wtorek, 30 stycznia 2024

Julius Throne „Santa Clown”

 
Rok 1985. Mieszkańcy miasteczka Rockville w stanie Maryland z zapałem czynią przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia. Przystrajają domy, śpiewają kolędy, rozglądają za prezentami i radośnie przyglądają swoim rozentuzjazmowanym pociechom uczestniczącym w tradycyjnych zabawach organizowanych przez władze miasta. W miejscowym centrum handlowym przechadzają się elfy z workami słodyczy dla małych łasuchów, a największe kolejki ustawiają się do Świętego Mikołaja, jak co roku uroczyście wręczającego drobne przedświąteczne upominki grzecznym dzieciom. Nie wiedzą, że właśnie pojawiła się konkurencja. W mrocznych zaułkach na zachłannych milusińskich czeka bowiem obłąkany Santa Clown z zapasem najlepszych zabawek na święcie, baśniowych samochodzików i lalek. Niszczyciel świąt, którego powstrzymać spróbują uczniowie szkoły podstawowej, Dave Phippen, Alvin Buell i Jonathan Hield.
Tymczasem inspektor Betty Sanders z Departamentu Policji w Waszyngtonie prowadzi sprawę gangu elfów, zuchwałych rabusiów mających na koncie niejedną ofiarę śmiertelną. Nieoczekiwanie w życiu inspektor Sanders ponownie pojawia się Francis Bogart, stara miłość, która nigdy nie zardzewiała. Od dekad niewidziana niegdysiejsza gwiazda waszyngtońskiej policji, solidne wsparcie dla zespołu dochodzeniowo-śledczego zajmującego się najdziwaczniejszą sprawą w karierze.

Okładka książki. „Santa Clown”, Papierowy Księżyc 2023

Świąteczna mieszanka campowego horroru, thrillera policyjnego, science fiction (z naciskiem na fiction), romansu i powieści sensacyjnej polskiego autora kryjącego się pod pseudonimem Julius Throne. Zwolennika szeroko pojętej progresji, czego dowód dał w swoim debiutanckim utworze zatytułowanym „Gulu. Pamiętne lato”; epickiej magii dzieciństwa wypuszczonej w 2019 roku pod szyldem wydawnictwa Novae Res. Uwolniony w grudniu 2023 roku „Santa Clown” to pierwszy owoc współpracy - w smakowitej okładce zaprojektowanej przez Krzysztofa Krawca - enigmatycznego miłośnika literatury, muzyki i filmu z oficyną Papierowy Księżyc, która na 2024 rok zaplanowała wznowienie poprzedniej publikacji Juliusa Throne'a i premierowe wydanie ciągu dalszego zmagań dorosłego już protagonisty z tajemniczą istotą mówiącą zagadkami, obszernej powieści, która ma ukazać się pod tytułem „Gulu. Powrót”. Stwórca stworzenia ubierającego się jak Święty Mikołaj, malującego jak klaun i zachowującego jak Grinch na dopalaczach, w planach ma trzeci tom „Gulu” i spin-off serii, ale to może trochę potrwać, bo w głowie pana Throne'a aż kipi od pomysłów: od komediowej opowieści sensacyjnej w stylu Quentina Tarantino przez podróże w czasie, dreszczowiec w wesołym miasteczku i równie mroczną historię w upadłej amerykańskiej miejscowości po sensacyjną przygodę na pustkowiu gdzieś w Stanach Zjednoczonych, zbliżoną gatunkowo przejażdżkę po amerykańskim Parku Narodowym i propozycję dla miłośników fantastyki postapokaliptycznej. A to tylko rozgrzewka:)

Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem autora zwariowanej opowieści przedwigilijnej, prawdziwym nazwiskiem będzie podpisywał swoją prozę poetycką – jej próbkę dał już w pierwszych publikacjach stricte beletrystycznych, które w dalszym ciągu zamierza sygnować coraz bardziej rozpoznawalnym pseudonimem artystycznym. Druga opublikowana powieść Juliusa Throne'a przeciera ścieżkę pierwszej, nie odwrotnie. Zatwardziały kryminalista przedstawiający się jako Santa Clown przypadkiem zrobił dobry uczynek: zwrócił uwagę spragnionych mocniejszych wrażeń czytelników na monumentalną powieść swego stwórcy, która niestety nie miała tak hucznej kampanii marketingowej. Ale co się odwlecze... „Gulu. Pamiętne lato” niebawem ma zaprezentować się w nowej szacie graficznej - wraz ze świeżutkim (tj. napisany już jakiś czas temu, ale w przeciwieństwie do tomu pierwszego nigdy niepublikowany) Gulu: dwadzieścia lat później - i wcale się nie zdziwię, jeśli tym razem zrobi prawdziwą furorę. Zawstydzając Santa Clowna, egzotycznego burzyciela w charakterystycznym czerwonym stroju i z zamierzanie niedopasowanym makijażem. Skrzyżowanie upiornego klauna, Świętego Mikołaja, Grincha i Emmetta Browna (właściwie mroczne alter ego), który przywłaszczył sobie ulubione powiedzonko niezreformowanego Ebenezera Scrooge'a. Wygłaszający szalone monologi człowiek albo jakieś nadprzyrodzone stworzenie z niesamowicie niszczycielską obsesją na punkcie świąt. Zdeklarowany wielbiciel i zaciekły wróg tego magicznego okresu. Nie tylko zdający sobie sprawę z tej rażącej sprzeczności, ale wręcz się nią szczycący. Przyciągająco-odpychający wygląd zewnętrzny tytułowego antybohatera zimowej opowieści Juliusa Throne'a można potraktować jak odbicie jego nietypowo złożonej osobowości. Chaos ukierunkowany. Maksymalnie zdeterminowany świąteczny zamachowiec, nadspodziewanie gładko realizujący bezczelnie śmiały plan. Rechoczący król szos z zabawkowym orężem. Kaskaderskie wyczyny interesownego darczyńcy z buźką, która pewnie spodobałaby się zmiennokształtnej bestii z fikcyjnego miasteczka Derry w stanie Maine. Pennywise Juliusa Throne'a, który na arenie literackiej chciałby wcielać się w postać właśnie takiego klauna. Nieprzesadnie anonimowego (stąd pseudonim) gościa budzącego przeróżne emocje. Czasem strach, czasem śmiech. Sadystyczny mikołaj widywany w miasteczku Rockville w stanie Maryland i w stolicy Stanów Zjednoczonych w grudniu 1985 roku też potrafi być zabawny, ale niekoniecznie w swoim świecie. W nieoficjalnej młodocianej gwardii prawdziwego Świętego Mikołaja ta zagadkowa istota budzi wyłącznie negatywne emocje. Potencjalnym dorosłym sojusznikom trzech chłopców z przytulnej miejscowości sąsiadującej z Waszyngtonem co prawda nie umykają humorystyczne akcenty niewątpliwie niebezpiecznej sytuacji, zdarza im się pożartować z groźnych przestępców, ale to tylko sposób na rozładowywanie nieznośnego stresu, desperackie szukanie odrobiny wytchnienia od piekielnie ciężkiej sprawy kryminalnej.

Źródło, oficjalny fanpage Juliusa Throne'a: https://www.facebook.com/OfficialJuliusThrone/

Na kartach „Santa Clown” Juliusa Throne'a wielowątkowe śledztwo prowadzone przez inspektor Betty Sanders z Departamentu Policji w Waszyngtonie nierównomiernie przeplata się z przeżyciami odważnych chłopców z Rockville i sporadycznymi wycieczkami do obozu wroga. Po pamiętnym lecie, przyszła pamiętna zima – wypróbowany czar dzieciństwa w pysznie przegiętej opowieści policyjnej. Farciarze spod ciemnej gwiazdy; zorganizowana grupa przestępcza sprytnie wtapiająca się w tło. W każdym razie to jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi do głowy śledczym ganiającym za bandą elfów. Ale jak wytłumaczyć stosowanie dwóch rodzajów masek? Dlaczego urocze twarzyczki pomocników Świętego Mikołaja bezwzględni rabusie wymieniają na zdeformowane oblicza, które nawet w świątecznej gorączce nie przejdą niezauważone? Z zeznań świadków wynika, że pokazują je jedynie podczas napadów, nie można ich więc podejrzewać o podświadome pragnienie zostania schwytanym, ale o świadome pragnienie dręczenia ofiar już tak. Na wypadek, gdyby strzelanie do ludzi nie wystarczyło. Nawet jeśli żywią się strachem, to stanowcza przesada, zwłaszcza w świetle odkrycia inspektor Betty Sanders poczynionego tuż po zaskakującym telefonie Francisa Bogarta. Dawno niewidzianego przyjaciela, który zakończył świetlaną karierę policyjną, gdy jego ukochana wybrała w tamtym czasie jedynego członka zespołu śledczego, którego mógłby uznać za równego sobie, gdyby nie był tak przesadnie skromny. „Humphrey” przeważnie bagatelizował swoje zasługi, nie wykazywał najmniejszego zainteresowania awansami i zwykłymi indywidualnymi pochwałami od przełożonych. Co innego laurki dla całej drużyny. Grał zespołowo co, odniosłam wrażenie, nie było domeną jego konkurenta do ręki boskiej Betty. Francis przegrał z ambicją i uciekł jak niepyszny, czy jak kto woli godnie ze sceny zszedł. Inspektor Sanders zawsze się zastanawiała, jak ułożyłoby się jej życie, gdyby przed laty dokonała innego wyboru, w głębi ducha mogła nawet żałować, że na ślubnym kobiercu nie stanęła ze słodkim Bogartem. Ale nie ma co płakać nad straconymi latami, kiedy łaskawy los znienacka ponawia matrymonialną ofertę. Podczas gdy Bogart i Sanders w niecodziennych okolicznościach kładą fundamenty pod wytęsknioną wspólną przyszłość, przyjaciele ze szkoły podstawowej w Rockville podążają tropem przebojowych zabawek. Mały wynalazca Alvin Buell, podłamany niedobrowolną wyprowadzką nadużywającego alkoholu ojca Jonathan Hield i wreszcie głos rozsądku Dave Phippen, który miał nieprzyjemność stanąć twarzą w twarz z podejrzanym numer jeden. Po rozwiązaniu zagadki klasowej choinki, chłopcy rozwijają niezarejestrowaną działalność detektywistyczną, nie pozwalając krótkowzrocznym dorosłym podciąć sobie skrzydeł. Zapobiec świątecznej katastrofie w miasteczku mocno przywiązanym do tradycji! Parę tygodni przed Bożym Narodzeniem Rockville zamienia się w baśniową krainę, gęsto obwieszoną kolorowymi światełkami i innymi krzykliwymi dekoracjami; krainę zastawioną nieskąpo udekorowanymi, wielkimi choinkami, pod którymi piętrzą się działające na dziecięcą wyobraźnię pudełka. Swoje robi też coroczny konkurs na najpiękniej przystrojoną witrynę sklepową, w którym nikt nie odmawia sobie udziału, ale największe tłumu zazwyczaj przyciąga Czekoladowy Mikołaj – oczywiście nie licząc prawdziwego Świętego z Laponii, pod osłoną nocy przylatującego z całą armią psotnych elfów. W 1985 roku w centrum można też wypatrzyć dziewczynkę z innej baśni, sprzedającą zapałki. Mogłabym przysiąc, że dotąd nie czytałam powieści grozy tak dokumentnie zanurzonej w klimacie świątecznym. A właściwie czarującej tą specyficzną atmosferą w małej ojczyźnie młodych protagonistów, bo w tutejszym Waszyngtonie tak się tego nie odczuwa. W wielkomiejskiej scenerii autor skupił się na mrówczej pracy policyjnych detektywów, niedrażniącym wątku romantycznym i nieco męczących pościgach. Julius Throne nie odżegnuje się od literackich wpływów Stephena Kinga, podkreśla jednak, że nie interesuje go bezrefleksyjne kopiowanie i uderzanie w gawędziarskie struny. Nowsza historia Stanów Zjednoczonych w pigułce (na przykład wojna wietnamska), naturalnie skąpana w popkulturowym sosie, ogólne zarysy fabularne (pamiętne lato ekipy z Derry) i pomniejsze atrakcje, drobniejsze tropy prowadzące do uniwersum Kinga – to wszystko składa się na w gruncie rzeczy fałszywy wizerunek tajemniczego pana Throne'a. Przedstawienie kreatywnego klauna z objazdowego cyrku literackiego. Nie tyle polski Stephen King, ile podstępny sprzedawca własnych pomysłów. Sprytny kreator niepowtarzalnych światów.

Santa Clown”: świąt nie będzie Juliusa Throne'a. Mocarna powieść pulpowa, wymykająca się ścisłej klasyfikacji gatunkowej. Uwodzicielska hybryda absurdem woniejąca. Ogary wyobraźni spuszczone ze smyczy – świąteczna demolka w szalonych latach 80. Potęga kiczu, rozbrajająca swoboda twórcza, „wielka improwizacja” w duchu groszowych opowieści makabrycznych, sensacyjnych, romantycznych i fantastyczno-naukowych. Pozytywnie zakręcona, nieprawdopodobna historia na poprawę nastroju. Czysta frajda.

Za książkę bardzo dziękuję jej autorowi i wydawnictwu

niedziela, 28 stycznia 2024

„Raz, dwa, trzy... wchodzisz do gry!” (2023)

 
Wychowywany przez samotną matkę trzynastoletni Jonah Fletcher z Salem w stanie Massachusetts w opuszczonej chatce znajduje nietypowy nóż. Po powrocie do domu oczyszcza znalezisko, na głos odczytując zagadkowe napisy wydrapane na ostrzu. Ten wieczór chłopak ma spędzić pod opieką starszego rodzeństwa, Billie, Sophie i Marcusa, ale młodzi ludzie dochodzą do wniosku, że na parę godzin mogą zostawić go z nieodpowiedzialnym wujkiem Bobem. Zamierzają udać się na domową imprezę, wcześniej jednak muszą spełnić żądanie znajdującego się pod wpływem demonicznej istoty Jonaha. Wejść do zabójczej gry.

Plakat filmu. „All Fun and Games" 2023, AGBO, Anton, Goldenberg & Co.

Pełnometrażowy debiut reżyserski Erena Celeboglu i Ariego Costy, którym przyświecała idea połączenia filmów ze stajni Amblin, zwłaszcza „E.T.” Stevena Spielberga, z twórczością Johna Carpentera. Pierwszą wersję scenariusza „All Fun and Games” (pol. „Raz, dwa, trzy... wchodzisz do gry!”) przygotował J.J. Braider, a skuszeni koncepcją „demona grającego w pokręcone wersje gier dla dzieci” Celeboglu i Costa przeredagowali tekst, przede wszystkim skupiając się na postaciach – zależało im na autentycznej dynamice relacji rodzeństwa i stworzeniu tak przekonującego związku z matką, jak we wspomnianym kultowym obrazie Stevena Spielberga. W kształtowaniu protagonistów pomocne okazały się też takie produkcje jak „Lady Bird” Grety Gerwig, „Najlepsze lata” Jonaha Hilla, „Ósma klasa” Bo Burnhama, a kolorowe akcenty twórcy podpatrzyli choćby w „Lśnieniu” Stanleya Kubricka i „To my” Jordana Peele'a. Rzeczona ponadczasowa adaptacja powieści Stephena Kinga wraz z serialową odsłoną najsłynniejszego utworu Shirley Jackson, „Nawiedzonym domem na wzgórzu” w reżyserii Mike'a Flanagana, były głównymi doradcami w kwestii „ukrywania się nadnaturalnych istot na widoku”. Postprodukcja „Raz, dwa, trzy... wchodzisz do gry!” ruszyła w listopadzie 2022 roku, a w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych (właściwie obraz amerykańsko-brytyjsko-kanadyjski) film został uwolniony we wrześniu 2023 w usłudze VOD. W Polsce zadebiutował na Splat!FilmFest w październiku, a do kin został wprowadzony już w listopadzie 2023 przez Best Film.

Eren Celeboglu i Ari Costa w „Raz, dwa, trzy... wychodzisz do gry!” poza wszystkim innym chcieli dać wyraz swojej miłości do kina gatunkowego, a skoro kręcili horror zgodnie uznali, że najlepiej będzie przygotować mieszankę nurtów. Opowiedzieć o dojrzewaniu w ramach różnych konwencji kina grozy; połączyć demoniczne opętanie ze slasherem i ghost story. Na dokładkę rodzinna trauma, „czarownice z Salem” i diabelskie gry jako metafora życia. W moim odczuciu charakteru tej produkcji najszczodrzej dodaje kolor. Zgniła żółć osiągnięta dzięki specjalnej soczewce nałożonej na cudowne znalezisko jednego z członków ekipy: japoński obiektyw Kowa. Z kolei w świecie przedstawionym w „Raz, dwa, trzy... wchodzisz do gry!” spotykamy zdecydowanie mniej szczęśliwego znalazcę, trzynastoletniego Jonaha Fletchera (bezbłędna kreacja Benjamina Evana Ainswortha, którego fani gatunku mogą pamiętać z miniserialu Mike'a Flanagana pt. „Nawiedzony dwór w Bly”), najmłodszego członka ciężko doświadczonej rodziny z Salem w stanie Massachusetts. Narratorką tej niedługiej opowieści (niecałe osiemdziesiąt minut wraz z napisami końcowymi) – moim zdaniem zbyt krótkiej – jest jego starsza siostra Wilhelmina, która woli być nazywana Billie. Odtwórczyni tej roli, Natalia Dyer (m.in. „Co widać i słychać” Shari Springer Berman i Roberta Pulciniego, serial „Stranger Things” Matta i Rossa Dufferów), pozytywnie zaskoczyła reżyserów przefarbowaniem włosów na czarno. Eren Celeboglu zdradził, że jego pierwszą myślą na ten niespodziewany widok było połączenie Lydii Deetz, nastoletniej bohaterki „Soku z żuka” Tima Burtona z Umą Thurman. Wstęp do „Raz, dwa, trzy... wchodzisz do gry!” ujawnia strukturę retrospekcyjną: umowne wspomnienia Billie Fletcher, jednej z uczestniczek makabrycznych wydarzeń spowodowanych przez przeklęty nóż z XVII wieku. Dziewczyna już na początku udowadnia swą nieznajomość (tj. niedopatrzenie scenarzystów) historii „własnego” miasta, mówiąc o paleniu na stosach rzekomych czarownic i czarowników, podczas gdy w Salem inaczej rozprawiano się z wyimaginowanymi służebnicami i służebnikami Szatana. Palenie na stosach stosowano w niektórych krajach nieanglojęzycznych, a w Salam ulubioną metodą zwalczania urojonego zagrożenia było wieszanie. Wracając do niefortunnego odkrycia w nawiedzonym domu Celeboglu i Costy – nie ulega wątpliwości, że Jonah nadział się na jeden z tych przedmiotów, których w horrorze należy się wystrzegać. Stary, dobry motyw śmiertelnie niebezpiecznych ruchomości. Często niewinnie wyglądających, śmiem jednak twierdzić, że ten przypadek jest nieco inny. Dzieło ludzkich rąk przywłaszczone przez „wytrwale szukającego kłopotów” młodego człowieka, może cieszyć oko fantazyjnym wykonaniem, ale jak by nie patrzeć to tak zwana broń biała. Kosa z odległej przeszłości, czyli tępy nożyk, który nie mógł nie zafascynować takiego chłopaka jak Jonah. Miłośnika opowieści makabrycznych i niesamowitych, o czym dobitnie zaświadczą pisemka („Fangoria”), które przechowuje w swoim zagraconym pokoju, pożyczane przez starszego brata, perkusistę amatora Marcusa (widowiskowa kreacja Asy Butterfielda; m.in. „Wilkołak” Joe Johnstona, „Wybieraj albo umieraj” Toby'ego Meakinsa). Ten ostatni w oczach Billie uchodzi za czarną owcę w rodzinie: niemyślący poważnie o swojej przyszłości i niewykluczone, że mający zły wpływ na Jonaha (tak naprawdę to najmłodszy zwykł pakować w kłopoty Marcusa). Według Billie, Marcus to młodsza wersja Boba, „wiecznie” uspawanego, przesadnie wyluzowanego wujaszka, w którego w niezłym stylu wcielił się Erik Athavale; przez wielbicieli horrorów/thrillerów aktor mógł być widziany choćby w „Ghostland” Pascala Laugiera, „Biegnij!” Aneesha Chaganty, „Hunter Hunter” Shawna Lindena, „Sierocie. Narodzinach zła” Williama Brenta Bella, „Blood” Brada Andersona i „Obłąkanej” Lori Evans Taylor.

Plakat filmu. „All Fun and Games" 2023, AGBO, Anton, Goldenberg & Co.

Wbrew sugestiom Erena Celeboglu i Ariego Costy, ich debiutancki pełnometrażowy film fabularny nie zaprząta sobie zbytnio głowy relacją rodzicielską. Annabeth Gish (pani między innymi z „Desperacji” i „Worka kości” Micka Garrisa, „Zanim się obudzę” i „Nawiedzonego domu na wzgórzu” Mike'a Flanagana, antologii „Nightmare Cinema” oraz „Charlie mówi” Mary Harron) jako Kathy Fletcher wychodzi z domu w pierwszej partii „Raz, dwa, trzy... wchodzisz do gry!” i wraca już po wszystkim. Po masakrze urządzonej przez demona z obsesją na punkcie dziecięcych zabaw. Makabryczna charakteryzacja w przyszłości może zapewnić mu miejsce wśród najbardziej rozpoznawalnych małoletnich antybohaterów, kultowych upiornych dzieciaków – na razie nic na to nie wskazuje, ale istnieje szansa, że przyszłe pokolenia fanów gatunku okażą się łaskawsze dla nieszczęsnego chłopca, który stał się mściwym demonem. Przykra historia utrwalona w mniej interesującym odkryciu dokonanym w zabitej dechami, ponurej nieruchomości (przypomniało się „Martwe zło” Sama Raimiego) z magicznym piecem. W„chatce z piernika”. Zdecydowanie mniej ciekawiącym małoletniego znalazcę, ale kiedy chłopak „rozpracuje mechanizm działania” hipnotycznego noża, najpewniej wróci do zapisków, którym nie poświęcił należytej uwagi. Przeszkodził mu Marcus, ale pewnie i tak nie uwierzyłby w wyznanie jakiejś fantastki z XVII wieku przed uzyskaniem twardszych dowodów. Osobistym doświadczeniem paranormalnym i obserwacjami ewidentnie opętanego. Jonah Fletcher zna się na takich rzeczach – wyedukowany na czasopiśmie cenionym przez fanów strasznych historii – a jakby tego było mało w tym towarzystwie może uchodzić za eksperta od dziecięcych gier i zabaw. Mimo to wszyscy są nielicho zdziwieni jego szantażem. Widać, że nigdy tak się nie zachowywał – odbiorcy w przeciwieństwie do nich wiedzą, że to ni mniej, ni więcej jak wpływ istoty nieczystej – ale skoro tak stawia sprawę, to nie pozostaje im nic innego, jak pobawić się z dzieciakiem. Potem Marcus, zdeklarowana lesbijka Sophie (przekonujący występ Laurel Marsden z „Egzorcysty papieża” Juliusa Avery'ego), Billie i jej chłopak Pete (niewielka rola Koltona Stewarta; szkoda, bo ta postać spokojnie mogła bardziej namieszać) na parę godzin uwolnią się od „smarkacza”. Tak, nawet Billie, w swoim mniemaniu „ta odpowiedzialna” i co więcej w odróżnieniu od jej zdaniem mniej godnego zaufania Marcusa, od początku planująca zabawę ze znajomymi. Nie zamierzała psuć sobie wieczoru spełnianiem życzenia matki, tym bardziej, że Jonah nie potrzebuje już opiekunów, a nawet gdyby, to w domu jest wujek Bob... Dobrze, darujmy sobie upalonego Boba, trzynastolatek z pewnością doskonale poradzi sobie sam. Jak można się tego spodziewać, plany młodzieży pokrzyżuje tytułowe wejście do gry, wymuszone nie tyle przez Jonaha, ile bezwolne naczynie morderczej obecności. Rozstawienie graczy i zabawa w pochowanego, czyli slasherowe igraszki opętanego. Częstym zarzutem pod adresem „Raz, dwa, trzy... wchodzisz do gry!” jest między innymi niedostateczna długość tej oferty. Eren Celeboglu i Ari Costa nie ukrywali, że z powodów finansowych musieli pójść na pewne ustępstwa, że działali pod presją czasu (stąd dodatki cyfrowe; obaj preferują praktyczne efekty specjalne, niemniej gdzieniegdzie napięty harmonogram prac wymusił zastąpienie wymarzonych oryginalnych rekwizytów, komputerowymi „falsyfikatami”), istnieje więc prawdopodobieństwo, że niedostatki budżetowe i w związku z tym szalone tempo na etapie produkcji skutecznie powściągnęły ewentualny apetyt reżyserów na więcej. Tak czy inaczej, w moich oczach najbardziej zawodny okazał się „rozdział slash”. Doceniam pracę kamery w stodole (oko w sianie), ale byłabym pod większym wrażeniem, gdyby cała ta niemięsista siekanina tak rozpaczliwie nie wołała o przygotowanie odpowiedniego podłoża pod ataki istnej maszyny do zabijania. Zawrotna prędkość zeżarła napięcie. Złe wrażenie częściowo zatarła jednak następna niewesoła zabawa z istotą (istotami!) często robiącą „buu!”, co jak rzadko nie tylko mnie nie drażniło, ale i dopatrzyłam się w tym pewnego... powiedzmy, specyficznego uroku. Histeryczne wtrącenia, zakłócenia sygnału, wyładowania nieatmosferyczne: gorączkowy montaż zdjęć w pewnym sensie z różnych światów.

Mistrz to to nie jest, nie pogniewałam się jednak na pierwsze pełnometrażowe dokonanie fabularne zarówno Erena Celeboglu, jak Ariego Costy. Właściwie mieliśmy całkiem udany wieczór: ja i „Raz, dwa, trzy... wchodzisz do gry!”, niezgorsza mieszanka podgatunkowa w klimacie burtonowskim. Niespecjalnie sycąca, za mało kaloryczna, ale kubki smakowe popieścić potrafi. Przynajmniej te niewyrafinowane, nieprzywykłe do wykwintnych potraw;) Nie cuchnie plastikiem, nie poraża brakiem treści i ogólnie ma jakiś pomysł na siebie. Polubiłam gościa, choć w pełni swojego potencjału w moim odczuciu nie wykorzystał.

czwartek, 25 stycznia 2024

„Śmiertelny związek” (2023)

 
Molly Oaks podczas śnieżycy szykuje wyjątkową kolację dla swojego męża Charliego, przedsiębiorcy, który zaplanował wieczór przed telewizorem ze szwagrem Austinem. Wszystko wskazuje jednak na to, że wspólne oglądanie meczu nie dojdzie do skutku z powodu kiepskiej sytuacji na drogach, Charlie poświęca zatem więcej uwagi wyraźnie podenerwowanej żonie. Stara się rozładować napiętą atmosferę w ich drewnianym domu, nie wiedząc, że akurat tego wieczoru Molly wolałaby, żeby zajął się sobą. Wybrał sobie najgorszy moment na planowanie niezapomnianych wakacji, bo to wzmaga wątpliwości kobiety, która niebawem ma zostać czarną wdową. Jeśli zdoła zrealizować pozornie doskonały plan zabójstwa męża.

Plakat filmu. „Laced” 2023, Big Glass Pictures, Monolith Entertainment

Nazywany współczesnym filmem noir debiutancki obraz aktora Kyle'a Butenhoffa, reżysera, scenarzysty, odtwórcy jednej z ról i współproducenta tego kameralnego przedsięwzięcia. W kinie gatunkowym zakochanym od dziewiątego roku życia, od pierwszego seansu „Milczenia owiec” Jonathana Demme'a, obsypanej Oscarami ekranizacji powieści Thomasa Harrisa, która ponadto obudziła w Butenhoffie zainteresowanie opowieściami makabrycznymi i seryjnym mordercami. Scenariusz „Laced” (pol. „Śmiertelny związek”) napisał w 2019 roku, a późniejsza impreza sylwestrowa w przytulnym domku przyjaciela zaprocentowała znalezieniem idealnej lokalizacji dla jego historii. Stylowy plakat z domkiem na śnieżnym wzgórzu zaprojektował Michał Krasnopolski, jeden z ulubionych artystów Kyle'a Butenhoffa, wielkiego miłośnika retro posterów, ze wskazaniem na minimalistyczne prace współczesne z galerii (twórczość) Alfreda Hitchcocka. Produkcja „Laced” ruszyła w czasach zarazy (tj. pandemia COVID-19), a światowa premiera odbyła się w marcu 2023 na Phoenix Film Festival. W kolejnym miesiącu Butenhoff promował swoje dzieło na Panic Fest. W swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych w szerszy obieg (VOD) film został wpuszczony w styczniu 2024. W tym samym miesiącu ruszyła dystrybucja w Polsce, na platformie CDA Premium.

List miłosny do dreszczowców z lat 50. i 80. XX wieku praktycznie w całości (pomijając jedną, nieziemsko klimatyczną, scenkę) „napisany w drewnianym pudełku”. Urocze wnętrze rustykalne areną zbrodni w „Śmiertelnym związku” początkującego reżysera i całkiem doświadczonego aktora (m.in. „Dahmer - Potwór: historia Jeffreya Dahmera” Iana Brennana i Ryana Murphy'ego), tym razem w perfekcyjnie odegranej roli męża skazanego na śmierć. Zuchwały plan zakochanych. Molly Oaks (taka sobie kreacja Dany Mackin) zamierza nakarmić Charliego trującą zapiekanką. Spotykamy ją w kuchni, już w trakcie przygotowań ostatniej wieczerzy oczywiście nieświadomego mężczyzny. Wyprutego właściciela jakiejś działalności gospodarczej, od dawna marzącego o urlopie i właśnie wracającego do domu po kolejnym ciężkim dniu pracy. Przedziera się przez śnieżycę – tutaj będziemy musieli uwierzyć na słowo, bo szybko nosa z tego klaustrofobicznego domku nie wyścibimy – śpiesząc na ważny mecz. Ulubiony fotel, zimne piwko, telewizor i drużyna, której żarliwie kibicuje. Czego chcieć więcej? Cóż, liczył na towarzystwo Austina Skinnera (przyzwoity występ Zacha Tinkera) i może inny nastrój żony. Najlepszy szwagier na świecie (a przynajmniej Charlie nie mógłby sobie lepszego wymarzyć) przez działalność Matki Natury prawdopodobnie nie dotrze na umówienie spotkanie. Okropne warunki na drogach (na przykład masakryczne korki) spowodowane obfitymi opadami śniegu. Austin na pewno się postara, ale szanse na wspólne oglądanie meczu w ocenie Charliego najwyraźniej zmalały do zera. To może chociaż uda się poprawić humor Molly, skruszyć mur, jakim się otoczyła. Dlaczego? Czym naraził się jej ten w gruncie rzeczy niewzbudzający podejrzeń człowiek? Który albo przywykł do wahań nastroju żony, albo doskonale wie, skąd ten chłód. Wie, że sobie na niego zasłużył i że musi się postarać, by odzyskać zaufanie żony? Dlatego tak jej nadskakuje? Tak czy inaczej, Charlie ze stoickim spokojem znosi pioruny Molly. Znaki gniewu miłości swojego życia. Albo chorej obsesji. W każdym razie nie podlega dyskusji toksyczność tego małżeństwa, zastanawiać mamy się natomiast nad tym, co konkretnie zniszczyło ów związek? Tojad państwa Oaks. Nowa miłość imieniem Victoria (przeciętna kreacja Hermione Lynch) tego rozpadu raczej nie zapoczątkowała. Sygnały wysyłane przez zdesperowaną panią drewnianego domku wskazują na niewybaczalne grzechy popełnione przez Charliego przed pojawianiem się Victorii. Gdyby jeszcze Molly zauważyła jakąś poprawę... Nader wymowna reakcja na nagły wybuch Charliego, emocje kibica, ogromną wskazówką dla zainteresowanych tutejszym kryzysem małżeńskim. Mnie szczerze mówiąc niespecjalnie ciekawiła przeszłość państwa Oaks, dlatego chwyciłam się umownej teraźniejszości. Zwiodło mnie miejsce akcji – ciasny świat przedstawiony zbudowany na zasadzie kontrastu. Kuszące zestawienie wiejskiego uroku, przytulnej aranżacji bynajmniej lichej chatki z bladym oświetleniem, szorstkim mrokiem, jak sobie wyobrażałam, gdzieś na śnieżnym pustkowiu. Nie żebym wiele sobie po „Śmiertelnym związku” obiecywała, ale nie przyszykowałam się na bezskuteczne poszukiwanie choć jednego nienijakiego elementu konstrukcji fabularnej.

Plakat filmu. „Laced” 2023, Big Glass Pictures, Monolith Entertainment

Nie starszy pan musi zniknąć” Kyle'a Butenhoffa. Beznamiętna lockdownowa opowieść zimowa. Zabójczy coming out. Morderstwo doskonałe, które nie może się udać. Komplikacje jak najbardziej spodziewane, niekoniecznie jednak przez autorkę planu pozbycia się Charliego Oaksa. Zawiódł człowiek? Jeden rzut oka na Molly wystarczy, by nabrać przeświadczenia, że wciąż bije się z myślami. Tojadowa zapiekanka już się piecze, a ona dalej się waha. Myśli o darowaniu życia Charliemu czy zapaleniu świecy? To ostatnie sprowadzi „posiłki” - wyrok śmierci zrealizuje mniej wrażliwa istota. Delikatnie mówiąc, bo wcale bym się nie zdziwiła, gdyby Molly wpadła w miłosne sidła osobowości psychopatycznej. Faktycznie zakochanej czy pozorującej uczucie, by koniec końców rozkoszować się smakiem odebranej niewinności? Sadystyczna przyjemność czerpana z zawracania Molly ze ścieżki prawości? Cokolwiek kieruje Victorią, takiego rozwoju wydarzeń nie przewidziała. Molly już zaczęła panikować, ale pierwsze odstępstwo od „genialnego planu” Victorii, dla tej ostatniej problemem nie jest. Przy okazji wypróbuje swoje zdolności aktorskie, poćwiczy na bezbronnym przedsiębiorcy przed dokończeniem brudnej roboty zaplanowanej na tę noc. No nie, to dopiero początek, bo przecież nie mogą zostawić trupa na kanapie. Victoria wie, że bez zwłok nie ma sprawy o zabójstwo. Uprzedziła Molly, że trafi na listę podejrzanych, ale jeśli będzie trzymać się ich bajeczki, to oficjalnie śledztwo będzie prowadzone w kierunku zaginięcia. A przy odrobinie szczęścia od razu zostanie zakwalifikowane jako dobrowolne oddalenie się dorosłej osoby od miejsca zamieszkania. Ucieczka od żony nie jest przestępstwem – mała szansa, że detektywi od razu to kupią, ale Molly została przygotowana na podchwytliwe pytania gliniarzy. Poradzi sobie, najpierw jednak musi przetrwać tę potworną noc. Będzie musiała pomóc Victorii w zacieraniu śladów zbrodni, przy czym kochanka nie będzie jej nadmiernie obciążać. Najbrudniejszą robotę mózg operacji wziął na siebie. Yhm, tylko że to Molly miała zabić. Wielkie mecyje, mogłaby powiedzieć Victoria, bo nie wybrała pierwszej lepszej metody, nie kazała zadźgać Charliego, ani nawet udusić, tylko postarała się o silną truciznę, żeby zabójczyni nie musiała nawet zbliżać się do ofiary. Pomyślała o wszystkim, a los tak okrutnie z niej zadrwił. Jakby jakaś siła chciała uratować nieśmiertelną duszę Molly. Jeszcze nie jest za późno, jeszcze może umknąć ogniu piekielnemu, musi tylko zaufać odpowiedniej osobie. Wypić piwo, którego nawarzyła, postąpić słusznie teraz, by nie musieć gęsto i najpewniej bezowocnie tłumaczyć się przed Sądem Ostatecznym. Aniołek i diabeł Molly. Wodzona na pokuszenie przez nieplatoniczną miłość i ratowana przez miłość platoniczną. Wiara w życie po śmierci w sumie może nie odgrywać w tym konflikcie żadnej roli. Ratownik czarnej wdowy(?) może mieć na względzie jedynie sąd ziemski. Jeśli kobieta zechce wydostać się z pajęczyny Victorii, to ewentualne konsekwencje nie będą tak dotkliwe. Jakieś poniesie, ale życzliwy doradca obawia się, że jeśli dalej będzie tak kurczowo trzymać się diablicy Victorii to w najbliższej perspektywie ma definitywne pożegnanie z wolnością. W najlepszym razie, bo tak toksyczna osoba, jak Victoria może też sprowadzić na nią śmierć. Bez zmrużenia oka zabije wspólniczkę w zbrodni przed świtem? Jeśli uzna ją za zagrożenie, to bardzo prawdopodobne. Nawet jeśli to prawdziwa miłość, bo stawką jest wolność Victorii. Jeśli Molly posłucha tego drugiego to nawinie byłoby sądzić, że całą winę weźmie na siebie. Może nie naiwnie, ale coś mi mówiło, że Victoria takiego ryzyka za żadne skarby by nie poniosła. Jej zaufanie do kochanki ma swoje granice. Zresztą Molly mogłaby niechcący puścić za dużo pary z ust. Więc ją zabije? Tak się zabawiałam myślami, żeby czas do napisów końcowych szybciej zleciał. Czekałam, bo jakiś wstrętny głosik podpowiadał, że COŚ się wydarzy. Zła passa już za chwilę, już za moment się odwróci – „Śmiertelny związek” wejdzie w najgorętszą fazę. Przestanę żałować, że zmarnowałam kilkadziesiąt minut na wgapianie się w pustkę (niezupełnie, ale takie wredne myśli kłębiły się w mojej niemożebnie znudzonej głowie), bo w glorii i chwale wkroczy Pan Napięcie. Wytęskniony gość w nawiedzonym domu na śnieżnym wzgórzu. Naznaczonym przyziemnymi nieszczęściami. Nie doczekałam się ani tego, ani żadnego innego upragnionego przybysza. Ani przebłysku uczucia (no dobrze, epilog ładny). Tfu, tfu, pluję sobie w brodę za zmarnowanie półtorej godziny życia. Za ubzduranie sobie, że warto uzbroić się w cierpliwość.

Pierwsze reżyserskie dokonanie Kyle'a Butenhoffa, które miało być swoistym hołdem dla filmów noir i może klasycznych dreszczowców, z „dziećmi” Alfreda Hitchcocka na czele, ale ja tego zupełnie nie czułam. Nic nie czułam w tym zwodniczo ciasnym świecie przedstawionym. Fałszywe obietnice klimatycznego „Śmiertelnego związku”. Banał w sreberku, bezbarwna historyjka w ujmującym opakowaniu. Marriage thriller, który cienia emocji we mnie nie wzbudził. Drętwy Teatr Diabolique. Że też dałam się skusić.

wtorek, 23 stycznia 2024

„Szok” (1978)

 
Wynajmujące niewielkie mieszkanie w Madrycie, spodziewające się pierwszego dziecka młode małżeństwo, Andrés i Ana, spędzają przyjemne popołudnie na mieście ze swoim owczarkiem niemieckim. W drodze powrotnej zostają zagadnięci przez nieznajomą parę, ludzi przedstawiających się jako Bruno i Berta, którzy zapraszają ich do swojej podmiejskiej posiadłości. Bruno utrzymuje, że jest dawnym znajomym Andrésa, najwyraźniej zapomnianym kolegą ze studiów i jest przekonany, że w domu znajdzie fotografie potwierdzające jego słowa. Przyszły ojciec ostatecznie ulega namowom gościnnego człowieka, którego nie rozpoznaje i jego eleganckiej małżonki, mimo że nie jest przekonany do takiego pomysłu na spędzenie reszty weekendowego dnia. Ana początkowo nie podziela obaw męża, i nie zmienia tego ani okultystyczna księga znaleziona w salonie zamożnych gospodarzy, ani paskudna konsumpcja podejrzana w kuchni, ani wieczorna sesja z tablicą Ouija. Co innego konieczność przedłużenia pobytu w mrocznej rezydencji.

Plakat filmu. „Escalofrío” 1978, Cinevisión, Almena Films

Hiszpański obraz powstały na ubiegłowiecznej fali popularności horrorów satanistycznych/okultystycznych. Boomu z lat 60. i 70. XX wieku, którego najsławniejszymi przedstawicielami po dziś dzień pozostają „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego, „Egzorcysta” Williama Friedkina i „Omen” Richarda Donnera. Napisany i wyreżyserowany przez Carlosa Puerto, ze wsparciem niewymienionego w czołówce nieodżałowanego Juana Piquera Simóna, twórcy między innymi „Szczątków” (1982) i „Ślimaków” (1988), niemal zapomniany diamencik z ostrzegawczą przedmową doktora Fernando Jiméneza del Oso, nieżyjącego już hiszpańskiego psychiatry i dziennikarza specjalizującego się w okultyzmie i parapsychologii. Na arenie międzynarodowej rozpowszechniany głównie pod nazwami „Satan's Blood” i „Don't Panic” (oryg. „Escalofrío”, pol. „Szok”), pomysłowy diabełek, potrafiący zadbać o odpowiednią atmosferę, niestroniący od seksu i przemocy, a większość czasu spędzający w odgrodzonej rezydencji wielce podejrzanego małżeństwa. Kameralna produkcja uwolniona w sierpniu 1978 roku w swoim rodzimym kraju. Ciekawostka: w styczniu 2010 roku w Barcelonie zorganizowano pokaz specjalny „Escalofrío”, na którym pojawił się sam reżyser, korzystający z zaproszenia organizatorów imprezy Carlos Puerto.

Bazujący na niepewności, bizarny produkt hiszpański „sprzedawany w skromnym pudełku z pentagramem na wieku”. Innymi słowy, minimalistyczny w formie, spektakularny w treści, klimatyczny horror Carlosa Puerto, z fantazją łączący różne tradycje z gatunków mrocznych. Czarne msze, kontakt z zaświatami za pośrednictwem planszy Ouija z oryginalnym wskaźnikiem i alarmująca gościnność, która współczesnemu odbiorcy może przywieść na myśl choćby bezkompromisowy dreszczowiec Christiana Tafdrupa. „Szok” Carlosa Puerto duchowym przodkiem „Speak No Evil” z 2022 roku? A ten pierwszy hiszpańską odpowiedzią na „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego? Myślę, że czołowy architekt omawianej budowli działał pod natchnieniem kroniki rodu Woodhouse - inspirował się tym kamieniem milowym w historii kinematografii grozy bądź powieściowym oryginałem, opus magnum nieśmiertelnego Iry Levina – nie dopatrzyłam się jednak w tym niestabilnym świecie przedstawionym przesadnie bliskich związków z „Dzieckiem Rosemary”. A więc nie, nie traktuję tego jak odpowiedź... na jakikolwiek utwór. Prędzej stara się zainicjować dyskusję, narzucić temat, a nie podpiąć pod istniejący. Zamiast przytakiwać kolegom po fachu, Carlos Puerto proponuje coś innego. Spojrzeć na rzeczy z innej perspektywy. Wykoślawić, wypaczyć, odkształcić, upłynnić rzeczywistość. Zagubić się między światami. Oszaleć w hipotetycznej siedzibie żarliwych wyznawców Szatana. Zaczynamy od weekendowej sielanki młodego małżeństwa z Madrytu. Ana i Andrés (przekonujące kreacje Mariany Karr i José Maríi Guilléna), podobnie jak Rosemary i Guy Woodhouse, z ekscytacją wypatrują pierwszego dziecka, ale w odróżnieniu od nich zajmują ciasne mieszkanko, które od podpisania umowy najmu traktują jak lokum tymczasowe. Para na dorobku - ona jest pielęgniarką, a on serwisantem urządzeń elektronicznych – z zapałem odkładająca każdy grosz na własny kącik. Szczęśliwi ludzie z niewygórowanymi marzeniami. Najważniejsze to bezpiecznie sprowadzić na świat wytęsknione dzieciątko; wygodniejsze mieszkanie może poczekać. Może nawet uda się kupić jakiś zgrabny domek z ogródkiem. Coś małego, bo Ana i Andrés naprawdę nie wymagają takich luksusów, w jakich opływają ich nowi znajomi. W zasadzie Bruno (intrygujący występ Ángela Arandy) przysięga, że studiował na tej samej uczelni, co Andrés i właśnie tam się poznali, choć przyszły ojciec mógłby przysiąc, że gość jest od niego sporo starszy. Poza tym inaczej zapamiętał profesora wspomnianego przez Bruna – jeśli w ten sposób serdeczny nieznajomy próbował rozwiać jego wątpliwości, to osiągnął skutek odwrotny do zamierzonego. Nieufność Andrésa wzrosła, niegrzecznie byłoby jednak odrzucić tak stanowczo wystosowane zaproszenie. Nie żeby nie próbował - wymówki zatrzymanego kierowcy zostały najzwyczajniej zakrzyczane, również przez Bertę, małżonkę rzekomego znajomego ze studiów (widowiskowa, hipnotycznie diaboliczna kreacja Sandry Alberti). Takt pierwszym stopniem do piekła? Cokolwiek kryje się za gościnnością właścicieli przestronnej posiadłości w przedsionku Madrytu, w horrorze dobre wychowanie, wysoka kultura osobista, czy jak kto woli delikatne obchodzenie się z natrętami, bywa zgubne.

Okładka DVD. „Escalofrío” 1978, Cinevisión, Almena Films

Byle nikogo nie urazić” - przeklęta dewiza w świecie horroru. Idealny sposób na skrócenie sobie drogi do śmierci. Zły skręt Carlosa Puerto, ale już niekoniecznie droga bez powrotu Andrésa i Any. Jest jeszcze Blackie, o którym tak zwanym właścicielom zdarza się zapominać. Niekonsekwentne zachowanie protagonistów to zapewne zaniedbania scenarzysty, ale przypadkiem doskonale wpisało się to w wariacką poetykę filmu. Z mężczyzną psinę łączy raczej szorstka przyjaźń, ale jego partnerka ponoć uwielbia tego zwierzaka. Wie, że pupil lubi przebywać na świeżym powietrzu i nie wątpi, że Bruno i Berta zainwestowali w solidne ogrodzenie, przez które mysz... Mysz tak, ale dorosły owczarek niemiecki się na pewno nie przeciśnie. Ana wszystko to wie, ale w progu odrzuca propozycję gospodarzy, by zostawić Blackie'ego na zewnątrz. Będzie spokojniejsza, mając go przy sobie. Tak twierdzi, ale ciekawski czworonóg zdumiewająco szybko zniknie z oczu pozornie nadopiekuńczej pańci. Zajętej przeglądaniem satanicznej księgi znalezionej w oryginalnie urządzonym salonie (na przykład święty obraz: wyobrażenie/wizerunek Jezusa Chrystusa, w bliskim sąsiedztwie nieświętego obrazu: wyobrażenie Lucyfera) – nie ukrywa, że fascynują ją takie tematy – bezkrytycznym wsłuchiwaniem się w opowieść o nadzwyczajnej zdolności Berty (czytanie w myślach) i największą atrakcją wieczoru. Jedna z ulubionych rozrywek małżeństwa mieszkającego na uboczu. Szpetny dom na pustkowiu, sugestywnie posępna sceneria, idealna na pierwszy raz z duchem albo demonem. W tym towarzystwie tylko Andrés jest sceptykiem, o czym zresztą uczciwie uprzedza, słysząc o potrzebie maksymalnej koncentracji siedzących wokół stolika Ouija. Wierzy czy nie, kontakt z jakąś istotą błyskawicznie zostaje nawiązany. O ile to nie jest zwyczajne przedstawienie ludzi z okrutnym poczuciem humoru. Sadystyczna rozrywka małżeństwa już tylko z przyzwyczajenia, z zazdrości nieszczącego związki miłosne czy ortodoksyjni wyznawcy Księcia Ciemności, szykujący nie pierwsze ofiary z ludzi? Na to drugie wskazuje choćby przedmowa pilnego studenta wiedzy tajemnej, hiszpańskiego dziennikarza parającego się parapsychologią i okultyzmem w sposób zdecydowanie zdrowszy od enigmatycznych postaci z prologu „Szoku” Carlosa Puerto, który oczywiście też nastraja na klasyczną opowieść o ludziach, którzy z własnej, nieprzymuszonej woli zaprzedali dusze Diabłu. Ale w koszmarny domu Bruna i Berty wszystko straszliwie się pokomplikowało. Witamy w Strefie Mroku! Gdzie przykładna obywatelka przechodzi do porządku dziennego nad widokiem gospodyni napychającej się surowym mięsem bez użycia rąk, a nieufny mężczyzna woli przenocować w niewygodnym domu, niż ryzykować zabłądzenie na prostej drodze. Gdzie kręci się jakiś bezwstydny podglądacz, który prędzej czy później pozwoli sobie na więcej, ale prawdopodobnie nie będzie w nieskończoność tolerowany przez milczącego strażnika tego dziwnego miejsca. Ale niech nie wyobraża sobie, że ofiara go zapamięta. Wydawałoby się, że napaść na tle seksualnym zrobi większe wrażenie nie tylko na poszkodowanej, ale też jej lękającym się prostej drogi małżonku. Nie, tym razem do głosu nie dochodzą irracjonalne obawy mężczyzny, tylko (znowu) zwykła ludzka przyzwoitość. Ludzie, którzy tak (nie)pięknie ich ugościli zasłużyli chociaż na zaanonsowanie wyjazdu. Nie wypada oddalać się bez słowa. I w ten sposób dochodzimy do najpikantniejszego fragmentu „Szoku” z zaskakującą puentą. UWAGA SPOILER Igraszki w stanie hipnozy czy kolejny sen Any? KONIEC SPOILERA Jak ten z upiorną laleczką, przy której bledną nawet trupio blade nieboskie stworzenia wyskakujące jak, nomen omen, diabełki z pudełka w obłąkanym „zamczysku”. Nieubłaganie kurczącej się pułapce. Labirynt mrocznych korytarzy i zagraconych pomieszczeń, pokryta grubą warstwą kurzu przechowalnia staroci i być może pilnie strzeżonych sekretów, obskurna nader skromnie zaopatrzona (się nie najesz) kuchnia, a jedyni goście zostają ulokowani w przesadnie bezosobowej, zimnej sypialni z przylegającą doń mniej odpychającą łazienką. Pełen niespodzianek weekend z toksycznym małżeństwem. Kobietą głęboko rozczarowaną nieudaną próbą samobójczą swego czasu podjętą przez męża i mężczyzną bez przekonania chwalącego talenty żony i tylko czekającego na sposobność do odpłacenia pięknym za nadobne. „Podłe oskarżenia” po makabrycznym znalezisku w ubogiej kuchni. Wzorowa pani domu uznana za winną nawet przez własnego męża? Tutaj nic nie jest oczywiste. A zakończenie? Powiedzieć, że musiałam szczękę z podłogi zbierać, to jak nic nie powiedzieć. Szok!

Niedoceniony hiszpański dynamit. Wynalazek Carlosa Puerto, który nie wiedzieć czemu nie wszedł do powszechnego użytku. Zgubił się w mrokach dziejów ten nietuzinkowy horror okultystyczny. Wybitna atmosfera tajemniczości w intymnym zakątku z pogranicza światów. W szalonym domu na wzgórzu. Tak hipnotyczne filmowe znaleziska nie zdarzają się co dzień. A takie wypady za miasto to już w ogóle sytuacja bez precedensu. Odkrycie, że „Szok”.

niedziela, 21 stycznia 2024

„Zabić ją” (2022)

 
Z okazji zbliżającego się ślubu najlepszej przyjaciółki Eddie organizuje weekendowy kemping w lesie. Mattie, przyszła panna młoda, upiera się przy zabraniu jeszcze dwóch koleżanek, niepodzielających jej entuzjazmu Jess i Rae. Dziewczyny mają dołączyć do życiowego wybranka Mattie i jego kolegów, ale we wskazanym miejscu zastają opustoszały obóz. Spodziewając się rychłego powrotu chłopców, rozbijają się w pobliżu, a po zapadnięciu zmroku nachodzi je obcy mężczyzna. Intruz zachowuje się, jakby sąsiedni obóz należał do niego, kobiety dochodzą więc do wniosku, że nawigacja doprowadziła je w nieodpowiednie miejsce. Albo psychopatyczny zabójca przywłaszczył sobie rzeczy przybyszów z miasta.

Plakat filmu. „KillHer” 2022, Big Quiche Productions, Fastball Films, Lankis Entertainment

Absurdalny powrót do kina slash z lat 80. XX wieku, campowa produkcja wyreżyserowana przez Robyna Augusta, twórcę komediodramatu „Party with Me” (2020), w oparciu o scenariusz Toma Kiesche'a, który ponadto zasilił grono producenckie filmu i wzmocnił obsadę aktorską. Pewnego razu w Meksyku nieodrodne dziecko lat 90. XX wieku Robyn August wybrał się do baru, gdzie cudownym zrządzeniem losu poznał Rona Roggé, którego kojarzył głównie z serialu „Stranger Things” Matta i Rossa Dufferów oraz Power Rangers Universe. Tak narodziła się przyjaźń, której „Zabić ją” (oryg. „KillHer”) w jakimś stopniu zawdzięcza swoje istnienie. August podejrzewa, że szlaki przetarła przede wszystkim jego krótkometrażowa twórczość gatunkowa, ale kontakty Rona Roggé (producent filmu i odtwórca jednej z mniejszych ról), człowieka, który w niego uwierzył, też nie były bez znaczenia. Szlaki dla campowego szaleństwa, reżysera co prawda doceniającego głębokie kino grozy, kochającego takie obrazy jak „Babadook” Jennifer Kent i „Dziedzictwo. Hereditary” Ariego Astera, ale też zagorzałego kibica przywracania dawnych tradycji; „głupich zabaw” na terytorium horroru. Kręcenia rąbanek nietraktujących siebie zbyt poważnie, porozumiewawczo uśmiechających się do fanów „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama i innych tuzów nurtu slash. Światowa premiera komiksowej siekaniny Robyna Augusta przypadła na październik 2022 roku, w ramach Screamfest Horror Film Festival w Los Angeles. Regularna dystrybucja w Stanach Zjednoczonych (internetowa, ale obraz trafił też do wybranych kin) ruszyła niemal równo rok później. W Polsce babski weekend Augusta objawił się w styczniu 2024 na platformie CDA Premium.

Pobawmy się konwencją w cukierkowym klimacie poduchowych wieczorów. W kreskówkowym krajobrazie leśnym, przesadnie pofarbowanej tkaninie otulającej nieobliczalne postaci. Tkaninie stylowo poprzecieranej. „Zabić ją” Robyna Augusta to szalona mieszkanka starego i nowego: retro slasher w serdecznym uścisku z post-slasherem (tak zwany postmodernistyczny wariant slashera). Nieprzestrzegające zasad, głupawe, niezależne dziełko niemające wygórowanych ambicji. Kino stricte rozrywkowe, zabawna przejażdżka z ostrymi zakrętami. Celowe przegięcie w królestwie horroru, przejaskrawiony kemping ze skrajnie niebezpieczną jednostką. Z premedytacją przedobrzony backwood slasher/camp slasher radośnie konwersujący z nieśmiertelnymi przodkami. Naciągany? I dobrze. Nielogiczny? Jeszcze lepiej. Nie brzmi wiarygodnie i nie tylko się tym nie przejmuje, ale wręcz jest z tego dumny. Horror wygłupiający się. Z drobnym ustępstwem na rzecz zwolenników śmiertelnie poważnych produkcji – komentujących współczesną rzeczywistość, w pewnym sensie włączających się w bieżące debaty publiczne, poruszających przeróżne problemy społeczno-obyczajowe. Ustępstwo czy wbicie kija w mrowisko? Opowieść o Włochatej Karen może zostać uznana za niepoprawną politycznie, za manifest antyfeministyczny. Rozgoryczenie, bezsilność, nieśmiały sprzeciw może nie tyle wobec równouprawnienia płci, ile pełzającego matriarchatu, prawdopodobne proroctwo zrezygnowanego, poddającego się bez walki(?) mężczyzny z pewnością nie wpisuje się w główny nurt w kinie (nie tylko) amerykańskim. Przedstawiciel mniejszości, bo nie da się ukryć, że współcześni filmowcy przynajmniej ze świata zachodniego nieporównywalnie częściej wygłaszają zgoła przeciwne proklamacje w swoich światach przedstawionych. W odwiecznej wojnie płci „Zabić ją” najwyraźniej opowiada się po stronie mężczyzn. Niezaciekle – wyczułam pełną gotowość do kompromisowego rozwiązania tej bezsensownej przepychanki (ani patriarchat, ani matriarchat, tylko realne równouprawnienie) – po prostu zwraca uwagę na niebezpieczne obniżenie zaufania społecznego do panów. Jedni nazwą to myśleniem stereotypowym, inni nadmiernym przywiązaniem do danych statystycznych, ale poszkodowany mężczyzna z „Zabić ją”, bynajmniej jedyna ofiara zdrowo trzepniętej jednostki, nie ma wątpliwości, że opinia publiczna daje fory paniom. Ludzie prędzej uwierzą młodej kobiecie z miasta niż podstarzałemu mężczyźnie ze wsi. Kiedy jest słowo przeciwko słowu... Eddie (zamierzenie karykaturalna kreacja M.C. Huff) poznajemy jako niepoprawną żartownisię mieszkającą z najlepszą przyjaciółką imieniem Mattie (nieco mniej kuriozalny występ Jenny Z. Alvarez), szykującą się do ślubu z niejakim Jaggerem dziewczyną obdarzoną podobnym poczuciem humoru. Tego samego nie można niestety powiedzieć o pozostałych przyjaciółkach Mattie, nieprzejednanej Jess (przekonująca kreacja Emily Hall) oraz studzącej nastroje Rae (też niekiepska Nicole Lovince). W każdym razie ta ostatnia ma największe szanse w okiełznaniu słusznego gniewu Jess. Weekend z wyjątkowo irytującą osobą, w dodatku w nieludzkich warunkach. Chore pomysły Eddie, która zachowuje się jak psychopatyczny dzieciak. Jak nie drze japy biegając po lesie – wzorem uciekających ofiar z klasycznych slasherów - to wkłada własnoręcznie zrobioną upiorną maskę i z prawdziwym nożem w dłoni robi „buu!”, ewentualnie puszcza się w pogoń za Mattie, wierną towarzyszką, zdaniem Jess, niesamowicie kretyńskich zabaw.

Kadr z filmu. „KillHer” 2022, Big Quiche Productions, Fastball Films, Lankis Entertainment

Organizatorka babskiego wypadu z „Zabić ją” Robyna Augusta pomyślała o wszystkim: duży namiot, atrapa ogniska – na wypadek, gdyby rozpalenie prawdziwego przerosło początkujące przecież obozowiczki – identyczne koszulki, oczywiście wściekle różowe, oraz prawdziwy hit, wiadro z deską sedesową. Eddie przygotowała też parę niespodzianek, atrakcji specjalnie dla Mattie. Bo nie sądzi, żeby takie marudy jak Jess i Rae zachwyciły się jej przedstawieniem. Wstęp do wieczoru panieńskiego Mattie, tematyczna impreza w leśnej głuszy. Weekend z zamaskowaną zabójczynią i wrzeszczącymi wniebogłosy dziewczynami. Szablonowej final girl w scenariuszu „Zabić ją” nie uwzględniono. Plansza tytułowa, „podniszczona taśma”, czarno-biała retrospekcja i może główny motyw muzyczny – albo mam omamy słuchowe, albo faktycznie odzywał się „Egzorcysta” Williama Friedkina – uroczo kontrastują ze sweetaśną (wspomniałam „Sissy” Hannah Barlow i Kane'a Senesa) dziczą i „komiksową fabułą”. Nieprzewidywalne superbohaterki na niepewnym gruncie, bo obcowanie z przyrodą niewątpliwie nie należy do ich ulubionych rozrywek. Eddie wprawdzie kreuje się na kempingową ekspertkę, ale Edowi Rogersowi (świetny występ Toma Kiesche'a) nie zaimponuje. W zasadzie w duchu chłopina pewnie się z nich śmieje – wypindrowane panny zachowujące się jakby nigdy o niedźwiedziach nie słyszały. E tam, pewnie widziały na jakimś portalu społecznościowym czy innym wynalazku, których pan Rogers nie ogarnia (czyżby?). Damulki roztkliwiające się nad martwymi szopami (gwoli ścisłości użala się tylko jedna), autentycznie przerażone perspektywą wypróżniania się do wiadra i „ogrzewające” lampkami choinkowymi. Robią tyle hałasu, że wszystkie drapieżniki w promieniu pięciu mil - co najmniej! - czują się zaproszone na darmową wyżerkę. To znaczy taką, która nie uszczupli ich zasobów energii. Łatwe zdobycze dla tutejszych mięsożerców. Czekały na chłopaków, a zjawia się „zarośnięty nieznajomy” - swoją drogą, ciekawe czy przypomniał się im „Dom woskowych ciał” Jaume'a Collet-Serry, remake „Gabinetu figur woskowych” z 1953 roku. Można się zlęknąć, tym bardziej, że facet czuje się jak u siebie. Rozgaszcza się w cudzym obozie? W pierwszym odruchu tak pomyślały, ale niech nikt nie myśli, że nie potrafią przyznać się do błędu. Błędu Eddie. Bo to ona wprowadzała współrzędne do nawigacji GPS – musiała coś pokręcić, ponieważ wszystko przemawia za tym, że rozbiły się w złym miejscu. A chrzanić to, przecież nie będą po nocy szukać obozu chłopaków. I zawsze można zabawić się kosztem prowincjusza. Należy mu się, bo gbur, a poza tym kultura nakazuje ustąpić miejsca kobietom, szanować ich prawo do prywatności... No powinien zwinąć manatki i poszukać sobie innego kawałka ziemi, najlepiej jak najdalej od nich. Prowodyrką jest Eddie, nie można jednak powiedzieć, że pozostałe kobiety skwapliwie przyłączają się do jej bezwstydnego pokazu. Cóż, pruderii nikt jej wytknąć nie może:) Tylko kto tu się kompromituje? Tak czy inaczej, misterny plan Eddie pali na panewce, intruz nie raczył wbić w nią pożądliwego wzroku, ale jeśli miał jakieś wątpliwości, to bezczelność Eddie przesądziła. Czas odpalić piłę mechaniczną (bez łańcucha) – perskie oko do znających pewną kanibalistyczną rodzinkę z Teksasu – i nauczyć dziewuchy pokory. W zasadzie to marny z niego nauczyciel, ale niejedno stworzenie zdążył już ukatrupić, w tym czuje się pewnie (nieskromnie przyzna, że ma do tego smykałkę?), więc... pożyczy sobie maskę Eddie i ruszy w krwawe tango? Tak by było w normalnym slasherze, a „Zabić ją” normalny nie jest. Twórcy praktycznie od początku kontestują zdrowie psychiczne tego dziełka, każą przygotować się na niekonwencjonalną masakrę na odludziu. Dlatego nie byłam zaskoczona takim rozwojem akcji, zarówno w umownej teraźniejszości, jak na płaszczyźnie retrospektywnej. Bo w fatalny babski weekend przytomnie wtrącają się scenki z mniej i bardziej odległej przeszłości – dopełnienie obrazu szaleństwa, a w bonusie mięsiste ujęcie z rodzaju wstrętnych. Robyn August chętnie podrzuciłby więcej makabrycznych efektów praktycznych, ale musiał ostrożnie zarządzać zasobami finansowymi „Zabić ją”, zdać się na wyobraźnię widzów w zbrodniczej działalności dokonywanej w jego „bajkowej głuszy” (na myśl uparcie nasuwał mi się głośny slasher Bartosza M. Kowalskiego pt. „W lesie dziś nie zaśnie nikt”, wątpię jednak, że August świadomie dążył do uzyskania zbliżonego kolorytu, do wypracowania podobnego - nie identycznego – zapachu leśnego). Ze wspomnianym już większym i mniejszym (zmasakrowana głowa z dystansu, dla odmiany pod dachem) wyjątkiem. I jest scenka w trakcie napisów końcowych.

Wypaczony slasher Robyna Augusta. Wyłamujący się, ale z szacunkiem dla starszych i mądrzejszych. Pokraczny pomnik dla niskobudżetowych produkcji ze złotej ery swego podgatunku. Campowe wariactwo niekoniecznie tylko dla nieuleczalnych miłośników „durnowatych historyjek o maniakach polujących na inteligentnych inaczej”, ale nie odważę się polecać innym. Asekuracyjnie rekomenduję „Zabić ją” wyłącznie fanom kina slash. Połączenie starej i nowej szkoły w gęstych oparach absurdu. Róż, nóż i wisielczy humor. Pięknie.

piątek, 19 stycznia 2024

Rafał Nawrocki „Omnifagus”

 
Opowieściożerne monstrum przemierza Poznań w poszukiwaniu najsmakowitszego pożywienia, chowanego w obskurnych zakątkach ludzkich umysłów. Pełzający podglądacz przewodnikiem po fascynującej wyobraźni Rafała Nawrockiego, autora wydanej w 2011 roku przez Gdański Klub Fantastyki (w cyklu „Anatomia Fantastyki”) monografii twórczości Adama-Wiśniewskiego Snerga, ze wskazaniem na jego debiutancką powieść pt. „Robot” oraz jednego z tłumaczy poezji Roberta Burnsa. Gościnnie występującego (opowiadania i artykuły) na łamach „Fantastyki”, „eleWatora”, „Polityki”, „Barbarzyńcy” i „Czasu Fantastyki”, rozmiłowanego w klasyce weird fiction badacza kultury grozy, a natchnienie do swojego pierwszego zbioru opowiadań czerpał głównie z nocnych przechadzek po stolicy województwa wielkopolskiego, wielopokoleniowej przystani rodu Nawrockich. Osiem mrocznych historii - gdzie pierwsza i ostatnia pełnią rolę spinacza (kompozycja klamrowa, wzmocniona postfinałowymi wycieczkami) - z ukochanego miasta utalentowanego Rafała. Publikacja wydawnictwa Vesper z 2023 roku w twardej oprawie zagospodarowanej przez Krzysztofa Wrońskiego, który ponadto zadbał o graficzne „podsumowanie” wszystkich opowiadań prezentowanych w „Omnifagusie”. Pozostałe dodatki: stosownie nieszczegółowa mapka miejskiego żerowiska tytułowego stworzenia i objaśnienia autora dla osób niezaznajomionych z topografią Poznania.

Okładka książki. „Omnifagus”, Vesper 2023

Subiektywny przegląd wyżerki egzotycznego stwora ze świata przedstawionego w „Omnifagusie” Rafała Nawrockiego.

Historie niebo w gębie

1. „Omnifagus. Otwarcie”, czyli wspominki żula. Niegdyś mieszkał z żoną w przytulnym domku w malowniczej dzielnicy Poznania, początkowo cierpiąc głównie na chroniczny brak czasu, a potem dopadła go przeszłość. Dom z Cegieł na Moczarach, podobno nawiedzony dom, w dzieciństwie pokazany mu przez enigmatycznego chłopca. Nękany przez złowróżbny głos, niechętnie wracający myślą do pewnej nieszczęsnej dziewczynki, bezimienny narrator gubi się w obmierzłych korytarzach prywatnego banku pamięci, uciekając przed potworem z podziemnych tuneli. Opowiadanie-schody. Stopień po stopniu w otchłań szaleństwa albo slalomem przez utwór szkatułkowy. Zabójczo ostre zakręty, niebezpieczne przechyły, niewiarygodne spotkania we frapująco niedopowiedzianych, zasłyszanych przez niewiarygodnego narratora splątanego, legendach miejskich. Przerażające sekrety poniemieckich podziemnych tuneli, przeklęty dom... i rąsia Wednesday:) Piekielny zawrót głowy. Piekielnie dobry.

2. „Szczurza historia”, czyli neowiktoriańska ghost story. Nastoletnia narratorka przeprowadza się wraz z rodzicami do starego domu z żalem sprzedanego przez starszą kobiecinę doskonale pamiętającą niegdyś nadzwyczaj popularną legendę o Podarciuszku. Małoletnia ma podejrzenie graniczące z pewnością, że od przeprowadzki widuje tego smutnego chłopca, że niegdysiejsze straszydło niesfornych dzieciaków z okolicy nie tylko istnieje, ale z jakiegoś powodu zwróciło uwagę właśnie na nią, poukładaną młodą damę, którą chyba bardziej niepokoi sąsiedni dom. Posępne lokum stroniącego od ludzi starszego małżeństwa i ich zbuntowanego syna. Upiorna historia krnąbrnego chłopca i niedopasowanej nastolatki. Zastanawiający związek ofiar przynależących do różnych światów. Mroczna atmosfera nieubłaganie zacieśniająca się wokół dziewczyny rozdartej między lękiem przed dzielnicowym upiorem a współczuciem do tej porozdzieranej istoty, z którą w jakimś stopniu na pewno się utożsamia. Bo dobrze zna smak samotności. Kreatywny horror nadnaturalny, miażdżąca urban legend i niszczący „konkurencję” klimat tajemniczości.
3. „Szczęt”, czyli martwa dziewczyna w rodzinnym gniazdku. Mężczyzna ukrywa w piwnicy swego niczym niewyróżniającego się domu żywego trupa córki. Dziewczyna zaginęła, a jego żona i syn powoli szykują się na najgorsze. Niemal stracili nadzieję na odzyskanie drogiej Kamy, ale jej rodziciel mentalnie przygotowuje się do ujawnienia nieumarłej współlokatorki, zbiera się na odwagę, by wtajemniczyć bliskich w niewiarygodny powrót dziewczyny. Karmi ją surowym mięsem i przygotowuje aromatyczne kąpiele, nie wierząc już, że to na dłużej zneutralizuje odór rozkładu. Rozpacz, desperacja, nadzieja. Niesłabnąca nadzieja ojca, która wykazuje się iście makabrycznym poczuciem humoru. Niszczący, obmierzły sekret – trucizna w krwiobiegu człowieka łapczywie chwytającego się marnej namiastki bestialsko skradzionego dziecka. Czasami lepsza jest śmierć... Krótko o niezwyczajnej męce (nie)istnienia. Depresyjna rzecz o niewyobrażalnie sponiewieranej jednostce. Dławiąca bestia.

Historie smaczne

1. „Łojciec”, czyli zniszczone dzieciństwo. Mieszkaniec starej kamienicy, pod wpływem alarmujących dźwięków tudzież okrutnych szeptów, rozdrapuje stare rany. Szkolne łobuzy, wiecznie zabiegana matka, nadużywający alkoholu łojciec i wreszcie Tamta Straszna Jesień. O chłopcu, który wstydził się ojca i zbierał cięgi od tak zwanych szkolnych kolegów. Nieznośnie cuchnące gazy tego świata. W niewysychającej kałuży wymiotów, pod ciężkimi buciorami silniejszych. Niewyidealizowane, wręcz szokująco autentyczne życie w rynsztoku, gdzie dociera karząca ręka (nie?)sprawiedliwości. Oprawcy stają się ofiarami w bagiennej rzeczywistości jedynego dziecka tytułowej postaci. Brud, smród i ubóstwo. Przykre, bo prawdziwe – no może z wyjątkiem mściciela.

2. „Omnifagus – zamknięcie”, czyli namolny staruszek. Chłopca imieniem Jakub nachodzi zmarły dziadek. Zmiennokształtny doradca życiowy, w którego pozornie nie wierzą dorośli mieszkańcy „ponurego zamczyska” w Poznaniu. Wodzony na pokuszenie Kubuś podejrzewa jednak, że rodzice go okłamują, że wiedzą o diabolicznym lokatorze i być może z premedytacją zasiewają w nim zwątpienie we własne zdrowie psychiczne. Sekrety piwnicy, pająki i mordercze pędy. Schyłek wieku niewinności, wewnętrzna bitwa ciemnej i jasnej strony mocy oraz nieszablonowe nawiedzenie. Zwariowany horror nadprzyrodzony w psychopatologicznym sosie. Nieco rozwleczony, ale dostatecznie efektywny.

Historie zjadliwe

1. „Spleśniała noga Klary Mundek”, czyli specyficzna opowieść romantyczna. Tytułowa bohaterka wtajemnicza zaufane towarzystwo spod sklepu monopolowego we wstydliwy problem natury cielesnej. Zaczęło się od białej plamki na nodze, którą bez trudu udało się zetrzeć, ale paskuda wróciła w większym wydaniu. Wygląda i pachnie jak pleśń, a najgorsze, że ciągle się rozrasta, kobieta z zainfekowaną kończyną z trwogą więc patrzy w najbliższą przyszłość. Z drugiej strony dokumentne spleśnienie może być sposobem na odzyskanie utraconej miłości. Zakodowana w opowiadaniu pod wdzięcznym tytułem wiadomość z zaświatów, egzotyczne zaobrączkowanie, czy po prostu rzadka choroba kobiety pracującej i zadającej się z niepopularną bandą. Sympatycznymi przedstawicielami tak zwanego marginesu społecznego, tutaj nazywanymi menelami. Wieloletnia tęsknota za ukochanym i zaskakująca szansa na odbudowanie więzi. Genialna w swojej prostocie „zaraza”, w moim odbiorze rozczarowująco okiełznana nieśmiertelnym uczuciem. Posłodzona miłością.

2. „Asylum”, czyli spółdzielnia ogrodów działkowych. W mieszkaniu nieprzedstawiającego się mężczyzny, zaniepokojonego przedłużającą się nieobecnością dwunastoletniego syna Tymona, zjawia się spanikowany kolega bezcennej zguby, by opowiedzieć o cichym miejscu. Wedle jego słów Tymek i jeszcze jeden chłopiec przepadli gdzieś na terenie starych ogródków działkowych, jak wkrótce przekona się nieustępliwy ojciec, obstawionych przez uzbrojonych funkcjonariuszy straży miejskiej. Niebezwzględny zakaz wstępu na zieloną wyspę bynajmniej bezludną. Noc żywych starców. Dynamiczna przeprawa przez najprawdziwszą dżunglę, która jakimś cudem uchowała się w epoce betonozy. Survival pachnący zombiakami i „Władcą much” Williama Goldinga. Postawiona na sprawdzonym fundamencie – na ratunek dziecku – sensacyjna przygoda, którą zapewne bardziej docenią zwolennicy slangu miejskiego i innych tego typu atrakcji w dziełach beletrystycznych. Jak dla mnie za dużo tych „łamańców językowych”, nie mogę jednak nie docenić wyczucia dramaturgii autora i niebanalnego wisielczego humoru.
3. „Suka”, czyli stalkerka z ogonem. Kundzia prześladuje widmowy pies. Atakuje znienacka, zatapia ostre zębiska w ciele zaskoczonej ofiary, po czym praktycznie rozpływa się w powietrzu. Przyjaciele zaszczutego młodzieńca skłaniają się ku jakiejś nieprzepracowanej traumie, natrętnym wspomnieniu lub wyparciu koszmarnego wydarzenia z dzieciństwa. Nieznanej im przeszłości Kundzia. Ale narrator, najlepszy kumpel nietuzinkowego bohatera tragicznego, adresata tej opowieści (narracja drugoosobowa), ma coraz większe wątpliwości. Może do naszego Kundzia faktycznie przyczepiło się jakieś wyjątkowo zawzięte zwierzę? Wbijające w fotel zakończenie, ale wcześniej wkradł się lekki chaos, głównie za sprawą „wymądrzającej się” dziewczyny osaczonego protagonisty. Intelektualnych wywodów pilnej studentki, wprawdzie miłosiernie niedługich, ale i niepożądanie odwracających uwagę od intrygującego przypadku niekoniecznie klinicznego. Towarzystwem widmowego psa też się nie nacieszyłam – niezupełnie przewija się w tle, bo na pierwszy plan ta klasyczna zmora gdzieniegdzie się wysunie, ale reżyser nie pozwoli jej się wyszaleć.

Jeśli jesteśmy tym, co jemy, to konsumując opowieści sami stajemy się opowieścią. Niebezpiecznie zatem pchać się do szwedzkiego stołu Rafała Nawrockiego:) Spleśniałe mięso, robaczywe desery i sfermentowane soki na lepkim od brudu blacie. Rarytasy „Omnifagusa”. Obleśna wieczerza z legendarną bestią z poznańskich kanałów, wyimaginowanym potworem bezwstydnie śliniącym się na opowiadania szkaradne swego stwórcy. Przez żołądek dziwotwora do serca czytelnika. Apetyczna fantastyka dziwaczna.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

środa, 17 stycznia 2024

Gorące zapowiedzi od wydawnictwa Zysk i S-ka

 
Grady Hendrix „Jak sprzedać nawiedzony dom”

Okładka książki. „Jak sprzedać nawiedzony dom”, Zysk i S-ka 2024

Przerażająca, a równocześnie mrocznie zabawna opowieść, w której nawiedzony dom przywołuje sekrety z rodzinnej przeszłości.

Kiedy Louise dowiaduje się, że jej rodzice zmarli, boi się wracać do domu. Nie chce zostawiać córki z byłym mężem i lecieć do Charleston. Nie chce mieć do czynienia z domem rodzinnym, wypchanym po brzegi pozostałościami po karierze naukowej ojca i życiowej obsesji matki na punkcie lalek. Nie chce uczyć się żyć bez dwóch osób, które najlepiej znała i najbardziej kochała. Przede wszystkim zaś nie chce mieć do czynienia ze swoim bratem Markiem, który nigdy nie opuścił ich rodzinnego miasta, jest bezrobotny i ma siostrze za złe jej życiowy sukces. Niestety, będzie potrzebowała jego pomocy, aby przygotować dom do sprzedaży, ponieważ wprowadzenie go na rynek będzie wymagało czegoś więcej niż tylko pomalowania ścian i usunięcia wspomnień z całego życia. Niektóre domy nie chcą bowiem zostać sprzedane – ten również ma inne plany…

Mistrzowskie połączenie horroru i humoru, ale największy atut książki Jak sprzedać nawiedzony dom to emocjonalność, analiza dynamiki stosunków między bratem i siostrą. Hendrix znakomicie relacjonuje podróż do koszmarów z dzieciństwa. Josh Malerman, autor bestsellera Nie otwieraj oczu

 

Henry James „Nacisk śruby i inne opowieści o duchach”

Okładka książki. „Nacisk śruby i inne opowieści o duchach”, Zysk i S-ka 2024

Wybór opowieści o duchach, szaleństwie i rodzinnych tajemnicach pióra jednego z najwybitniejszych pisarzy przełomu XIX i XX wieku.

Henry James tworzył na styku dwóch kultur – amerykańskiej i brytyjskiej – i dwóch epok literackich – realizmu i modernizmu. Ma w swoim dorobku nie tylko wnikliwe powieści psychologiczne, lecz również liczne opowiadania grozy, których wybór znalazł się w tej książce. Najsłynniejsze z nich, Nacisk śruby (The Turn of the Screw), jest prawdopodobnie najczęściej analizowanym, interpretowanym czy omawianym opowiadaniem o duchach w dziejach literatury. To gotycka opowieść o młodej guwernantce przekonanej, że jakieś tajemnicze siły prześladują znajdujące się pod jej opieką dzieci. Książka zawiera także inne utwory pisarza, m.in. Radosny zaułek, Upiorny czynsz i Sir Edmund Orme.

 

Źródło: https://zysk.com.pl/

wtorek, 16 stycznia 2024

„Danika” (2006)

 
Danika Merrick zbudowała sobie wymarzone gniazdko rodzinne w spokojnej dzielnicy Baltimore w stanie Maryland. Ma męża, który się o nią troszczy, trójkę wspaniałych dzieci, dobrze płatną pracę i ładny dom z zadbanym ogrodem. Wszystko układa się znakomicie, dopóki kobieta nie zaczyna doświadczać przerażających wizji. Upatrując źródła problemu w stresującej pracy, zachęcana przez męża, Danika postanawia całkowicie skupić się na prowadzeniu gospodarstwa domowego, co czyni tym chętniej, że nie ma wątpliwości, iż żadna opiekunka nie zaopiekuje się jej dziećmi tak dobrze, jak kochająca matka. Zmiana rozkładu dnia nie przynosi jednak pożądanych rezultatów, a na domiar złego przedstawicielka amerykańskiej klasy średniej ma coraz więcej powodów, by makabryczne halucynacje i koszmarne sny traktować jak zapowiedzi najbliższej przyszłości.

Plakat filmu. „Danika” 2006, Blue Omega Entertainment, Danika LLC, Roberts/David Films

Zrealizowany za około pięć milionów dolarów amerykański thriller psychologiczny z elementami horroru w reżyserii Ariela Vromena, pochodzącego z Izraela późniejszego twórcy między innymi takich obrazów jak „Iceman: Historia mordercy” (2012) i „Umysł przestępcy” (2016). Miłośnika twórczości Guillermo del Toro, Christophera Nolana, Martina Scorsese, Davida Finchera, Alejandro Gonzáleza Iñárritu, Alfonso Cuaróna i Alfreda Hitchcocka, nieświadomego czołowego nauczyciela Vromena w zakresie budowania napięcia. Scenariusz „Daniki” napisał debiutujący Joshua Leibner, który nie zrobi oszałamiającej kariery w branży filmowej (w pełnym metrażu sprawdzi się jeszcze dwukrotnie, przy mało znanych produkcjach: dramat „Free Style” z 2008 roku oraz uwolniony dwa lata później film akcji pt. „Krews”). Światowa premiera opowieści o zdesperowanej kobiecie mającej wizje, debiutanckiego obrazu fabularnego Ariela Vromena miała odbyć się w czerwcu 2006 roku (niezgodność danych na portalach filmowych; wedle drugiej wersji dystrybucja „Daniki” ruszyła w 2005 roku) na CineVegas Film Festival w Las Vegas, gdzie został wyróżniony w dwóch kategoriach – nagroda dla najlepszego filmu fabularnego i najlepszej aktorki (Regina Hall w drugoplanowej roli).

Marisa Tomei (m.in. „Obserwator” Joe Charbanica, „Pierwsza noc oczyszczenia” Gerarda McMurraya) jako nadopiekuńcza matka kwestionująca własne zdrowie psychiczne. Kameralny dreszczowiec psychologiczny o żyjącej w ogromnym stresie jednostce terroryzowanej przez wizje (efektywne wcielenie aktorskie). Ton „Danice” Ariela Vromena nadaje już pierwsza scena z dziewczynką samotnie stojącą na chodniku i nietypowym napadem z bronią w ręku. Niezmiennie podążamy za tytułową bohaterką – myślę, że można ją nazwać narratorką niewiarygodną – którą po raz pierwszy spotykamy w samochodzie. Przebitki z przeszłości, podróż z dziećmi wcinająca się w czołówkę i płynne wejście do zdecydowanie mnie zatłoczonego pojazdu. Danika Merrick jedzie do pracy, prowadząc przy tym rozmowę telefoniczną z ukochanym mężem Randym (przekonujący występ Craiga Bierko). Wspomnianą dziewczynkę spotykamy przed wejściem do banku, gdzie nasza niepewna przewodniczka marnuje cenne godziny, które, jak na idealną matkę przystało – a za takową się uważa - powinna spędzać z dziećmi. Pozbawiona opieki kilkulatka obojętnie mijana przez przechodniów. Może jej nie widzą? A może to stara, niedobra znieczulica społeczna? Tak czy inaczej, Danika zawsze brała sobie do serca cierpienia innych, a już zwłaszcza krzywdę nieletnich. Nie potrafi przechodzić do porządku dziennego nad okropieństwami tego świata, katastrofami szokująco często powodowanymi przez bliźnich. Nie jest w stanie pogodzić się z tak okrutnym (nie)porządkiem świata. Chorobliwie się przejmuje, zamartwia także na zapas... Zespół lęku uogólnionego? W każdym razie Danika pochyla się nad samotną, dziwnie milczącą dziewczynką z pustym spojrzeniem, w którym da się dojrzeć błysk paniki, gdy akcję ratunkową Daniki odwoła mężczyzna podający się za opiekuna prawnego zdezorientowanej kilkulatki. I w końcu zaczyna się ostatni dzień pracy pani Merrick. Znowu się spóźniła i co ważniejsze pomyliła w obliczeniach, do zrobienia sobie przerwy skłoni ją jednak incydent w gabinecie kierowniczki. Właściwie to jest napad... I tak odkrywa się największy problem Daniki. Trudno powiedzieć, czy zdarzało jej się to wcześniej, ale nie ulega wątpliwości, że kobieta boi się, że traci zmysły. Randy wychodzi z założenia, że to po prostu nadmierna eksploatacja organizmu, przepracowanie, które w gruncie rzeczy jest niepotrzebne, bo ich sytuacja finansowa nie wymaga takich poświęceń. Mają spore oszczędności, a mężczyzna też nie zarabia mało, więc Danika może skoncentrować się na ulubionym zajęciu, czyli zajmowaniu dziećmi. Nastoletnim Kurtem (znakomity Kyle Gallner, później widywany choćby w takich produkcjach, jak „Śmiertelna kuracja” Tony'ego Krantza, „Red” Trygve Allistera Diesena i Lucky'ego McKee, „Udręczeni” Petera Cornwella, „Zabójcze ciało” Karyn Kusamy, „Koszmar z ulicy Wiązów” Samuela Bayera, „Godzina oczyszczenia” Damiena LeVecka, „Krzyk” Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta, „Uśmiechnij się” Parkera Finna, „Zapytaj matkę” Laurence'a Vannicelliego), szóstoklasistką Lauren (też bardzo dobra kreacja Nicki Prian) i niewiele młodszego Briana (i znowu niezły popis Ridge'a Canipe'a). Psychiatra Daniki, zaledwie dwudziestoparoletnia doktor Evelyn Harris (wzmiankowana już wyróżniona na festiwalu w światowej stolicy hazardu Regina Hall), wbrew oczekiwaniom pacjentki, nie pochwala jej metod wychowawczych. W każdym razie czołowa postać omawianej frapującej produkcji Ariela Vromena, nie wprawi w podziw niepokojąco młodej - może jeszcze nie adultyzm, niemniej ma nowa pacjentka doktor Harris lekkie wątpliwości, co do jej kompetencji - i zapewne bezdzietnej, mocno hipotetycznej deski ratunkowej „matki niedźwiedzicy”.

Okładka DVD. „Danika” 2006, Blue Omega Entertainment, Danika LLC, Roberts/David Films

Pocięta rzeczywistość Daniki Merrick. Reaktywne skoki zmyślnie dostawione do uporządkowanych scenek z życia codziennego. Enklawa klasy średniej w amerykańskim mieście. Pocztówkowa dzielnica słoneczną porą, w którą raptownie wdziera się nadzwyczajnie wymowny mrok. Prorocze czarne wizje. Współczesna wieszczka z Troi (w dalszej perspektywie skręt w tak zwany syndrom/zespół Kasandry), która woli myśleć, że dopadła ją jakaś choroba psychiczna. Lepsze to od daru jasnowidzenia, gdy przyszłość rysuje się w takich barwach. Niepoprawna pesymistka, która na dobre i na złe związała się z nadmiernym optymistą. A przynajmniej tak to widzi Randy – obsesja żony na punkcie szukania dziur w całym, zadręczania się scenariuszami, które pewnikiem się nie spełnią. Nie wspominając już o katowaniu się rzeczami, na które nie ma wpływu. Nic nie poradzi na wybuchające autobusy i zboczeńców polujących na dzieci, dla własnego dobra, powinna więc powiedzieć sobie, że tak było, jest i będzie, i zacząć czerpać pełnymi garściami z nieutopijnego świata. Depresją go nie naprawi – ani tym, ani niczym – co ma być, to będzie, a to może być ostatni dzwonek do należytego przyswojenia tej gorzkiej lekcji. Nie czekaj na eden, bo zwariujesz. Za późno – do obszernej listy lęków Daniki dołącza monofobia. Strach przed sobą, a przynajmniej utrata zaufania do świadectwa własnych zmysłów. Rzeczywistość urojona, omamy gospodyni domowej (byłej pracownicy banku, ewentualnie dłuższy urlop wypoczynkowy, bo podobno sporo jej się tych wolnych dni nazbierało) zanadto skupionej na macierzyńskie. Korzeni nadopiekuńczości Daniki twórcy każą nam upatrywać w jej dzieciństwie (scenka retrospektywna, bynajmniej najdłuższa), nieprzepracowanej traumie, tragedii, która, jak mniemam, miała największy udział w kształtowaniu jej pesymistycznego światopoglądu. Gwoli ścisłości, Danika docenia dary od losu. Bezcenne podarki (mąż i dzieci) nadające sens jej życiu, trzymające na tym podłym świecie. Respirator kobiety udręczonej. „Danika” Ariela Vromena dobitniej argumentuje na korzyść strony nieprzyziemnej. Zdolność przewidywania przyszłości, a i syndrom Cole'a Seara w tym świecie przedstawionym nieprawdopodobny nie jest. Prorocze sny i halucynacje. Danika zarzeka się, że traktuje je jako dowód na alarmujące osłabienie kondycji psychicznej – nikt jej nie musi namawiać do szukania specjalistycznej pomocy – ale już „gorączka pewnej nocy” zaprzeczy tym deklaracjom. Pysznie zmontowana, minimalistyczna ekspozycja oniryczna. W podobnym duchu utrzymano egzotyczne spotkanie poprzedzające danie główne – doprawdy interesująca akcja w sypialni wstępem do poważniejszej rozmowy o życiu. Z innych atrakcji to na pewno upiorna, a przynajmniej stosownie niepiękna, charakteryzacja nieszczęsnej dziewczynki – wyrzut sumienia Daniki? - i w ogóle całe zdarzenie przed szkołą podstawową A skoro już przy tym jesteśmy, cofnijmy się myślą do makabry w kuchni, niegodnego pozazdroszczenia wykopaliska uzupełniającej lodówkę szalejącej pani domu. Chropowata faktura zdjęć smacznie kontrastująca z sielskim krajobrazem miejskim, osaczające nocne ciemności i przypuszczalnie trudniejsza sztuka wytrącania widza ze strefy komfortu w pełnym świetle dziennym. W ciepłych promieniach smutnego słoneczka. Sporadyczne lamenty w tle, melodyjne skargi według mnie najgodniej reprezentujące ścieżkę dźwiękową tego zaskakującego widowiska. UWAGA SPOILER Co by było, gdybym tego feralnego dnia wybrała drugą opcję? Dwie rozmowy telefoniczne: z szefową i prywatnym detektywem. Alternatywny scenariusz, równoległa rzeczywistość, wyimaginowany świat jednostki, która nie potrafi żyć bez męża i przede wszystkim dzieci. Po drugiej stronie lustra. W okaleczonej głowie kobiety, której los bynajmniej obłędem nie pokarał. Okazał litość rozdartej duszy. Bo gdy życie staje się nieznośne niezdolność odróżniania fikcji od prawdy czasami mocno zyskuje na wartości. I wydaje mi się, że to jeden z tych przypadków. Akt łaski KONIEC SPOILERA. „Danika” Ariela Vromena ma niedoszlifowane fragmenty – nie zawsze wchodzi w tempo, a i w pełni nie wykorzystuje swoich możliwości. Zwłaszcza w kontaktach z dziećmi mogłaby być bardziej zaangażowana, bo nie mogę oprzeć się poczuciu, że przesadnie pielęgnowane latorośle tytułowej postaci miały coś jeszcze do dodania w tej niewesołej konwersacji o życiu rodzinnym. W tej depresyjnej sadze rodzinnej. Nieperfekcyjnym dreszczowcu wciągającym.

Mały buldożer. Skromny thriller psychologiczny flirtujący z horrorem nadnaturalnym. Minimalistyczny w formie, ale z treścią sprawa nie jest już tak oczywista. Może nie od razu bogactwo, ale nie powiedziałabym, że to kolejny scenariusz na pół gwizdka pisany. „Danika” Ariela Vromena to agentka, która nie musi tanimi sztuczkami odwracać uwagi publiczności od papierowych ludzików z ustami pełnymi frazesów. Zamiast tego przeprowadza prawdziwą autopsję Jane Doe. Wybebesza jednostkę prześladowaną. Intrygujące studium ducha w szkarłacie.