wtorek, 31 maja 2016

Najlepsze horrory 2011-2015

Głosowanie na Wasze ulubione horrory, które miały swoją premierę w pierwszej połowie drugiej dekady XXI wieku dobiegło końca. Poniżej przedstawiam pozycje, które zdobyły najwięcej głosów, a jeszcze niżej moją subiektywną listę ulubionych horrorów z niniejszego okresu. Choć zaznaczam, że wszystkich horrorów z lat 2011-2015 nie widziałam, więc z czasem może się ona nieco przeformułować, a filmów grozy ze wspomnianego okresu, które darzę sympatią jest więcej, ale zdecydowałam się ograniczyć jedynie do pierwszej dziesiątki.

1. „Sinister” (2012), 15 głosów

Powiedzieć, że „Sinister” był przełomem w karierze Scotta Derricksona to za dużo, bo w łaski szerokiej opinii publicznej wkradł się już siedem lat wcześniej swoimi „Egzorcyzmami Emily Rose”, ale z całą pewnością to jedna z najważniejszych pozycji w jego reżyserskim dorobku. Scenariusz „Sinister” Derrickson napisał razem z C. Robertem Cargillem, który poddał między innymi pomysł na wykorzystanie amatorskiego nagrania obrazującego powieszenie całej rodziny, do czego zainspirował go incydent z dzieciństwa oraz obmyślił wstępny zarys pogańskiego demona Bughuula dybiącego na dusze dzieci. Wspólnie z Derricksonem uznali, że nie warto zgłębiać jego genealogii, poprzestając na akcentowaniu potężnego wpływu, jaki wywiera na swoje małe ofiary. Spowicie tej postaci aurą tajemnicy idealnie współgrało z innymi elementami tożsamymi dla horroru nastrojowego - niepokojącymi taśmami, nawiązującymi do stylistyki verite, dobrze wyliczonymi w czasie jump scenami i bardzo powściągliwym podejściem do efektów specjalnych. Efektem był komercyjny sukces i mnóstwo słów uznania, również z ust krytyków i długoletnich wielbicieli kina grozy, co jest sporym osiągnięciem, jak na mainstreamowy, acz niezbyt drogi horror.

1. „Obecność” (2013), 15 głosów

Coraz bardziej utwierdzam się w zdaniu, że na współczesnym poletku filmowych horrorów głównego nurtu króluje James Wan, choć co potwierdzają również wyniki tego skromnego głosowania internautów, Scott Derrickson wytrwale „depcze mu po piętach”. James Wan wsławił się obrazem torture porn pt. „Piła”, w kolejnych latach w swojej twórczości obierając diametralnie inny kierunek. Zamiast brnąć w brutalizm postanowił spróbować swoich sił w horrorach nadprzyrodzonych, bazujących na nastroju grozy, ale w nieco bardziej dynamicznym stylu niż ten, do którego przyzwyczaiły nas standardowe klimatyczne straszaki. Już „Martwa cisza” i „Naznaczony” wyrobiły Wanowi pewną markę w światku filmowej grozy, ale to nie oznacza, że nie zachował niczego w zanadrzu. Dowodem „Obecność”, horror inspirowany rzekomo prawdziwą historią rodziny Perronów oraz badaczy zjawisk paranormalnych, Eda i Lorraine Warrenów, w którym połączył tradycję ghost stories z motywem opętania. Znane, zdawać by się mogło wyeksploatowane do granic możliwości motywy kina grozy Wan natchnął nową jakością, dzięki czemu przyciągnął przed ekrany zarówno sympatyków konwencji, jak i widzów stęsknionych nie tyle za nowymi rozwiązaniami fabularnymi, co pozycjami, które wyłuszczają standardowe wątki horrorów nastrojowych w nieczęsto spotykanym, ożywczym stylu.

2. „Babadook” (2014), 11 głosów

Australijsko-kanadyjski pełnometrażowy debiut Jennifer Kent ze smakiem akcentujący jej zafascynowanie niemieckim ekspresjonizmem i co ważniejsze zdolność do czerpania z prawideł rządzących tym nurtem w dzisiejszej technice filmowania. „Babadook” jest horrorem psychologicznym, który w swojej rodzimej Australii przeszedł bez większego echa, uznanie zyskując w Stanach Zjednoczonych i Europie. Zrealizowany niewielkim kosztem, stylowy, oszczędny w formie obraz Kent przekonał wielu wielbicieli niemieckiego ekspresjonizmu oraz publiczność zmęczoną amerykańskimi horrorami głównego nurtu, w jednoznaczny sposób pochodzących do straszenia. W „Babadooku” groza nie wynika z oczywistości, czając się gdzieś na obrzeżach naszego pojmowania, a kameralna oprawa tylko udowadnia, że narracja, na której na ogół bazują niszowe horrory ma w sobie nieporównanie większy potencjał, niż hollywoodzki rozmach często towarzyszący miałkim fabułom.

3. „Coś za mną chodzi” (2014), 10 głosów

Niepozorny reżyser, bo wcześniej praktycznie nieznany szerokiej opinii publicznej, David Robert Mitchell pisze scenariusz, a potem reżyseruje pierwszy horror w swojej karierze. I najprawdopodobniej nieoczekiwanie nawet dla niego samego wywołuje prawdziwą burzę w kilku krajach. Dla jednych „Coś za mną chodzi” daje nadzieję na lepsze jutro kina grozy, narodziny kolejnego mistrza filmowego horroru, który zrewolucjonizuje gatunek. Inni ze zdumieniem stwierdzają, że przecież fabuła zamyka się na infantylnym podążaniu wizualnie zwyczajnych ludzi, pozbawionych demonicznej charakteryzacji za główną bohaterką, a realizacji brak artystycznego pierwiastka, wręcz ociera się o klasę B. Pomysł był prosty, a i owszem, techniczne aspekty „Coś za mną chodzi” nie przystawały do współczesnego, plastikowego sznytu, to prawda, ale zdaniem jej fanów między innymi właśnie w tym tkwi prawdziwy geniusz tej produkcji. Za kilkadziesiąt lat, jestem o tym przekonana, „Coś za mną chodzi” zyska status horroru legendarnego, jednego z najważniejszych straszaków swojej epoki. Niskim nakładem finansowym, nieskomplikowanym, acz dotychczas niespotykanym pomysłem na fabułę, doprawdy niebywale ciężkim klimatem grozy i bazowaniem na praktycznie nieustającym napięciu potęgowanym wybitną ścieżką dźwiękową twórcy, z Davidem Robertem Mitchellem „dzierżącym pierwsze skrzypce” stworzyli coś wspaniałego.

4. „Dom w głębi lasu” (2012), 9 głosów

Reżyser „Domu w głębio lasu”, Drew Goddard, wcześniej nie miał żadnego doświadczenia w tej materii, zajmując się głównie pisaniem scenariuszy i produkcją. Jego debiut, powstały na kanwie scenariusza spisanego wspólnie z Jossem Whedonem, który już chyba na stałe osiadł w kinie głównego nurtu, podzielił publikę, zwłaszcza w Polsce. Goddardem i Whedonem kierowało pragnienie stworzenia kolejnego pastiszu kina grozy, obrazu, który w inteligentny sposób zarówno wykpiwałby, jak i gloryfikował motywy kojarzone szczególnie z krwawą odsłoną gatunku, ale nie tylko. Nie każdy, kto „Dom w głębi lasu” obejrzał zauważył jego pastiszowe zacięcie, a z kolei ci przeciwnicy filmu, którzy je dostrzegli nie potrafili dostrzec w nim niczego inteligentnego, czy choćby odkrywczego. Zresztą również niektórzy wielbiciele „Domu w głębi lasu” przyznają, że brakuje mu błyskotliwości na miarę choćby „Krzyku”, ale to nie powstrzymuje ich przed wynoszeniem na piedestał przedsięwzięcia Goddarda. Bo inteligentne, satyryczne spojrzenie na kino grozy nie zawsze musi być gwarantem sukcesu – czasami wystarczy miłość do gatunku, podszyta swoistym luzem, żeby podbić serca milionów.

5. „Oculus” (2013), 8 głosów

Mike’a Flanagana można chyba bezpiecznie nazwać wschodzącą gwiazdą kina grozy, wszak jego dwa pełnometrażowe horrory „Absentia” i „Oculus” w wielu kręgach zyskały najwyższe uznanie, zresztą thriller „Hush” również. Przełomem okazał się jednak „Oculus”, nastrojowy horror podpinający się pod motyw lustra o nadprzyrodzonych właściwościach, podlany sporą dozą psychologii. Kilka lat wcześniej Flanagan nakręcił krótkometrażówkę podejmującą wspomnianą tematykę, a z czasem postanowił wykorzystać potencjał drzemiący w tym pomyśle w pełnometrażowym obrazie. Studia filmowe próbowały wymusić na nim wykorzystanie stylistyki found footage, ale „tradycjonalista Flanagan” nie brał tego nawet pod uwagę. Jego wizja zakładała zwyczajną realizację, choć początkowo miał pewne problemy z właściwym wyłuszczeniem wszystkich detali swojej historii. Pomogły mu miejscowe retrospekcje, prosty, acz w przypadku tej konkretnej opowieści bardzo skuteczny zabieg. Powściągliwe podejście do elementów tożsamych dla filmowego horroru, widoczne w pierwszej połowie seansu, w drugiej zostało dalece zdynamizowane, dzięki czemu w tym jednym obrazie mieliśmy okazję zobaczyć dwa oblicza Flanagana, oba wielce zadowalające – stateczne, kiedy to bazował na całkiem mrocznym nastroju i intrygującej psychologii oraz zdecydowane podczas późniejszego posiłkowania się jump scenkami i efektami specjalnymi, szczególnie udaną charakteryzacją antagonistów.

6. „Krzyk 4” (2011), 6 głosów

„Krzyk 4” to bez wątpienia ostatnia część popularnej pastiszowej serii w reżyserii nieodżałowanego Wesa Cravena. Snuto luźne plany dokręcenia piątki, które być może kiedyś się ziszczą, ale jeden z mistrzów filmowego kina grozy nie będzie już mógł podjąć się jej reżyserowania. Po przerwie w postaci trójki zadanie napisania scenariusza ponownie spoczęło na Kevinie Williamsonie, który spisał fabułę z myślą o przenikliwym spojrzeniu na panującą modę ponownego kręcenia tego samego, czyli „nieśmiertelnych” remake’ów. Po latach przerwy, właściwie bez większych nadziei na powrót uwielbianego tytułu (przez długi czas „Krzyk” miał zapisać się w historii kina, jako trylogia), fani wreszcie znowu mieli okazję ujrzeć swoich ukochanych bohaterów: Sidney Prescott, Gale Weathers, Deweya Rileya i oczywiście psychopatycznego Ghostface’a, zgodnie z założeniami serii z innym obliczem kryjącym się pod maską. Sukces był właściwie gwarantowany, zważywszy na ogrom sympatyków, jakich przysporzyły tej serii poprzednie odsłony, choć nie zabrakło również głosów sprzeciwu - osób utrzymujących, że „Krzyk” już na zawsze powinien pozostać trylogią.

7. „The Witch” (2015), 5 głosów

„The Witch” jest dziełem debiutującego w długim metrażu Roberta Eggersa, w dłuższej formie po raz pierwszy realizującego się nie tylko w roli reżysera, ale również scenarzysty. To kameralny horror wykorzystujący zarówno motywy religijne, jak i psychologiczne powstały w wyniku fascynacji Eggersa czarownicami, mogący poszczycić się wręcz obsesyjnym dążeniem do jak najbardziej wiarygodnego oddania realiów XVII-wiecznej Nowej Anglii. Bez rozmachu, na małej przestrzeni otoczonej gęstym, mrocznym lasem, ale za to z maksymalnym skupieniem na mentalności bogobojnej rodziny z fanatycznymi skłonnościami, strojach ubogich obywateli, a nawet dialogach, pełnych archaicznych zwrotów. „The Witch” jest zrealizowanym niewygórowanym kosztem horrorem bazującym na nastroju niezdefiniowanego zagrożenia, przebijającego zarówno z lasu, w którym rzekomo zagnieździły się wiedźmy, jak i ludzkiego szaleństwa. To nietuzinkowy obraz, który największą wagę przykłada do snucia emocjonującej opowieści oddanej w niezwykle wysmakowany, stylowy sposób.

7. „Kobieta w czerni” (2012), 5 głosów

Najpierw była powieść Susan Hill, potem adaptacja w reżyserii Herberta Wise’a, aż w końcu przyszła pora na uwspółcześnioną wersję tej klasycznej opowieści o duchach. Za reżyserię odpowiadał James Watkins, który zasłynął odmiennym stylistycznie horrorem, głośnym survivalem pt. „Eden Lake”. Konfrontacja z nastrojowym straszakiem na podstawie scenariusza Jane Goldman wyszła mu jednak na dobre, przysparzając kolejnych fanów. „Kobieta w czerni” w krótkim czasie odniosła komercyjny sukces, zyskując poklask głównie dzięki mrocznej, starannie oddanej scenerii końcówki XIX wieku, zachowaniu kilku prawideł, którymi rządziły się klasyczne gotyckie horrory i dzięki wykorzystaniu niepokojących efektów specjalnych przez wielu widzów uważanych za niezwykle realistyczne. Nie bez znaczenia dla niektórych odbiorców było również powierzenie głównej roli Danielowi Radcliffe’owi, choć nie każdy był skłonny wywyższyć nową odsłonę „Kobiety w czerni” nad pierwszą bardziej minimalistyczną w formie adaptację powieści Susan Hill.

8. „The Canal” (2014), 4 głosy

Irlandzka ghost story Ivana Kavanagha zrealizowana na podstawie jego własnego scenariusza, dobitnie udowadniająca, że nawet po latach niestrudzonej eksploatacji dana konwencja może jeszcze porządnie zaskoczyć niejednego widza. Wystarczy konsekwencja w dążeniu do wzruszenia odbiorcami i niebanalna realizacja. Kluczem do sukcesu „The Canal” nie była fabuła tylko warstwa techniczna, ze szczególnym wskazaniem na zgrabny, dynamiczny montaż i charakterystyczną ścieżkę dźwiękową, choć nie zabrakło również wizualnych smaczków w postaci niepokojących, podanych z niezwykłym smakiem efektów specjalnych. Ivan Kavanagh tym filmem pokazał, że prymitywne jump sceny, które zdominowały wiele mainstreamowych straszaków przegrywają w starciu z klasycznym, acz dużo trudniejszym straszeniem klimatem grozy i nieśpiesznie ujawnianą niepokojącą naturą zagrożenia.

8. „Naznaczony: rozdział 3” (2015), 4 głosy

Reżyser dwóch pierwszych części „Naznaczonego”, James Wan, był zmuszony zrezygnować z pracy w tej roli nad kolejną produkcją wchodzącą w skład serii (ściślej będącą prequelem części pierwszej), ponieważ kolidowało to z jego innymi zobowiązaniami. Na krześle reżyserskim zasiadł więc scenarzysta poprzednich odsłon, Leigh Whannell, po raz pierwszy w swojej karierze mierząc się z takim zadaniem. O ściągnięcie ludzi do kin twórcy nie musieli się zanadto martwić (choć oczywiście poświecono trochę energii na kampanię reklamową, zresztą jak przystało na horror głównego nurtu), bo tytuł „Naznaczony” zdążył już zyskać multum oddanych fanów, gotowych obejrzeć wszystko, co nawiązuje do tego projektu Wana. Przed premierą „Naznaczonego 3” słychać było wielce sceptyczne głosy osób przekonanych, że zmiana reżysera przyczyni się do obniżenia jakości filmu, że Whannell nawet nie zbliży się do poziomu poprzednich dwóch filmów w wydaniu Jamesa Wana. Jak się okazało obawy były przedwczesne, bo w ogólnym mniemaniu propozycja Whannella, jeśli nawet nie przebiła dokonań Wana to przynajmniej wiele im nie ustępowała. Co zaskakuje, jeśli weźmie się pod uwagę markę Jamesa Wana we współczesnym kinie grozy głównego nurtu i fakt, że Leigh Whannell niczego wcześniej nie wyreżyserował. 

Subiektywne Top10

poniedziałek, 30 maja 2016

„Next of Kin” (1982)


Po śmierci matki Linda wraca w rodzinne strony, aby poprowadzić dom spokojnej starości, Montclare, który odziedziczyła. Ze względu na problemy finansowe, z którymi od lat boryka się to miejsce podejrzewa, że wkrótce będzie zmuszona je sprzedać, ale do tego czasu stara się pomóc personelowi w opiece nad pensjonariuszami. Tuż po przyjeździe do Montclare Linda znajduje dzienniki swojej matki, w których natrafia na opisy niepokojących zjawisk, jakim rzekomo świadkowała jej rodzicielka w domu spokojnej starości i jego okolicach. Między innymi znajduje tam wzmiankę o tajemniczym obserwatorze, który regularnie dręczył matkę i niezidentyfikowanych odgłosach rozlegających się w budynku. Wkrótce Linda zaczyna doświadczać dokładanie tego samego. Przeczuwając, że klucz do rozwiązania zagadki tkwi w przeszłości postanawia zgłębić historię swojej rodziny, prosząc o pomoc przyjaciela z dzieciństwa, Barney’a.

Nowozelandzki reżyser i scenarzysta, Tony Williams, ma na swoim koncie jedynie dwie fabularne produkcje – melodramat „Solo” z 1978 roku i horror „Next of Kin”, słabo znany nawet niektórym długoletnim fanom gatunku. Zrealizowany za trochę ponad dwieście tysięcy dolarów australijskich jedyny obraz grozy w filmowym dorobku Williamsa przynależy do tak zwanego nurtu ozploitation (exploitation w wydaniu australijskim), przy czym w tym konkretnym przypadku nazwa nie wskazuje na sceny skrajnej przemocy i wynaturzonego seksu tylko dotyczy niskiego budżetu i lichej dystrybucji, bo choć parę krwawych sekwencji w tej produkcji zawarto trudno mówić o maksymalnym brutalizmie, z którym najczęściej kojarzy się filmy spod znaku exploitation. „Next of Kin” wyróżniono na paru festiwalach, zebrał nawet sporo pozytywnych recenzji od krytyków, ale to nie wystarczyło, żeby przebić się do świadomości masowych odbiorców. Największą winą za taki stan rzeczy można obarczyć niewystarczającą dystrybucję, na którą zwyczajnie nie było twórców stać. „Next of Kin” stał się więc kolejnym moim zdaniem wartościowym reprezentantem kina grozy, który „pokrył się grubą warstwą kurzu” z powodu niedostatków finansowych, co jest tym bardziej denerwujące, jeśli weźmie się pod uwagę nieporównanie niższy poziom wielu mainstreamowych horrorów, na które nader chętnie wykłada się grube miliony.

„Next of Kin” zrealizowano w Australii i Nowej Zelandii, a za scenariusz odpowiadali Tony Williams i Michael Heath, proponując widzom historię, którą różnie się klasyfikuje. Część odbiorców wpisuje tę produkcję w poczet filmowych thrillerów, ale słychać również głosy upierające się przy horrorze, przez wzgląd na narrację, zasadzającą się na straszenie publiczności. Osobiście opowiadam się za tą drugą klasyfikacją, nie dlatego, żeby „Next of Kin” zdołał mnie dogłębnie przerazić, ale przez wzgląd na wyraźne czerpanie z tradycji dwóch nurtów horroru. Większa część seansu upływa pod znakiem domniemanej ghost story, przy czym twórcy bardzo rzadko decydują się na dosłowne manifestacje rzekomo nadnaturalnych pierwiastków, najwięcej energii poświęcając na budowanie naprawdę wyśmienitego nastroju. Akcja w głównej mierze rozgrywa się w starym, acz zadbanym domu spokojnej starości, Montclare, odziedziczonym przez główną bohaterkę, Lindę, po zmarłej matce. Z lekka archaiczny wystrój niezmiennie podkreślają wyblakłe barwy, mogące (ale wcale niemuszące) stanowić swoistą symboliczną formę zaakcentowania jesieni życia lokatorów tego przybytku. Spłowiałe kolory ponadto pełnią bardzo ważną rolę w budowaniu odpowiedniego klimatu, sugerując wiszące nad tym miejscem tajemnicze fatum, o którym w swoich dziennikach rozprawiała matka Lindy. Całość, dosłownie każdy kadr oddano w wyblakłych, melancholijnych barwach, z których nierzadko przebija potężny ładunek grozy, zaznaczany nie tylko za pośrednictwem kolorystyki, ale również za sprawą wybitnej, zróżnicowanej ścieżki dźwiękowej skomponowanej przez Klausa Schulze’a oraz oczywiście dzięki poszczególnym tajemniczym incydentom mającym miejsce w Montclare. Szczerze powiedziawszy scenarzyści zdecydowali się na niezbyt zajmującą główną bohaterkę, co prawda zadowalająco oddaną na ekranie przez Jacki Kerin, ale uosabiającą typowy dla horrorów gotyckich typ zagubionego, z lekka nieśmiałego dziewczątka, które boryka się z problemami emocjonalnymi i usilnie stara się znaleźć swoje miejsce w świecie, co niezbyt do mnie przemawiało, tym bardziej, że Williams i Heath rozpisali tę postać bez należytej dbałości o żywsze emocje. Stawiali na wyciszone dziewczę, snujące się po korytarzach Montclare, grzecznie służące pomocą zapracowanej szefowej personelu i spędzającej wolne chwile w towarzystwie przyjaciela z dzieciństwa, Barneya, z którym jak można się tego spodziewać wkrótce połączy z Lindą głębsze uczucie. Dla mnie o wiele ciekawsza okazała się postać szefowej personelu, Connie, którą twórcy starali się natchnąć swoistymi demonicznymi akcentami a la pani Danvers z „Rebeki” Daphne du Maurier, nie wprost, raczej za pośrednictwem długich zbliżeń na jej zagadkowe oblicze, podkreślanych zwiastującymi jakieś zagrożenie muzycznymi tonami. „Next of Kin” w ogóle przez większą część swojego trwania niechętnie uderza w dosłowność, stawiając przede wszystkim na subtelne oznaki obecności czegoś nieznanego w domu spokojnej starości. Tony Williams bardzo wolno wdraża nas w całą intrygę, żeby nie rzec ślamazarnie, ale takie wycofanie w horrorze nastrojowym ma swój urok, jeśli oczywiście proponuje je twórca dobrze wyczuwający gatunek. A takim artystą w moim mniemaniu bez wątpienia jest Williams, dający tego dowody w dosłownie każdej sekwencji „Next of Kin” bazującej na akcentowaniu zagrożenia, czy to o charakterze nadnaturalnym, czy fizycznym.

Pierwsze, nieśmiałe oznaki bytowania kogoś lub czegoś napędzanego niecnymi zamiarami dotyczą zamazanej postaci, co jakiś czas spoglądającej na Lindę z oddali. Dzięki dziennikom matki dziewczyna wie, że poprzednią właścicielkę Montclare również ktoś obserwował, dlatego też wyjaśnienia zagadki szuka w przeszłości tego miejsca. Innymi słowy, scenarzyści po jakimś czasie zaczynają skłaniać się w stronę częstego w ghost stories motywu brudnych sekretów rodzinnych, przedtem jednak dając widzom kolejne dowody zderzenia się głównej bohaterki ze sferą nadprzyrodzoną. Nocne wędrówki Lindy po pustych korytarzach, w poszukiwaniu źródeł tajemniczych odgłosów oddano z wszelkim poszanowaniem napięcia i nieznośnego wręcz klimatu niezdefiniowanego zagrożenia – nawet podczas sekwencji nakręconych w pełnym świetle elektrycznym operatorzy serwowali mi kwintesencję wszystkiego, co najlepsze w nastrojowych horrorach, z ogromną cierpliwością, nieśpiesznie budując dramaturgię tylko po to, żeby uciec od tak często spotykanych we współczesnych straszakach prymitywnych jump scen na rzecz wiele mówiących, prostych akcentów, zasiewających ziarno niepokoju, zamiast jedynie podrywać z fotela. Scenarzyści dają dowody przebywania kogoś wrogo nastawionego do Lindy w murach Montclare za pośrednictwem między innymi nagle gasnących świateł, dziwnych szelestów, przemykających cieni, zapalania świeczki, zalewania łazienki (scena zbliżania się do kotary zasłaniającej wannę gwałtownie podniosła poziom adrenaliny w mojej krwi), czy miauczenia kota rozlegającego się w słuchawce po odebraniu dzwoniącego telefonu przez główną bohaterkę. Brzmi sztampowo, nieprawdaż? Ale sposób, w jaki zbudowano owe standardowe w tego typu kinie sekwencje zasługuje na najwyższe uznanie, bo naprawdę nieczęsto ma się okazję ujrzeć w horrorach nastrojowych taką konsekwencję, wręcz obsesyjne dążenie do wzbudzenia w widzu tak pożądanego dyskomfortu przed finalizacją poszczególnych sekwencji bazujących na nastroju. Williams, co prawda rzadko wybiegał w dosłowność, ale to nie oznacza, że całkowicie z niej zrezygnował. W pierwszych partiach filmu najbardziej widowiskowe są koszmary senne Lindy sięgające czasów jej dzieciństwa – zagadkowa wędrówka małej dziewczynki po pustym korytarzu w Montclare, oddana w przygniatająco klimatycznej, onirycznej aurze i finalizowana iście złowieszczymi obrazkami. Szczególnie wbija się w pamięć diablo nastrojowe ujęcie bladolicego mężczyzny w podeszłym wieku spoglądającego przez okno na śpiącą Lindę, ale meritum incydentu z dzieciństwa, które po latach ciągle dręczy główną bohaterkę również jawi się niczym najprawdziwsze apogeum najczystszej grozy. Po tym niebanalnym spektaklu często miażdżącego nastroju przychodzi pora na o wiele dalej niż wcześniej idącą dosłowność – próbkę krwawych, acz bez przesady efektów specjalnych i zaskakującą końcówkę, udowadniającą, że Tony Williams posiada jeszcze jeden talent. Przez cały czas trwania seansu miałam wyrobiony własny pogląd na istotę zjawisk, jakim świadkowała główna bohaterka, przewidując zwrot akcji, ale jak się okazało scenarzyści doskonale wiedzieli, w którym kierunku podążą moje myśli. Wcześniej skrzętnie ukrywali ścieżkę interpretacyjną, którą obrałam, tym samym sugerując, że ostatecznie skręcą właśnie w tę stronę. I rzeczywiście skręcili, ale tylko po to, żeby zagrać mi na nosie, dać mi trochę satysfakcji z własnej domyślności, po czym bezlitośnie zburzyli całe to wyobrażenie, zupełnie niespodziewanym twistem, aczkolwiek niewytrzaśniętym znikąd, bo po namyśle uświadomiłam sobie, że wcześniej podrzucili kilka tropów wskazujących na taką, a nie inną finalizację. Problem w tym, że z jakiegoś powodu uparłam się, żeby kombinować, zapewne zgodnie z dążeniami twórców szukać wyjaśnienia w najsłabiej akcentowanym motywie, zamiast dojrzeć rzeczy zdawałoby się oczywiste, prostsze w swojej konstrukcji. Co tylko udowadnia, że Tony Williams oprócz wyśmienitego budowania klimatu i wyważonego posiłkowania się makabrą potrafił zabłysnąć przemyślaną przewrotnością, z pomocą pozostałych członków ekipy i współscenarzysty oczywiście.

Moim zdaniem „Next of Kin” jest nietuzinkowym reprezentantem kina grozy, którego spotkała wielka niesprawiedliwość polegająca na osunięciu się w otchłań zapomnienia. Ta pozycja nie jest znana niejednemu wielbicielowi kina grozy, nie wspominając już o masowych odbiorcach, z rzadka sięgających po straszaki, a paradoksalnie zawiera w sobie większy ładunek grozy niż lwia część mainstreamowych obrazów z tego gatunku. Plusów jest więcej, ale jak widać licha dystrybucja potrafi skrzywdzić nawet naprawdę wartościowe produkcje, sprawiając, że jej tytuł zwyczajnie umyka w zalewie tych wszystkich niskobudżetowych tworów, spływających głównie ze Stanów Zjednoczonych. Gdyby nie dobra dusza, która poleciła mi ten tytuł najprawdopodobniej jeszcze długo, albo wcale nie obiłby mi się o uszy, za co ogromnie dziękuję tej osobie, bo w gruncie rzeczy przyczyniła się do dostarczenia mi naprawdę sporych wrażeń.

sobota, 28 maja 2016

„Upolowana” (2015)


Prawniczka Marta, jej mąż Laszló i klient Istvan, wybierają się do lasu na polowanie. Przewodnik, Lóri, zaopatrza ich w broń i wskazówki odnośnie trasy, po czym zostawia ich samym sobie. Początkowo wszystko przebiega zgodnie z planem, Istvanowi udaje się nawet upolować sarnę, ale wszystko się komplikuje z chwilą oddania strzału przez Martę. Kobieta bierze miejscowego mężczyznę za zwierzynę i pozbawia go życia. Świadkujący temu wydarzeniu Laszló chce zgłosić wypadek, ale żona powstrzymuje go - groźbą zmusza mężczyznę do milczenia i ukrycia zwłok. Nieświadomy niczego Istvan odkrywa prawdę dopiero w drodze powrotnej, gdy zaskakuje ich Lóri, który jak się okazuje widział, co zrobiła Marta i teraz próbuje sprzedać im swoje milczenie. Przewodnik żąda pięćdziesięciu tysięcy euro, na co miastowi niechętnie przystają. Zatrzymują się w osadzie nieopodal lasu i czekają na znajomego Istvana, który ma dostarczyć im pieniądze. Jednak jak się z czasem okazuje na jednym martwym mężczyźnie ich pobyt w leśnym zaciszu się nie kończy, gdyż wypadek na polowaniu wkrótce pociąga za sobą kolejne trupy.

„Upolowana” to węgierski thriller w części utrzymany w stylistyce survivalowej, wyreżyserowany przez Arona Matyassya, na podstawie scenariusza napisanego wespół z Peterem Galem, Csaba’em Tóthem i Zoltanem Vinczem. Projekt kosztował półtora miliona euro i mógł poszczycić się całkiem zadowalającą dystrybucją (jak na standardy węgierskiej kinematografii), ale raczej wątpię, żeby w najbliższym czasie odbił się szerokim echem choćby w Polsce, nie wspominając już o świecie. Matyassy stworzył bowiem obraz, który w warstwie fabularnej, tak na dobrą sprawę, niczym nadzwyczajnym się nie wyróżnia, choć należy zaznaczyć, że na gruncie technicznym twórcy całkiem przyzwoicie się spisali, w czym największą zasługę miały malownicze leśne plenery.

Choć na początku można odnieść takie wrażenie, głównym wątkiem scenariusza nie jest konfrontacja z naturą, nawet nie próba zatuszowania nieumyślnego zabójstwa tylko coś bardziej wymyślnego, żeby nie rzec przekombinowanego. Film otwiera wątek bazujący na zakończonej powodzeniem próbie wyłudzenia pieniędzy przez Martę od prokuratora, którego nagrała w sytuacji jednoznacznie wskazującej na jego skorumpowanie. Już wówczas scenarzyści przybliżają nam charakter głównej bohaterki, bardzo dobrze wykreowanej przez Dorkę Gryllus, który znacząco odstaje od standardowych typów osobowościowych czołowych kobiecych postaci w tego rodzaju produkcjach zazwyczaj propagowanych przez amerykańskich twórców. Właściwie już na wstępie postarano się, aby większość odbiorców nastroić antypatycznie do Marty, punktując jej karygodne wykorzystywanie swojej zawodowej pozycji oraz pragnienie wzbogacenia się na próbie ustawienia wyroku sądowego przez prokuratora. W swoich relacjach z innymi Marta również nie jawi się niczym wzór cnót – szczególnie uwidacznia się to w jej kontaktach z mężem, którego traktuje z wyższością, wręcz arogancją, jakby uznając za oczywiste jego całkowite oddanie. Laszló denerwuje sposób, w jaki go traktuje, ale jego sprzeciw nie jest na tyle stanowczy, żeby wywarło to jakieś wrażenie na Marcie. Wspomniałam, że sylwetka głównej bohaterki może wzbudzić niechęć u wielu odbiorców, ale ja się do nich nie zaliczam, gdyż zawsze z zadowoleniem przyjmuję kobiece postaci, mające w sobie więcej wad, aniżeli zalet - osoby choćby tylko w części czerpiące z charakterystyki typowej femme fatale, z czym mamy do czynienia w tym przypadku, zazwyczaj zyskują moją większą aprobatę, aniżeli grzeczne dziewczynki, całkowicie podporządkowane mężczyznom. Tak też było w przypadku Marty, skorumpowanej prawniczki, z łatwością uzależniającej od siebie przedstawicieli płci męskiej i dbającej jedynie o własne interesy. Z czasem na jaw wychodzi fakt, że Marta z ochotą zradza swojego męża z klientem Istvanem, który traktuje ją z większą stanowczością niż Laszló, ale mimo to jest gotowy wiele dla niej poświęcić. Relacje całej trójki, łącznie z ich rysami psychologicznymi w mojej ocenie są najlepszą częścią składową scenariusza, nieporównanie ciekawszą od denerwująco przewidywalnej, mało zajmującej intrygi. „Zabawa” zaczyna się z chwilą przypadkowego pozbawienia życia miejscowego mężczyzny przez Martę. Po wkroczeniu trójki bohaterów do lasu (zresztą w prologu również) uwagę zwracają przepiękne plenery. Silnie skontrastowane, malownicze zdjęcia rozległego lasu uderzające swoim dzikim pięknem, acz pozbawione pożądanego w tego typu obrazach mrocznego klimatu, który powinien towarzyszyć bohaterom. Miastowi przystępują do oddawania się okrutnemu zajęciu polowania na zwierzęta, znajdując również czas na stosunek oralny, wciśnięty w akcję chyba tylko i wyłącznie z chęci przyciągnięcia uwagi części odbiorców płci męskiej. Cóż, jak się nie potrafi zaciekawić widzów samą intrygą to trzeba uciekać się do ujęć o zabarwieniu erotycznym, nawet jeśli nie znajdują przekonującego zastosowania w aktualnie snutym wątku. No może, poza kolejnym akcentowaniem bezwstydnego podejścia do życia głównej bohaterki, która najpierw dogadza mężowi, a zaraz potem pada w ramiona swojego klienta. 

Nadrzędny wątek, pomimo wielu starań poczynionych z mojej strony, nijak nie potrafił mnie poruszyć – właściwie bez żadnych pożądanych emocji śledziłam rozwój akcji, za to z wciąż narastającym poczuciem zaprzepaszczonego potencjału. W swojej naiwności sądziłam, że „Upolowana” będzie się koncentrować na przeszkodach, jakie pojawiają się na drodze mieszczuchów starających się ukryć nieumyślne zabicie człowieka oraz brutalnej konfrontacji z psychopatycznymi mieszkańcami osady umiejscowionej nieopodal gęstego lasu, bo początkowo wiele na to wskazywało. Ale wychodzi na to, że przedawkowałam amerykańskie survivale, bo gdy tylko główni bohaterowie docierają do wioski scenarzyści uświadamiają widzom, że tubylcy nie są jakimiś degeneratami, znajdującymi przyjemność w mordowaniu turystów, a ciało mężczyzny zastrzelonego przez Martę właściwie przestaje być istotne, wyłączając rolę, jaką pełni w procesie mnożenia się trupów. Lóri w zamian za obietnicę gotówki bierze na siebie konieczność pozbycia się zwłok, nie wiedząc jeszcze, że to wydarzenie przyczyni się do zgonów kolejnych osób. Morderstwa jednak nie mają na celu unaocznić nam degeneracji żyjących z dala od cywilizacji, ubogich miejscowych, twórcy nie próbują również wstrząsnąć nami z wykorzystaniem jakichś drastycznych efektów specjalnych, stawiając na niemalże bezkrwawe akty zbrodni. Kolejne zgony wydają się być jedynie tragicznym następstwem wypadku na polowaniu, do pewnego momentu, bo wkrótce scenarzyści przystępują do odkrywania coraz to nowych szczegółów szerzej zakrojonej intrygi, które zapewne w zamyśle miały mnie zaskoczyć. Miały, ale coś nie wyszło, bo tak na dobrą sprawę już z chwilą dotarcia głównych bohaterów do osady spodziewałam się takiego, czy też zbliżonego rozwoju wydarzeń, z reakcją miejscowych włącznie. Nazbyt grubymi nićmi to uszyto, w dodatku za dużo zdradzając w początkowych partiach filmu, nie wspominając już o braku jakiegokolwiek chwytliwego pomysłu na zdynamizowanie końcówki, którą sprowadzono do niebywale nużących pościgów po lesie. Jak się patrzy na całość, bez analizowania poszczególnych elementów składających się na „Upolowaną” to ma się wrażenie obcowania z obrazem pozbawionym indywidualizmu, miałkim, wręcz naiwnym filmidłem, który nawet nie próbował czymkolwiek się wyróżnić na tle niezliczonych „taśmowo produkowanych” thrillerów. Ale jeśli wejrzeć głębiej, sceneria i nieczęste w tego typu kinie rysy psychologiczne bohaterów, ze szczególnym wskazaniem na sylwetkę Marty mogą zaintrygować przynajmniej na tyle, żeby wymusić na odbiorcy przetrwanie do końca projekcji. A przynajmniej mnie przed ekranem utrzymywały tylko te dwie części składowe produkcji Arona Matyassya.

„Upolowana” w moim pojęciu plasuje się poniżej przeciętnej, stanowiąc doskonały przykład zaprzepaszczenia potencjału poprzez uporczywe kombinowanie. Prostota amerykańskich survivali bardziej do mnie przemawia, aniżeli złożone, grubymi nićmi szyte intrygi, które w gruncie rzeczy prowadzą do przewidywalnego finału. Zresztą nie tylko zakończenie można z łatwością przedwcześnie rozszyfrować, bo raczej wątpię, żeby zaznajomionym z tego typu dreszczowcami widzom jakiekolwiek trudności sprawiało przewidzenie wszystkich szczegółów składających się na fabułę, a przynajmniej zbliżenie się do istoty całej intrygi na długo przed wyłuszczeniem jej wyłuszczeniem jej na ekranie. Nawet biorąc pod uwagę umiejętne wykorzystanie naturalnego piękna leśnej scenerii i interesujące osobowości głównych bohaterów nie jestem w stanie wykrzesać z siebie entuzjazmu do tego przedsięwzięcia. Za to jest mi strasznie przykro, że tak boleśnie zaprzepaszczono potencjał mimo wszystko na początku czający się w scenariuszu.