piątek, 28 lutego 2014

„Księga Wampirów” już 3 marca!

3 marca do księgarń trafi pierwsza polska wampirza antologia, nad którą mój blog objął patronat medialny. W związku z tym wydarzeniem wydawcy przygotowali spotkanie z autorami:
Czas: 3 marca, godzina 17.00
Miejsce: I piętro Arteteki Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Krakowie przy ul. Rajskiej 12 (wejście od ul. Szujskiego)

Źródło i więcej informacji: 
https://www.facebook.com/events/1410759359180891/?ref_newsfeed_story_type=regular

„Entity” (2012)

Recenzja na życzenie (Agnieszka Śliwczak)

Grupa filmowców przybywa do syberyjskich lasów, celem nakręcenia kolejnego odcinka do swojego programu o niewyjaśnionych zbrodniach. Towarzyszy im medium, Ruth Peacock, która ma za zadanie odnaleźć miejsce zakopania 34 zwłok, odnalezione przez rosyjskich śledczych w 1998 roku. Gdy docierają na miejsce jasnowidzka kontaktuje się z duchami zamordowanych ludzi, którzy z kolei prowadzą ją do leżącego nieopodal opuszczonego kompleksu badawczego. Kiedy kobieta wraz z towarzyszącą jej ekipą filmową i rosyjskim przewodnikiem przekroczy próg budynku stanie się świadkiem przerażających wydarzeń.

Debiutancki brytyjski obraz Steve’a Stone’a, wyraźnie nawiązujący do „Grave Encounters”, ale tylko częściowo kręcony z tzw. ręki. Choć w Polsce film jest dosyć znany to jednak głównie spotyka się z zajadłą krytyką widzów. Patrząc na całokształt „Entity” taka postawa jest dla mnie całkowicie zrozumiała, aczkolwiek pomijając bezsprzecznie zaprzepaszczony potencjał, tkwiący nie tyle w scenariuszu, co w realizacji film chyba nie zasługuje na całkowitą dyskredytację.

Zaczyna się mocno klimatycznie. Widzimy skąpane we mgle i szarym świetle syberyjskie lasy (umownie, bo produkcję w całości nakręcono w Anglii i Wielkiej Brytanii) przy akompaniamencie niezwykle nastrojowego kawałka muzycznego. Następnie w kadr wkracza medium Ruth, rosyjski przewodnik i trzyosobowa ekipa filmowa, z której najsilniej wyróżnia się prowadząca program, Kate Hansen, przyzwoicie wykreowana przez Charlotte Riley. Nasi bohaterowie krążą po zimnym pustkowiu w poszukiwaniu miejsca odnalezionych przed laty zwłok 34 zamordowanych tutaj osób. Pragną przed kamerami rozwiązać zagadkę ich śmierci, ufając, że dopomogą im w tym paranormalne zdolności Ruth. Stone zaskakująco umiejętnie buduje mroczny klimat filmu, który nieustannie sugeruje nam czyhające na naszych protagonistów nadnaturalne zagrożenie. Nawet znienawidzone przeze mnie wstawki „kręcone z ręki”, za pośrednictwem rozchwianej kamery jednego z członków ekipy filmowej wydają się być nieodzowne do stworzenia niepokojącej aury niezdefiniowanej grozy. Naprawdę nie spodziewałam się takiej realizacji po niskobudżetowej brytyjskiej produkcji. Szkoda tylko, że jej wyjątkowość kończy się na budowaniu nastroju – z dosłownością jest niestety dużo gorzej.

Duchy będziemy mogli ujrzeć już na początku, w momencie odnalezienia zbiorowej mogiły. Twórcy zdecydowanie przeszarżowali z ingerencją komputera ich zjawy to zauważalnie pikselowe twory, niemające w sobie żadnych pokładów makabry. Właściwie ich każdorazowe pojawienie się na ekranie zamiast podnosić poziom adrenaliny we krwi jedynie irytuje amatorską kreacją i brakiem wyczucia chwili. Po przekroczeniu progu opuszczonego kompleksu badawczego, choć klimat nadal utrzymuje się na równie wysokim poziomie, co początkowa wędrówka naszych bohaterów przez las to istnieje niebezpieczeństwo, że liczne jump scenki wyprowadzą z równowagi, co bardziej zaznajomionych z estetyką ghost stories odbiorców. Twórcy niestety zaniedbali efekt zaskoczenia – momenty nagłego pojawienia się w kadrze poszczególnych zjaw można przewidzieć, co do sekundy, łącznie z miejscem, z którego za chwilę wychyną. Weźmy dla przykładu błądzącego po zaniedbanych korytarzach budynku Rosjanina, który nagle przystaje, patrząc przerażonym wzrokiem przed siebie – chyba każdy wpadnie na to, że duch stoi tuż za nim. Podobnie sprawa przedstawia się z tajemniczym pokojem, w którym zagnieździł się wściekły poltergeist jednej z ofiar rosyjskich naukowców. Choć pomysł z monitorowaniem tego pomieszczenia okazał się nadzwyczaj trafny, bo w finale dostarczył nam iście niepokojącego nagrania (na szczęście wyzbytego z efektów komputerowych) to już sylwetka zamieszkującej go zjawy poraża jedynie niszczącą wszelkie zalążki potencjalnego przerażenia przesadą w posiłkowaniu się nowoczesną technologią.

Sam pomysł na rozwinięcie akcji, choć mało oryginalny miał w sobie sporo potencjału. Podobnie jak miejsce akcji, które choć mocno przypominało te z „Grave Encounters” to przynajmniej twórcy zadbali o jego złowieszczy wystrój, który notabene znacznie potęgował i tak już mroczny klimat grozy. Gdyby Stone zrezygnował z efektów komputerowych i nieco bardziej wczuł się w dramaturgię poszczególnych wydarzeń, wplatając jump scenki w mniej przewidywalnych momentach to „Entity” miałby szansę dorównać popularnością wspomnianemu „Grave Encounters”. A tak pozostała jedynie nastrojowa, niczym niewyróżniająca się na tle innych ghost story, którą spokojnie można obejrzeć, ale nie nastawiając się na jakiś niezapomniany, przerażający horror.

czwartek, 27 lutego 2014

Stephen Miller „Wysłanniczka”


Daria Vermiglio, zostaje wysłana do Nowego Jorku, aby dokonać największego zamachu bioterrorystycznego w historii świata. Zainfekowana zmodyfikowanym wirusem ospy krąży po Stanach Zjednoczonych, rozsiewając śmiercionośną zarazę. Wystarczy jej dotyk, aby posłać miliony Amerykanów do grobu. Zakrojony na szeroką skalę atak bioterrorystyczny wkrótce stanie się problemem globalnym – świat stanie przed obliczem rychłej zagłady.

Jak dotąd nie miałam najlepszego zdania o tzw. pisujących aktorach. Najczęściej próbują oni swoich sił we wszelkiego rodzaju, nic nie wnoszących do świata literatury poradnikach, które jedynie udowadniają ich zerowe zdolności warsztatowe. Ale trzecia książka hollywoodzkiego aktora, Stephena Millera, zmusiła mnie do zweryfikowania swoich poglądów. „Wysłanniczka” to zdecydowanie najlepsza powieść o terroryzmie, jaką dane mi było przeczytać – inteligentna, trzymająca w napięciu i przede wszystkim doskonale napisana!

„Wszystko się wali. Na całym świecie. Naturalne epidemie nakładają się na liczne ataki biologiczne. Wszystko dzieje się mniej więcej w tym samym czasie, w jednej chwili robi się piekło. Wszystko naraz. Żartowano sobie z tego. Taki scenariusz był uznawany za nieprawdopodobny, to wydawało się niemożliwe, a przygotowywanie się na coś podobnego – zbyt kosztowne. […] Ne widzieli sensu, żeby ładować wszystkie pieniądze w najbardziej nieprawdopodobny, katastroficzny scenariusz.”

Pisarze coraz częściej snują mrożące krew w żyłach wizje o, zdawać by się mogło, nieuchronnym w dzisiejszym czasach widmie ataku bioterrorystycznego. Wykorzystanie zmutowanych, śmiertelnie niebezpiecznych wirusów, na które nie ma szczepionki powstrzymuje jedynie wysokie prawdopodobieństwo dotarcia zarazy do jej stwórców. A co jeśli taki pomysł zaświtałby w głowach gotowych na śmierć w imię swoich zbrodniczych celów, islamskich terrorystów? Czy wówczas świat przestałby istnieć w przeciągu kilkunastu dni? Stephen Miller pokusił się o podchwycenie tego tematu, tym samym stwarzając mrożącą krew w żyłach, jakże prawdopodobną historię, od której nie sposób się oderwać. Gdyby autor ograniczył się jedynie do często poruszanej w literaturze problematyki bioterroryzmu jego powieść pewnie oprócz znakomitego stylu nie wyróżniałaby się niczym szczególnym, ale on na tym nie poprzestał. Tło fabularne tej książki, jest tak dalece nieamerykańskie, wręcz antyamerykańskie, stroniące od pełnej patosu konwencji zachodniej kultury masowej, że aż trudno uwierzyć, iż jej autor jest nie tylko rodowitym Amerykaninem, ale również współtwórcą (jako aktor) owej hollywoodzkiej przesłodzonej kinematografii. Stephen Miller, wykorzystując punkt widzenia terrorystki oraz doktora Sama Wattermana, pomagającemu rządowi Stanów Zjednoczonych opanować szerzącą się zarazę poddał krytycznej ocenie cały system, w którym żyje, łącznie z jego narcystycznym społeczeństwem. To nie jest kolejna książka o bohaterskich Amerykanach, którzy wbrew swoim przewinieniom stali się celem terrorystów. Nie, to historia o sztucznym patosie, fałszywej wielkości i zapłacie za własne zbrodnie. To oskarżycielski palec wymierzony w hollywoodzką kinematografię, podtrzymującą w zbiorowej świadomości fałszywą wizję wspaniałości Stanów Zjednoczonych. Miller nie tylko oferuje nam mocny thriller, utrzymany w iście apokaliptycznym klimacie, ale również dokonuje swego rodzaju rozliczenia ze swoim zawodem aktora.

„Ameryka to miejsce, gdzie dobra idea przerodziła się w szaleństwo […] Wątła psychika tego kraju opiera się na niebezpiecznych przesłankach. Bohater zostanie dyrektorem. Ameryka jest największa, najlepsza, odnosi największe sukcesy. […] Amerykańskie ego chroni zbroja utrwalonych bzdur. Ich broń to kłamstwa i propaganda.”

Kolejnym dowodem genialnego pióra Millera jest główna bohaterka, terrorystka Daria Vermiglio. W czasach, w których codziennie prześladuje nas widmo zmasowanego ataku na nasz kraj, w których zaszczepia się nam przekonanie, że w tej niekończącej się walce to Amerykanie są tymi dobrymi, a islamscy terroryści tymi złymi, autor „Wysłanniczki” poucza, że nic nie jest czarno-białe. Zamachowcy zapewne widzą to odwrotnie, są przekonani o własnej krzywdzie i gotowi na wszelkiego rodzaju akty odwetowe. Powiecie: no dobrze, ale oni zabijają niewinnych ludzi. Na to Miller również ma odpowiedź. Wyobraźcie sobie Darię, która spędziła dzieciństwo pod ostrzałem amerykańskich wojsk. Małą dziewczynkę, która świadkowała makabrycznej grze w nogę głową cywila, jej rodaka. Która widziała śmierć swoich bliskich… Autor znakomicie kreuje teoretycznie okrutną główną bohaterkę, którą jednak można do pewnego stopnia zrozumieć. Ta ambiwalentność w ocenie zarówno Darii, jak i rządów Stanów Zjednoczonych, które pośrednio zaszczepiły w jej umyśle nienawiść do wszystkiego, co amerykańskie to największa siła tej powieści, coś co absolutnie wymyka się wszelkim konwencjom, a przy tym jest o wiele prawdziwsze od propagandy, którą nieustannie karmią nas media. Daria nie jest pozytywną postacią, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Krąży po Stanach Zjednoczonych świadomie zarażając tysiące niewinnych obywateli, ale w gruncie rzeczy można ją zrozumieć. Zresztą podobnie, jak jej adwersarzy, którzy robią co mogą, aby ocalić świat, ale równocześnie nie będąc podobnie jak ona z gruntu dobrymi bohaterami. W końcu to nade wszystko oni przyczynili się do powstania dziesiątkującej świat superospy oraz wąglika, rozsiewanego przez przyjaciół Darii. Jedyne, co Miller odrobinę zepsuł to zakończenie. UWAGA SPOILER Podczas, gdy przez cały czas trwania lektury podkreślał swoją niechęć do pełnej patosu konwencji kultury masowej Zachodu to w finale ją zdublował (Amerykanie znowu uratowali świat…). Jakby nie mógł ostatecznie odciąć się od hollywoodzkiej mody kreowania Amerykanów na niezwyciężonych bohaterów KONIEC SPOILERA. Ale to jedyny mankament tej powieści, bo wszystko inne stoi wręcz na niewyobrażalnie wysokim poziomie artystycznym.

„Wysłanniczka” to prawdziwa bomba biologiczna! Wymykająca się wszelkim konwencjom, niejednoznaczna, znakomicie napisana lektura, utrzymana w iście apokaliptycznym klimacie. Jej konstrukcja fabularna, charakterystyka nieszablonowych bohaterów i przede wszystkim inteligentne przesłanie nie pozwalają oderwać się od lektury. Zdecydowanie najlepsza książka o terroryzmie, jaką czytałam! Ręczę własną głową, że nie znajdzie się wielbiciel tego rodzaju literatury, którego nie zachwyci pióro Stephena Millera!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

wtorek, 25 lutego 2014

Jack Ketchum „Czas zamykania”


Drugi, po „Królestwie spokoju”, wydany w Polsce zbiór opowiadań Jacka Ketchuma. Tym razem autor zabiera swoich czytelników w dziewiętnaście melancholijnych podróży, w których odnajdziemy zarówno echa czystego horroru, jak i konwencjonalnego dramatu. Porównując „Czas zamykania” do wcześniejszego genialnego zbiorku Ketchuma łatwo zauważyć sporą nierówność prezentowanych opowiadań, tak jakby autor chwilami tracił „pazur”, pragnął odciąć się od szokowania ciemną naturą ludzką na rzecz delikatnych refleksji o otaczającym go świecie. W ten sposób w ręce czytelnika trafia dziewiętnaście opowieści, z których można wyłowić parę prawdziwie wstrząsających perełek literackich, kilka zwykłych średniawek i niestety garść nic nie wnoszących, wręcz monotonnych dramatów. Co ciekawe, po każdym opowiadaniu możemy zapoznać się z notką odautorską, w której Ketchum wyjawia nam, w jakich okolicznościach wpadał na poszczególne pomysły.

„Ciało, które niegdyś bezsprzecznie podtrzymywało życie, teraz padało ofiarą upływu czasu i podlegało rozkładowi. Trudno było wytłumaczyć nawet sobie samemu, że ciało stało się niegodne zaufania […] że przekształciło się we wroga.”

Gdybym miała wyłowić mojego faworyta „Czasu zamykania” bez zastanowienia postawiłabym na „Nieuchwytne”. Pomysłowa opowieść o mężczyźnie, który usilnie próbuje obejrzeć pewien szeroko reklamowany, ponoć najbardziej przerażający horror w historii kina. Niestety, zawsze coś staje mu na przeszkodzie – jakby los nie chciał, żeby go zobaczył. Gdy mężczyzna dowiaduje się, że w owym filmie występuje łudząco do niego podobny aktor, który ginie w iście szokującej scenie zaczyna przeczuwać, że owa sekwencja będzie miała kluczowy wpływ na jego egzystencję. Ketchum znakomicie przedstawił tutaj zacieranie się fikcji z rzeczywistością, nadnaturalnego wpływu tej pierwszej na życie głównego bohatera.
Drugą perfekcyjną historią jest „Na słowo honoru”. Opowiadanie o kobiecie, która przemierzając nocą pełną zwierzęcego truchła, mało uczęszczaną drogę, zmierzając do znajdującego się w szpitalu wujka natrafia na przedziwny motel. Nie ma w nim obsługi, a opłaty za wszelkie usługi goście winni dokonywać „na słowo honoru” – sami się podliczać, zgodnie z obowiązującym cennikiem. Tutaj autor w prawdziwie intrygującym stylu zasygnalizował czytelnikom, jak też zmienił się nasz świat na przestrzeni kilkudziesięciu lat – jak ludzie przestali sobie ufać, przez co zamienili dawną przyjazną idyllę w pełne wzajemnych podejrzliwości swego rodzaju więzienie.
Bardzo pouczający jest również „Olivia - monolog”, w którym Ketchum dokonuje czegoś na kształt rozliczenia z psychiką homofobów, które akcentuje jakże prawdziwymi końcowymi zdaniami: „Zapytali dlaczego. Bo byłyśmy lesbijkami, powiedział. Lesbami. Bo widział, jak się całujemy. Bo nie mógł znieść tego widoku. Dwojga zakochanych ludzi.” Podobnej oceny innych społecznych zachowań Ketchum dokonuje w „Rozchmurz się”, w którym zarzuca przeciwnikom palaczy papierosów malkontenctwo, które doprowadziło do dzisiejszego życia na marginesie uzależnionych od nikotyny– zepchnięcie ich w gorszą kategorię klasową. Ale choć podzielam poglądy autora zabrakło mi w tej historii jakiegoś typowego dla niego mocniejszego akcentu, ażebym mogła ocenić go powyżej przeciętnej.
Umiarkowanie interesujące jest również pierwsze wzruszające opowiadanie pt. „Powroty”, traktujące o mężczyźnie, który wraca zza grobu tylko po to, aby ujrzeć, jak jego żona każe uśpić jego ukochaną kotkę. Jako refleksyjna opowieść o więzi pomiędzy człowiekiem i zwierzęciem historia całkowicie zdaje egzamin. Podobnie, jak „Potwór”, poruszający podobną tematykę, tyle, że o miłości pomiędzy psem i jego właścicielami.
Wydaje mi się, że w „Czasie zamykania” Jack Ketchum tylko raz pokazał swoją prawdziwą twarz, w historii pt. „Za zgodą”, która choć nie jest najlepszym tekstem w niniejszym zbiorze to przynajmniej szokuje w typowo ketchum’owskim stylu. A traktuje o kobiecie, którą podnieca, gdy ktoś łamie jej kości. Doprawdy niebywały fetysz… Niniejszy tekst pierwotnie został zamieszczony w magazynie dla panów – ciekawe, czy erotyczna wizja Ketchuma nakręciła, chociaż jednego jego czytelnika;)
Nie należy również zapominać o „W domu z magnetowidem” będącym swoistym hołdem dla „Wściekłości” Davida Cronenberga, bo choć historia ewidentnie niczym szczególnym się nie wyróżnia to wielbiciele niniejszego filmu, tacy jak ja, z pewnością przyklasną autorowi oddającemu mu literacki pokłon.
Mocne jest również drugie opowiadanie, które wręcz zachłystuje finałem. „I tak niedobrze” opowiada o człowieku, który zwierza się swojemu terapeucie z problemów małżeńskich. A gdy wraca do domu… Sami przeczytajcie.

Oprócz ewidentnych perełek w „Czasie zamykania” odnajdziemy również kilka umiarkowanie intrygujących średniawek, które zachwycają jedynie zakończeniem. „Dzielna dziewczynka” to opowieść o czterolatce, która ratuje życie swojej matce wbrew jej nieludzkiemu zachowaniu, o którym słyszymy codziennie w wiadomościach. „Fontanna” bardzo długo się rozkręca, ale za to morałem wchodzi na poruszaną już w twórczości Ketchuma problematykę nieuzasadnionego okrucieństwa dzieci (czytaj: „Dziewczyna z sąsiedztwa”). Akcja „Sekcji drugiej” rozgrywa się w greckiej restauracji, do której nawiązuje jeszcze kilka innych tekstów z tego zbioru, ale niestety jest tak mocno przewidywalna, że raczej ciężko dobrnąć do końca. „Papa” i „Kochasz swoją żonę?” to typowe dramaty, bez jakiegokolwiek mocniejszego akcentu, co oczywiście jest niepodobne do Ketchuma, a co za tym idzie oferuje czytelnikom kawałek prawdziwie rozczarowującej prozy. Podobnie zresztą, jak „Gorąca linia”, traktująca o byłym policjancie, który zatrudnia się w centrali tylko po to, żeby sobie poużywać na potencjalnych samobójcach, przez których w trakcie pracy w zawodzie miał sporo nieprzyjemności. Nieco lepiej prezentuje się historia o niezwykłym kliencie baru „W tych traperach do nieba nie zajdziesz” oraz czysto refleksyjny tekst o nieuchronności śmierci pt. „Pejzaż nadmorski”. Zdecydowanie najgorzej czytało mi się napisaną w formie bezokoliczników opowieść z punktu widzenia martwego kota, zatytułowaną „Warczeć, syczeć, pluć, kroczyć”, która choć fabularnie była całkiem znośna to jej męczący styl przyprawił mnie o prawdziwy ból głowy. Zdecydowanie najsłabsze opowiadanie w niniejszym zbiorze. I na koniec tytułowy „Czas zamykania”, zamieszczony również w „Królestwie spokoju” (kto wpadł na tak bezsensowny pomysł, aby umiejscowić ten sam tekst w dwóch zbiorkach?), opowiadający o człowieku okradającym bary na tle żałoby po zamachu na World Trade Center.

Wielbiciele prozy Jacka Ketchuma z pewnością mimo wszystko sięgną po „Czas zamykania”, ale szerokiemu gronu odbiorców, które również zaczytuje się w jego twórczości zalecam dystans. Oczywiście, zbiorek nie zasługuje na całkowitą dyskredytację, bo jednak znalazło się w nim miejsce na kilka prawdziwie genialnych opowiadań, ale przez wzgląd na te parę słabszych tekstów radzę na zbyt wiele się nie nastawiać.