sobota, 29 kwietnia 2017

„Slaughter Hotel” (1971)

Zmagająca się z niekontrolowanymi napadami agresji Ruth zostaje umieszczona przez swojego męża w prywatnej klinice psychiatrycznej dla kobiet. Dyrektorem placówki jest profesor Osterman, mający duże osiągnięcia w leczeniu zaburzeń psychicznych. Pracujący w klinice doktor Francis Clay ma jednak wątpliwości, czy jego medyczna ocena jednej z pacjentek, Cheryl Hume, jest trafna. Kobieta za parę dni ma opuścić placówkę, według Claya przedwcześnie, ale profesor Osterman jest tak przekonany, co do swojej diagnozy, że w ogóle nie bierze pod uwagę wątpliwości zaufanego podwładnego. Tymczasem jedna z pielęgniarek, Helen, nawiązuje bliższą relację z pacjentką imieniem Mara, u której profesor Osterman zauważa objawy typowe dla agorafobii. Ale najwięcej problemów personelowi przysparza nimfomanka Anne, która nieustannie szuka sposobności na uwiedzenie któregoś z pracowników kliniki. Nocami zaś korytarze placówki przemierza zamaskowany osobnik, wyczekując najodpowiedniejszej chwili na przypuszczenie ataku. Z jakiegoś bowiem sobie tylko znanego powodu pragnie zabić kobiety poddające się leczeniu w tym położonym w zacisznej okolicy ośrodku.

Włoski „Slaughter Hotel” w reżyserii Fernando Di Leo na świecie został rozpowszechniony pod wieloma tytułami, spośród których obok wspomnianego najbardziej znane są „La bestia uccide a sangue freddo”, „The Beast Kills in Cold Blood”, „Cold Blooded Beast” i „Asylum Erotica”. Oficjalnie wpisano tę niskobudżetową produkcję w nurt giallo, ale niejeden wielbiciel kina grozy ma duże trudności z dopatrzeniem się w nim elementów charakterystycznych dla tego podgatunku. „Slaughter Hotel” co prawda miejscami utrzymany jest w klimacie, który może nasuwać skojarzenia z nurtem giallo, ale fabule najbliżej do slashera zmiksowanego z soft porno. Scenariusz autorstwa Fernando Di Leo i Nino Latino jest bodaj najczęściej krytykowaną składową „Slaughter Hotel” - nierzadko wyrzuca się mu również niechlujną realizację, ale niewielu odbiorców przyznaje, że z ich punktu widzenia wypada ona słabiej od fabuły. „Slaughter Hotel” oczywiście posiada również swoich fanów, wydaje się jednak, że większość osób, którym dane było zobaczyć ten obraz Di Leo jest daleka od zachwytów.

Założę się, że sklecony przeze mnie skrótowy opis fabuły „Slaughter Hotel” przez co poniektóre osoby, którym zechce się tracić czas na jego przeczytanie zostanie uznany za mocno chaotyczny. Pomyślicie, że zamiast skupić się na zarysie losów czołowej postaci, na przybliżeniu najważniejszego wątku, uparłam się na wypunktowywanie mało istotnych szczegółów. Sęk w tym, że dokładnie tak prezentuje się zarys fabuły „Slaughter Hotel”. W tym przypadku nawet maksymalnie okrojony opis fabuły sprowadzony do zdania, że jest to film o mordercy grasującym w prywatnej klinice psychiatrycznej nie oddaje całej prawdy, bo lwia część akcji skupia się na czymś innym. Tym czymś są losy pacjentek i personalu wspomnianej placówki. Zlepek niezbyt intrygujących, aczkolwiek miejscami nieco zabawnych obrazków z udziałem kobiet borykających się z różnego rodzaju zaburzeniami psychicznymi oraz pracowników ośrodka położonego z dala od innych skupisk ludzkich, starających się roztoczyć nad nimi odpowiednią opiekę, która sprzyjałaby ich leczeniu. W prologu widzimy powolny nocny spacer po wyludnionych korytarzach kliniki tajemniczego osobnika skrywającego swoje oblicze pod czarnym materiałem. Ale zanim uda mu się zaatakować upatrzoną wkrótce ofiarę zostaje nieoczekiwanie zmuszony do odwrotu. Nastaje nowy dzień, podczas którego widz będzie miał okazję zapoznać się z niektórymi postaciami. Forma jaką obrali twórcy, tj. naprzemienne obrazowanie losów kilku różnych bohaterów / bohaterek włącznie z irytująca manią poprzedzania domniemanych ataków mordercy snami jego potencjalnych ofiar lub przemyśleniami sprowadzonymi do powtórzenia fragmentów z minionego dnia, sprawia, że doprawdy niełatwo jest wyłowić z tego grona osobę, którą z pełnym przekonaniem można by określić mianem postaci czołowej. Może się wydawać, że głównym bohaterem „Slaughter Hotel” jest Francis Clay, kreowany przez Klausa Kinskiego (i w zamyśle scenarzystów tak pewnie miało być), ale ogromne kawały czasu jakie poświęcono innym postaciom sprawiają, że jego rola w denerwujący sposób znacznie się zaciera. Na domiar złego z całego grona bohaterów i bohaterek produkcji Fernando Di Leo wprost nie sposób wyłonić kogoś z kim widz miałby szansę się zżyć. Miałam nadzieję, że takową osobą będzie Cheryl Hume, jedna z pacjentek, która niedługo ma zostać wypisana, ponieważ według dyrektora placówki, profesora Ostermana, została całkowicie wyleczona. Jednakże ku mojemu głębokiemu rozczarowaniu, aż do ostatnich partii seansu twórcy traktowali ją po macoszemu – poświęcili jej nawet mniej czasu niż dwóm innym pacjentkom, z którymi osobiście nie potrafiłam się utożsamić. Może dlatego, że scenarzyści skupili się przede wszystkim na sferze seksualnej. Stroniąca od ludzi, acz nieczująca się dobrze z samotnością Mara znajduje wreszcie „bratnią duszę” w osobie pielęgniarki Helen. Panie wyraźnie mają się ku sobie, co rzecz jasna utrzymują w tajemnicy przed pozostałymi lokatorami tego odizolowanego od świata przybytku. Nimfomanka Anne tymczasem stara się usidlić jakiegokolwiek przedstawiciela płci męskiej – tak bardzo pragnie męskiego towarzystwa, jest tak uzależniona od seksu, że jest gotowa zbliżyć się do każdego mężczyzny i nie zawaha się wykorzystać wszystkich swoich atutów, aby rozbudzić żądzę w „nieszczęsnych” panach. Przez sporą część seansu ma się wrażenie, że Fernando Di Leo kręcił delikatne porno, bo kamera aż nazbyt często skupiała się na intymnych fragmentach kobiecych ciał. Nawet gdy morderca ruszył wreszcie do ataku operatorzy czasami wydawali się mieć na uwadze przede wszystkim zbliżenia na roznegliżowane damskie krocza, a dopiero w dalszej kolejności portret odniesionych przez nich obrażeń. Ścieżka dźwiękowa, a zwłaszcza jej motyw przewodni doskonale wpasowuje się w erotyczne i romantyczne aspekty scenariusza – kompozycja brzmi tak, jakby została wyjęta z jakiejś telenoweli, nijak nie przystaje do wątku mordercy grasującego w prywatnej klinice psychiatrycznej. Skłamałabym jednak, gdybym napisała, że słuchanie tego sprawiało mi ból. Naturalnie wolałabym, żeby muzyka brała udział w podkreślaniu atmosfery zagrożenia, zamiast wręcz przeciwnie łagodzić tego rodzaju sferę emocjonalną, ale jak się nie ma co się lubi...

Kiedy już co bardziej cierpliwym widzom uda się przebrnąć przez nudnawe romansiki i najpewniej sklecone na kolanie przez scenarzystów zwierzenia co poniektórych bohaterów i bohaterek „Slaughter Hotel” (dodajmy, że nierzadko pełnych patosu niezbyt przystającego do właśnie artykułowanych słów), ukrywający się dotychczas na prywatnym terenie morderca, po długim namyśle zdecyduje się w końcu przypuścić atak na niczego nieświadome pacjentki. Do dyspozycji będzie miał różnego rodzaju śmiercionośne narzędzia eksponowane w jednym z pomieszczeń tego przybytku, w skład których wchodzą między innymi sztylet, miecz, kusza, topór, a nawet należąca do ogrodnika kosa. Najciekawsza jest zdecydowanie dziewica norymberska, a zbliżenie na dziurę w głowie nieszczęśnika, na którym morderca wypróbował to narzędzie tortur cechuje się bodajże największą drastycznością. Szybka dekapitacja, zbliżenia na szyję kobiety przebitą strzałą, duszenie, ciosy zadawane kiścieniem, czy toporkiem moim zdaniem wypadają mniej makabrycznie. Twórcy serwują nam kilka zbliżeń na odniesione obrażenia, nigdy nie pokazując momentu zagłębiania się narzędzia zbrodni w ciałach ofiar, ale są one zdecydowanie mniej realistyczne niż wspomniana dziura w głowie. Innymi słowy twórcy efektów specjalnych poza tym jednym przypadkiem wykazali się irytującą niestarannością i dotyczy to również barwy krwi (bardziej pomarańczowa niźli czerwona), co można tłumaczyć niskim budżetem. Takiego usprawiedliwienia nie znajduję jednak dla sposobu rozłożenia środków ciężkości, tj. niepotrzebnego rozbudowania sekwencji bez udziału mordercy i pośpiesznego przeprowadzania widza przez jego zbrodniczą działalność w ostatnich partiach „Slaughter Hotel”. Taka konstrukcja musiała odrzeć całość z upragnionego napięcia – co więcej kiedy już morderca przechodzi do ataku, klimat choć dosyć mroczny nie oddziałuje na oglądającego z taką siłą, jaka zapewne przebijałaby z niego, gdyby wcześniej poświęcono więcej czasu na uwypuklanie czającego się zagrożenia. Pochwalę za to finał, który mocno mnie zaskoczył. UWAGA SPOILER Niedługo po wejściu do pokoju jednej z pacjentek (która z kompletnie niezrozumiałego dla mnie powodu nie próbuje wzywać pomocy nawet wówczas, gdy nabiera przekonania, że intruz chce ją skrzywdzić) agresor zdejmuje z głowy materiał skrywający jego oblicze. Jego twarz jest ukryta w cieniu, ale możemy przyjrzeć się jego włosom, które wskazują na doktora Francisa Claya. To w połączeniu z paroma innymi sygnałami ze strony twórców filmu utwierdziło mnie w przekonaniu, że proces jest nazbyt nachalny, aby nie uznać go za fałszywy trop. Swoje podejrzenia skierowałam więc na profesora Ostermana, wmawiając sobie, że przed wyruszeniem na polowanie najpewniej wkłada perukę, ale jak się okazało scenarzyści mordercą uczynili zupełnie innego, mniej rzucającego się oczy mężczyznę KONIEC SPOILERA. W dodatku nie podkopując sensu całości, nie wynosząc efektu zaskoczenia ponad logikę.

„Slaughter Hotel” to jedna z gorszych XX-wiecznych rąbanek, jakie dotychczas miałam okazję zobaczyć. Zupełnie nie przekonuje mnie takie chaotyczne podejście do tematyki mordercy grasującego w prywatnej klinice psychiatrycznej. Wolałabym, żeby wyraźnie zarysowano pierwszoplanową postać zamiast tak skakać „z kwiatka na kwiatek” i oczywiście byłabym wdzięczna, gdyby nie mieszano motywów slasherowych (bo na gruncie fabularnym nie potrafiłam dopatrzeć się tutaj elementów charakterystycznych dla giallo – no może poza krótkimi wstawkami pod koniec filmu) z soft porno, a przynajmniej nie serwowano tych drugich z taką nachalnością, bo nierzadko wyglądało to tak jakby twórcom bardzo zależało na marginalizowaniu aspektów slasherowych celem wywyższenia warstwy erotycznej „Slaughter Hotel”.

czwartek, 27 kwietnia 2017

„All I Need” (2016)

Młoda kobieta, Chloe, budzi się związana i zakneblowana w pokoju motelowym. W pomieszczeniu znajduje się wiele innych nadal śpiących dziewcząt, ale Chloe najpierw dostrzega młodą kobietę leżącą obok niej na podłodze. Krótko po tym, jak jej sąsiadka odzyskuje przytomność do pokoju wchodzi mężczyzna i wywleka ją na zewnątrz. Podczas gdy on za drzwiami znęca się nad bezbronną ofiarą przy Chloe wyrasta młoda kobieta, której udało się pozbyć więzów. Po odejściu tajemniczego mężczyzny obie próbują znaleźć jakiś sposób na wydostanie się z pokoju motelowego.
Szukający pracy Andrew odbiera telefon od nieznanego mężczyzny, który proponuje mu dobrze płatne zajęcie. Jego zadaniem ma być dostarczanie pod wskazane adresy paczek zostawianych pod jego drzwiami. Andrew nie jest przekonany, co do legalności owego przedsięwzięcia, ale jego obawy szybko zostają rozwiane przez zleceniodawcę. Mężczyzna przyjmuje ofertę, tym samym stając się osobistym kurierem nieznajomego człowieka, który kontaktuje się z nim wyłącznie za pośrednictwem telefonu.

Thriller „All I Need” to pełnometrażowy debiut Dylana K. Naranga na podstawie jego własnego scenariusza. Od 2007 do 2011 roku nakręcił pięć shortów, których scenariusze pisał sam. Dopiero w 2016 roku ukazał się jego pierwszy pełnometrażowy film, który nie cieszy się dużą oglądalnością, również w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii (gdzie jest rozpowszechniany pod tytułem „Wake in Fear”,) a większości z tej garstki osób, która „All I Need” opiniuje nie szczędzi gorzkich słów krytyki po jego adresem. W dużej mierze zarówno ostracyzm tylu widzów, jak i nieprzychylne spojrzenie wielu odbiorców pełnometrażowego debiutu Naranga są następstwem jego niskiego budżetu. To produkcja niszowa, skierowana do wąskiej grupy widzów, nie powinno więc dziwić, że spotyka się z tyloma głosami sprzeciwu. Niesprawiedliwością byłoby jednak tłumaczenie negatywnych reakcji, jak się wydaje, większości odbiorców „All I Need” tylko i wyłącznie jego egzystowaniem z dala od głównego nurtu kina grozy, bo niechęć u niektórych z nich budzi sam scenariusz, nie zaś (albo w mniejszym stopniu) tanie wykonanie.

Gdybym sugerowała się subiektywnymi ocenami recenzentów, a nie suchymi informacjami o filmie zawartymi w niektórych opiniach to najpewniej nigdy nie zasiadłabym do seansu „All I Need”. Niski budżet zawsze był dla mnie zachętą, ale po tę produkcję sięgnęłam głównie przez pokrótce przybliżone w paru recenzjach ujęcie problematyki filmu. Widz zostaje wrzucony w sam środek akcji, bez uprzedniego poznania chociażby samej głównej bohaterki w jej naturalnym środowisku. Widzimy przebudzenie młodej zakneblowanej i związanej kobiety, Chloe (bardzo dobrze wykreowanej przez Caitlin Stasey), w brudnym pokoju motelowym, na twarzy której najpierw odmalowuje się zdezorientowanie, te z kolei zaraz potem przechodzi w skrajne przerażenie. Twórcy zanadto rozciągnęli tę wstępną sekwencję – jak mniemam ich zamiarem było zmuszenie widza do wczucia się w sytuację bezbronnej ofiary, w czym miały dopomóc długie najazdy kamer na jej sylwetkę, ale początkowe zaczątki tego rodzaju intymności szybko wyparowały, w efekcie czego już w pierwszych minutach filmu zaczęłam się niecierpliwić. Przez chwilę, bo sytuacja została wkrótce zaogniona pojawieniem się niezidentyfikowanego osobnika, który bezceremonialnie wywlekł na zewnątrz kobietę wcześniej leżącą obok głównej bohaterki. Twórcy nie pozwalają nam przyjrzeć się temu, co spotyka za drzwiami obskurnego pokoju motelowego nieszczęsną ofiarę, ale odgłosy dochodzące naszych uszu są na tyle wymowne, że właściwie nie pozostawiają pola na luźne domysły. Wiemy, że młode kobiety przetrzymywane w tym pomieszczeniu ma spotkać bolesna śmierć, nie znamy jedynie motywów sprawcy, UWAGA SPOILER bo jego tożsamość łatwo szybko rozszyfrować KONIEC SPOILERA. Już na początku Dylan K. Narang raczy nas iście zagadkową sytuacją, przy okazji podchodząc do domniemanej tematyki seryjnego mordercy od mniej pospolitej strony. Oprawca jest enigmą – jedyne co o nim wiemy na pewno (co zostaje w dobitny sposób zasugerowane) to to, że planuje zabić wszystkie porwane dziewczęta. Nie widzimy jego twarzy nie tylko z powodu kierowania kamery na dolne partie jego ciała, ale również za sprawą noszonego przez niego wymyślnego nakrycia głowy, ukrywającego również jego oblicze. Skoro więc nie pozwala nam się dokładnie poznać osobowości mordercy można się spodziewać zupełnie innego podejścia do jego ofiar. Przygotowujemy się więc na szczegółowe portrety niektórych z nich, a przynajmniej głównej bohaterki Chloe – sądzimy, że Narang poświęci sporo miejsca na wyłuszczenie nam ich skrótowych biografii, ale jak się z czasem okazuje początkujący twórca nie zamierzał w taki sposób się wspomagać. Aby wzbudzić w oglądającym odpowiednie emocje musiał sprawić, żeby obchodził go los przynajmniej głównej bohaterki, nie zdecydował się jednak uczynić tego poprzez jak się wydaje jeden z łatwiejszych zabiegów. Ograniczył kwestie więzionych kobiet do absolutnego minimum, nie pozwolił nawet Chloe opowiedzieć o swoim dotychczasowym życiu, skupił się jedynie na jej (i dwóch innych porwanych kobiet) reakcjach na aktualną, wielce niewygodną sytuację. Ryzykował tym sprowadzenie ofiar tajemniczego mężczyzny do pozycji „mięsa armatniego”, pozbawionej indywidualności pożywki dla maniaka, który regularnie odwiedza „swój harem”. Jakież więc było moje zdumienie, gdy uświadomiłam sobie, że zżyłam się z Chloe do tego stopnia, że szczerze życzę jej wyjścia cało z tej pułapki. A tą jest nieduży pokój motelowy z przylegającą do niego ciasną łazienką – obskurne, mroczne, brudne pomieszczenia, które wywołują iście klaustrofobiczne wrażenie doprawione nutką odrazy. Twórcy „All I Need” zadbali o doprawdy odpychającą scenerię, którą dodatkowo uatrakcyjniały lekko ziarniste, przybrudzone zdjęcia. Dopomógł im w tym niewielki budżet – gdyby to była hollywoodzka superprodukcja pewnie bez masy plastiku by się nie obyło. Zamiast zmęczonych, zaniedbanych twarzy młodych kobiet i przybrudzonych zdjęć najprawdopodobniej dostalibyśmy wymalowane gwiazdeczki ze starannymi fryzurami oraz silnie skontrastowane obrazy mieniące się żywymi barwami, może co najwyżej okraszonych małą porcją metalicznych czerni.

Wątki rozgrywające się w pokoju motelowym twórcy przeplatają z losami niejakiego Andrew, mężczyzny szukającego pracy, głównie po to, aby móc płacić należne alimenty swojej nastoletniej córce. Tutaj również szybko zostajemy skonfrontowani z wielce zagadkową sytuacją wynikłą z doprawdy niezwykłej oferty przedstawionej mężczyźnie przez telefon. Nieznajomy osobnik (jeśli mnie uszy nie myliły) z rosyjskim akcentem przedstawia mu dziwaczną propozycję, która nęci możliwością godziwego i jak się wydaje łatwego zarobku. W tym momencie w głowie właściwie każdego oglądającego powinny odezwać się dzwonki alarmowe, które z biegiem trwania tego wątku najpewniej będą zyskiwać na sile. Reakcje Andrew natomiast będą wręcz odwrotne – jego początkowa podejrzliwość zostanie zastąpiona przekonaniem o całkowitej nieszkodliwości jego nowego zajęcia i rzecz jasna o ogromie szczęścia, jakie go spotkało. Łatwo domyślić się, do czego to wszystko go doprowadzi, UWAGA SPOILER osobiście nie miałam nawet trudności z zestawieniem tego wątku z drugim. Byłabym jednak niesprawiedliwa zarzucając „All I Need” przewidywalność w absolutnie każdym aspekcie jego scenariusza. Bo nawiązania do pewnej historycznej postaci się nie spodziewałam. Zorientowałam się, że Narang pójdzie w tę stronę, gdy Elizabeth (imię nie jest przypadkowe) zaczęła mówić o młodości, ale wziąwszy pod uwagę fakt, że zaraz potem pojawia się wyraźne nawiązanie do znanej „wampirzycy” nie mogę w tym miejscu utyskiwać na przewidywalność KONIEC SPOILERA. Wydarzenia koncentrujące się na Andrew dostarczyły mi odrobinę napięcia, nawet pomimo tego, że doskonale wiedziałam, do jakiego punktu to wszystko zmierza (w ogólnym zarysie, z wyłączeniem istotnych detali), w porównaniu jednak do sekwencji poświęconych Chloe jego siła była raczej niewielka. Sekwencje skupiające się na zaszczutej, uwięzionej dziewczynie były wręcz przesycone nieustannie intensyfikowanym napięciem, którego nie psuły nawet niektóre nieco naciągane sytuacje. Na przykład długie grzebanie przez nią palcami w ranie, odniesionej podczas iście dramatycznej próby wydostania się z motelu przez szyb wentylacyjny, która moim zdaniem pojawiła się głównie z chęci zniesmaczenia odbiorcy, bo wydaje mi się, że aby oszukać mordercę wystarczyło czy to przyłożyć krwawiące miejsce do otworu w ścianie, czy zwyczajnie przenieść krew za pomocą dłoni (choć z drugiej strony wówczas z pewnością byłoby jej zdecydowanie mniej). Finalną konfrontację również uważam za mało realistyczną, ale szczerze powiedziawszy nie przeszkadzało mi to w żywym reagowaniu na prezentowane wydarzenia. Niektórzy widzowie mogą dopatrywać się głupoty w początkowej bierności drugiej towarzyszki Chloe w obliczu zbliżającego się zagrożenia uosabianego przez mordercę próbującego wedrzeć się do zabarykadowanego pokoju. Moim zdaniem jednak Narang doskonale oddał w tej scenie paraliż, jaki w rzeczywistości ogarnia wiele osób znajdujących się w iście koszmarnym położeniu, czy przestraszonych jakimś niespodziewanym incydentem (jump scenka hehe). W ogóle to wykazał się tutaj dużym zrozumieniem różnych mechanizmów zachodzących w psychice ofiar i co więcej potrafił na tyle dobrze oddać je na ekranie, żebym bez żadnego wkładu ze swojej strony całkowicie wsiąkła w ten wątek (choć oczywiście nie obyło się bez drobnych bzdurności). W ten drugi też, ale w zdecydowanie mniejszym stopniu.

Nie mogę polecić „All I Need” wszystkim wielbicielom thrillerów o wszelkiej maści maniakach i ich ofiarach, bo ta produkcja może przypaść do gustu jedynie części z nich. I to raczej niewielkiej. Największą szansę na odnalezienie się w omawianym obrazie Dylana K. Naranga mają sympatycy niskobudżetowych, minimalistycznych dreszczowców, czy to o seryjnych mordercach, czy jego ofiarach, przetrzymywanych w niewielkim pomieszczeniu, po to, aby wkrótce umrzeć w jakiś bolesny sposób. Nie jestem jednak przekonana, czy aby wszystkie osoby z takimi preferencjami filmowymi dadzą się przekonać tej propozycji, choćby ze względu na drobne niedostatki w scenariuszu, czy ryzykowne podejście do portretu głównej bohaterki, które to może nie sprawdzić się w przypadku każdego odbiorcy. Mnie pełnometrażowy debiut Dylana K. Naranga przekonał. W sumie to życzyłabym sobie więcej podobnych niszówek, ale to jeszcze nie powód, żeby z czystym sumieniem rekomendować ten obraz każdemu wielbicielowi mrocznych thrillerów.

środa, 26 kwietnia 2017

„Rings” (2017)

Niedługo po wyjeździe jej chłopaka Holta na studia z Julią kontaktuje się jego znajoma z uczelni. Słowa studentki niepokoją Julię, do tego stopnia, że po nieudanych próbach nawiązania kontaktu z chłopakiem jedzie na uczelnię. Szybko odkrywa, że jeden z wykładowców Holta, Gabriel, angażuje wybranych studentów do swoich badań, przedmiotem których jest przeklęty filmik. Siedem dni po jego obejrzeniu nieszczęśnik umiera, chyba że wcześniej zrobi kopię i pokaże ją komuś innemu. Julia dowiaduje się, że Holt był jedną z pierwszych osób, której Gabriel pokazał film, w związku z czym zostało mu tylko kilkanaście godzin życia. Dziewczyna decyduje się przejąć od niego to brzemię, a wkrótce potem okazuje się, że nie może się go pozbyć w taki sposób, jak czynią to pozostali widzowie tajemniczego filmu. Julię zaczynają nawiedzać niepokojące wizje, które mają ścisły związek ze zdjęciami zawartymi na przeklętym nagraniu. Dziewczyna dochodzi do wniosku, że jedynym ratunkiem dla niej jest podążenie za owymi wskazówkami, a więc zgłębienie historii Samary Morgan, zmarłej przed wieloma laty dziewczynki, która przedostaje się do świata żyjących, aby sprowadzać śmierć na tych widzów feralnego filmu, którym nie udało się w porę pozbyć przekleństwa.

Wziąwszy pod uwagę popularność remake'u (2002) japońskiego „The Ring” (1998) opartego na powieści Kojiego Suzuki i w mniejszym stopniu sequela remake'u z 2005 roku wyreżyserowanego przez twórcę pierwszej filmowej wersji tej historii, Hideo Nakatę, wprost zdumiewa fakt, że amerykańska branża filmowa czekała aż dwanaście lat z pokazaniem kolejnej części tej historii. Wraz z zapowiedziami „Rings” w reżyserii F. Javiera Gutierreza pojawiły się plotki na temat jego spodziewanego umiejscowienia w szeregu. Przez pewien czas opinia publiczna była przekonana, że najnowszy horror o przeklętej kasecie produkcji amerykańsko-kanadyjskiej będzie prequelem tj. jego scenariusz będzie koncentrował się na wydarzeniach zaistniałych przed tymi, które mieliśmy okazję zobaczyć w „The Ring” z 2002 roku. Ale F. Javier Gutierrez z czasem poinformował zainteresowanych, że jego produkcja będzie kolejnym sequelem, którego akcja rozgrywać się będzie w czasach współczesnych, czyli kilkanaście lat po wydarzeniach zaprezentowanych w poprzednich dwóch amerykańskich odsłonach „The Ring”. Pieczę nad projektem objęła wytwórnia Paramount, której ówczesny wiceprezes, Rob Moore, dał opinii publicznej jasno do zrozumienia, że jeśli „Rings” sprosta oczekiwaniom można spodziewać się kolejnych sequeli. Osoba, która niedawno przejęła stanowisko Moore'a niczego nie obiecuje, co może być spowodowane chłodnym przyjęciem „Rings” F. Javiera Gutierreza. Choć z drugiej strony w branży filmowej liczą się przede wszystkim zyski (zwłaszcza w jej mainstreamowej odnodze, do której „Rings” przynależy), a w tym przypadku można chyba mówić o kasowym sukcesie. Na całym świecie jak dotychczas „Rings” zarobił ponad osiemdziesiąt milionów dolarów przy budżecie sięgającym dwudziestu pięciu milionów dolarów, do czego w znacznej mierze przyczyniły się podpięcie pod znany i lubiany tytuł oraz szeroko zakrojona kampania reklamowa.

Już na etapie zapowiedzi „Rings”, jeszcze przed obejrzeniem produkcji F. Javiera Gutierreza byłam przekonana, że nie uda mu się dorównać nawet słabszemu sequelowi remake'u, nie wspominając już o dziele Gore'a Verbinskiego z 2002 roku. Teraz cieszę się ze swojego wrodzonego pesymizmu, bo podejrzewam, że gdybym zasiadła do „Rings” z jakimikolwiek, choćby minimalnymi nadziejami to najprawdopodobniej miałabym duże trudności z dotrwaniem do końca seansu. Nie miałam żadnych wątpliwości, że współczesny wysokobudżetowy straszak nie zdoła dorównać bezbłędnej atmosferze spowijającej wszystkie kadry remake'u „The Ring”, dlatego też nie zareagowałam rozczarowaniem na (nie licząc kilku rzadkich zrywów) toporne budowanie klimatu. Metaliczna kolorystyka tak widowiskowo eksploatowana w produkcji Gore'a Verbinskiego w „Rings” uwidacznia się jedynie w sporadycznych migawkach, bowiem twórcy trzeciej amerykańskiej odsłony byli bardziej zainteresowani technicznym ukłonem w stronę standardowego poziomu współczesnych horrorów głównego nurtu. W ten oto sposób dostaliśmy obraz, który wizualnie praktycznie niczym nie wyróżnia się na tle niezliczonych mainstreamowych przeciętniaków zalewających współczesny rynek filmowego horroru. Co prawda odnajdziemy w nim jakieś przebłyski zagęszczającego się mroku, ale bez śmiałości, która pozwoliłaby wyzbyć się przekonania o denerwującej powściągliwości twórców – postawie każącej sądzić, że za punkt honoru obrali sobie łagodzenie wydźwięku swojej produkcji. Jedynymi sekwencjami, które mogę uznać za dobitniejsze nawiązanie do kolorystyki amerykańskich poprzedników „The Ring” były przeklęte filmiki, zarówno ten zapożyczony z poprzednich odsłon, jak i ten nowy, mniej makabryczny, ale utrzymany w duchu tego doskonale znanego fanom rzeczonej historii. Inny takowy moment ma miejsce w dalszej partii seansu, tuż po dotarciu czołowej pary na cmentarz usytuowany w małym miasteczku, a ściślej po wpełznięciu Julii do ciasnego grobowca. Jeśli zaś chodzi o samą koncepcję, w oderwaniu od oprawy wizualnej (o ścieżce dźwiękowej nawet nie wspominam, bo jak na współczesny mainstream przystało ani razu nie odgrywa znaczącej roli) najciekawszym pomysłem wydało mi się wyłonienie się Samary z telewizora przylegającego ekranem do podłogi. Szkoda tylko, że klimat nie nadążał za akcją, bo nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że twórcy zamiast skupić się na przytłaczaniu widza groźbą przebijającą z półmroku spowijającego pierwszy plan zajęli się tylko i wyłącznie centralnym punktem powierzonym przemoczonej, długowłosej zjawie w starej koszuli nocnej. Której charakteryzacja nie odstaje od tych widzianych w poprzednich dwóch odsłonach amerykańskiego „The Ring”, aczkolwiek nie da się nie zauważyć braku wymyślnego montażu, dzięki któremu ruchy Samary mogłyby zyskać na potworności. Właściwie to nie wiem, dlaczego nie wzbogacono akcji długimi „pajęczymi” chodami pokracznej zjawy. Początkowo myślałam, że było to podyktowane miernymi predyspozycjami zatrudnionych montażystów, ale idealnie zmontowany zlepek makabrycznych ujęć wplecionych w finalny pojedynek uświadomił mi, że trwałam w błędnym przekonaniu. Może więc odpowiedzi należy upatrywać w koncepcji scenarzystów, w ich uporczywym dążeniu do zepchnięcia feralnego nagrania i co za tym idzie manifestacji Samary Morgan na dalszy plan (w dwóch poprzednich częściach, a zwłaszcza w remake'u nie było ich bardzo dużo, ale środki ciężkości zostały tak rozłożone, żeby ich wspomnienie nieustannie towarzyszyło oglądającemu), celem podążenia jakże mocno wyeksploatowaną ścieżką usianą koszmarnymi wizjami głównej bohaterki.

Nad scenariuszem „Rings” pracowały trzy osoby, David Loucka, Jacob Estes i Akiva Goldsman, może więc dlatego nieustannie towarzyszyło mi poczucie nieskoordynowanego, zupełnie niepotrzebnego pomieszania z poplątaniem, którego części składowe w zamyśle mające zaskoczyć odbiorcę i tak okazały się aż nazbyt łatwe do przewidzenia. Stąd mój wniosek o zbędności wszelkich kombinacji zastosowanych przez scenarzystów. Zamiast skutecznie zaciemniać wyjaśnienie całej intrygi równocześnie podsycając ciekawość, nachalnie nakierowywały mnie na właściwe tropy i to w taki sposób, że ze sceny na scenę moje i tak nieduże zainteresowanie dalszym rozwojem akcji konsekwentnie spadało. Żeby tego było mało unaoczniony w początkowych partiach filmu wyraźny brak zdecydowania ze strony scenarzystów i późniejsza znikoma rozbudowa osobowości czołowych postaci owocowały moim zdystansowaniem od „koszmaru”, któremu przyszło mi świadkować. Najpierw widzimy atak Samary na samolot, na którego pokładzie znajduje się młody mężczyzna będący właściwym celem nieustępliwej zjawy. Potem akcja przeskakuje o dwa lata do przodu – wówczas widzimy zakup przez wykładowcę uniwersyteckiego, Gabriela, któremu towarzyszy jedna z jego studentek Skye, magnetowidu należącego niegdyś do chłopaka pokazanego w prologu, w którym znajduje się przeklęta kaseta. Po obejrzeniu przez profesora rzeczonego nagrania akcja skupia się na parze młodych ludzi, Julii i Holcie (płynność tego przejścia wespół z sielską otoczką sprawiły, że początkowo sądziłam, że mam do czynienia z retrospekcjami z życia młodego chłopaka zaatakowanego na pokładzie samolotu podczas wstępnych scen). On wyjeżdża na studia, natomiast ona zostaje w domu, aby zaopiekować się matką. Zanim jednak ma szansę sprawdzić się w roli opiekunki zostaje zmuszona do rozpoczęcia poszukiwań swojego chłopaka. Tuż po dotarciu na uczelnię odkrywa, że Holt wziął udział w eksperymencie prowadzonym przez jednego z jego profesorów, znanego już widzom Gabriela. I kiedy już, już wydaje się, że dostaniemy historię o klasycznym burzycielu, który bezlitośnie wykorzystuje swoich studentów, sprowadza na nich wielkie niebezpieczeństwo w imię „wyższych celów”, scenarzyści serwują nam kolejny gwałtowny skręt w stronę... No cóż, na pewno nie tego, co można by uznać za niski ukłon w stronę najlepszych części składowych problematyki „The Ring”. Może jestem staroświecka, ale uważam, że zastąpienie VHS-ów plikami avi odarło ten element z charakteru. I nie pomogło nawet przekonanie, że rozwój technologii sprawił, iż przed Samarą rozpostarły się nowe możliwości, czyli innymi słowy zagrożenie z jej strony znacznie wzrosło. Z mojego punktu widzenia nie na tym jednak zasadza się problem scenariusza „Rings”, dużo bardziej dotkliwie odczułam silne skupienie twórców na wizjach głównej bohaterki, czyli motywie, który nijak nie można uznać za oryginalny. Brak większej inwencji nie przeszkadzałby mi zanadto, gdyby w środkowej partii filmu nie zepchnięto Samary i feralnych nagrań poza nawias i wystarano się o coś bardziej charakterystycznego od między innymi spacerów widmowej postaci po poboczu i drodze, widoku zdychającego ptaka, czy starych drzwi w jakimś tajemniczym domu. Na plus odnotuję natomiast dobrze znany fanom „The Ring” incydent z wyciąganiem włosów z gardła, całkiem ciekawie (dla wielu pewnie odrażająco) sfinalizowany. Samo śledztwo Julii, wykreowanej przez Matildę Annę Ingrid Lutz i jej chłopaka Holta, w którego wcielił się Alex Roe, wolałabym przemilczeć, bo jedyne co z niego zapamiętałam to ciąg doprawdy nudnawych i przewidywalnych wydarzeń, w centrum których stały postacie właściwie pozbawione indywidualności. Mam nadzieję, że scenarzyści nie roili sobie, że tak nijaka kobieca postać ma szansę dorównać zjawiskowej Rachel Keller, w dodatku wykreowanej przez aktorkę władającą nieporównanie lepszym warsztatem od Lutz, bo to świadczyłoby o ich niebotycznej wręcz naiwności.

Rings” ma kilka momentów, które mogę spokojnie uznać za udane. Może nie zawsze w całości, ale powiedzmy, że jakość wspomnianych wstawek jest na tyle zadowalający, żeby nie budzić we mnie skrajnej irytacji. Gdyby było ich więcej moja ocena omawianego obrazu F. Javiera Gutierreza najprawdopodobniej byłaby o wiele bardziej przychylna. Ze względu jednak na to, że scenariusz koncentrował się na zupełnie niewciągającym śledztwie, mało charakterystycznych wizjach i kombinacjach, które zamiast stanowić smaczne dopełnienie wątków z poprzednich odsłon oddalają się od tego co w „The Ring” najlepsze tylko po to, żeby utonąć w odmętach pospolitości, nie potrafię wykrzesać z siebie entuzjazmu do tego przedsięwzięcia. W porównaniu do fabuły uchybienia w warstwie technicznej były dla mnie dużo mniej bolesne, co wcale nie oznacza, że tutaj również nie uwidacznia się duży spadek formy, co zapewne z miejsca zauważą wielbiciele odsłon z Naomi Watts w roli głównej.

niedziela, 23 kwietnia 2017

„Będziesz mój” (2016)

Gary i Jess Emersonowie, rodzice nastoletnich Carrisy i Zacha, borykają się z problemami, które w niedalekiej przyszłości mogą doprowadzić do rozpadu ich małżeństwa. Mężczyzna dużo czasu spędza w pracy, ale to nie wystarcza na opłacenie dalszej nauki córki. Ponadto jego żonie nie podoba się to, że w ostatnim czasie oddalił się od rodziny. Na zjeździe absolwentów szkoły średniej Gary spotyka swoją byłą dziewczynę Valerie. Zwierza się jej ze swoich problemów, po czym dochodzi między nimi do pocałunku. Niedługo potem Valerie przyjeżdża do miasta, w którym mieszka Gary z rodziną i zaczyna szukać sposobów na zbliżenie się do mężczyzny. Pragnie, żeby jej dawny kochanek do niej wrócił, zdaje sobie jednak sprawę, że aby to nastąpiło musi doprowadzić do rozpadu jego małżeństwa. Początkowo Gary nie ma nic przeciwko utrzymywaniu kontaktów z Valerie, ale wkrótce dociera do niego, że jeśli będzie dłużej podtrzymywał tę znajomość to nie zdoła uratować swojego małżeństwa. Problem w tym, że Valerie nie zamierza odsuwać się od jego życia i jest gotowa zrobić wszystko, żeby ukochany do niej wrócił.

„Będziesz mój”, thriller w reżyserii Toma Shella, został nakręcony dla telewizji Lifetime, gdzie wyświetlano go pod tytułem „Deadly Ex”. Scenariusz opracowała mająca spore doświadczenie w pracy dla telewizji Christine Conradt, która wzorowała się na historii wymyślonej przez Chrisa Lanceya. Rolę femme fatale powierzono Natashy Henstridge, wielbicielom kina grozy znanej przede wszystkim z trzech części „Gatunku”, a żonę głównego bohatera kreowała Marguerite Moreau (między innymi „Królowa potępionych” i „Podpalaczka 2”). Jason Gerhardt przy tych paniach wypada blado, co w przeważającej mierze jest spowodowane niedostatkami warsztatowymi, ale swój udział ma w tym również charakter postaci, w którą przyszło mu się wcielić.

Współczesne thrillery telewizyjne na ogół mają to do siebie, że już po zapoznaniu się ze wstępnymi sekwencjami zarysowującymi kontekst danej historii, łatwo domyślić się, w jakim kierunku się ona rozwinie. Te produkcje najlepiej oglądać po ciężkim dniu, gdy kompletnie nie ma się ochoty na wysilanie mózgownicy i/lub sycenie wzroku zachwycającą realizacją. Chociaż scenariusze są różne to z czasem większość tych produkcji zlewa się w pamięci ich odbiorcy w jedną całość, za co moim zdaniem można winić łudząco podobne warstwy techniczne i proste fabuły pozbawione jakichś charakterystycznych akcentów. Zdarzają się oczywiście odstępstwa od tych reguł, ale „Będziesz mój” z całą pewnością w poczet tychże się nie wpisuje. Ba, realizacja nie dobija nawet do średniej jakości współczesnych thrillerów telewizyjnych, za co chyba w większej mierze należy obwiniać oświetleniowców niźli operatorów. To prawda, że zbliżenia i kąty nachylenia kamer wydają się być „dyktowane przez przypadek”, egzystują niejako w oderwaniu od fabuły i wymaganej w danym momencie tonacji, ale to akurat dosyć częsta przypadłość współczesnych thrillerów telewizyjnych. Osoby dobrze zaznajomione z tego typu produkcjami zapewne już przywykły do wspomnianych zgrzytów operatorskich. Nie sądzę natomiast, żeby zdążyli przyzwyczaić się do nadmiaru światła w wielu sekwencjach, również tych, które mają intensyfikować napięcie emocjonalne. Nie wyglądało mi to na nadużywanie reflektorów, już raczej kręcenie z marszu, bez uprzedniego przygotowania planu tak, aby właściwie wykorzystać naturalne oświetlenie. Efekt jest szczególnie żałosny podczas egzaltowanych zwierzeń Gary'ego na użytek którejś z dwóch kobiet dominujących w jego życiu podczas prezentowanego przedziału czasowego. Takiego groteskowego połączenia teatralnego dramatyzmu z jaskrawym światłem nie powstydziłyby się najgorsze telenowele, jednak z całą pewnością nie znajduje ono zastosowania w dreszczowcu. Nieporównanie lepiej wypadają sceny nocne – można oczywiście narzekać na niedobór duszącego mroku, ale akurat to można wyrzucać praktycznie wszystkim thrillerom nakręconym dla telewizji w ostatnich kilku latach. Ingerencja oświetleniowców, a tego się obawiałam po zobaczeniu zdjęć zrobionych za dnia, nie była tak potężna, żeby całkowicie rozproszyć ciemności, a co za tym idzie wyprzeć zalążki złowieszczości. Właśnie „zalążki”, bo w gruncie rzeczy na tym poprzestają twórcy i to we wszystkich emocjonalnych sferach „Będziesz mój”. Dostajemy jakieś zalążki napięcia, dramatyzmu i wspomnianej już złowieszczości, przez co nieustannie towarzyszy nam wrażenie niedosytu i rzecz jasna miejscowa irytacja na widok niemałych wpadek technicznych. Najlepiej w tym wszystkim przedstawia się fabuła, która notabene w największym stopniu przyczynia się do wprowadzenia zaczątków wyżej wymienionych smaczków, realizacja na ogół bardziej szkodzi niż pomaga. Nawet w scenach nocnych – kolorystyka w ogóle mnie nie irytowała, właściwie to była przyjemną odskocznią od raniącej oczy jaskrawości dnia, ale ich długość pozostawiała już sporo do życzenia. Nie wiem, dlaczego filmowcy potraktowali je tak pobieżnie. Zresztą tak samo niezrozumiałe były dla mnie przeskoki z jednej sceny w następną, bez należytego wyczerpania poprzedniego tematu. W paru miejscach miałam wręcz wrażenie, że dokonywano drastycznego cięcia akurat w tym momencie, w którym zaczynały we mnie kiełkować jakieś emocje.

Fabuła „Będziesz mój” w ogólnym zarysie przypomina te widziane chociażby w „Fatalnym zauroczeniu” Adriana Lyne'a, czy w „Obsesji” Steve'a Shilla – Christine Conradt też wykorzystała motyw maniakalnego dążenia zdeterminowanej kobiety do zdobycia upatrzonego mężczyzny, pokusiła się jedynie o inne szczegóły. Całokształt „Będziesz mój”, również najsilniejsza składowa tej produkcji, którą moim zdaniem jest fabuła, nawet nie zbliża się do poziomu wyżej wymienionych obrazów. A więc jeśli ktoś nastawia się na powtórkę z rozrywki to radzę mu czym prędzej obniżyć oczekiwania. Jeśli podejdzie się do produkcji Toma Shella bez wygórowanych oczekiwań, ze świadomością, że realizacja nawet nie zbliża się do średniego poziomu współczesnych thrillerów telewizyjnych, a fabuła nie grzeszy nieprzewidywalnością to istnieje szansa, że dane mu będzie śledzić rozwój akcji z umiarkowanym zainteresowaniem, acz bez choćby chwilowego zastanawiania się, jak może się to zakończyć. Były momenty, podczas których musiałam walczyć z przemożnym pragnieniem przerwania projekcji, ale nie było ich znowu tak wiele. Przez większość czasu gapiłam się w ekran z obojętnością, z rzadka dopadały mnie jakieś żywsze emocje, ale nie było aż tak źle, żebym mogła mówić o zaserwowaniu sobie piekielnych mąk. Sytuacja zapewne prezentowałaby się dużo gorzej, gdyby nie obecność mojego ulubionego typu bohaterki tj. femme fatale, którą Natasha Henstridge przedstawiła w miarę dobrze, niemniej wiem, że stać ją na zdecydowanie więcej. Marguerite Moreau pochwaliła się dużo lepszym warsztatem, aczkolwiek jej postać z mojego punktu widzenia była nieporównanie mniej atrakcyjna. Co ciekawe najżywsze reakcje wymusił na mnie najsłabszy (ocena subiektywna) członek obsady tj. Jason Gerhardt wcielający się w postać Gary'ego. I nie mówię tutaj o jego irytującej grze tylko o charakterystyce opracowanej przez scenarzystkę. Wprost nie mogłam się powstrzymać od krzyczenia na niego i pukania się w głowę na widok jego doprawdy naiwnej postawy względem zaistniałej sytuacji. Gary kocha żonę, jest zdecydowany zrobić wszystko, co w jego mocy, aby ocalić ich małżeństwo, ale jak się okazuje utrzymywanie żądz w ryzach zaczyna go przerastać. Najpierw całuje się z byłą dziewczyną, potem umawia się z nią na lunch i utrzymuje korespondencję w tajemnicy przed żoną, nie uznając za stosowne skasować wyzywających zdjęć podesłanych przez niegdysiejszą ukochaną. Ale to jeszcze da się wyjaśnić jego pogarszającą się relacją z żoną i brakiem większej nadziei na uratowanie ich związku idącym w parze z jego niezdecydowaniem. To go nie usprawiedliwia, ale przynajmniej pomaga w wyjaśnieniu jego nieprzemyślanych zachowań. Największe gapiostwo Gary'ego ujawnia się później, kiedy w pełni zdaje sobie już sprawę z perfidnych zamiarów Valerie. Nie widzi wówczas niczego zdrożnego w prowadzeniu rozmowy z dawną dziewczyną w zajmowanym przez siebie pokoju hotelowym – w końcu chce tylko się z nią rozmówić, nie zastanawia się jednak jak mogłaby na to zareagować jego żona... Co więcej (i ta scenka najdobitniej uwypukla głupotę Gary'ego), kiedy dowiaduje się, że Valerie ukradła mu klucze do domu nie uznaje za stosowne przeszukać go zanim ślusarz zmieni zamki. Jak więc widać na tych kilku przykładach Valerie nie musi się zanadto wysilać, aby zniszczyć związek ukochanego z inną kobietą. Brakuje w tym wyrafinowania, ale plus jest taki, że środki, z jakich korzysta nie porażają niszczącą realizm nadmierną wymyślnością. W końcówce Valerie porywa się również na coś, czego nie spodziewałam się po takim ugrzecznionym thrillerku, szkoda tylko, że nie popchnięto tego w odpowiednim kierunku UWAGA SPOILER bo happy endu, którego spodziewałam się od początku seansu nie mogę za takowy uznać KONIEC SPOILERA.

Nie będę rekomendować „Będziesz mój” nawet wielbicielom współczesnych thrillerów telewizyjnych, bo od strony technicznej wypada zdecydowanie słabiej od większości z nich. Sympatycy filmów o obsesyjnej miłości, która popycha niestabilną psychicznie kobietę do niecnych czynów również mogą poczuć się zawiedzeni, zwłaszcza jeśli spodziewają się jakości na miarę „Fatalnego zauroczenia”. Nie mówię, że nie znajdą się osoby, które nie rozsmakują się w tej propozycji, nie twierdzę, że omawiany film Toma Shella dostarczył mi jakichś ogromnych cierpień. Ale nie jest to obraz, którego chciałoby się polecać komukolwiek – jeśli już ktoś chce dać mu szansę to wolałabym, żeby uczynił to na własną odpowiedzialność.

sobota, 22 kwietnia 2017

„Syrena” (2001)

Irlandia, początek XX wieku. Angus, właściciel cyrku wędrownego i jego dziewczyna Lily po jednym ze swoich występów zostają zaproszeni przez nowo poznanego starszego mężczyznę do jego posiadłości. Gospodarz pokazuje im uwięzioną w akwarium syrenę, która wedle jego słów jest odpowiedzialna za śmierć jego małżonki. Zafascynowany Angus próbuje skłonić mężczyznę do podjęcia z nim współpracy polegającej na wykorzystaniu schwytanego przez niego okazu w celach biznesowych bądź naukowych, ale jego propozycja zostaje odrzucona. Jeszcze tej samej nocy Angus w towarzystwie dwóch swoich pracowników włamuje się do domu starszego mężczyzny z zamiarem wykradzenia syreny. Wewnątrz zostają zaskoczeni przez właściciela, który chwilę potem umiera na zawał serca. Angus i jego kompani przetransportowują syrenę na statek płynący do Stanów Zjednoczonych. Zabierają również dziennik żony ograbionego mężczyzny i zgromadzoną przez nich dokumentację na temat tego niezwykle rzadkiego okazu przez lata ukrywanego w ich własnym domu. Angus jest przekonany, że dzięki syrenie odniesie wielki sukces, że jego cyrk będzie oblegany przez tłumy ciekawskich, Lily tymczasem bynajmniej nie jest zachwycona jego planami. Kobieta ma złe przeczucia i jak wkrótce się okazuje nie są one bezpodstawne. W trakcie rejsu Lily nabiera przekonania, że syrena stwarza ogromne zagrożenie dla załogi i pasażerów statku.

Sebastian Gutierrez wielbicielom kina grozy jest znany przede wszystkim jako reżyser „Zemsty po śmierci” oraz scenarzysta „Gothiki” i amerykańsko-kanadyjskiej wersji „Oka”. Natomiast mniej osób wie, że wcześniej stworzył telewizyjny horror pt. „Syrena”, do którego sam napisał scenariusz, z tego prostego powodu, że projekt nie był tak rozreklamowany jak nadmienione obrazy. Pierwotny tytuł drugiego filmu Sebastiana Gutierreza „Mermaid Chronicles Part 1: She Creature” każe sądzić, że koncepcja twórców zakładała dokręcenie przynajmniej jednej kontynuacji (zresztą ostatnia scenka „Syreny” również na to wskazuje). Ale jeśli tak było w istocie to z jakiegoś powodu zrezygnowano z wdrożenia planu w życie. „Syrena” nie doczekała się swojego sequela i nic nie wskazuje na to, aby niniejszy stan rzeczy kiedykolwiek uległ zmianie, choć z drugiej strony w światku filmowym lepiej niczego nie zakładać... Tytuł telewizyjnego obrazu Sebastiana Gutierreza został zapożyczony z „The She-Creature” z 1956 roku w reżyserii Edwarda L. Cahna – kilka zbieżności fabularnych może i się pojawia, niemniej „Syrena” nie była pomyślana jako remake.

Moje nie tak dawne doświadczenia z horrorami o syrenach tj. seanse „Nimfy” i „SiREN” sprawiły, że do obrazu Sebastiana Gutierreza podchodziłam z wielką nieufnością. Właściwie to byłam o krok od porzucenia zamiaru skonfrontowania się z tym dziełkiem, coś jednak podpowiedziało mi, żeby dać szansę przynajmniej początkowej partii i dopiero po jej obejrzeniu zdecydować, czy oglądać do końca. Okazało się, że wcale nie musiałam zapoznawać się z całym wstępem, żeby podjąć decyzję, bo już pierwsze ujęcia uświadomiły mi, że nie będę miała do czynienia z czymś na kształt wyżej wymienionych dwóch produkcji. Zamiast plastikowej akcyjki pełnej rozpaczliwych, na dłuższą metę nieefektywnych skrętów w stronę umiarkowanie krwawego horroru, dostałam kawał iście klimatycznego kina grozy. Spodziewałam się kolejnej wyjałowionej z emocji i mrocznej atmosfery historii z gatunku „ona ich goni, oni uciekają”. Nic więc dziwnego, że spotkało mnie przyjemne zaskoczenie już na widok pierwszych ujęć „Syreny”. Osadzenie akcji na początku XX wieku pozwoliło twórcom omawianego filmu nadać zdjęciom miłej dla oka stylowości. I bynajmniej nie uczynili tego jedynie za sprawą strojów z epoki, czy archaicznych wystrojów wnętrz. Zamiast „iść na taką łatwiznę” wystarali się o idealnie stapiającą się ze wspomnianymi składowymi mroczną kolorystykę, z której przebija swego rodzaju baśniowość. Innymi słowy oprawa wizualna znajduje pełne odzwierciedlenie w głównej tematyce zaczerpniętej z grackiej mitologii, co owocuje wrażeniem niezwykle porywającej koegzystencji. Sprawia, że dziełko Sebastiana Gutierreza może pochwalić się konsekwentnym stapianiem się warstwy tekstowej z płaszczyzną techniczną, w sposób, który angażuje widza właściwie już od pierwszych ujęć. A przynajmniej ja natychmiast zanurzyłam się w tym magicznym świecie przedstawionym, doprawionym obfitą porcją duszącej złowieszczości. Warstwie wizualnej zdecydowanie najbliżej do estetyki dark fantasy, co ma sens jeśli weźmie się pod uwagę motyw przewodni „Syreny” zapożyczony z greckiej mitologii. Wydaje mi się jednak, że w tym zestawieniu horroru i fantasy dominuje ten pierwszy gatunek, przy czym nie sądzę, żeby absolutnie wszyscy odbiorcy „Syreny” podzielili moje odczucia. Osoby definiujące horror głównie w oparciu o mnogość jump scenek, odstręczających sekwencji krwawych mordów, czy klimatu pozbawionego choćby zalążka baśniowości mogą spoglądać na dziełko Gutierreza przez pryzmat kina fantasy, albo przynajmniej dopatrywać się w nim dominacji właśnie tego gatunku, a co za tym idzie marginalizacji horroru.  

Nie wydaje mi się, żeby grupą docelową „Syreny” byli poszukiwacze nieustającej akcji, ponieważ scenariusz Sebastiana Gutierreza najwięcej miejsca poświęca psychologicznym reperkusjom przechwycenia tytułowej antybohaterki, konfrontuje widzów przede wszystkim z mentalnymi mocami mitycznego stworzenia, spychając jej kanibalistyczne zapędy na dalszy plan. Co oczywiście nie znaczy, że nie ma ich wcale. Po krótkim wstępie obrazującym ciąg wydarzeń, które doprowadziły do tego, że przyzwoicie wykreowany przez Rufusa Sewella cyrkowiec imieniem Angus stał się nowym właścicielem niezwykłego stworzenia przetrzymywanego w ogromnym akwarium napełnionym wodą, akcja przenosi się na statek zmierzający do Stanów Zjednoczonych. I tam już pozostaje, nie licząc rzecz jasna niedługiej sekwencji końcowej. Rustykalne, ciasne wnętrza okrętu zastępują jarmarczność (namioty cyrkowe) i starodawny przepych (posiadłość poprzedniego właściciela syreny), ale nie wiąże się to z wyparciem klimatu przypominającego, że akcję osadzono w przeszłości. Co więcej atmosfera staje się nieporównanie bardziej przygniatająca – malutkie kajuty i świadomość, że dookoła rozpościera się bezkresny ocean wywołują iście klaustrofobiczne odczucia. Tym bardziej, że oglądającemu przez cały czas towarzyszy przekonanie, że załodze i pasażerom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony powabnej syreny przetrzymywanej pod pokładem. Wcześniej celowo nazwałam Angusa właścicielem mitycznego stworzenia, bo antagonistka do pewnego momentu istotnie zdaje się być jego niewolnicą. Cyrkowiec więzi ją w ogromnym akwarium, kierując się jedynie pragnieniem zysku, ale wykazuje się dużo mniejszym okrucieństwem względem syreny niż marynarze. Najwięcej współczucia wydaje się jednak mieć dla niej dziewczyna Angusa, Lily, w którą w wielce porywającym stylu wcieliła się Carla Gugino (zdecydowanie najjaśniej błyszcząca gwiazda z całej bądź co bądź solidnej obsady filmu) i to właśnie relacji tych pań Sebastian Gutierrez poświęcił najwięcej miejsca. Już podczas pierwszego unaocznionego spotkania Lily z syreną staje się jasne, że ta druga traktuje główną bohaterkę filmu inaczej niż mężczyzn znajdujących się na pokładzie statku. Może dlatego, że to jedyna przedstawicielka płci żeńskiej, a jak wiemy z mitów syreny zwykły doprowadzać do zguby mężczyzn, ale uważam, że nie bez znaczenia jest również przeszłość Lily, która jeśli spojrzeć na nią pod odpowiednim kątem odrobinę przypomina działalność owych mitologicznych stworzeń. Pierwszą oznaką nieprzyjemnego oddziaływania syreny na psychikę głównej bohaterki są makabryczne sny, które nawiedzają ją tej samej nocy. Widok zakrwawionych zwłok Angusa co prawda nie odznacza się niczym szczególnym (ani śmiałością, ani pomysłowością), ale już kikuty w miejscach odciętych dłoni, oblepione odrażającym śluzem uznaję za w pełni udany efekt pracy twórców efektów specjalnych. Tego rodzaju dodatków w środkowej partii „Syreny” nie ma zbyt wiele – dostaniemy jeszcze między innymi takie starannie wykonane wstawki jak widok okaleczonych zwłok, którymi tytułowa bohaterka właśnie się pożywia (ale nie uświadczymy w tym miejscu dosadności na miarę włoskiego kina kanibalistycznego z lat 70-tych i 80-tych) i jedną idealnie obliczoną w czasie jump scenkę, która zapewne niejednego widza zmusi do oderwania pośladków z fotela (było więcej takich prób ze strony filmowców, ale tylko ujęcie z syreną dotykającą od tyłu Lily w moim przypadku odniosło pożądany skutek). Jak już wspomniałam twórcy „Syreny” nie szafują efektami specjalnymi, nie próbują na siłę ożywić akcji coraz to wymyślniejszymi szkaradzieństwami (za wyjątkiem końcówki), zdecydowanie większego potencjału upatrując w warstwie psychologicznej. Nadmierny pośpiech i efekciarskie zacięcie zepsuły już niejeden dobrze zapowiadający się horror, dlatego tym bardziej ucieszyło mnie spokojniejsze, klimatyczne ujęcie jakże intrygującego, choć prostego w formie, tematu wnikania w cudze myśli przez niezwykle groźną istotę. Nie sposób nie dopatrzeć się tutaj nazwijmy go feministycznego przekazu (późniejsze obchodzenie się marynarzy z bezbronną kobietą tak dalece odmienne od postawy Lily), a nawet akcentów lesbijskich. Niepokazanych w jednoznaczny sposób, ale i tak doskonale czytelnych w formie zapowiedzi rychłego wejścia w taki związek, nie zaś w postaci stanu już istniejącego. Pewnie znajdą się oponenci tych konkretnych podtekstów, ale akurat ja uznałam je za właściwe dopełnienie fabuły. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o dynamicznej końcówce. Twórcy „Syreny” mogli tutaj pokusić się o kilka śmielszych ujęć eliminacji ofiar i bardziej trzymających w napięciu, dłuższych sekwencji je poprzedzających. Zamiast tego uznali jednak, że należy okroić wszystko w czasie i w tym miejscu część budżetu przeznaczyć na inny cel niż wymyślne sceny mordów. UWAGA SPOILER Tymże okazała się końcowa postać syreny, która wygląda tak jakby wypożyczono ją z planu jakiegoś horroru science fiction. W tej kwestii wolałabym chyba pokazany wcześniej minimalizm (nie mówię o skakaniu na płetwie tylko pozostaniu przy anatomii człowieka), aczkolwiek gwoli sprawiedliwości stwór nie prezentował się najgorzej – przynajmniej nie uraczono mnie iście żałosnymi popisami speców od efektów komputerowych KONIEC SPOILERA. W mojej ocenie końcówka zyskałaby na wartości, gdyby więcej uwagi poświęcono generowaniu nieznośnego wręcz napięcia i warstwie gore, oczywiście w tym drugim przypadku bez wpadania w groteskową skrajność, która bez wątpienia negatywnie oddziaływałaby na sferę emocjonalną. Bo ta pomimo nadmienionych przeze mnie uchybień (z subiektywnego punktu widzenia) w istniejącym kształcie „Syreny” jest w miarę dobrze odczuwalna. Co nie zmienia faktu, że z powodzeniem można było zwielokrotnić jej oddziaływanie na odbiorcę.

„Syrena” Sebastiana Gutierreza nie jest kolejną rąbanką wtłoczoną w schemat „ona ich goni, oni uciekają”. Zdecydowanie większą wagę przykłada do budowania mrocznego klimatu doprawionego porcją magiczności, co przywodzi na myśl stylistykę dark fantasy. Płaszczyzna tekstowa natomiast w największej mierze koncentruje się na psychologicznych aspektach spotkania człowieka z tytułowym mitologicznym stworzeniem. Całość nie grzeszy skomplikowaniem i nieprzewidywalnością, dlatego też pewnie nie zainteresuje przeciwników prostego kina grozy. Nie będą oni potrafili tak wciągnąć się w tę opowieść, jak miało to miejsce w moim przypadku. Sympatycy dynamicznego, mocno efekciarskiego kina grozy również mogą mieć ogromne trudności ze znalezieniem w „Syrenie” czegoś dla siebie. Ale już wielbiciele prostych, klimatycznych horrorów, których akcja rozwija się nieśpiesznie, nie serwując po drodze mnóstwa spektakularnych dodatków moim zdaniem powinni dać szansę tej produkcji, bo podejrzewam, że głównie w tej grupie odbiorców znajduje się najwięcej potencjalnych zwolenników „Syreny”.

czwartek, 20 kwietnia 2017

„Bottom of the World” (2017)

Alex i Scarlett w drodze do Los Angeles zatrzymują się na noc w hotelu / motelu. Nazajutrz po przejechaniu niewielkiego odcinka trasy kobietę dopada potworny ból głowy. Informuje swojego chłopaka, że wywołuje go przybliżanie się do Los Angeles. Alex przystaje na jej usilne prośby i zawraca do najbliższego miasteczka. Niedługo po ponownym zameldowaniu się w hotelu Scarlett znika. Spanikowany Alex podczas bezskutecznego przeszukiwania okolicy zauważa mężczyznę ukrywającego swoją twarz pod kawałkiem postrzępionego materiału. Jego podejrzane zachowanie każe Alexowi domniemywać, że miał jakiś udział w zniknięciu Scarlett. Niepokoi go również tutejszy kaznodzieja mający własny program w telewizji, który wydaje się sporo wiedzieć zarówno o nim, jak i o jego zaginionej dziewczynie. O wiele bardziej przerażające są jednak irracjonalne zjawiska zachodzące w otoczeniu Alexa. Chłopak nie może oprzeć się poczuciu surrealizmu, tak jakby w tym sennym miasteczku rzeczywistość uległa wypaczeniu, co sprawia, że już niczego nie może być pewien.

Amerykańsko-kanadyjski thriller w reżyserii Richarda Searsa, będący jego trzecim pełnometrażowym filmem, po komedii romantycznej „Bongwater” i „In the Drink”. „Bottom of the World” jest niezależną produkcją powstałą w oparciu o scenariusz Briana Gottlieba – tak dziwny, że właściwie nie mam wątpliwości, iż najnowsze przedsięwzięcie Richarda Searsa podzieli widzów. W Stanach Zjednoczonych ten proces już się rozpoczął. Co prawda w Internecie jak na razie pojawiło się niewiele recenzji „Bottom of the World”, ale już w nich uwidacznia się jaskrawy podział odbiorców omawianego obrazu na dwa obozy. Jedni nie szczędzą krytycznych słów, drudzy natomiast ochoczo komplementują thriller Richarda Searsa. Znalazłam nawet recenzję „Bottom of the World”, której autor doszukiwał się podobieństw do twórczości Davida Lyncha.

„Bottom of the World” zaczyna się jak film drogi. Widzimy parę zakochanych w sobie młodych ludzi, którzy przemierzają samochodem spaloną słońcem szosę, chcąc dostać się do Los Angeles. Dookoła nich rozpościera się bezkresna pustynia, którą spowijają przymglone szarości alarmistycznie oddziałujące na patrzącego. Ponura kolorystyka jest starannie podsycana aurą tajemnicy, której źródła początkowo nie sposób nawet określić. Jesteśmy przekonani, że główni bohaterowie, Alex i Scarlett (bardzo dobre kreacje Douglasa Smitha i Jeny Malone), zmierzają na spotkanie z prawdziwym koszmarem, nie jesteśmy tylko w stanie odgadnąć jego natury. Gdy docierają do El Rancho Hotel (przybytku istniejącego w rzeczywistości, słynącego z tego, że stanowi tymczasową przystań dla wielu gwiazd filmowych) ziarno tajemniczości zasiane w formie nastrojowych zdjęć zaczyna kiełkować. Po przerażających zwierzeniach Scarlett na użytek jej chłopaka, oburzającej opowieści o karygodnych czynach, jakich dopuściła się w okresie nastoletnim oraz wspólnej popijawie w tutejszym barze, Alexa budzi głos kaznodziei wydobywający się z odbiornika telewizyjnego. Na ekranie widzimy wówczas znakomitego Teda Levine'a, który wygłasza płomienne kazanie na użytek swoich widzów, a na podłodze dostrzegamy zalewającą się łzami Scarlett, która wyjawia Alexowi, że słyszała jakiś tajemniczy głos. Żeby tego było mało spoglądający przez okno chłopak dostrzega jakąś postać przyczajoną w ciemnościach. Rano okazuje się, że był to najprawdopodobniej mężczyzna z białymi oczami ukrywający swoje oblicze za kawałkiem starego materiału, który z jakiegoś powodu bacznie przygląda się podróżującym młodym ludziom. Do tego momentu sprawa wydaje się dość prosta – ot, protagoniści stali się obiektem zainteresowania psychola grasującego w tych skąpo zaludnionych okolicach. Ale już następna scena znacznie komplikuje ogląd sytuacji, bo trudno znaleźć racjonalne wytłumaczenie pogarszającego się stanu Scarlett. Wygląda to tak, jakby jej ciało próbowało powstrzymać ją przed dotarciem do Los Angeles, jakby wręcz domagało się jej powrotu do sennego miasteczka przycupniętego na pustynnych terenach. Co więcej wydaje jej się, że zna to miejsce i że widziała już wcześniej kaznodzieję, który w nocy raczył ją kazaniem. Alex co jest zrozumiałe próbuje wszystko racjonalizować. Jeszcze może sobie pozwolić na ten luksus, ale jak się przekonamy nie potrwa to długo. Z chwili na chwilę sytuacja robi się coraz bardziej dziwaczna - zjawiska, które młody mężczyzna ku swojemu przerażaniu wkrótce zaobserwuje stoją w sprzeczności ze znanymi prawami fizyki. Tak jakby Alex nagle znalazł się w zupełnie obcym świecie, w uniwersum, w którym próżno szukać jakiejkolwiek normalnej logiki. Związki przyczynowo-skutkowe nie mają tutaj zastosowania, doszukiwanie się w tym jakiegokolwiek sensu wydaje się więc z góry skazane na niepowodzenie. Młodemu mężczyźnie pozostaje przede wszystkim znaleźć zaginioną ukochaną i próbować wyrwać się z tej matni zachowując przy tym zdrowe zmysły. Żeby tego dokonać musi skonfrontować się z dwiema osobami, które wydają się mieć w tym wszystkim jakiś udział. Obserwującym go mężczyzną z zakrytą twarzą, którą jak się okazuje szpeci blizna pnąca się w górę od kącików ust, przywodząc na myśl groteskowy uśmiech oraz równie tajemniczym kaznodzieją, który jak się wydaje może przyglądać się Alexowi przez odbiornik telewizyjny. Szybko staje się jasne, że zagubiony chłopak znajduje się na straconej pozycji – osobliwe sekwencje z łomem dzierżonym przez Alexa w niepojęty sposób „wskakującym” w dłoń jego przeciwnika, który w dodatku niedługo potem udowadnia mu, że w ułamku sekundy może przemierzyć spory dystans oraz ze skradzioną bronią, która nieoczekiwanie wraca na swoje miejsce, wszystko to każe nam sądzić, że wrogowie Alexa potrafią naginać rzeczywistość. Że pokrętna logika tego miejsca jest dostosowana do ich potrzeb, co z kolei nie wróży dobrze młodemu mężczyźnie starającemu się odnaleźć swoją dziewczynę. I mimo wszystko wciąż próbującemu znaleźć w tym jakiś sens.

Brian Gottlieb skonstruował iście dziwaczną opowieść, która wprost emanuje niepojętą kuriozalnością. UWAGA SPOILER Do pewnego momentu, bo tuż przed nieoczekiwaną zmianą scenerii litościwie rzuca widzom koło ratunkowe, bardzo pomocne w interpretacji późniejszych wydarzeń. Co zastanawiające ten ryzykowny zabieg nie rozwiewa tak pieczołowicie budowanej wcześniej aury złożonej tajemnicy, bo nawet podążając ścieżką wskazaną przez scenarzystę napotykamy na swej drodze liczne pułapki. Autor scenariusza często zachęca nas do przyjmowania innych perspektyw, do spoglądania na jego historię pod najróżniejszymi kątami, nierzadko bezlitośnie spychając nas na (chyba) fałszywą ścieżkę poprzez podrzucanie niezwykle nęcących, acz mylnych tropów KONIEC SPOILERA.Oniryczna atmosfera i iście surrealistyczne fabularne wstawki dodatkowo utrudniają rozeznanie się w tej opowieści. Metaforycznie rzecz ujmując wygląda to jak swoiste pole minowe, obszar, który należy przemierzać bacząc na każdy krok, bo bardzo łatwo zboczyć z właściwej ścieżki bądź tak kompletnie się w tym zagubić, że w efekcie stracić zainteresowanie dalszymi losami Alexa. Kojarzyło mi się to z „Piątym wymiarem” Christophera Smitha – tematyka inna, ale klimat i sposób wyłuszczania historii są troszkę podobne, przynajmniej na tyle, żeby wspomniany tytuł przemknął mi przez głowę podczas oglądania „Bottom of the World”. „Piąty wymiar” nastręczył mi jednak większych trudności w interpretacji, informacje powrzucane w obraz Richarda Searsa łatwiej złożyć w jedną spójną całość. Nie jestem tylko przekonana, czy istnieje tylko jedno właściwe wyjaśnienie koszmarnych przeżyć Alexa, czy tak jak w przypadku „Piątego wymiaru” celowo nie umożliwiono oglądającemu dotarcia do zgoła innego uniwersum niźli to, które od jakiegoś czasu wydawało się najbardziej prawdopodobne. Wskazuje na to ujęcie pojawiające się podczas ostatniej partii „Bottom of the World”, które w połączeniu z przewijającymi się wcześniej UWAGA SPOILER wątkami religijnymi może sugerować skręt scenarzysty w stronę interpretacji biblijnej (piekło? czyściec?). Choć ja tam wolę pozostać przy świecie koszmarnego snu, pełnego śmiecia wypływającego z podświadomości dręczonej wyrzutami sumienia młodej kobiety, która właśnie osuwa się w otchłań śmierci KONIEC SPOILERA. Omawiany thriller Richarda Searsa osobom obytym z tego rodzaju surrealistycznym kinem nie powinien nastręczyć większych trudności ze znalezieniem jakiegokolwiek wyjaśnienia prezentowanych wydarzeń. Można się za to spierać, czy obrana przez nas (przeze mnie również) ścieżka interpretacyjna jest zgodna z zamysłem scenarzysty (sławetne „co autor miał na myśli?”), czy raczej w tej kwestii wybiegamy poza koncepcję twórców „Bottom of the World”. Ale bez względu na to, jakie wyjaśnienie obiorą miłośnicy tego typu kina istnieje duża szansa, że wielu z nich rozsmakuje się w stylistyce tego obrazu. Że tak jak ja dadzą się porwać nastrojowym kadrom i zagadkowym wydarzeniom, podlanym doprawdy obfitą porcją magicznej kuriozalności. Doprawdy dziwny to film i właśnie przede wszystkim na tym polega jego urok. Z tego też powodu osoby nastawiające się na tradycyjny thriller, konwencjonalną narrację wyzutą z pokrętnej logiki najprawdopodobniej nie dadzą się przekonać tejże propozycji Richarda Searsa.

Gdy przystępowałam do seansu „Bottom of the World” nawet przez myśl mi nie przeszło, że po zaledwie paru minutach mogę całkowicie wsiąknąć w świat przedstawiony tego obrazu, że na czas jego trwania uda mi się zapomnieć o otaczającej mnie rzeczywistości, pozbawionej nadzwyczajności wizualizowanej przez twórców tego thrillera. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy niecałe półtora godziny później dotarło do mnie, że tak się właśnie stało, że zatraciłam się w fikcyjnym, surrealistycznym świecie, w którym nie brakuje ponurego klimatu zgrabnie podsycającego poczucie nieustannego zagrożenia i zagubienia. Nie będę jednak polecać tej produkcji osobom spoza grupy złożonej z sympatyków surrealistycznego kina. Jest bowiem nazbyt specyficzna, żebym odważyła się gorąco ją rekomendować absolutnie wszystkim wielbicielom thrillerów.

środa, 19 kwietnia 2017

Jorn Lier Horst „Kluczowy świadek”

Recenzja przedpremierowa

W jednym z domów w norweskim mieście Stavern zostają odnalezione zwłoki starszego mężczyzny. Policja szybko upewnia się, że należą one do mieszkającego tu Prebena Pramma. Przed śmiercią ofiarę rozebrano, związano i poddano torturom. Zabałaganione wnętrza mogą świadczyć o tym, że napastnik bądź napastnicy czegoś szukali. Przedmiotu mającego tak dużą wartość dla Pramma, że wolał umrzeć niż zdradzić, w którym miejscu go ukrył. Sprawę prowadzi komisarz William Wisting dowodzący Wydziałem Śledczym w Larvik. Z rozmów z sąsiadami Prebena Pramma wnosi, że był on samotnym rencistą hobbystycznie zajmującym się fotografowaniem ptaków i marzącym o związku z jakąś kobietą. Wydawałoby się więc, że ten toczący spokojny żywot, starszy mężczyzna nie mógł mieć żadnych wrogów, a przynajmniej nie takich, którzy pragnęliby jego śmierci. William Wisting wie jednak, że pozory mogą mylić. Wiele wskazuje na to, że odkrycie tajemnicy Prebena Pramma doprowadzi go do jego mordercy.

Po raz pierwszy wydany w 2004 roku „Kluczowy świadek” to debiutancka powieść norweskiego pisarza Jorna Liera Horsta i zarazem pierwsza część jego kryminalnej serii o komisarzu Williamie Wistingu. Inspirację autor czerpał z autentycznej sprawy morderstwa starszego mężczyzny, Ronalda Ramma, do którego doszło w 1995 roku między Larvikiem a Stavern. Sprawca do dzisiaj pozostaje nieznany. Jak dowiadujemy się z przedmowy do wydania polskiego omawianej powieści, Jorn Lier Horst był wówczas początkującym policjantem, a dom Ronalda Ramma był pierwszym oglądanym przez niego miejscem zbrodni. „Kluczowy świadek” nie jest wierną relacją z tamtej sprawy, Horst zapożyczył z niej tylko parę szczegółów, na tyle jednak charakterystycznych, żeby ludziom, którzy słyszeli o zabójstwie Ronalda Ramma nie pozostawić żadnych wątpliwości, co do faktycznej inspiracji autora.

Polscy czytelnicy dotychczas mieli sposobność zapoznać się z dalszymi dziejami fikcyjnego komisarza Williama Wistinga. Już niedługo będą mieli okazję sięgnąć po trzy pierwsze tomy opus magnum norweskiego pisarza Jorna Liera Horsta, ponieważ wydawnictwo Smak Słowa w tym roku nie zamierza poprzestawać na publikacji pierwszej odsłony serii – na 2017 rok zaplanowało wypuszczenie jeszcze drugiej i trzeciej części, co powinno uradować wiernych fanów twórczości Jorna Liera Horsta. Mam za to wątpliwości, czy dla osób dotychczas niezaznajomionych z cyklem o Williamie Wistingu dobrym wyborem będzie sięgnięcie w pierwszej kolejności po „Kluczowego świadka”, a przynajmniej dla tych, który przywykli do przedzierania się przez obfitujące w zdumiewające zwroty akcji, zawiłe sprawy skrupulatnie budowane przez niezliczonych współczesnych autorów kryminałów. Rzadko zwracam uwagę na okładki książek, ale polskie wydanie „Kluczowego świadka” już swoją stylową oprawą przyciągnęło mój wzrok. Myślę, że ze wszystkich grafik zdobiących przetłumaczone na język polski publikacje tomów wchodzących w skład poczytnej kryminalnej serii pióra Jorna Liera Horsta ta jest zdecydowanie najbardziej urokliwa. Okładka w połączeniu z informacją, że „Kluczowy świadek” jest pierwszą odsłoną losów Williama Wistinga dla co poniektórych czytelników może się okazać zachętą do rozpoczęcia przygody ze wspomnianym komisarzem właśnie od niej. Gdyby tak rzeczywiście było to nie zdziwiłabym się, gdyby chociaż część z nich spotkało rozczarowanie, ponieważ ze wszystkich dotychczas przeczytanych przeze mnie powieści Horsta ta na gruncie fabularnym cechuje się największą prostotą. A wiem, że nie każdy miłośnik współczesnych kryminałów ceni sobie takie uproszczone podejście do prezentowanych spraw. Z drugiej strony (mam nadzieję, że niemałe) grono wielbicieli starszych, klasycznych powieści kryminalnych nie powinno mieć większych trudności z zaakceptowaniem koncepcji Jorna Liera Horsta. Wątpię natomiast, żeby czytelnicy, którym nieobce są pozostałe wydane w Polsce powieści z cyklu o Williamie Wistingu, uznali to dziełko za najlepsze dokonanie owego norweskiego pisarza. A przynajmniej ja wolę bardziej złożone artystyczne oblicze Horsta. „Kluczowym świadkiem” dopiero rozpoczynał swoją przygodę z pisarstwem, dlatego też w ogóle nie dziwi mnie ostrożna konstrukcja fabularna – twarde trzymanie się ciasnych ram gatunku, łącznie ze sposobami pozyskiwania dowodów przez śledczych. Skłamałabym jednak mówiąc, że takie bardziej tradycyjne podejście do kryminału jest całkowicie pozbawione atrakcyjności. Uwidacznia się ona przede wszystkim w surowej atmosferze wzbogaconej pokaźną dawką melancholii, która chyba jeszcze silniej przywołuje skojarzenia z kryminałami retro, niż prosta konstrukcja fabularna. W uwypuklaniu podszytego smutkiem, ponurego klimatu bardzo pomocne były informacje o ofierze, starszym mężczyźnie Prebenie Prammie, kilka dni temu napadniętym we własnym domu. Jego nagie, związane ciało znalazł sąsiad, który niezwłocznie zawiadomił policję. W ten oto sposób komisarz William Wisting musi odłożyć w czasie swój urlop i przystąpić do poszukiwania sprawcy bądź sprawców owej odrażającej zbrodni. Szybko staje się dla niego jasne, że ofiara wiodła samotniczy żywot, który bardzo jej doskwierał. Ukojenia starszy mężczyzna szukał w fotografowaniu ptaków, przez jakiś czas będąc również członkiem klubu tanga, ale nieustannie marzył o poznaniu kobiety, u boku której mógłby spędzić resztę życia. Przygnębiająca egzystencja ofiary wyłaniająca się z zeznań świadków doskonale koegzystuje z surową atmosferą śledztwa – ponura aura podszyta pokaźną dawką tajemniczości uatrakcyjnia mozolne przedzieranie się śledczych przez napływające informacje, których swoją drogą, jak zauważa główny bohater powieści, w porównaniu do wielu innych prowadzonych przez niego spraw jest zaskakująco mało.

Jorn Lier Horst nie budował melancholijnej aury jedynie w oparciu o postać Prebena Pramma. Przemyślenia Williama Wistinga na temat jego własnego życia, tendencji do stawiania pracy przed rodziną i związane z tym wyrzuty sumienia, potęgują w miarę ponurą tonację „Kluczowego świadka”. Należy jednak zaznaczyć, że Jorn Lier Horst nie przesadza z rozważaniami natury egzystencjalnej, cały czas bacząc na to, aby suche szczegóły z toczącego się dochodzenia pozostawały na pierwszym planie. Podczas lektury „Kluczowego świadka” boleśnie odczułam brak córki Williama Wistinga, Line, która z czasem stanie się drugą z najważniejszych postaci zaludniających karty kryminalnej serii Horsta. W pierwszym tomie jej udział sprowadza się jedynie do kilku esemesów wysłanych do ojca, ale na brak pożądanych informacji o głównym bohaterze nie możemy narzekać. Prostolinijny komisarz, cechuje się nieczęsto spotykaną we współczesnych kryminałach pospolitością. Nie jest obdarzony zdolnością niemalże nadludzkiej dedukcji, czy imponującą tężyzną fizyczną, nie jest również cynicznym draniem, który nie widzi żadnej nadziei dla zdeprawowanej ludzkości. William Wisting jest zwyczajnym człowiekiem, typem osoby, którą moglibyśmy spotkać w prawdziwym życiu i do której zapewne z miejsca zapałalibyśmy sympatią. Jorn Lier Horst pisząc „Kluczowego świadka” wielką wagę przykładał do podkreślania tej pospolitej strony pracy w policji – pozbawionego efekciarskiego zacięcia, mozolnego, wyczerpującego pozyskiwania kolejnych poszlak, które powoli, w mało spektakularny sposób przybliżają śledczych do rozwiązania zagadki śmierci Prebena Pramma. Poszukiwacze dużej dozy realizmu powinni być więc niemalże w pełni zadowoleni – niemalże, bo jednak nie ostało się bez przynajmniej jednego rażąco naciągniętego zbiegu okoliczności (pierwsze spotkanie Wistinga z cudzoziemką poszukującą swojego chłopaka) i kilku mniej dobitnych tego rodzaju ułatwień, wykorzystywanych w celu skierowania śledczych na nowe tropy. Na miejscu autora wybrałabym również inne zakończenie. Autentyczna historia, którą inspirował się Jorn Lier Horst podczas pisania „Kluczowego świadka” do dzisiaj nie znalazła rozwiązania. Swoją opowieść autor zdecydował się jednak uwieńczyć sukcesem śledczych. Zresztą cała ta historia znacząco odbiega od sprawy morderstwa Ronalda Ramma z 1995 roku (jak już wspomniałam wcześniej norweski pisarz wykorzystał tylko parę charakterystycznych detali), co w ogóle mi nie przeszkadzało. Wolałabym tylko, żeby Horst na ostatnich stronach powieści uraczył mnie czymś zaskakującym, czymś czego w czytelny sposób nie zasygnalizował już dużo wcześniej, bo w takim kształcie finał „Kluczowego świadka” nijak mnie nie zadowala.

Pierwsza część literackiej serii o komisarzu Williamie Wistingu najprawdopodobniej nie sprosta wymaganiom czytelników znajdujących przyjemność w odkrywaniu tajników zawiłych, mocno skomplikowanych, pełnych mylących tropów policyjnych dochodzeń wymyślanych przez niezliczonych autorów współczesnych kryminałów. „Kluczowy świadek” pewnie wyda im się zbyt prosty, mało spektakularny i niezbyt zaskakujący, dlatego też wstrzymam się od rekomendowania tej pozycji nadmienionej grupie. Poszukiwacze bardziej klasycznego, konwencjonalnego podejścia do tej problematyki mają większą szansę odnaleźć się w tej propozycji Jorna Liera Horsta. Jeśli o mnie chodzi to wolę dalsze tomy wchodzące w skład tego cyklu, co wcale nie oznacza, że na tle całego gatunku „Kluczowy świadek” wypada niesatysfakcjonująco. Bo w ogólny rozrachunku nie mogę się skarżyć na zmarnotrawienie czasu przeznaczonego na lekturę tej powieści.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

poniedziałek, 17 kwietnia 2017

„Głusza” (2015)

Nastoletnie siostry Nell i Eva mieszkają z ojcem w leśnej okolicy. Gdy pewnego dnia następuje przerwa w dostawie prądu rodzina jest przekonana, że nie potrwa do długo. Jednak przedłużające się utrudnione warunki i wycieczka do najbliższego miasta powoli rozwiewają ich nadzieje. Okolicznym mieszkańcom zaczyna brakować pożywienia i benzyny, nie zanosi się również na to, żeby w najbliższym czasie nastąpił jakiś duży transport pożądanych produktów. Ojciec Nell i Evy uznaje, że najlepiej będzie przeczekać kryzys w domu, w oddaleniu od skupisk ludzkich. Nell nie jest zadowolona z tej decyzji, ponieważ przez dłuższy czas nie będzie mogła widywać swojego chłopaka. Tymczasem kochająca taniec Eva coraz dotkliwiej odczuwa brak muzyki. Wkrótce dziewczęta będą musiały zmierzyć się z wieloma dużo poważniejszymi problemami. Aby przetrwać w tych ciężkich czasach konieczne jest zdobycie się na wiele wyrzeczeń i opanowanie nowych umiejętności z równoczesnym baczeniem na zagrożenie ze strony innych ludzi.

„Głusza” to kanadyjska produkcja w reżyserii Patricii Rozemy stworzona w oparciu o jej własny scenariusz, która zbiera dosyć skrajne recenzje. Część widzów jest zadowolona z efektu, w tym większość wypowiadających się krytyków, ale nie brakuje również odbiorców nadających jej miano gniota. Powieść autorstwa Jean Hegland na podstawie której powstał film w ogólnym rozrachunku została dużo lepiej przyjęta w Stanach Zjednoczonych niż ekranowa wersja tej historii. Nie oznacza to jednak, że nie ma absolutnie żadnych przeciwników. Fabuła „Głuszy” jest odmierzoną w nierównych proporcjach kompilacją dramatu, thrillera (również z dopiskiem „survival”) i science fiction. Nie wydaje się jednak, żeby właśnie ta gatunkowa mieszanka ponosiła winę za narażenie się tylu widzom. A przynajmniej ze słów wielu przeciwników „Głuszy” można wysnuć wniosek, że nie mieli nic przeciwko temu miszmaszowi, rozczarowało ich głównie podejście do czołowych bohaterek, które jeśli wierzyć osobom znającym literacki pierwowzór nie było wymysłem Patricii Rozemy tylko Jean Hegland.

Jeszcze nie tak dawno temu ludzkość radziła sobie prądu, choć oczywiście standard życia był dużo gorszy. Obecnie chyba nikt nie ma wątpliwości, że jesteśmy niewolnikami tego dobrodziejstwa. Tak bardzo uzależniliśmy się od prądu, że gdyby nam go zabrano przetrwanie Homo sapiens stanęłoby pod wielkim znakiem zapytania. Scenariusz „Głuszy” nie przewidywał globalnego wizualnego ujęcia apokaliptycznej sytuacji, w jakiej znalazła się ludzkość. Nie pozostawiał żadnych wątpliwości odnośnie punktu, w którym znalazła się nasza rasa, ale zamiast przyglądać się spanikowanej masie pochylił się nad dwiema nastoletnimi siostrami egzystującymi z dala od miasta. Do apokaliptycznych realiów, w których przyszło żyć młodym kobietom twórcy „Głuszy” podeszli więc od mniej rozpowszechnionej w kinematografii strony. Zamiast postawić na efekciarski portret stopniowej zagłady ludzkości, a przynajmniej dobrze znanego nam świata, dostaliśmy minimalistyczny w formie ogląd sytuacji dwóch osób, kompletnie nieprzygotowanych do życia w ekstremalnie trudnych warunkach. Dobrze byłoby móc spoglądać na Nell i Evę jak na typowych małoletnich mieszczuchów, mających wszelkie prawo nie odnajdywać się w leśnej głuszy. Dzięki temu można by w pełni usprawiedliwić ich zachowanie i jak mniemam Patricia Rozema właśnie na to liczyła. Nie jestem jednak w stanie uwierzyć w to, żeby nawet nastoletnie mieszczuchy nie wiedziały o tym, że las może być źródłem pożywienia. Tym bardziej jeśli jednym z nich jest osoba kochająca zdobywać wiedzę, która posiada w domu parę książek wielce przydatnych w takich sytuacjach. Nie chcę przez to powiedzieć, że Nell i Eva (dobrze zagrane przez znaną z między innymi „Amerykańskiej zbrodni” i „Pułapki” Ellen Page i Evan Rachel Wood) w obliczu kurczących się zapasów nie szukały ratunku w lesie. Nie, w końcu dotarło do nich, że nie mają innego wyjścia, zastanawiam się jednak co sprawiło, że dojście do tej konkluzji zajęło im tyle czasu. Szok i zagubienie również mnie nie przekonują, bo już choćby to, w jaki sposób Nell początkowo obchodzi się z niesforną siostrą daje powody sądzić, że potrafiła myśleć racjonalnie. Dlaczego więc ten racjonalizm nie rozciągał się już wówczas na realne próby przetrwania? Dlaczego nie starała się zabezpieczyć na wypadek wyczerpania pożywienia, nie tylko benzyny, którą to „strzegła jak oka w głowie”. Tym samym narażając się siostrze, rozwścieczonej koniecznością tańczenia bez muzyki. A przecież musiała ćwiczyć, bo zbliżał się konkurs, w którym pragnęła wziąć udział... To jest zbliżał się zanim zabrakło prądu, ale Eva nie była jeszcze psychicznie przygotowana na zaakceptowanie faktu, że konkurs się nie odbędzie. „Głusza” została zrealizowana tak, aby już na początku żaden widz nie miał wątpliwości, że wpisuje się ona w poczet wyjałowionych z bzdurnego efekciarstwa, stwarzających wrażenie swoistej intymności obrazów starających się podejść do apokaliptycznej problematyki od psychologicznej, nie efekciarskiej strony. Liczne zbliżenia na sylwetki bohaterów, melancholijna ścieżka dźwiękowa (zwłaszcza czołowa piosenka, która praktycznie mnie oczarowała), akcentowanie monotonii życia w niszczejącym domku otoczonym gęstym lasem i sprawiające odrobinę klaustrofobiczne wrażenie powolne najazdy kamer na w miarę mroczne wnętrza lokum zajmowanego przez dwie nastolatki – wszystko to dawało nadzieję na naprawdę wnikliwe studium podupadającej kondycji psychicznej dwóch sióstr zmagających się z następstwami braku prądu. Ale po jakimś czasie stało się dla mnie jasne, że Patricia Rozema albo nie miała takich ambicji, albo nie potrafiła należycie oddać tego na ekranie. Sylwetki Nell i Evy w ogólnych zarysie zostały całkiem zadowalająco przedstawione, ale ogólny zarys to nie dogłębny rys psychologiczny. Zamiast tak wielce pożądanej wnikliwości najczęściej dostawałam ciąg ogólników, które w połączeniu z zastanawiającym zachowaniem głównych bohaterek zamiast przybliżać mnie do ich postaci tworzyły swego rodzaju barierę. Podczas paru sekwencji udało mi się ją pokonać i dzięki temu poczuć większą sympatię do obu sióstr, ale długo przyszło mi na to czekać i szczerze powiedziawszy spodziewałam się dużo potężniejszego ładunku emocjonalnego.

Z mojego punktu widzenia największym superlatywem „Głuszy” jest nieśpieszna narracja, która ułatwia maksymalne skupienie na wszystkich szczegółach tej historii i intensyfikuje jej złowieszczy wydźwięk (choć efekt i tak do wielce porażających nie należy). Problem w tym, że owe detale, na których chciałoby się zawiesić wzrok przez długi czas nie są składowymi intrygujących sylwetek głównych bohaterek – mowa tutaj raczej o malowniczej, acz podszytej wyraźną nutką czającego się zagrożenia leśnej scenerii i z biegiem trwania filmu coraz bardziej mrocznej (przy czym nie aż tak, żebym nie miała poczucia niedosytu) atmosfery spowijającej poszczególne pomieszczenia w domu Nell i Evy. One same nierzadko schodzą na dalszy plan. W moich oczach wyglądało to tak, jakby egzystowały sobie w oderwaniu od reszty. Innymi słowy przez długi czas nie uważałam je za nieodzowne w budowaniu zagęszczającej się atmosfery zagrożenia i wyalienowania. Może to śmiałe założenie, ale do pewnego momentu odnosiłam wrażenie, że klimat nie straciłby na wyrazistości, gdyby serwowano mi jedynie zdjęcia krajobrazów, bez jakiejkolwiek postaci tkwiącej w centrum tej głuszy. Z czasem jednak zmieniłam zdanie, bo w fabułę po naprawdę długim oczekiwaniu (choć gwoli ścisłości wcześniej uraczono mnie jedną iście dramatyczną scenką) z czasem zaczęły wkradać się wątki znacznie komplikujące monotonny żywot Nell i Evy. Kiedy zaczęłam już nabierać przekonania, że Patricia Rozema nie ma zamiaru unaocznić poczynań do jakich zmusza człowieka prawdziwie ekstremalna sytuacja, ani choćby zaakcentować tego, do czego zdolni są do niedawna niczym niewyróżniający się, spokojni członkowie społeczeństwa w obliczu rozprzestrzeniającej się anarchii, ku mojemu zaskoczeniu właśnie to dostałam. I to w dodatku bez nadmiernego zdynamizowania, bez niszczącego wcześniej wypracowany klimat przesadnego efekciarstwa i niepotrzebnego kombinowania. Nie żebym była zachwycona efektem, ale w zestawieniu do wcześniejszego spłaszczonego kształtu owej opowieści śmielsze wstawki prezentowały się iście przygnębiająco. A co za tym idzie nareszcie doczekałam się większego dramatyzmu od tego płynącego głównie z mocno ugrzecznionego survivalu. Co więcej Patricia Rozema pokusiła się o małe odniesienie do jednej z najbardziej zażartych debat toczonych we współczesnym świecie, również w Polsce – kąśliwe pytanie rzucone przez jedną z sióstr („chyba nie jesteś przeciwna przerywaniu niechcianej ciąży?”) brzmiało tak, jakby żywcem wyjęto je z ust jakiegoś bojownika o danie kobietom w kwestii aborcji możliwości wyboru, co więcej uwypuklenie tego konfliktu bardzo zgrabnie wpasowało się w dalsze wydarzenia. Nie zostało wepchnięte tylko po to, aby było – tj. w całkowitym oderwaniu od problematyki filmu. W ogóle prawie wszystkie dalsze partie „Głuszy” w moich oczach prezentowały się całkiem dobrze, łącznie z portretem wzajemnej relacji nastoletnich sióstr. Mam natomiast drobne zastrzeżenia do zakończenia. UWAGA SPOILER Podpalenie domu najłatwiej wytłumaczyć szokiem poporodowym Evy, to jednak nie wyjaśnia ostatecznej decyzji jej siostry. Można oczywiście uznać to za skrajną głupotę z ich strony, ale ja wolę trochę inaczej interpretować finalne wydarzenia. Nell już jakiś czas temu chciała wyruszyć na poszukiwanie lepszego życia, Eva natomiast nie była na to gotowa. Wolała czekać, aż ktoś inny zażegna kryzys, zamiast spróbować „wziąć sprawy we własne ręce” i samemu gonić za lepszą przyszłością. Znajdowała się niejako w zawieszeniu i dopiero wydanie na świat nowego życia sprawił, że wyrwała się z owego letargu, uświadomił jej, że pragnie zupełnie innego życia. Zamiast wegetować woli walczyć. Nell musiała to zrozumieć, dlatego bez większych oporów przystała na jej propozycję. Pora na podejmowanie takich decyzji może i nie była najlepsza, bo jednak Eva narażała swoje dziecko na duże niebezpieczeństwo, ale widać nie była w stanie uzbroić się w cierpliwość i poczekać na bardziej sprzyjający moment KONIEC SPOILERA. Udało mi się spojrzeć na zakończenie „Głuszy” inaczej niż przez pryzmat rażącej głupoty głównych bohaterek, ale nawet to nie było w stanie w pełni mnie zadowolić. Taka problematyka zostawiała bowiem kilka możliwości na dużo bardziej miażdżące zamknięcie, przez co odniosłam wrażenie, że Patricii Rozemie brakło odwagi, że zachowała się asekurancko w dodatku niepotrzebnie ryzykując posądzenie głównych bohaterek o skrajnie nieprzemyślane zachowanie przez niektórych widzów. Niepotrzebnie, bo moim zdaniem nie warto podejmować takiego ryzyka dla tak mało emocjonującego wątku.

Nie nudziłam się zanadto oglądając „Głuszę” pomimo mocno uproszczonych portretów głównych bohaterek. Pomocne było moje zamiłowanie do minimalistycznych produkcji, których fabuły rozwijają się bardzo powoli koncentrując się na akcentowaniu zagęszczającego się klimatu wyalienowania i zagrożenia, ale brak większego znużenia nie jest równoznaczny z zachwytem. Zdążyłam już wszak zobaczyć kilka współczesnych obrazów, które w dużo lepszym stylu wykorzystywały dobrodziejstwa płynące z podobnego „wyciszonego” podejścia do warstwy technicznej. Podobnego, ale nie zawsze takiego samego, bo istnieją filmy, które raczą widza dużo potężniejszą intensywnością od tej emanującej z „Głuszy”. I oferują mu o wiele bardziej wciągające historie i wnikliwsze rysy psychologiczne bohaterów, ale jeśli jest się fanem takich spokojniejszych produkcji to można dać szansę omawianemu projektowi Patricii Rozemy. Tym bardziej, że część widzów wychwala owo przedsięwzięcie. Istnieje więc spora szansa, że znajdą się jeszcze osoby, które w przeciwieństwie do mnie dojdą do wniosku, że „Głusza” wyraźnie wznosi się ponad przeciętność.