictwa pokaźnego majątku, rozrzutny alkoholik z diabelskim błyskiem w oku, romansujący z kobietą podającą się za pielęgniarkę (jej stateczna mimika przypominała sznyt Tippi Hedren z niektórych sekwencji „Ptaków” i "Marnie"), gotowy pozbyć się własnej siostry byle ziścić marzenia, ilekroć pojawi się na ekranie dosłownie zasłania pozostałych członków całego „dramatu”. Przy nim nawet niezwykle przekonująca Scott usuwa się w cień, więc założenie, że Reed dosłownie skradł tę produkcję nie będzie chyba na wyrost…

Piętrowa intryga „Paranoi”, w której to każdorazowe sfinalizowanie jednego zagadkowego wątku jest równocześnie początkiem kolejnego, jeszcze bardziej rozbudzającego wyobraźnię to obok Reeda zdecydowanie najsilniejsza część składowa dokonania Freddiego Francisa. Jak na film z lat 60-tych XX wieku „Paranoja” bazuje na całkiem skomplikowanym scenariuszu, którego absolutnie wszystkich wątków nie sposób jednoznacznie zinterpretować przynajmniej do połowy seansu. Kiedy już utwierdzamy się w przekonaniu, że nie mamy tutaj do czynienia z opowieścią o duchach, kiedy „na scenie” pojawia się mężczyzna podający się za Tony’ego zaczynamy podzielać wątpliwości Simona i Harriet, co do jego osoby, które scenarzysta stopniowo rozwiewa jego kompleksową wiedzą o rodzinie Ashbych. Jedynie Eleanor bezkrytycznie wierzy w jego zapewniania UWAGA SPOILER i gdyby nie odrobinę za bardzo pośpieszne objaśnienie szczegółów owego wątku, przekazanie na użytek widzów całej prawdy o przybyszu, fabułę można było nacechować szokującym dla ówczesnej opinii publicznej motywem rzekomego kazirodztwa KONIEC SPOILERA. Ale to właściwie jedyny niedostatek w fabule, który rzucił mi się w oczy, dosyć znaczący, ale późniejsze wydarzenia w rezydencji Ashbych niemalże całkowicie mi go zrekompensowały. Napięcie i podskórną grozę wypływającą z burzliwych relacji międzyludzkich oraz profesjonalnych, mrocznych zdjęć (jedynie ścieżka dźwiękowa nie pasowała mi do poszczególnych wydarzeń, a chwilami wręcz wywoływała ból głowy swoją nachalnością) akcentowano dosłownie przez cały czas trwania filmu, ale momenty szczytowej grozy następują dopiero pod koniec w kaplicy, kiedy to szaleństwo trawiące rezydencję Ashbych nabiera wreszcie fizycznego, dosłownego kształtu. Sekwencje z uzbrojoną postacią w iście niepokojącej masce na twarzy i ujęcia odrealnionego Simona uderzającego w klawisze z błogim wyrazem twarzy natchnięto wręcz nieznośną dawką grozy, dodatkowo nieustannie podtrzymując aurę rychłego niebezpieczeństwa, które prowadzi do standardowego finału, bez wbijającego się w pamięć zwrotu akcji, ale za to popisującego się doskonałym warsztatem Reeda (moment, kiedy zbiega ze schodów z przerażająco wykrzywioną twarzą zapewne zostanie w mojej pamięci na zawsze).

Jeszcze raz powtórzę: „Paranoja” w najmniejszym stopniu nie zasłużyła sobie na tak małą popularność. Więcej, to jeden z tych klasycznych dreszczowców, które powinny przetrwać próbę czasu, nie odchodząc w zapomnienie i stanąć tuż za najlepszymi dokonaniami Alfreda Hitchcocka, zachwycając kolejne pokolenia widzów. Scenariusz, aktorstwo, profesjonalna realizacja i wreszcie niezwykłe wyczucie klimatu oraz napięcia twórców zebrane razem wyłaniają przed nami prawdziwie nietuzinkowe kino, z którym koniecznie trzeba się zapoznać, bez przykładania wagi do jego niskiej oglądalności.

środa, 25 listopada 2015

„Howl” (2015)


Nocny pociąg pasażerski rusza z Londynu z kilkoma podróżnymi w środku. Zawiedziony brakiem spodziewanego awansu konduktor Joe, jak zwykle sprawdza bilety, po czym zasypia w odosobnionym przedziale. Budzi go nagłe zatrzymanie pociągu pośrodku zalesionych, angielskich terenów, z dala od cywilizacji. Maszynista wychodzi na zewnątrz, celem odnalezienia przyczyny awarii, ale nie wraca z powrotem. Pasażerowie namawiają Joego, aby wyruszyli pieszo do najbliższej stacji. Jednak niedługo po wyjściu z pociągu zostają zaatakowani przez człekokształtne zwierzę, które na powrót zapędza ich do pociągu. Przerażeni podróżni barykadują się w środku, w nadziei na rychły ratunek. Tymczasem stworzenia zamieszkujące tutejsze lasy osaczają ich, traktując jak zwierzynę przeznaczoną na pożarcie.

Paul Hyett wielbicielom kina grozy dał się poznać przede wszystkim, jako charakteryzator i ogólnie ekspert od efektów specjalnych. Pracował między innymi przy takich obrazach, jak „Zejście”, „Doomsday” i „Eden Lake”, jako reżyser i współscenarzysta natomiast debiutował w 2012 roku „Ponurym domem”. Od tego czasu, aż do teraz nie nakręcił żadnego filmu. Brytyjski „Howl” na podstawie scenariusza Marka Huckerby’ego i Nicka Ostlera zapewne nie będzie przepustką dla Hyetta do wielkiej reżyserskiej kariery, pomimo całkiem pozytywnych opinii krytyków. Efekt najprawdopodobniej nie urzeknie miłośników kina głównego nurtu oraz tych fanów gatunku, którzy są już zmęczeni standardowymi rąbankami nawet jeśli wyróżnia je zgrabny klimat. Ja na szczęście nie jestem nastawiona antypatycznie do prostych, jednowątkowych historyjek, nastawionych na sukcesywną eliminację bohaterów.

Współczesne kino grozy uczuliło mnie na plastikowe zdjęcia – ilekroć sięgam po jakiś nowszy twór podświadomie przygotowuję się na sztuczne widowisko, które już nie tylko efektami specjalnymi, ale również oprawą wizualną zakrzyknie, że przynależy do obecnej dekadenckiej dla filmowego horroru epoki. Scenografię i klimat „Howl” również stworzono w oparciu o zdobycze nowoczesnej techniki, ale co zdarza się bardzo rzadko, twórcy potrafili przekuć to na korzyść produkcji. Zdjęcia „z lotu ptaka” stojącego na odludziu pociągu w nocnej ciemności, ze ścianą skąpanych w gęstej mgle drzew po obu stronach torów i zacinającym deszczem robiły wrażenie, pomimo maniakalnej staranności operatorów (w horrorach na ogół bardziej trafia do mnie realizatorska niedbałość będąca domeną niskobudżetowych tworów niż profesjonalna, dopieszczona praca kamer). Metaliczną kolorystyką „Howl” chwilami przywodzi na myśl „Underworld”, któremu nie można odmówić efekciarstwa, ale Hyett zdołał wykrzesać z owego sznytu maksimum korzyści dla klimatu. Lwia część akcji rozgrywa się wewnątrz pociągu (czym scenariusz nasuwa delikatne skojarzenia z „Lękiem” z 2004 roku, czy „Nocnym pociągiem z mięsem”, z tą różnicą, że tam mieliśmy metro), który nocną porą utknął w miejscu oddalonym od cywilizacji. Bohaterów jest całkiem sporo i stanowią oni całkiem zajmującą zbieraninę zróżnicowanych osobowościowo postaci: od aroganckiej nastolatki i jasnowłosej karierowiczki, przez egoistycznego kobieciarza i wyciszonego młodego mechanika po parkę staruszków, mola książkowego i otyłego chłopaka. Ponadto mamy maszynistę, który ginie jako pierwszy, pracownicę kolei i rozkochanego w niej głównego bohatera, kolegę z pracy Joego (strasznie manieryczny Ed Speleers). Właściwa akcja zawiązuje się dosyć szybko, już po kilkunastu minutach projekcji tyle, że mówiąc o akcji nie mam na myśli jakichś odkrywczych rozwiązań fabularnych, czy nadmiernej komplikacji. W sumie to scenarzyści odżegnują się nie tyle od dużej, co od jakiejkolwiek komplikacji, ciągnąc całą fabułę na jednym wątku (nie licząc relacji międzyludzkich), czyli atakowaniu zagubionych protagonistów przez człekokształtne stwory. I przede wszystkim tym zdobyli sobie moją przychylność. Nie wiem, jak inni, ale ja stęskniłam się za prostymi, nieprzekombinowanymi horrorami. W XX wieku wiodły prym, ale obecnie coraz więcej twórców odchodzi od tej tradycji w stronę, często bzdurnego, niepotrzebnego skomplikowania. Hyett pokazał, że proste rozwiązania fabularne w tym gatunku również mają rację bytu, nawet w XXI-wiecznych produkcjach. 

Przy całej mojej sympatii do nieprzekombinowanych scenariuszy horrorów myślę, że „Howl” nie oglądałoby mi się tak dobrze, gdyby nie oprawa audiowizualna. O zdjęciach na zewnątrz już wspomniałam, ale nie mogę pominąć milczeniem mrocznego wnętrza pociągu. Wąskich przedziałów, w których co jakiś czas gaśnie światło, bądź migają żarówki, wywołujących iście klaustrofobiczne odczucia. Prowizorycznie zabarykadowane drzwi i okna, które co jakiś czas szturmują agresywne, mięsożerne stworzenia wzbogacają klimat pożądaną dawką napięcia, które w połączeniu ze znakomitą ścieżką dźwiękową i umiejętną grą światłem i cieniem miejscami osiągają iście piorunujący efekt. Ponarzekać muszę natomiast na sylwetki potworów, które miały być wilkołakami, ale ich bytowanie również za dnia i wygląd zewnętrzny odbiegały od klasycznych sylwetek owych monstrów, do których przyzwyczaiło nas kino. Twórcy chcieli chyba nieco poeksperymentować z ich sylwetkami, co się chwali, ale kierunek, jaki obrali przy ich charakteryzacji w większości do mnie nie trafiał. W większości, bo przemiana jednej z pasażerek pociągu w przywodzącą na myśl skojarzenia z myszopodobnym stworem była pomysłowa i zadowalająco oddana na ekranie. Ale pozostałe sylwetki owych „niewilkołaczych wilkołaków” wydały mi się nieco przekombinowane, a miejscami nawet zabawne – żarzące się w oddali oczy stworów na plus, ale ilekroć wychodzili z cienia miałam wrażenie, że protagonistom przyszło zmierzyć się z jaskiniowcami, a nie stricte wilkołakami. Ubolewam również nad oszczędnym epatowaniem gore. Zupełnie nie wiem, dlaczego twórcy uderzyli w tak dalece idący minimalizm, skoro dwie dosłowne sceny charakteryzowały się tak dużym stopniem realizmu. Poszarpana rana na nodze starszej kobiety jawiła się bardzo autentycznie, a wyjadanie wnętrzności nastolatki, choć w dużym stopniu skryte w mroku rozbudzało wyobraźnię. Bardziej niż liczne ujęcia spływających posoką okienek w pociągu. Mnogość ofiar obiecywała krwawe widowisko, ale niestety większość mordów rozgrywała się poza kadrem, co nie szkodziło nastrojowi, ale już zadziało spadkowo na poziom dynamiczności. Akcję budowano na reakcjach pozostałych przy życiu protagonistów na widok śmierci współpasażerów oraz ich beznadziejnych próbach wydostania się z tej przemyślnej pułapki – też dobrze, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że byłoby jeszcze ciekawiej, gdyby twórcy dodali ze dwie-trzy krwawe sekwencje.

Ogólnie jestem zadowolona z projekcji „Howl”, bo choć co nieco można było poprawić to film Paula Hyetta i tak nie wpadał w denerwującą monotonię, a oprawa wizualna, jak na standardy współczesnego kina grozy wręcz zachwycała. Nie jest to być może twórca, który sprawdzałby się w typowych rąbankach, pełnych graficznych scen mordów, ale znajomości prawideł budowania angażującego uwagę podskórnego napięcia i zgrabnego klimatu osaczenia odmówić mu nie mogę. Tym oraz prostotą fabularną twórcy „Howl” mnie przekonali. Chyba wystarczy, żeby polecić tę produkcję fanom horrorów wtłoczonych w schemat rąbanek, ale bardziej bazujących na nastroju, aniżeli aspektach gore. 

wtorek, 24 listopada 2015

Dan Simmons „Upadek Hyperiona”


Wygnańcy szturmują planetę Hyperion, na której otwierają się Grobowce Czasu. Pielgrzymi, którzy dotarli w rejony żerowania legendarnego potwora zwanego Dzierzbą są ostatnią nadzieją ludzkości, z czego doskonale zdaje sobie sprawę przewodnicząca Senatu, Meina Gladstone. Druga cybrydowa rekonstrukcja Johna Keatsa, Joseph Severn, w snach jest niemym obserwatorem najważniejszych wydarzeń z wszechświata, również tych mających miejsce na Hyperionie. Gladstone wykorzystuje go w charakterze rysownika oraz informatora, ale swoje polityczne posunięcia w dużej mierze podporządkowuje prognozom TechnoJądra. Do czasu, aż nad całą Hegemonią Człowieka zawisa widmo rychłej zagłady, a wszystkie fakty wskazują na knowania SI przeciwko ludzkości. Dążąca do stworzenia Najwyższej Inteligencji Sztuczna Inteligencja, do tej pora współpracująca z Hegemonią Człowieka obraca się przeciwko niej. Problemem jest jedynie Hyperion, którego przez wzgląd na niezwykły charakter Grobowców Czasu TechnoJądro nie jest w stanie uwzględnić w swoich obliczeniach, planeta jest zmienną, której roli nie sposób przewidzieć w kształtowaniu przyszłości. Podobnie legendarny Dzierzba, przysłane z przyszłości monstrum, mające do wypełnienia ważne zadanie w tych niepewnych czasach.

Choć moja niedawno rozbudzona miłość do twórczości Dana Simmonsa nie słabnie, nie jestem w stanie rozpatrywać jego osławionego „Hyperiona” w kategoriach najlepszego dokonania, jak podkreśla to wielu innych czytelników. Pierwsza część serii science fiction, rozgrywająca się w dalekiej przyszłości jest nietuzinkowa i diablo zajmująca, ale w porównaniu do drugiej, „Upadku Hyperiona” (i kilku innych jego dzieł, chociażby „Trupiej otuchy”, „Terroru”, czy „Ilionu”), z subiektywnego punktu widzenia wypada słabiej. Obsypany nagrodami i nominacjami, doceniony przez krytykę oraz wielbicieli gatunku, po raz pierwszy wydany w 1990 roku, „Upadek Hyperiona”, podobnie jak jego poprzednik, dzisiaj jest już pozycją kultową, lekturą obowiązkową dla miłośników science fiction, rozmiłowanych nie tylko w zatrważających wizjach potencjalnej przyszłości ludzkości, ale również perfekcyjnych stylach pisarzy, dosłownie nadających realnych kształtów fantastycznym światom, wykreowanym przez ich nieskończenie rozległą wyobraźnię. Dan Simmons należy właśnie do tej grupy autorów, wybitnych jednostek, które posiadły rzadki dar i wykorzystują go do oczarowywania czytelników.

„W przyszłość wiodą tylko dwie drogi […] Wojna i całkowita niepewność jutra, albo pokój i stuprocentowo pewne unicestwienie. Wybrałam wojnę.”

Podobnie, jak część pierwsza „Upadek Hyperiona” nawiązuje do twórczości angielskiego poety, Johna Keatsa. Tytuł jest taki sam, jak jego niedokończony z powodu śmierci poemat, tematyka również miejscami zbiega się z jego utworem, podobnie jak postać głównego bohatera, cybryda, będącego rekonstrukcją poety. Wydarzenia, w centrum których tkwi rysownik, Joseph Severn, autor przedstawił w narracji pierwszoosobowej, z jego subiektywnego punktu widzenia. Ale już sny cybryda będące odbiciem rzeczywistości, najczęściej wybiegające na planetę Hyperion, ale nie tylko tam, sportretowano w trzeciej osobie. W ten sposób dostajemy silnie angażującą uwag cechuje  się innymi superlatywami (negatywów nie ma). Przygody pielgrzymów na Hyperionie, gdzie są zmuszeni stawić czoła kolczastemu, metalicznemu potworowi, zwanemu Dzierzbą, który jak Terminator przybył do ich świata z przyszłości w przeważającej mierze obfitują w przerażające incydenty, bardziej przystające do horroru, aniżeli typowej fantastyki naukowej. Otwierające się Grobowce Czasu, w których przebywają pielgrzymi wzmagają siłę prądów temporalnych, a co za tym idzie zmuszają niektórych podróżników do mimowolnego podróżowania w czasoprzestrzeni, z morderczym Dzierzbą u boku. Nie sposób, nawet zdawkowo, przytoczyć wszystkich tchnących nieznośną wręcz grozą zdarzeń mających miejsce na Hyperionie, bo pomysłowość Simmonsa nie zna granic, jeden fantastyczny wątek z udziałem jednego pielgrzyma zaraz zastępuje inny, jeszcze wspanialszy, w którego centrum tkwi inny śmiałek. Ale choć mamy tutaj do czynienia z istnym zalewem nieprzypadkowych, zgrabnie połączonych wątków, z których każdy stanowi niezbity dowód intensywnej, niczym nieograniczonej wyobraźni autora, nie można przemilczeć moim zdaniem najbardziej charakterystycznego elementu świata Dzierzby. Cierniowe drzewo, na które monstrum nadziewa ciała ludzi, skazując ich na wieczne, nieustanne męki poza czasem i przestrzenią w podtekście może być analogią egzystencji na tym padole, gdyż jak zauważa w pewnym momencie Severn żyjemy po to, aby cierpieć. W ten aż nadto makabryczny sposób Simmons zgrabnie przemyca do mitologii Dzierzby uniwersalną prawdę, ale jego filozoficzne rozważania na tym się nie kończą. Choć drugą warstwę fabularną autor natchnął bardziej wymownymi, łatwiej poddającymi się trafnej interpretacji rozważaniami egzystencjalnymi, uważny czytelnik zauważy, że wydarzenia mające miejsce na Hyperionie również przekazują ważne prawdy, mające odbicie w naszym, doczesnym życiu. Poza cierniowym drzewem i przemyśleniami pielgrzymów dużą rolę w tamtejszych wydarzeniach odgrywa krzyżokształt, pasożyt żerujący na DNA, mający moc wskrzeszać swojego nosiciela po śmierci, równocześnie każdorazowo ograniczając zasięg jego inteligencji. Krzyżokształt w wielkim skrócie bytując w ciele gospodarza skazuje go na cierpiętniczą egzystencję, aby następnie powołać go do życia w postaci mentalnie cofniętej. Analogia do bezrozumnego koegzystowania ze Sztuczną Inteligencją, przy czym Simmons zatrzymał się na dłużej na drugiej płaszczyźnie „Upadku Hyperiona”, idealnie dopełniającej się z pierwszą.

„Rzecz w tym, że ta choroba, to… szaleństwo, które doprowadziło do zagłady całych rozumnych ras i zniszczenia zamieszkiwanych przez nie światów, jest owocem grzesznej symbiozy. […] Ludzkości z TechoJądrem! […] Człowieka i stworzonych przez niego mechanicznych inteligencji. Kto na kim pasożytuje? Tego już nikt nie potrafi stwierdzić, ale jest to owoc zła, twór przeciwny naturze.”

Wydarzenia, którym na jawie świadkuje Joseph Severn w przeważającej mierze rozgrywają się w politycznym światku, pełnym niejasnych intryg, knowań i manipulacji. Sprawujący władzę nad Hegemonią Człowieka, z przewodniczącą Senatu Meiną Gladstone na czele za wszelką cenę próbują odeprzeć atak Wygnańców, opozycjonistów wrogo nastawionych do Sztucznej Inteligencji, której większość planet z ich galaktyki ochoczo się podporządkowała. Simmons wręcz przepełnia tę warstwę fabularną polityczno-filozoficzno-teologicznymi rozważaniami, z których przebija iście pesymistyczny obraz naszej zdeprawowanej rasy. W ten oto sposób autor zaserwował mi cały ciąg niezwykle absorbujących wydarzeń, które zachwycały równie mocno, jak stricte horrorowe incydenty na Hyperionie. Przekonał mnie okrutną prawdą, którą od lat podzielam tyle, że nie potrafiłabym ująć jej w takie słowa, jak uczynił to prawdziwy mistrz prozy. Zaczyna od przemówienia Gladstone na użytek obywateli, w której przewodnicząca próbuje przekonać wszystkich o korzyściach płynących z wojny. W myśl już z definicji sprzecznej, ale przez lata determinującej poczynaniami niektórych znanych nam przywódców państw, zasady, że bez wojny nie ma pokoju. W „Sercach Atlantydów” Stephen King napisał, że zabijanie dla pokoju jest jak pieprzenie się dla cnoty i właśnie w tego rodzaju pacyfistyczny przekaz uderza Simmons. Tyle, że czyni to w cyniczny sposób, wtłaczając w usta Gladstone i innych polityków wyświechtane frazesy, wynoszące wojenne idee do rangi sztuki. A ludzie to wchłaniają i w większości bezrozumnie przytakują swoim przywódcom. Idealistyczne przemówienia przewodniczącej Senatu skierowane do obywateli to jedynie zasłona, skrywająca jej prawdziwe, szlachetniejsze motywy w dodatku w pewnym momencie przewrotnie przekształcające krytykę wojny w absolutną konieczność. I tutaj nie przesadzając muszę oddać autorowi „Upadku Hyperiona” pokłon – za niejednoznaczną, wielowarstwową kreację owej bohaterki. Obok rozważań stricte politycznych Simmons na kartach tej książki konfrontuje nas z jeszcze bardziej fenomenalną debatą natury filozoficzno-teologicznej, w której ścierają się trzy frakcje przewodnictwa duchowego. Kościół Dzierzby i templariusze oddający cześć Naturze wychodzą z założenia, które podzielam, że wszechświat choruje na raka, którym jest nasza niszczycielska rasa. Tępiąca wszystkie gatunki, które napotka na swoje drodze ludzkość nie potrafi dostosować się do wszechświata, próbując nagiąć go do swojej woli. Ich zdaniem jedynym ratunkiem dla dogorywających światów jest wycięcie nowotworu, całkowita zagłada pasożyta, jakim jest człowiek, czemu z kolei przeciwstawiają się katolicy. Simmons miejscami przedstawił tę wiarę w kategoriach głosu rozsądku, zrównoważonych wyznawców Boga, którzy stają w obronie ludzkości, ale ich argumenty w moich oczach wypadają o wiele mniej przekonująco, aniżeli radykalne tezy ich oponentów. Z rozważań filozoficzno-teologicznych oprócz nagiej prawdy o nas samych przebija niezwykła empatia autora, namyślającego się, jak wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy egzystowali w zgodzie z innymi gatunkami. To utopia, a i owszem, ale człowiek aż się zastanawia, co jest z nami nie tak, dlaczego podążamy drogą zniszczenia prowadzącą do samounicestwienia, skoro prawdziwy, wspólnotowy raj jest na wyciągnięcie ręki. Może z powodu naszego uzależnienia od technologii. Simmons mówi wprost, że tak bardzo zatraciliśmy się w tworach własnych rąk, że dopuściliśmy, aby przewyższyły nas inteligencją i sprytem. „Upadek Hyperiona” kompleksowo roztrząsa zagadnienia niszczącej techniki, wychodząc z podobnego założenia, co Dean Koontz, który również na kartach swoich książek często rozpościera przed nami wizję upadku człowieczeństwa na skutek wrogiej działalności technologii. Simmons mówi wprost, że dobrowolnie oddaliśmy nasze jestestwo materii nieożywionej, czym wkrótce możemy sprowadzić na siebie niebezpieczeństwo ze strony technologii, którą sami stworzyliśmy. Znana, często eksploatowana w science fiction wizja buntu maszyn, ale dzięki niezwykłej wrażliwości Dana Simmonsa i jego dojrzałemu warsztatowi dogłębnie wstrząsająca i wbijająca się w świadomość czytelnika niczym najprawdziwszy sztylet.

Arcydzieło! Tak, „Hyperion” w moim mniemaniu nie urósł do tej rangi, bo brakowało mu narracyjnej ciągłości, za którą optuję i większej głębi, co z kolei i to z nawiązką zaserwował „Upadek Hyperiona”. Książka, którą nie tylko czyta się jednym tchem, ale już po skończonej lekturze nie sposób wyrzuć z pamięci przerażających wizji Dana Simmonsa, które znajdują odbicie we współczesnym, otaczającym nas świecie. Nie wyobrażam sobie, żeby jakiś fan inteligentnej fantastyki naukowej tej książki nie przeczytał, ale gorąco zachęcam również sympatyków innych gatunków, bo z całą pewnością odnajdą tutaj uniwersalne prawdy charakterystyczne dla wszystkich nurtów artystycznych.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu