wtorek, 30 marca 2021

Dolores Redondo „Ofiara dla burzy”

 

Wydział zabójstw Policji Statutowej Nawarry pod kierownictwem inspektor Amai Salazar otrzymuje zgłoszenie dotyczące nagłego zgonu niemowlęcia, które zostaje uznane za śmierć łóżeczkową. Babcia zmarłego dziecka rzuca jednak podejrzenia na jego ojca. Śledczy znajdują dowody potwierdzające wersję starszej kobiety i zatrzymują podejrzanego o zabójstwo swojego własnego dziecka. Amaia i jej koledzy dowiadują się o podobnych sprawach, które miały miejsce w dolinie Baztán w mniej i bardziej odległej przeszłości. W śledztwie przewija się też demon z baskijskiej mitologii, Inguma, sprowadzający na swoje ofiary koszmary senne, paraliż, a na końcu często śmierć przez uduszenie. Trop prowadzi do domniemanej sekty, w skład której wchodzą odnoszący sukcesy, powszechnie szanowani ludzie z tych okolic.

Finał Trylogii Baztán, najbardziej dochodowego osiągnięcia hiszpańskiej powieściopisarki Dolores Redondo. „Ofiara dla burzy” (oryg. „Ofrenda a la tormenta”) swoją światową premierę miała w 2013 roku, tym samym, w którym wydano drugą odsłonę cyklu, „Legado en los huesos” (pol. „Świadectwo kości”) i mniej więcej rok po otwierającym Trylogię Baztán „El guardián invisible” (pol. „Niewidzialny strażnik”), a jej filmowa wersja – tak jak poprzednie w reżyserii Fernando Gonzáleza Moliny - ukazała się w roku 2020. W 2019 roku cykl wzbogacono o prequel, powieść „La cara norte del corazón” (pol. „Kształt serca”). W posłowiu dodanym do „Ofiary dla burzy” Dolores Redondo przytacza autentyczną sprawę kryminalną, dotyczącą rytualnego zabójstwa czternastomiesięcznej dziewczynki imieniem Ainara, która popchnęła ją do stworzenia tej serii.

Ofiara dla burzy” swój początek znajduje miesiąc po wydarzeniach opisanych w „Świadectwie kości” i przeszło rok po sprawie basajauna, seryjnego mordercy grasującego w dolinie Baztán, którego poznaliśmy w „Niewidzialnym strażniku”. W drugiej odsłonie intrygę kryminalną autorka wzniosła na fundamencie zaakcentowanym już w „Niewidzialnych strażniku” - jeden szczegół z tamtej powieści dał początek nowej sprawie. Ten ruch powtórzyła w „Ofierze dla burzy”, tyle że tym razem odniosła się do motywów delikatnie zaznaczonych w „Świadectwie kości”. Tak jak poprzednio Redondo rozwija wątki, którym wcześniej nie nadawała aż takiej wagi. Mowa o domniemanej sekcie okultystycznej prawdopodobnie zawiązanej w latach 70-tych XX wieku w dolinie Baztán oraz, jak podejrzewa inspektor Amaia Salazar, ściśle powiązanymi z tą sprawą nagłymi zgonami dzieci, które nie przekroczyły drugiego roku życia. Pamiętamy, że w „Świadectwie kości” emerytowana pielęgniarka z Elizondo przyznała się Amai do odrażającego procederu pozbywania się niechcianych noworodków. Stąd wyrasta intryga przedstawiona na kartach „Ofiary dla burzy” - to wyznanie stanowi podstawę nowej i chyba najbardziej przygnębiającej sprawy w dotychczasowej karierze policyjnej Amai Salazar. Żeby było jeszcze ciekawiej, „Ofiara dla burzy” kwestionuje wnioski, do jakich śledczy doszli w sprawach basajauna i Tarttala, odpowiednio z „Niewidzialnego strażnika” i „Świadectwa kości”. Czyli w zgodzie z tradycją – tak to zazwyczaj odbywa się w trylogiach. W finale dosłownie wszystko może odwrócić się o sto osiemdziesiąt stopni. Drastycznie zmienić się mogą obrazy, których dotąd nie mieliśmy powodu podważać. Kryminalne sprawy, które wydawały się rozwiązane, teraz prześledzimy nowym okiem. Redondo wydobędzie na światło dzienne wszystko to, co w poprzednich tomach nie zostało odkryte, a ma, być może, decyduje znaczenie tak w sprawach basajauna i Tarttala, jak w sprawie podejrzanych zgonów niemowląt, którą w „Ofierze dla burzy” rozpracowuje zespół Amai Salazar. Nieoficjalnie, bo brakuje dowodów na poparcie dość śmiałej tezy wystosowanej przez tę nadzwyczaj błyskotliwą panią inspektor, która jak wiele na to wskazuje może liczyć na wsparcie istot nie z tego świata, ale i musi uważać na przeciwstawne siły tej samej, nadprzyrodzonej, natury. Właściwie cała Trylogia Baztán jest naznaczona potężnym, chwilami trudnym do wytrzymania, cierpieniem, niewyobrażalną męką, katuszami człowieczego istnienia, potwornościami zgotowanymi bliźnim. Także własnym dzieciom. Mając na uwadze wstrząsającą autentyczną sprawę, która natchnęła Dolores Redondo do spisania tej kilkutomowej historii, a którą przytacza na końcu omawianej publikacji, nie mam wątpliwości, że ta ciężka atmosfera stanowiła swoiste odbicie stanu ducha samej autorki. Uczuć, jakie wlała w nią sprawa śmierci czternastomiesięcznej dziewczynki o imieniu Ainara. Okrucieństwo zrodzone z fanatycznej wiary, niewyobrażalnego egoizmu i materializmu. Nadzwyczaj rozbuchanego, chorobliwego wręcz pragnienia poprawienia swojego statusu społecznego. W „Ofierze dla burzy” policyjne śledztwo częściej niż w poprzednich tomach, ustępuje miejsca bardziej osobistym kwestiom. Prywatnej sferze życia inspektor Amai Salazar, która już w „Świadectwie kości” znalazła się na rozstaju, stanęła na życiowym rozdrożu, ale tak naprawdę dopiero teraz dokonuje wyboru. A przynajmniej stawia parę dużych kroków, które oddalają ją od jednej z najbliższych jej osób. To nie jest ta Amaia, którą zdążyliśmy tak dobrze poznać. Silna, stanowcza, prawie nieomylna, wiedząca czego chce od życia, inteligentna policjantka, kochająca żona, a od niedawna także matka przeuroczego chłopca. W „Ofierze dla burzy” Amaia Salazar jest mocno pogubiona. Ona sama dochodzi do wniosku, że popełnia karygodne błędy w pracy, ale takiego rachunku sumienia nie dokonuje już w przypadku tej drugiej sfery swojego życia. Odbiorca „Ofiary dla burzy” w przeciwieństwie do niej, zapewne będzie śledził jej poczynania z narastającym niepokojem. Będzie coraz bardziej obawiał się o jej przyszłość, aczkolwiek nie można wykluczyć, że znajdą się i tacy, którzy szybko dojdą do wniosku, że Amaia potrzebowała takiej zmiany, że dobrze robi otwierając ten nowy rozdział swojego życia i jednocześnie zamykając inny, który niewiele miał już jej do zaoferowania.

Jest taki moment, taki gest, taka rozmowa telefoniczna, takie słowa, które zmieniają wszystko. A kiedy to się zdarza, kiedy nadchodzi ten moment, kiedy padają te słowa, rozbijają na drobne kawałki stery, którym – jak ci się wydawało – kontrolowałeś swoje życie, rujnują złudzenia i plany, które snułeś, i ukazują ci surowe oblicze rzeczywistości. Pokazują ci, że to, co wydawało się niezmienne, nie jest takie, że wszystkie starania są absurdalne, że jedyną rzeczą absolutną jest chaos, który zmusza się do zgięcia karku, do poddania się i poniżenia przed potęgą śmierci.”

Mistyczna aura znana z poprzednich tomów cyklu Dolores Redondo nie odstępuje od doliny Baztán. W „Ofierze dla burzy” też obracamy się w takich magicznych klimatach obciążonych jakąś nadnaturalną groźbą, ale autorka już dużo rzadziej pozwala sobie na dobitniejsze emanacje nieznanego. Rzadziej eksploatuje ziemie fantasty/dark fantasy, ale to nie znaczy, że odstępuje od swojego zwyczaju naprowadzania śledczych na trop kolejnej postaci z mitologii baskijskiej. Do basajauna i Tarttala, dołącza Inguma, demoniczna istota atakująca ludzi we śnie. Istota tak naprawdę obecna w wielu kulturach, tyle że różnie nazywana – polskim czytelnikom może być znana jako zmora lub mara. Oczywiście w Trylogii Baztán przewija się więcej istot z mitologii baskijskiej, ale wyszczególniona trójca, że tak to ujmę, reprezentuje śledztwa prowadzone przez inspektor Amaię Salazar. Trzy śledztwa, które ponad wszelką wątpliwość łączą się w drobniejszych punktach, ale w miarę rozwoju „Ofiary dla burzy” w czytelniku będzie rosło przekonanie, że te związki są dużo większe, że autorka przez cały czas nas zwodziła, że prawda jest bardziej złożona, niż się nam wydawało. Albo nie. Albo sprawa nagłych zgonów niemowląt, której teraz przygląda się Amaia Salazar, jeśli w ogóle jest w niej coś podejrzanego, nie pokrywa się aż tak bardzo jak myślimy ze sprawami basajauna i Tarttala. Może Amaia Salazar pobłądziła i na tym polu, może błędnie odczytuje poszlaki, może nawet jej dotychczas praktycznie niezawodny policyjny instynkt, w tym przypadku okazuje się mylący. Co prawda główna bohaterka cyklu Baztán ma już doświadczenie w prowadzeniu spraw, w które jest też osobiście zaangażowana, które dotykają jej prywatnego życia, ale być może doszła już do granicy swojej wytrzymałości. Może psychicznie nie jest już w stanie udźwignąć kolejnego śledztwa, które jak jej się wydaje, dotyczy także jej osoby. Wiąże się ono z historią jej rodu, z demonami przeszłości, których Amaia jeszcze nie zwalczyła i co gorsza patrząc na nią teraz, nie można oprzeć się wrażeniu, że się poddała. Oddała zwycięstwo Złu, tym samym godząc się z tym, że już do końca swoich dni na tym smutnym padole będzie rozpamiętywać straszliwą przeszłość na jawie i we śnie. Pogodziła się z tym, że jej wróg nigdy jej nie odstąpi, że już zawsze będzie kładł się cieniem na jej życiu? Że jego duch zawsze będzie jej towarzyszył, już zawsze będzie ją dręczył? Moim zdaniem największą siłą „Ofiary dla burzy” jest właśnie ta zmiana, jaka zachodzi w dotychczas tak walecznej, nieustępliwej i niezmiennie fascynującej postaci, jaką jest czołowa postać tej niebanalnej serii. W omawianej powieści Amaia Salazar fascynowała mnie chyba jeszcze bardziej niż dotychczas. Proces, jaki tym razem w niej zachodzi jest nie tylko bardziej złożony, ale i zdecydowanie bardziej niepokojący. Oblicze, jakie ta nadzwyczaj ciężko doświadczona przez życie bohaterka pokazuje w „Ofierze dla burzy”, nie tylko oddala ją od przynajmniej jednej z najbliższych jej osób, ale wręcz w ogóle od światła. Innymi słowy, od pewnego momentu nie odstępowało mnie przeczucie, że prawie rozstrzygnęła się już walka nadnaturalnych istot, które ciągle toczą zajadły bój o jej duszę. I to, jak szczerze mówiąc od początku zakładałam, na jej niekorzyść, bo szala w moim pojęciu, coraz to mocniej przechylała się tam, gdzie stoi jej największy wróg. W środkowej części książki Dolores Redondo moim zdaniem zbyt mało miejsca poświęca kryminalnej sprawie, którą nieoficjalnie zajmuje się zespół śledczych, któremu szefuje nasza już nie tak dzielna i nie tak imponująco domyślna jak wcześniej – co w moich oczach tylko dodawało, w żadnym razie nie ujmowało, jej wiarygodności, a przecież już wcześniej nie miałam powodów do narzekań w tej materii - inspektor Amaia Salazar. Przydałoby się bardziej rzecz rozwinąć, ale muszę zaznaczyć, że natężenie niewygodnych emocji, których przecież oczekuje się od tego rodzaju literatury („Ofiara dla burzy” to przede wszystkim thriller psychologiczny, a dopiero w dalszej kolejności kryminał z domieszką dark fantasy) było u mnie bardzo wysokie. Właściwie to nie jestem pewna, czy zniosłabym jeszcze więcej szczegółów tej domniemanej zbrodniczej działalności rozpoczętej dziesiątki lat wcześniej przez pseudosatanistyczną sektę. Taką teorię wysnuwa inspektor Amaia Salazar, ale tym razem może się mylić. Dolores Redondo niekoniecznie więc podepnie się pod znany motyw morderczej sekty, ludzi których wiara, ale i skrajnie egoistyczna natura, popchnęły do wyjątkowo ohydnych zbrodni. Ten wątek łączy się z demoniczną istotą z mitologii baskijskiej, która osobom zaznajomionym z poprzednimi odsłonami tej trylogii (tak, tak, jest jeszcze prequel) niekoniecznie będzie się jawiła jedynie jako wytwór chorej wyobraźni bandy zwyrodnialców, którym prawdopodobniej jakiś nawiedzony guru wyprał mózgi. Rzecz jasna, jeśli przyjąć wersję, której przynajmniej przez jakiś czas twardo trzyma się... jedna z najlepszych literackich postaci, jaką miałam przyjemność poznać. I mam nadzieję, że obietnica, którą Dolores Redondo kończy „Ofiarę dla burzy” znajdzie pokrycie. Sugestia, że historia Amai Salazar i innych będzie miała swój ciąg dalszy. Liczę na to, bo uzależniłam się od tej oszałamiającej prozy.

Ofiara dla burzy” w moim osobistym rankingu powieści wchodzących w skład cyklu Baztán autorstwa Dolores Redondo, zajmuje drugie miejsce. Moim numerem jeden pozostaje „Świadectwo kości”, a „Niewidzialny strażnik” siłą rzeczy spada na sam dół podium, a przecież już to „uroczyste otwarcie” Trylogii Baztán wysoko zawiesiło poprzeczkę. Wysoko postawiła ją ta hiszpańska autorka, ta mistrzyni pióra, ten ogromny talent, który mam nadzieję będzie pożytkowany również na dalsze dzieje między innymi inspektor Amai Salazar. Prequel Trylogii Baztán jeszcze przede mną, ale już chciałabym trzymać w rękach część czwartą, a portem piątą, a potem jeszcze jedną i jeszcze... Takie mam marzenie, żeby to trwało i trwało. Ta wspaniała przygoda z Amaią Salazar, którą nie ja jedna pragnę kontynuować. Jest więc nadzieja, że Dolores Redondo ugnie się po presją:) czytelników z różnych stron świata.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 28 marca 2021

„Trick” (2019)

 

W 2015 roku w Benton w stanie Nowy Jork podczas imprezy halloweenowej licealista Patrick 'Trick' Weaver zaczyna nagle zabijać swoich kolegów i koleżanki. Zabójcę udaje się schwytać, ale niedługo po przetransportowaniu do szpitala podejmuje próbę ucieczki, w trakcie której odnosi poważne obrażania, a następnie znika. Zajmująca się tą sprawą szeryf Lisa Jayne jest przekonana, że Trick zginął, ale współpracujący z nią detektyw Mike Denver ma co do tego wątpliwości. W następne Halloween w innej miejscowości dochodzi do podobnej masakry, a Denver jest jedynym przedstawicielem organów ścigania, który wierzy, że sprawcą jest Trick. Nie ma również wątpliwości, że za ataki przypuszczone w kolejnych latach, zawsze w Halloween, też odpowiada Patrick Weaver. Dopiero w 2019 roku, kiedy zabójca znów zawita w Benton, koledzy detektywa Mike'a Denvera zaczną poważniej brać pod uwagę tę nieprawdopodobną możliwość, przy której on od lat się upierał.

Wydany w 2019 roku amerykański slasher pod tytułem „Trick” został wyreżyserowany przez ucznia Wesa Cravena, Patricka Lussiera, który ma na koncie takie filmy, jak: „Armia Boga 3: Proroctwo” (2000), „Dracula 2000” (2000), „Dracula II: Odrodzenie” (2003), „Dracula III: Dziedzictwo” (2005), „Głosy 2” (2007), „Krwawe walentynki” (2009), remake „Mojej krwawej walentynki” George'a Mihalki z 1981 roku, oraz „Piekielną zemstę” (2011). Scenariusz Lussier napisał wespół z Toddem Farmerem, z którym wcześniej współpracował nad „Krwawymi walentynkami”. A w obsadzie znalazł się między innymi Tom Atkins, także związany z remakiem „Mojej krwawej walentynki”. Film kręcono w stanie Nowy Jork, w pobliżu rzeki Hudson, w zimnej marcowej atmosferze – pracę utrudniał zacinający, marznący deszcz, śnieg i porywisty wiatr. Premierowy pokaz horroru „Trick” odbył się piątego października 2019 roku na Sitges Film Festival.

Wśród ulubionych filmów Patricka Lussiera są „Obcy - ósmy pasażer Nostromo” Ridleya Scotta, „Coś” Johna Carpentera, „Inwazja łowców ciał” Philipa Kaufmana, „Szczęki” Stevena Spielberga, „Zemsta po latach” Petera Medaka i „Zodiak” Davida Finchera. Ale najwięcej zawdzięcza nieodżałowanemu Wesowi Cravenowi. To on wywarł na Lussiera największy wpływ - pracował dla niego od 1991 do 2009 roku, chłonąc jego ogromną wiedzę o filmie, ucząc się fachu od jednego z niekwestionowanych mistrzów filmowego horroru. Patrick Lussier i Todd Farmer chcieli by „Trick” stanowił połączenie slashera z filmem noir. Pomny nauk Cravena, reżyser i współscenarzysta tego przedsięwzięcia szczególną wagę przywiązywał do postaci: ich charakterów i sposobu prowadzenia. Tak twierdzi, ale ja odnotowałam w „Tricku” coś wprost przeciwnego. Bo i trudno skupiać się na postaciach, gdy człowiek ciągle w biegu. Z drugiej strony Lussier w swojej „Piekielnej zemście” udowodnił mi już, że to potrafi. Tutaj jednak naiwnie myślałam, że akcja zwolni, gdy już zakończy się wyjątkowo długi prolog. Założyłam, że to prolog, ale potem w to zwątpiłam. Teledyskowa forma, szybko następujące po sobie obrazki z brutalnych ataków przypuszczanych przez zamaskowanego mężczyznę, który pod maską skrywa pomalowaną twarz (makijaż w duchu Halloween) oraz migawki ze śledczymi zajmującymi się sprawą Patricka „Tricka” Weavera, który może ma swojego naśladowcę/naśladowców, jak uważa szeryf Lisa Jayne (taki sobie występ Ellen Adair) z Benton w stanie Nowy Jork, gdzie historia Tricka w 2015 roku znalazła swój początek. A może rację ma współpracujący z nią detektyw Mike Denver (też poprawna, ale ogólnie niezbyt wymagająca kreacja Omara Eppsa; swoją drogą aktor ten miał małą rólkę w „Krzyku 2” Wesa Cravena, o którym już tu wspominano i co też warte odnotowania w „Tricku” pojawia się Randy Meeks, to znaczy Jamie Kennedy), który nie wierzy, że Patrick Weaver zginął krótko po masakrze, jakiej dokonał w Halloween 2015. Z prologu-nie prologu przedmiotowej produkcji wynika, że morderca zwany Trickiem pojawia się w każde Halloween, oczywiście począwszy od roku 2015. Najpierw uderza w Benton, a w kolejnych latach wybiera okoliczne miejscowości. On albo jego naśladowca, ale szczerze mówiąc ani przez chwilę nie brałam pod uwagę tej drugiej ewentualności. To w końcu slasher, czyli rodzaj horroru, w którym niezniszczalność seryjnego mordercy nikogo dziwić nie powinna. Tak czy inaczej trudno nie skojarzyć Tricka z Michaelem Myersem, popkulturowym fenomenem, zabójcą ze slasherowego cyklu „Halloween”, zapoczątkowanego w 1978 roku przez Johna Carpentera. Co nie znaczy, że widzę jakąkolwiek szansę na to, że Trick sławą dorówna tamtemu obsesjonatowi okresu halloweenowego. Kiedy go poznajemy ma na głowie dwustronną maskę wyobrażającą wyciętą dynię, ale szybko okazuje się, że nie jest przywiązany tylko do tej jednej. Wkłada też inne halloweenowe maski, ale pokazuje się też bez takich dodatków – w tych chwilach chwali się starannym makijażem kościotrupa. Myślę, że długoletnim fanom slasherów już podczas pierwszego morderczego występu Tricka nie umknie poważna kandydatka na final girl, choć wtedy jeszcze nie jest zbyt eksponowana. Wśród postaci pozytywnych już wówczas na pierwszy plan wysuwa się detektyw Mike Denver, działający ramię w ramię z szeryf Lisą Jayne. Razem udaremniają próbę ucieczki licealisty, który urządził istną rzeź na halloweenowej imprezie. Zabił kilkoro swoich rówieśników, a wśród tych, którym udało się przeżyć jest nasza potencjalna final girl Cheryl Winston - przyzwoity występ Kristiny Reyes, choć tak naprawdę dopiero w dalszej partii jej bohaterka mocniej przykuwała moją uwagę. Wcześniej tak jakby trzymano ją w cieniu rzucanym przez Denvera i Jayne.

Kiedy wreszcie zakończył się sprint po halloweenowej krwawej działalności Tricka – choć czerwona substancja leje się dość obficie, choć odrywa się trochę kończyn, a i trochę ludzkich wnętrzności (jelita chociażby) rzuca się w oczy, wszystko dzieje się tak szybko i emanuje z tego taka beznamiętność, że raczej nie trzeba szykować się na nudności, poczucie wstrętu, niesmaku etc. - twórcy kazali mi sądzić, że dobrze zrobiłam przeczekując ten przesadnie dynamiczny, długi wstęp do właściwej historii. Moim oczom ukazały się bowiem ponure zdjęcia miasta, w którym Trick przed paroma laty, jak wszystko na to wskazuje, urządził swoją pierwszą masakrę. Tym samym dając początek nowej urban legend, której głównym nośnikiem stał się oczywiście internet. Mamy rok 2019 i znowu jesteśmy w Benton w stanie Nowy Jork. Kamera powoli przesuwa się po szarawym krajobrazie miejskim, a ze mnie wreszcie zaczyna wyparowywać straszliwa obojętność. Wreszcie mogę skupić się na fabule, wreszcie widzę klimat bardziej odpowiedni dla horroru, niż, jak to miało miejsce wcześniej, kina akcji. To drugie wprawdzie zostało ze mną na dłużej. Albo inaczej: atmosfera, jak się wydaje, zdefiniowanego zagrożenia, lekkie ponurości, trochę mroku, a przede wszystkim widoczna już „w poprzednich latach” halloweenowa aura, ta charakterystyczna dla tego okresu jarmarczność, to tu, to tam przebijało z tej rozpędzonej jak Pendolino historyjki. Zamiast obiecanej stylistyki noir dostałam coś na kształt taniej sensacji. Trick pojawia się, robi demolkę, po czym znika. A musicie wiedzieć, że jest jak ninja ten nasz antybohater. Bo kogo w XXI wieku przeraziłby ślimaczący się slasherowy zabójca, taki jak na przykład Michael Myers, czy Jason Voorhees? Toż to przeżytki! Teraz tacy antagoniści muszą działać błyskawicznie – z kopa tu, ciach-ciach tam, a teraz z półobrotu, na dokładkę parę szybkich dźgnięć i już go nie ma. Mało? No to uderzymy z grubszego działa – tego pozbawimy głowy, tamtą palców, a następnym razem zmiażdżymy kogoś wielkim kamiennym krzyżem. Ale najlepsze szykujemy na koniec. Prawdziwe widowisko odbędzie się w halloweenową noc roku 2019. A już całkiem na poważnie, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że scenariusz „Tricka” składa się jedynie ze wstępu i zakończenia. Nie ma rozwinięcia. Gdzie te postacie, co to ponoć miały napędzać ową opowieść? Gdzie to satysfakcjonuje towarzystwo, które miało być głównym czynnikiem determinującym zainteresowanie widza? Widzicie to? Bo ja, choć się starałam, nie potrafiłam wypatrzeć tych nośnych osobowości. Z małym, wspomnianym już, wyjątkiem – Cheryl później. Jako że jestem osobą starej daty, na praktycznie wszystkie te nadzwyczaj liczne akcje Tricka patrzyłam z przykrością, pobłażaniem, ale i lekkim zdumieniem. To horror, czy film akcji? Normalnie jak Daredevil. Tyle że tym razem opowiadający się po stronie zła. Skuszony przez ciemną stronę mocy. Ulegający jej potędze... Dobra, zostawmy te odniesienia. Spójrzmy na „Tricka” jak na oddzielne dzieło, którym zresztą jest. Pochylmy się na tą konkretną historią, która wprowadza do światka filmowego horroru nowego zamaskowanego, ale i odpowiednio umalowanego seryjnego, ale i masowego mordercę o „złowieszczo brzmiącej” ksywie Trick. Co by tu jeszcze można o nim napisać? Mówiłam już, że to niezwykle szybki, nadzwyczaj sprawny, przynajmniej na pozór niezniszczalny, nieśmiertelny człowiek-duch? To tyle o nim. Każdą postać pozytywną, która dosłownie przewija się w tym rozpędzonym do granic możliwości, mimo wszystko, slasherze, też można opisać jednym zdaniem. Detektyw Mike Denver jest człowiekiem sceptycznym, zwykle twardo stąpającym po ziemi, ale też nieignorującym dowodów, które wydają się być sprzeczne z jego światopoglądem, dlatego nie ma problemu z przyjęciem do wiadomości faktu, że Trick ma w sobie coś nadprzyrodzonego. Szeryf Lisa Jayne wręcz przeciwnie: na co dzień jest mniejszym niedowiarkiem, ale akurat w masakrach dokonywanych w Halloween w Benton, gdzie urzęduje, i jego okolicach, nie widzi niczego niezwykłego, bo jest przekonana, że Trick zginął, a potem pojawił się jego naśladowca, ewentualnie naśladowcy. A Cheryl Winston? Dowiedziałam się o niej tyle, że skończyła liceum, a teraz odwiedza w szpitalu swojego ojca - jedynego rodzica, jaki jej pozostał – który niedawno miał wypadek albo, w co Cheryl nie chce wierzyć, targnął się na własne życie. No dobrze, dodam jeszcze jedno zdanie: Cheryl nadal przyjaźni się z koleżanką ze szkolnej ławy, która, jak to zazwyczaj z takimi duetami w slasherach bywa, jest osobą dużo bardziej przebojową, najwyraźniej nie tak odpowiedzialną, nie tak sumienną, tak grzeczną, jak Cheryl. Nie ukrywam, że dałam się twórcom zaskoczyć, że informacja ujawniona pod koniec tego wątpliwej jakości widowiska, była dla mnie w sumie dość dużą niespodzianką, ale z reakcji niektórych widzów wnoszę, że i ten strzał nie był całkiem trafiony. Nie wszystkich to przekonało. Nie wszystkim się to odpowiednio posklejało.

Utrzymany w zawrotnym tempie amerykański slasher, za którym, wydaje mi się, prędzej opowiedzą się miłośnicy kina akcji. I to tego niewymagającego od widza większego skupienia na fabule. Bo fabuła w „Tricku” jest marginalna, nadzwyczaj szczątkowa. Powiecie: przecież filmy slash nie słyną z rozbudowanych, wielowątkowych scenariuszy. Ale żeby aż tak? Żeby aż tak migawkowo rzecz opowiadać? Żeby aż tak zaniedbywać postacie? Żeby sprowadzać praktycznie cały film do starć z niezwykle zwinną maszyną do zabijania? No powiedzcie sami, czy dokładnie czegoś takiego spodziewacie się po slasherze? Na to liczycie? Jeśli tak, to w porządku. Tym lepiej dla Was, jeśli zdecydujecie się sprawdzić ten oto „Trick” Patricka Lussiera. Ja byłam w mniej dogodnej pozycji. Ja miałam gorzej. I doprawdy nie wiem, jakim cudem dotrwałam do napisów końcowych. Normalnie nadziwić się nie mogę.

piątek, 26 marca 2021

„Krwawe ostre cięcie” (2020)

 

Claire jest zdolną stylistką fryzur, której mocno doskwiera samotność. Jest też seryjną morderczynią, która swoje ofiary wybiera również wśród klientek. Zdejmuje z nich skalpy i gromadzi je w przydomowej piwnicy. Trofea te pozwalają jej choć przez chwilę poczuć się jak ktoś inny. Ktoś, kim chciałaby być. Kiedy Claire bardziej zbliża się do jednej ze swoich klientek, Olivii, która niedługo ma wyjść za mąż, jej życie wreszcie nabiera barw. Stylistce brakuje obycia towarzyskiego, ale w obecności Olivii i jej znajomych stara się zachowywać tak, jak według niej trzeba. Nie zawsze jest zadowolona z efektów, ale nie ustaje w wysiłkach, by przypodobać się Olivii.

W 2016 roku ukazał się piętnastominutowy filmik pod tytułem „The Stylist” wyreżyserowany przez fankę kina grozy, Jill Gevargizian. W roli głównej obsadziła Najarrę Townsend, która po paru latach „powtórzyła ten występ”. W pierwszym pełnometrażowym obrazie Gevargizian, będącym rozszerzoną wersją „The Stylist”. I noszącym ten sam tytuł. Scenariusz Gevargizian napisała razem z Erikiem Stolze i Erikiem Havensem, scenarzystą krótkometrażówki, od której to wszystko się zaczęło. Pomysł na historię o morderczej stylistce fryzur wyszedł od Gevargizian, która także zajmuje się fryzjerstwem, ale nic nie wiadomo o tym, by zabijała niektóre ze swoich klientek. Inspirację czerpała przede wszystkim ze swojego ukochanego filmu, „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera, a jednym z jej głównym dążeń było nakłonienie publiczności do wejścia w skórę morderczyni. W żadnym razie nie zabiegała o akceptację dla krwawego procederu Claire, zależało jej tylko na tym, by widz spojrzał na nią również jak na cierpiącego człowieka, nie tylko „potwora w ludzkiej skórze”. Pierwszy pokaz „The Stylist”, thrillera psychologicznego z elementami gore, odbył się we wrześniu 2020 roku na Fantastic Fest w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych. Potem gościł jeszcze na innych filmowych festiwalach, a szersza dystrybucja (internet) rozpoczęła się pierwszego marca 2021 roku.

Jill Gevargizian omawiając w mediach swój debiutancki film wspomniała kobietę, którą skazano na śmierć za coś, czego nie zamierza usprawiedliwiać. Dopuściła się ona czegoś naprawdę niewybaczalnego, ale według Gevargizian można było temu zapobiec. Już w okresie nastoletnim bowiem zwróciła ona uwagę odpowiednich organów. Organów, które mogły, pewnie nawet powinny, jej pomóc, ale jak to często bywa pozostawiły ją samej sobie. System zadziałał dopiero wówczas, gdy dopuściła się zbrodni – postawiono ją przed sądem i skazano na karę śmierci, którą jakiś czas później wykonano. Zwykle na ludzi, którzy dopuszczają się naprawdę odrażających czynów patrzy się jedynie przez pryzmat tychże. Przykleja się im łatkę „potwora” i nawet nie próbuje spojrzeć na nich jak na człowieka. Odmawia się im człowieczeństwa, dehumanizuje, bo tak jest prościej, wygodniej. Jill Gevargizian należy do tej mniej licznej grupy osób, które mają chęć i odwagę odkrywać też tę drugą stronę medalu. To dość ryzykowne, choć spotykane już w kinie, podejście do czarnego charakteru, ponieważ łatwo zasiać w widzach przekonanie, że próbuje się usprawiedliwić kogoś, kto ponad wszelką wątpliwość dopuszcza się potwornych czynów. Usprawiedliwić seryjną morderczynię. Porywając się na takie historie trzeba bardzo się pilnować, ażeby przypadkiem nie zapracować sobie na niechlubną etykietkę artystki sympatyzującej z ludźmi przelewającymi krew bliźnich. W moim poczuciu Gevargizian i jej ekipie udało się znaleźć tę równowagę. Skierować na tytułową postać dwa reflektory – pokazać ją zarówno w ciemnym, jak i w jaśniejszym świetle. To drugie warunkuje wprawdzie pierwsze, ale nie rozgrzesza. Nie w moich oczach. W sumie już dla samego występu Najarry Townsend warto było zobaczyć „The Stylist”. W tej niewątpliwie niełatwej roli, aktorka spisała się wprost obłędnie. Pokazała ogromną paletę emocji tak by przekładały się one na oglądającego. Kiedy Claire rozpaczała, smutek ogarniał i mnie. Kiedy w jej serce wlała się nadzieja, i we mnie ona zaiskrzyła. Kiedy zaś „wstępował w nią demon”, we mnie wstępowała odraza. Ze zgrozą patrzyłam na jej mroczną działalność, na jej sposób radzenia sobie z trudami dnia codziennego. Claire desperacko szuka sposobu na wyrwanie się z kleszczy samotności. Chciałaby mieć przyjaciół, marzy o założeniu rodziny i toczeniu takiego prostego, acz satysfakcjonującego życia, jakim cieszą się na przykład jej klientki. Kobiety, które opowiadają jej o sobie, kiedy zajmuje się ich włosami. Właściwie tylko w ten sposób Claire czuje się bliżej innych. To jedyna forma nawiązywania stosunków międzyludzkich, jaką praktykuje przed przyjęciem oferty Olivii (przekonująca kreacja Brei Grant), jednej ze swoich wiernych klientek. Claire robi dla niej wyjątek – zwykle nie zajmuje się fryzurami ślubnymi, ale Olivii daje się uprosić. Z perspektywy Claire ta decyzja okazuje się strzałem w dziesiątkę. Wreszcie dostaje szansę na nawiązanie bliższej relacji z drugim człowiekiem. Wreszcie znajduje prawdziwą przyjaciółkę. I nie ma już potrzeby kraść życia innym. Claire zamyka ten rozdział swojego życia (zabija dechami) i nie bez obaw wkracza w zupełnie nowy dla niej świat. Poznaje smak życia, jakie zawsze chciała wieść. Smak, który zauważalnie jest dla niej nieco cierpki. Claire choć bardzo się stara (za bardzo), nie potrafi odnaleźć się ani w większym, ani nawet w jednoosobowym towarzystwie. Trudno, żeby przychodziło jej to naturalnie, skoro dotychczas jej kontakty z ludźmi ograniczały się jedynie do niezobowiązujących rozmów z klientami i ekspedientkami.

The Stylist” Jill Gevargizian może być odbierany albo jako dość makabryczny psychothriller, albo jako umiarkowanie krwawy horror psychologiczny. Ja bardziej skłaniam się ku pierwszemu z wymienionych, choć obraz ten przywiódł wspomnienia „Maniaca” Francka Khalfouna, remaku kultowego filmu z 1980 roku w reżyserii Williama Lustiga. Podobny klimat? Wrażliwość? Trudno powiedzieć. Wiem tylko, że śledząc dzieje Claire myślałam głównie nie o tej oryginalnej, ale właśnie uwspółcześnionej wersji „Maniaka”. Pomimo to uważam, że pierwszy długometrażowy film Jill Gevargizian jest filmem z charakterem. Jest w tych obrazach i dźwiękach hipnotyczna stylowość, od czasu do czasu nawet ewidentna zmysłowość. Bije z tych zręcznie zmontowanych zdjęć (warto wyróżnić: dzielenie obrazu à la Brian De Palma) jakaś żywotność, specyficzna plastyka: mnóstwo wystudiowanej, starannie obliczonej jaskrawości. Ciekawie komponuje się to ze ścieżką dźwiękową – spokojnymi, melancholijnymi, ale i obarczonymi nienachalną, nieagresywną, ledwo zaznaczaną groźbą (jest w tym coś trwożliwego, choć tak smutnego) - utworami wygrywanymi na prawdziwych instrumentach. Magiczne trio, które pracowało też nad krótkometrażówką stanowiącą podstawę omawianego filmu: Robert Patrick Stern (zdjęcia), Nicholas Elert (muzyka) i John Pata (montaż). Wspólnymi siłami wytworzyli efektywną i charakterną warstwę audiowizualną. Oczywiście przy wsparciu pozostałych członków ekipy, którym profesjonalizmu też nie zamierzam odmawiać oraz pod kierownictwem kobiety, która jest szaleńczo zakochana w kinie grozy. To czuć w „The Stylist”. Choć poszukiwacze oryginalnych motywów mogą poczuć się nieco rozczarowani. Modus operandi wymyślonej przez Jill Gevargizian seryjnej morderczyni to jest jakiś pomysł. Co prawda ona sama nie ukrywa, że owoc ten wydała „Teksańska masakra piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera, ale szczerze mówiąc nie domyśliłabym się tego, gdyby reżyserka i współscenarzystka omawianego dziełka nie podała tej informacji do wiadomości publicznej. Owszem, Claire wzorem Leatherface'a, wykorzystuje swoje makabryczne trofea w charakterze czegoś na kształt ubioru. A konkretnie na naszych oczach (realistycznie się prezentujące – nawet substancja imitująca krew – praktyczne efekty specjalne) odkrawa z głów jeszcze żywych kobiet (ofiary tracą przytomność po spożyciu jakiegoś środka, który Clair zazwyczaj ukradkiem dodaje do ich napojów) fragment skóry, z którego wyrastają włosy. Gdy już pozyska swój cenny łup, dopełnia dzieła zniszczenia jednostki ludzkiej, czego już z taką dokładnością twórcy nie unaoczniają. Nie ulega jednak wątpliwości, że Claire nie tylko pozbawia życia swoje wcześniej okradzione z interesującej ją części ciała, ofiary, ale również pozbywa się ich zwłok. Stara się je ukryć, ale nie można powiedzieć, że wykazuje się przy tym jakąś wielką inwencją, a już na pewno nie wkłada w to dużo wysiłku. Bo i nie ma takiej potrzeby. To się sprawdza. Do czasu? To bardzo prawdopodobne. Nawet jeśli Claire wytrwa w swoim postanowieniu niepozyskiwania większej liczby skalpów, pomagających jej poczuć się jak nie ona. Przedzierzgnąć w kogoś innego. W którąś z kobiet, które w domyśle zdążyła poznać jedynie powierzchownie i które zdążyła już ograbić z życia... i włosów. Chore? Z pewnością. Godne najwyższego potępienia? Pewnie, że tak. A czy warte zbadania? Warte bliższego poznania tej bez wątpienia chorej młodej kobiety? Mnie jak najbardziej zachęcili twórcy do zagłębienia się w ten przypadek. Nie twierdzę, że było to przeżycie łatwe i przyjemne, bo i nie taki był cel „The Stylist”. Miałam czuć się nieswojo, niekomfortowo z emocjami, które chcąc nie chcąc, we mnie rozkwitały. Ścierały się. Kłóciły. Kłóciła się odraza ze współczuciem. Kłócił się przytłaczający smutek z nadzieją. Pewność, że Claire nie zasługuje na szczęśliwy żywot, o który teraz tak zdecydowanie zabiega, ale też żałowanie takiego stanu rzeczy. Żałowanie, że nie może być to jedna z tych historii, w której unicestwienie/zdemaskowanie czarnego charakteru przynosi oczyszczenie. Takie historie zwykle nie mają happy endu. Bo nawet jeśli pozytywnej bohaterce (Olivii) uda się wyjść z tego cało, to zostaje jeszcze antybohaterka. Mordercza stylistka fryzur, która najbardziej pragnie kontaktu z drugim człowiekiem. Od potrzeby zabijania, a właściwie gromadzenia skalpów bez oporów zdzieranych z nieszczęsnych kobiet, silniejsze zdaje się być w Claire łaknienie bratniej duszy, choćby tylko jednej, ale niewątpliwie nie pogardziłaby też jakimś większym gronem zaufanych ludzi. Osób, którzy pokolorowaliby jej szary, smutny światek. W ten sposób w Claire rodzi się nowa obsesja. Obsesja na punkcie Olivii, kobiety, która zaprosiła ją do swojego świata. Wyszła z inicjatywą, jakiej dotychczas nie okazywała w kontaktach ze swoją stylistyką. Dała odczuć Claire, że jest gotowa na stworzenie z nią bliższej więzi. I nie ma podstaw, by zastanawiać się, czy Olivia naprawdę chce widzieć w niej przyjaciółkę, czy jedynie utrzymać Claire w postanowieniu, o które nasza protagonistka usilnie zabiegała. Innymi słowy, nie wydaje się, żeby Olivią kierowały egoistyczne pobudki. Tak, zależy jej by to właśnie Claire uczesała ją do ślubu, ale to jeszcze nie oznacza, że celowo wprowadza swoją stylistką w błąd zacieśniając ich relację. Nie widziałam w tym wyrachowania, cynizmu, egoizmu. Widziałam po prostu dwie kobiety, pomiędzy którymi powoli rodzi się przyjaźń. W co jedna musiała wkładać heroiczny wręcz wysiłek, podczas gdy drugiej przychodziło to zupełnie naturalnie. Jak można się spodziewać z czasem rzecz trochę bardziej się skomplikuje, a w finale... Mocna, ale też, jakkolwiek to zabrzmi, trochę zabawna rzecz. Raczej niezamierzenie. W dodatku przynajmniej od kilku-kilkunastu minut można się tego spodziewać. Przewidzieć to makabryczne uderzenie. Tę makabreskę.

Myślę, że przydałoby się dodać „The Stylist” ze dwie sceny mordów, bo chwilami opowieść traci pęd. Wkradają się w to przestoje, dla mnie drobne, ale dla niektórych mogą to być naprawdę potężne utrudnienia. Pełnometrażowy debiut reżyserski Jill Gevargizian nieśpiesznie (ale patrząc całościowo, nie szczegółowo, powiedziałabym, że nie tak znowu przesadnie) przeprowadza nas przez historię morderczej stylistyki fryzur, która nade wszystko pragnie nawiązać bliższą relację z drugim człowiekiem. Klimatyczną, zmysłową, makabryczną i depresyjną opowieść o seryjnej morderczyni i jej rodzącej się obsesji na punkcie jednej z klientek. Stylowy thriller psychologiczny, jak na ten gatunek dość szczodrze podlany krwią albo umiarkowanie krwawy horror psychologiczny, jak kto woli. „Kierowniczka tego zamieszania” woli horror.

środa, 24 marca 2021

Stephen King „Później”

 

James 'Jamie' Conklin przyszedł na świat z niezwykłą zdolnością. Chłopiec nie tylko widzi zmarłych, ale ma powody przypuszczać, że muszą szczerze odpowiadać za każde pytanie, które im zadaje. Jamie mieszka w Nowym Jorku z samotnie wychowującą go matką, agentką literacką Tią Conklin, która przez długie lata jest jedyną osobą wiedzącą o tym przekleństwie lub darze. Zdarzały się wprawdzie nieprzyjemne momenty, ale zazwyczaj Jamie nie zwraca na duchy uwagi. Nawet jeśli uda mu się odróżnić zmarłego od osób żyjących, co nie zawsze jest proste, traktuje ich jako część krajobrazu. Dla niego to coś normalnego, ale już od najmłodszych lat wie, że lepiej nie afiszować się z tym talentem. Zdolnością, która może ocalić wiele ludzkich istnień, co chłopiec uświadamia sobie w związku ze sprawą bombera zwanego Grzmociarzem. Jamie nieoczekiwanie zostaje w to zaangażowany, w efekcie ściągając na siebie uwagę jakiejś mrocznej siły.

Podczas gdy spora część wiernych fanów Stephena Kinga, króla tak zwanego Nowego Horroru, od lat cierpliwie czeka na jego wielki powrót na te gatunkowe tory, na pełnokrwistą opowieść grozy na miarę jego najsłynniejszych powieści (na przykład „Lśnienie”, „Cmętarz zwieżąt”, „To”, „Miasteczko Salem”), ich pisarskie bożyszcze uparcie eksperymentuje (co nie znaczy, że wcześniej tego unikał). Chociaż w jego nowszych książkach też przeważnie odnajdujemy elementy fantastyki, to takiej grozy, do jakiej przyzwyczaił nas dawny King w jego ostatnio wydawanych utworach raczej nie uświadczymy. King kryminalny i King sentymentalny – takie pisarskie oblicza już od dłuższego czasu unaocznia nam ten gigant literackiego horroru. Amerykanin, który zawojował świat, a teraz, w jesieni życia... cóż, rozmawia z nami o życiu. Dając przy tym wyraz tęsknocie za czasem minionym. Za tym co było i nie wróci. I korzystając z motywów, które już nieraz wypróbowywał. Przeważnie z jak najbardziej zadowalającym skutkiem.

Później” (oryg. „Later”) to takie trochę echo po „Joylandzie” czy zbiorku minipowieści „Jest krew...” - przesycona zapachem melancholii opowieść o dorastaniu, częściowo w cieniu groźby niepochodzącej z tego świata, którą nasz bohater „zawdzięcza” swojej nadzwyczajnej zdolności. Tym bohaterem, i jednocześnie narratorem, jest James 'Jamie' Conklin, który spisuje te słowa (umownie) już po wkroczeniu w okres dorosły, ale skupia się na dawnych dziejach. Przytacza wybrane wydarzenia z czasów, gdy był dzieckiem i nastolatkiem. Pierwsze polskie wydanie „Później” (Albatros, rok 2021) liczy sobie niespełna trzysta dziewięćdziesiąt stron, ale gdyby nie rozstrzelona i w dodatku nie najmniejszych rozmiarów czcionka, to zapewne ostałoby się najwyżej dwie trzecie tego. Można więc powiedzieć, że to minipowieść – krótka historyjka o człowieku widzącym zmarłych. Stephen King widać zdawał sobie sprawę z tego, że utwór ten będzie kojarzony z „Szóstym zmysłem” M. Nighta Shyamalana. Widać, bo wprost o tym pisze na kartach omawianego dzieła. W ten sposób ucieka do przodu. Odbiera argument wszystkim tym, którzy już (choćby czytając skrótowych opis fabuły udostępniony przez wydawcę) szykowali się do ujawnienia tego swojego wielkiego odkrycia. Oczywiście wciąż można wyrzucać „Później” zbyt duże podobieństwo do „Szóstego zmysłu”, ale trudno gratulować sobie spostrzegawczości, skoro sam autor przytacza tamtą historię o chłopcu widzącym zmarłych ludzi. Widzących umarłych w sumie tak w literaturze, jak na ekranie trochę się już przewinęło. Nawet tak zwany największy konkurent Stephena Kinga zdążył już skorzystać z tego modelu postaci – mowa o Deanie Koontzu i jego cyklu powieści z Oddem Thomasem. Ale myśląc o dziecku z takim przekleństwem bądź darem, bo i tak to można odbierać, wielu ma przed oczami Cole'a Seara z „Szóstego zmysłu”. Tak to już jest. Takie to pamiętne, nieśmiertelne dzieło Shyamalanowi się stworzyło. „Obecność” Jamesa Wana, serie „Pił” i „Oszukać przeznaczenie”, „Frankenstein” Mary Shelley, „Dracula” Brama Stokera – te tytuły też Stephen King podrzuca w „Później”, ale trzeba zaznaczyć, że nie mają one większego, a właściwie to żadnego znaczenia dla fabuły książki. Może poza „Draculą”, ale i tutaj mam poważne wątpliwości. Jeśli już wskazywać inne dzieło (po „Szóstym zmyśle”), na którym King w pewnym sensie się podpiera, to będzie to jego własna powieść. Będzie to „To”. „Później” to (mini)powieść obyczajowa z elementami fantastycznymi. Od czasu do czasu King skręca w stronę thrillera, oczywiście nadprzyrodzonego, ale horror, wbrew zapewnieniom jego pierwszoplanowego bohatera, że „Później” przynależy do tego gatunku, jeśli nawet się objawia, to jest to groza bardziej w stylu R.L. Stine'a niż dawnego Stephena Kinga. Jeśli, bo mam opory przed używaniem takiego nazewnictwa w stosunku do „Później”. Prawdę powiedziawszy nie miałam z najmniejszego problemu z brakiem „horroru w horrorze”. Zdążyłam już przyzwyczaić się do łagodniejszego oblicza „najbardziej przerażającego człowieka Ameryki”, używając słów, którymi sam King opisał Jacka Ketchuma, innego strasznego gościa:) Nawet nie nastawiałam się na rasową powieść grozy. Minął już czas, kiedy to zasiadałam do nowej publikacji Kinga z nadzieją, że to już, że to ten moment, w którym po latach rozłąki zdecydował się wreszcie powrócić do klimatów, z którymi głównie się go kojarzy. Mimo że wcześniej też zdarzało mu się odchodzić od horroru, próbować czegoś innego. Zwykle z sukcesami, bo to King, ale etykietki „pana od horrorów”, nawet gdyby bardzo chciał (a chce?) niewątpliwie nigdy się już nie pozbędzie. A teraz napiszę coś zabawnego. Czytając „Później” przez moją głowę najczęściej wcale nie przemykały kadry z „Szóstego zmysłu”. Nie myślałam też głównie o utrzymanych w podobnym klimacie, też uderzających w sentymentalną strunę, takich wzmiankowanych już publikacjach Kinga, jak „Joyland”, czy „Jest krew...”. To może powrót do krainy „To”? Też nie. Może Was to zaskoczy, ale obcując z „Później” najczęściej uciekałam myślami do... „Małych ludzi w żółtych płaszczach”, mojego ulubionego opowiadania (nie wliczać powieści!) Stephena Kinga o dorastaniu, zamieszczonego w zbiorze „Serca Atlantydów”.

Jak już ustaliliśmy nie przeszkadzało mi, że podejście Stephena Kinga do motywu widzącego umarłych, horrorem nie jest. Chyba że takim w stylu „Gęsiej skórki” R.L. Stine'a. Tak czy owak, (mini)powieść skupia się głównie na prozie życia codziennego. Rzecz jasna nie odstępuje nas przekonanie, że James 'Jamie' Conklin nie wzrasta w zwyczajnych warunkach. Co prawda on zdążył już oswoić się ze swoim niepokojącym talentem – niepokojącym, ale przy odpowiednim podejściu gwarantującym ogromne korzyści – jednak od najmłodszych lat zdaje sobie sprawę, że jego życie różni się od życia jego rówieśników. Wie, że jest niezwyczajne, ale w miarę możliwości stara się normalnie ze swoim unikalnym talentem egzystować. Tak jak małoletni czołowy bohater „Małych ludzi w żółtych płaszczach”, Bobby Garfield, mieszka tylko z matką, agentką literacką Tią Conklin. W przeciwieństwie do Bobby'ego, Jamie nie ma jednak powodów do narzekania na kobietę, która sprowadziła go na ten świat. Owszem, w ich wspólnym życiu zdarzają się gorsze chwile; tak, Jamiemu zdarza się pogniewać na matkę, zresztą niebezpodstawnie, ale ogólnie rzecz biorąc oboje są do siebie bardzo przywiązani. Są najlepszymi przyjaciółmi. Oni kontra reszta świata. Patrząc na nich nie ma się wątpliwości, że gdyby zaszła taka potrzeba skoczyliby za sobą w ogień. Nikt i nic nie jest w stanie osłabić ich więzi. Ta pewność z czasem może się jednak nadkruszyć. Kiedy w życie tej dwójki wkroczy nowa miłość Tii, czytelnik zapewne będzie się zastanawiał, czy Jamiemu jeszcze dane będzie zaznać takiego szczęśliwego, niemal beztroskiego (nie licząc przykrych przeżyć w związku z jego nadzwyczajnym talentem) życia, jakie toczył przed pojawianiem się kobiety, która stała się dla jego matki prawie tak bliska jak on. O ile nie jeszcze bliższa... Opisując wymyśloną na potrzeby „Później” powieściową sagę przygodowo-historyczno-erotyczną, King zauważa, że w późniejszych tomach szlachetnych Indian zamieniono na szlachetnych rdzennych Amerykanów. Chodzi o tak zwaną poprawność polityczną. Zbyt daleko posuniętą czy nie – King powstrzymuje się od wysyłania jednoznacznych przekazów, można to więc rozumieć dwojako, ale ja odbierałam tego rodzaju zawoalowane wtrącenia jako swego rodzaju zapytania, czy aby z tą poprawnością nie przesadzamy. Zaznaczam jednak: to całkowicie subiektywne odczucie, które nie musi pokrywać się z intencjami autora, który notabene miał już okazję na własnej skórze przekonać się, że w dzisiejszych czasach trzeba bardziej uważać na słowa niż jeszcze parę lat wcześniej. Jeśli nie chce się zostać oskarżonym o bycie osobą nietolerancyjną. Nie dziwi mnie więc, że po takich doświadczeniach, jakie King niedawno miał w prawdziwym życiu, w tym fikcyjnym umieścił parę homoseksualną. I to nie gdzieś w tle, tylko w eksponowanym miejscu, tak żeby przypadkiem żadnemu wątpiącemu w jego osobisty stosunek do różnych mniejszości, ten akcent nie umknął. Bo najwyraźniej niektórym, wbrew temu, czemu King dawał wyraz w wielu swoich utworach (w najszerszym zakresie w „To”), nie wspominając już o wypowiedziach w przestrzeni publicznej (wywiady, media społecznościowe etc.), ten stosunek dotychczas jakoś w oczy się nie rzucił. Czy to zostanie docenione, nie wiem. W sumie nawet nie zdziwiłabym się, gdyby nad Stephenem Kingiem znowu zebrały się burzowe chmury. Przez to w jakim świetle ośmielił się przedstawić jedną z postaci. Idzie King w „Później” z duchem czasu, to nie ulega kwestii, ale myślę, że też prze odrobinkę pod prąd. Tak czy inaczej mamy tutaj przede wszystkim dość zwyczajną historię dziecka, a potem nastolatka, obdarzonego niezwykłymi mocami. A więc po staremu – ileż to już takich małoletnich talentów się w utworach Stephena Kinga przewinęło? Czy taki model postaci, w wielokrotnych praniach wykonywanych przez tego pisarza, już się zużył? Może i nie ma w tym świeżości, może i pachnie to aż nazbyt znajomo, ale podejrzewam, że sile narracji – chwilami naprawdę zabawnej, ale głównie przebija z tego smutek, jakaś tęsknota oraz tragizm czasami z nutką romantyzmu, czarownego i po dziecięcemu naiwnego marzycielstwa - Jamiego Conklina i tak mało kto zdoła się oprzeć. Sile narracji Stephena Kinga. Człowieka, który do perfekcji opanował kierowanie postaciami. W jego genialnych rękach nawet najmniej wyszukane sylwetki, takie, które w innych okolicznościach, zapewne odbieralibyśmy w kategoriach niczym się niewyróżniających, niewybijających się z „szarego tłumu”, zyskują tę niezwykłą charyzmę, jakąś tajemną zdolność do maksymalnego skupiania na sobie całej uwagi czytelnika. Choć pewnie nie każdego. Oczywiście, jeśli rozpatrywać głównego bohatera i narratora „Później”, w ziemskich kategoriach, to nie można uznać go za osobę na wskroś zwyczajną. Nie można powiedzieć, że jest to opowieść o tak zwanym szaraczku, który zostaje wrzucony w wir niezwykłych i groźnych wydarzeń. Tak, nasz bohater przedzie przez piekło, ale ani owo piekło, ani rzeczony bohater w beletrystycznym światku z całą pewnością nie odznaczają się ani wielką kreatywnością, ani złożonością, ani widowiskowością, ani nawet nieprzewidywalnością. Choć na jeden zdumiewający zwrot akcji można liczyć. W ostatniej partii tej, jakimś sposobem mocno wciągającej i całkiem emocjonującej, niedługiej opowiastki o chłopcu mającym moc odpytywania, jak się wydaje, tylko niedawno zmarłych ludzi.

Sentymentalny Stephen King znowu w natarciu. Znowu porozmawiamy sobie ogólnie o życiu. Raz lepszym, raz gorszym, ale w gruncie rzeczy pełnym magii, którą zwykle przestaje się dostrzegać, gdy wkroczy się w mniej barwny okres dorosłości. „Później” to niedługa opowieść o Twoim i moim dzieciństwie. O dzieciństwie, za którym wielu, czy to skrycie, czy zupełnie jawnie, tęskni. W „Później” King w pewnym sensie żywi się tą tęsknotą. Tym (pod)świadomym pragnieniem, by wrócić choćby tylko na chwilę do najbardziej magicznego okresu w życiu - nie każdego – człowieka. Przy tej okazji opowie nam też King o zmarłych. Zobaczymy, co oni mają do powiedzenia i jak mocno mogą zamieszać w życiu małego, a potem już większego chłopca. Nie jest to szczyt możliwości tego niezwykle zasłużonego amerykańskiego pisarza, ale też nie nazwałabym tego drastycznym spadkiem formy. Radzę jednak nie spodziewać się rasowego horroru, wielkiego powrotu „strasznego Kinga”. To jeszcze nie teraz. Później?

poniedziałek, 22 marca 2021

Helen Phillips „Wizyta”

 

Molly i David są szczęśliwym małżeństwem z dwójką dzieci, czteroletnią Vivian i młodszym Benem, którzy pochłaniają prawie cały ich czas. Teraz, kiedy David wyjechał na parę dni w sprawach zawodowych, Molly musi sobie radzić z większą niż dotychczas liczbą obowiązków. Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze, że w jej domu pojawia się zamaskowany intruz. Człowiek z łbem jelenia, który może stanowić jedynie wytwór jej przemęczonego, zestresowanego umysłu. Albo może być realnym zagrożeniem dla niej i jej nieświadomych niebezpieczeństwa dzieci. Nieznajomy czegoś od niej chce. I choć Molly nie ma żadnej gwarancji, że jeśli zastosuje się do jego wskazówek, intruz nie skrzywdzi jej i jej dzieci, pozwala mu sobą pokierować. Bo gdyby postąpiła inaczej to groźba tego tajemniczego osobnika mogłaby się ziścić. Molly mogłaby już do końca życia żałować, że go nie posłuchała.

Nagradzana amerykańska pisarka, prowadząca warsztaty z twórczego pisania w Brooklyn College, absolwentka Yale University, żona artysty Adama Douglasa Thompsona i matka dwójki dzieci, Helen Phillips, na rynku literackim istnieje od 2011 roku, kiedy to ukazał się jej zbiór opowiadań zatytułowany „And Yet Were Happy”, który został wyróżniony przez jury The Story Prize. Jej pierwsza powieść dla starszych czytelników, „The Beautiful Bureaucrat” (pol. „Kancelaria”) swoją światową premierę miała w roku 2015. Ale największy rozgłos przyniósł jej pierwotnie wydany w 2019 roku thriller psychologiczny pt. „The Need” (pol. „Wizyta”). Niekonwencjonalna powieść o macierzyństwie, której publikacja była sporym wyzwaniem dla autorki. Bo to najbardziej osobiste z dotychczasowych dzieł Helen Phillips, choć zasadniczo nie jest to utwór autobiograficzny. Tak czy inaczej autorka była świadoma niebezpieczeństwa, jakie się z tym wiąże. Odważyła się na ten krok przede wszystkim dlatego, że na niej samej największe wrażenie zawsze wywierały głównie dzieła, w których autorzy pokazali się od nieustraszonej strony.

Helen Phillips zdaje sobie sprawę, że na początku „Wizyta” upodabnia się do hollywoodzkiego filmu - thrillera czy nawet horroru z nurtu home invasion - ale nie to było źródłom jej inspiracji. Pomysł zrodziło samo życie. Pewnej nocy, gdy jej męża nie było w domu, a ona zupełnie naga karmiła piersią swoją córeczkę, zaalarmował ją jakiś dźwięk. Szybko domyśliła się, że to wiatr, ale jej umysł opanowały myśli w rodzaju: Co bym zrobiła, gdyby do domu wszedł teraz jakiś intruz? Jak miałabym ochronić swoje dziecko? Główną bohaterkę „Wizyty” poznajemy mniej więcej w takim właśnie momencie. Jest wieczór, a ona ukrywa się we własnym domu wraz ze swoimi dziećmi: rozgadaną córeczką Vivian, która niedługo skończy cztery lata i niemającym jeszcze dwóch lat, wesoło gaworzącym synkiem Benem. Trudno stwierdzić, czy to tylko zabawa z dziećmi, ale nawet jeśli od tego się zaczęło, to teraz przez głowę Molly przemykają straszne myśli. Wygląda na to, że kobieta jest przekonana, iż dom nawiedził jakiś nieproszony gość. Ktoś jest w środku. Ktoś lub coś zagraża jej i jej dzieciom. Maluchy nie zdają sobie sprawy z zagrożenia. Nie wiedzą, że w cieniu czai się upiór. Czy to człowiek, czy jakaś zjawa, która chce ich skrzywdzić? A może to tylko wybujała wyobraźnia Molly? Może to efekt przemęczenia połączonego ze stresem. A może coś jeszcze gorszego. Objaw choroby psychicznej? Jakkolwiek by nie było, kobieta stara się stłumić te straszne przeczucia. Uciszyć myśli o intruzie. Jak gdyby nigdy nic wraca więc do cowieczornych obowiązków. Kończy tę niepokojącą zabawę i kiedy już wydaje się, że nic złego się nie wydarzy, Molly kątem oka zauważa coś, co na powrót przywołuje najczystszy lęk. Lęk, który poznać może jedynie kochający rodzic. Obezwładniający strach o swoje potomstwo. Strach wypierający wszystko inne. Strach, który natychmiast uruchamia instynkt silniejszy od wszystkich innych. Chronić dzieci. Za wszelką cenę, choćby nawet miało to oznaczać wystawienie się na skrajne niebezpieczeństwo. Nawet jeśli trzeba będzie „złożyć w ofierze” siebie, Molly się nie zawaha. Bo cenniejsze od własnego życia, jest dla niej życie jej dzieci. Bo przede wszystkim jest matką. Nie żoną , nie kobietą sukcesu, zajmującą się paleobotaniką, tylko matką. Nie brzmi po myśli feministycznej? Można to tak odebrać, ale... Zastanówmy się. Pomyślmy, czy Helen Phillips definiując Molly przede wszystkim jako matkę, naprawdę deprecjonuje płeć żeńską? Czy to jakoś uwłacza dzietnej kobiecie? Myślę, że wraz z rozwojem fabuły nawet najbardziej wątpiący w ten pozornie niefeministyczny przekaz czytelnik, będzie coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że to jednak pozycja na wskroś feministyczna. Rzecz o kobietach, ale nie tylko dla kobiet. Helen Phillips zdradziła, że zdarzyło jej się już przyjmować podziękowanie od mężczyzny, któremu „Wizyta” pozwoliła niejako na własnej skórze odczuć to, co swego czasu przeżyła jego partnerka. Lepiej zrozumieć kobietę. Zrozumieć matkę. Takich uświadomionych zapewne jest więcej. I założę się, że nie tylko w męskiej grupie czytelniczej. Nie wiem, czy istnieje inna powieść, w której tyle miejsca poświęcono laktacji. Karmieniu piersią, sposobom pozbywaniu się nadmiaru mleka i niekontrolowanym, w niektórych sytuacjach dość krępującym, wyciekom z sutków. Chodzeniu w wiecznie poplamionych biustonoszach i podkoszulkach. Ja w każdym razie takich nie znam. Za to nie po raz pierwszy obracałam się w tak osobliwych klimatach. Zdarzało mi się już obcować z równie, a nawet jeszcze bardziej osobliwymi historiami. Ale w kontekście macierzyństwa? Nie, takich eksperymentów sobie nie przypominam. Tak surrealistycznego i realistycznego zarazem ujęcia trudnego, ale i rozkosznego, ekstatycznego macierzyństwa. Tego błogostanu, w którym zapewne trwa niejedna kobieta, która doczekała się cudownego potomstwa. W „Wizycie” Helen Phillips przedstawia to tak, że ma się wrażenie, jakby macierzyństwo na tym wczesnym etapie, na jakim jest jej bohaterka, trwało gdzieś poza czasem i przestrzenią. Jakby w oderwaniu do twardej rzeczywistości, z którą jednocześnie się stapia. Wiem jak to brzmi, ale nie potrafię w bardziej zrozumiały sposób opisać tego stanu, w jaki wprawiła mnie Helen Phillips swoją „Wizytą”. Thrillerem psychologicznym, który z biegiem lektury coraz mniej przypomina klasyczny dreszczowiec, a coraz bardziej... coś, na co prawdopodobnie nikt nie będzie przygotowany. Nie po takim wstępie.

Zawsze uważała, że jest coś podstępnego w tym, jak rodzice kładą dzieci do snu w miękkich piżamkach, jak dają im mleko, czytają bajeczki, przynoszą ich pluszaki, mówią, że wszystko jest w porządku, że nie ma się czego bać, jakby sen nie był jedną szesnastą śmierci. Gdy dzieci opierają się zaśnięciu, długim samotnym godzinom w ciemności, wyczuwając intuicyjnie, że to przymiarka do śmierci, szepczą do nich, masują im plecy, udają, że nigdy nie umrą.”

Wiemy, jak musi rozwinąć się opowieść o zamaskowanej postaci wdzierającej się z nagła do czyjegoś domu. A raczej tylko wydaje nam się, że wiemy. Jesteśmy gotowi na zaciekłą walkę z tajemniczym agresorem. Walkę, w której główną stawką jest życie dwójki małych dzieci. A zawalczy o nie ich matka. W pojedynkę. Tylko Molly stoi na drodze człowieka, lub nie-człowieka, w czerni, który ukrywa swoje oblicze pod maską wyobrażającą głowę jelenia. Jeśli ona zawiedzie, jej dzieci spotka śmierć. Umrą jeszcze tego samego wieczora, może nawet w niewyobrażalnych męczarniach. Tego feralnego wieczora, kiedy to jej niejasne lęki przybrały realny kształt. Spotkały się w tej ludzkiej sylwetce, którą otacza jakaś nierzeczywista aura. Patrząc na tego jeleniopodobnego milczącego człeka nie można oprzeć się irracjonalnemu wrażeniu, że jest i nie jest. Widzimy intruza, ale jego tutaj nie ma. On nie ma prawa tu być, ale jednak jest. Nie ma prawa istnieć w tym świecie, w tej dobrzej znanej nam rzeczywistości – naszej rzeczywistości – ale trudno powiedzieć dlaczego. Jak to poczujecie, to nie będziecie zadawać tego pytania. Wystarczy jedno spojrzenie, byście nabrali pewności, że to nie jest zwyczajna (w ramach konwencji home invasion) sytuacja. To coś z pogranicza jawy i koszmarnego snu. Coś zrodzonego w chorym umyśle? Tak, to jest to! Molly ma halucynacje. To stąd to poczucie nierealności. Mamy już więc punkt zaczepienia, znajdujemy stabilne podłoże w tym wcześniej niemożliwie rozchwianym świecie przedstawionym, ale do komfortu nam jeszcze daleko. Bo w ślad za konkluzją, że Molly widzi rzeczy, których nie ma, przychodzi pewnie niesprawiedliwe, mocno krzywdzące, ale też naturalne w kontakcie z tego rodzaju opowieściami, przekonanie, że Molly zagraża nie tylko sobie, ale i również swoim ukochanym dzieciom. A właściwie to jakiego rodzaju opowieściami? O co konkretnie tutaj chodzi? Bo chyba nie jest to opowieść o zamaskowanym człowieku terroryzującym pewną rodzinę i raczej nie będzie to kolejna historia o jednostce powoli, acz nieuchronnie tracącej zmysły. Chyba. Tak jak chyba nie jest to opowieść o Jamie. Wykopaliskach archeologicznych, w których czynny udział bierze czołowa bohaterka (antybohaterka?) omawianej książki. O zastanawiających znaleziskach, wśród których znalazło się też takie, które wzbudziło gniew wielu. Takie, przez które uwaga niektórych radykalnych środowisk skupiła się na Molly i jej kolegach z pracy. Czy groźby ze strony fanatyków religijnych zostaną wprowadzone w życie? A może już zostały? Czyżby ten intruz, który wyszedł z ukrycia już w pierwszej partii „Wizyty”... Tak, to musi się jakoś łączyć. Ale jakoś inaczej. Nie tak jak można się spodziewać czytając tylko te moje słowa. Dość szybko bowiem dopełnia się najbardziej zdumiewające odkrycie w życiu Molly. A już wydawało się, że czas dziwów bezpowrotnie przeminął, że znaleźliśmy już odpowiednie oparcie w rzeczywistości. Phillips dmuchnęła i rozsypał się ten domek z kart. Cały świat zwalił nam się na głowę i teraz to już na pewno wiemy, że nic nie wiemy. Więcej nie zdradzę. Kolejne warstwy tej magicznej cebuli najlepiej odkrywać podróżując przez tę publikację. Doprawdy niezwykłą, doprawdy dręcząco, uwierająco niekonwencjonalną. Phillips wszak bezpardonowo, bezlitośnie pogrywa sobie z naszymi oczekiwaniami, wyobrażeniami uwarunkowanymi doświadczeniami z innymi gatunkowymi plonami tak na polu literackim, jak filmowym. W sumie tyczy się to więcej niż jednego-dwóch gatunków. Trochę mi wprawdzie zajęło przekonanie się do uporczywego szczędzenia słów w „Wizycie”. Obsesyjny minimalizm, tak to w myślach nazywałam. Krótko, krótko, krótko, za mało szczegółów... nie, chwileczkę, zobacz głupia, ile w tym treści. Zobacz, jaka diabelna precyzja. Jaka celowość. Każdy wyraz, każdy znak interpunkcyjny wydaje się być tak samo mocno przemyślany, tak starannie wybierany, jak składniki składające się na tę raz po raz zaskakującą opowieść. I uparcie dezorientującą (zagubienie w przynajmniej na pozór groźnym świecie, w którym usilnie szukamy jakiegoś punktu stabilniejszego podparcia), płynną, wciąż opierającą się krystalizacji, również w odniesieniu do źródła śmiertelnego niebezpieczeństwa, jeśli takowe w ogóle istnieje, dającą do myślenia, trzymającą w napięciu, ale i wzruszającą. Zakończenie nie mogło być inne. To musiało się tak skończyć. Ale jednak, czym zaskoczyłam samą siebie, miałam cichą nadzieję...

Wizyta” Helen Phillips prawdopodobnie będzie jedną z najdziwniejszych rzeczy, jakie w życiu przeczytacie. Dla niektórych może nawet być to „największy dziwoląg” z dotychczas przeczytanych powieści. Zapnijcie pasy, bo czeka Was wyprawa do świata nie-do-wiary. Do Strefy Mroku. Patrzycie na wiecznie zaganianą, wiecznie zmęczoną matkę dokazujących, ciekawskich i przeuroczych maluchów, która ma poważne powody do obaw. Obaw o bezpieczeństwo tego, co dla niej najdroższe. Patrzycie na kobietę, która co prawda ma w sobie ogromną wolę walki, ale czy jej nie straci? „Wizyta” to szczera opowieść o macierzyństwie, głęboki i poruszający thriller psychologiczny, w którym świat realny coraz bardziej zdecydowanie przenika się ze światem niby marzeń sennych. Robi się coraz bardziej surrealistycznie, aż w końcu... W końcu przeżyjecie tę oszałamiającą Wizytę. Może jeszcze nie jesteście co do tego przekonani, ale prędzej czy później pewnie po tę lekturę sięgniecie. Ciekawość Was przywiedzie. Zobaczycie.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


sobota, 20 marca 2021

Kate Simants „W zamknięciu”

 

Londyn, rok 2011. Dziewiętnastoletnia Eleanor 'Ellie' Power cierpi na dysocjacyjne zaburzenie tożsamości. Jej alter ego, agresywna Siggy, ujawnia się gdy dominująca osobowość zapada w sen, więc matka Ellie, Christine, każdej nocy zamyka ją w pokoju. Robi też wszystko, co w jej mocy, by nikt nie odkrył ich mrocznej tajemnicy. Teraz pojawia się kolejna. Wiele wskazuje bowiem na to, że to Siggy odpowiada za nagłe zniknięcie chłopaka Ellie, Matthew Corshama. Śledztwo w tej sprawie prowadzi sierżant Ben Kwon Mae z Wydziału Poszukiwań i Identyfikacji Osób, a partneruje mu posterunkowa Catherine 'Kit' Ziegler. Mężczyzna po raz pierwszy zetknął się z Powerami przed paroma laty, kiedy to pracował nad swoją najbardziej pamiętną sprawą. I bynajmniej nie pozostał w przyjacielskich stosunkach z tymi dwiema wiecznie ukrywającymi się kobietami.

W zamknięciu” (oryg. „Lock Me In”) to debiutancka powieść byłej brytyjskiej dziennikarki śledczej Channel 4 i BBC, Kate Simants, która szesnaście lat mieszkała na łodzi. Obecnie wraz z rodziną mieszka w Bristolu. Pierwotnie wydany w 2019 roku thriller psychologiczny „W zamknięciu” zrodził się między innymi z zainteresowania autorki różnego rodzaju chorobami psychicznymi i tożsamością jako taką oraz ich postrzeganiem w społeczeństwie. Simants wyznała, że zawsze chciała być częścią ruchu, który „oswajałby” społeczność z przypadłościami psychicznymi – przekonywał, że osoby nimi dotknięte są też zupełnie normalni, tak naprawdę niczym nie różnią się od nas. Mają takie same potrzeby, podobne marzenia, troski, problemy dnia codziennego, które w związku z ich chorobą nierzadko są dla nich dużo bardziej uciążliwe, dużo trudniej im je przezwyciężyć niż ludziom zdrowym. Powieść „W zamknięciu” została finalistką CWA Debut Dagger Award. W 2020 roku swoją światową premierę miała natomiast druga książka Kate Simants, „A Ruined Girl”, którą jeszcze przed wydaniem uhonorowano The Bath Novel Award.

Kate Simants swoją pierwszą powieść oparła na wielokrotnie już wykorzystywanym, tak w literaturze, jak w kinie, motywie rozszczepienia osobowości. Trudno jednak zarzucić jej bezrefleksyjne powielanie pomysłów innych – autorka „W zamknięciu” zdecydowanie miała swój własny pomysł na przedstawienie historii kogoś, kto od wielu lat zmaga się ze wspomnianą dolegliwością. Pomysł z gruntu prosty, ale dość mocno alarmistyczny. Bo trzymanie własnej córki pod kluczem mimo wszystko może rodzić poważne wątpliwości. Mimo przekonania - tak naprawdę ich obu - że to najlepszy sposób na zapewnienie ochrony nie tylko im samym, ale również innym, czy to zupełnie przypadkowym osobom, czy ludziom z ich najbliższego otoczenia. Eleanor 'Ellie' Power ma już dziewiętnaście lat, ale nadal jest całkowicie zależna od matki. Niegdyś znanej reporterki wojennej, Christine Power, która poświęciła dosłownie wszystko dla swojego jedynego dziecka. Zrezygnowała z kariery, a i można powiedzieć, że z czasem wyrzekła się swojej tożsamości. Życie tych dwóch, wyjątkowo mocno ze sobą związanych kobiet, polega na ciągłym uciekaniu. Ellie nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek gdzieś osiadły na dłużej. W jej życiu nigdy nie było, tak potrzebnej chyba każdemu człowiekowi, stabilizacji. Nauczyła się nie przywiązywać do miejsc zamieszkania, bo zawsze wiedziała, że to sytuacja przejściowa, że prędzej czy później, naprędce spakują swój skromny dobytek, tj. jedynie niezbędne rzeczy, i ruszą na poszukiwanie nowej chwilowej przystani. Takie życie wybrała dla nich Christine. A autorka daje nam do zrozumienia, że to najlepsza opcja, jaką miała ta dwójka, że lepsza droga nie istniała. W każdym razie nie po tragedii, do jakiej doszło w 2006 roku. Tragedii, która znacznie skomplikowała ich i tak już ciężki żywot. Szczegóły tego katastrofalnego wydarzenia poznamy w międzyczasie – ze wspomnień niektórych postaci. Zapoznamy się też z transkrypcjami nagrań z sesji terapeutycznych, potajemnych spotkań Ellie z rozchwytywanym wówczas psychoterapeutą, do jakich dochodziło w tamtym pamiętnym okresie. Pamiętnym również dla policjanta Bena Kwona Mae, obecnie (czyli w roku 2011, w którym toczy się główna akcja książki) w stopniu sierżanta, pracującego w londyńskim Wydziale Poszukiwań i Identyfikacji Osób. Teraz już w duecie z posterunkową Catherine 'Kit' Ziegler, stażystką śledczą, którą Mae ma wyszkolić. Rozdziały, w centrum których stoi sierżant Mae spisano w trzeciej osobie, ale mamy też rozdziały podane w pierwszej osobie, z perspektywy, trzeba powiedzieć, niezbyt bystrej Ellie Power. Tak, niektóre posunięcia tej dziewiętnastoletniej, mocno doświadczonej kobiety, mogą być odebrane jako „wypadki przy pracy”, potknięcia samej autorki. Tak zwane szkolne błędy początkującej, dopiero uczącej się, jak Simants sama przyznaje, niełatwej sztuki powieściopisarstwa. Jednakże nie można zapominać w jakich warunkach wzrastała ta mocno pokrzywdzona, wciąż bardzo młoda osoba. Ellie nie miała okazji działać na własną rękę. No może poza jednym razem, nigdy wcześniej nie wzięła spraw w swoje ręce, nie decydowała w pełni o sobie. Osobą decyzyjną zawsze była jej matka. Jedyna stała w życiu Ellie. Kotwica, której uporczywie się trzymała. Zniknięcie ukochanego, Matta Corshama, zachęca tę młodą kobietę do zdobycia się wreszcie na większą niezależność. Porzucenia twardej skorupy, którą stworzyła dla niej niezwykle troskliwa (chorobliwie nadopiekuńcza, czy raczej przewidująca, zapobiegliwa kochająca matka, której Ellie dla swojego dobra powinna nadal pozwalać kierować swoim życiem?). Koniec końców można więc „rozgrzeszyć” nielogiczne, nieprzemyślne, naiwne posunięcia Ellie Power. Albo inaczej: nie spoglądać niedowierzającym okiem na tę ponad wszelką wątpliwość nieobytą w świecie, dopiero wchodzącą w dorosłość, uczącą się zupełnie nowego dla niej, ale zasadniczo normalniejszego życia, pozytywną postać, w ciele której mieszka też czarny charakter. Druga tożsamość o imieniu Siggy.

Nie dopuszczaj tego […] do siebie. Musisz sobie po prostu powiedzieć, że to nie tak, że ludzie są tacy. Jeśli to do siebie dopuścisz, to już nigdy nie wyjdzie.”

Najbardziej problematyczny dla mnie był sposób podania tej, bądź co bądź, całkiem pomysłowej i, jak się okazało, dość złożonej, wielowątkowej opowieści. Tłumaczenie, jak przypuszczam, też mogło być lepsze, ale już w gestii autorki leżało rozbudowanie fragmentów opisowych. Tego najbardziej mi w debiutanckiej powieści Kate Simants brakowało. Bardziej pogłębionych opisów przede wszystkim postaci, ale i miejsca, do których ta początkująca autorka nas w omawianej powieści zabiera też przydałoby się wzbogacić o szczegóły. Zbyt ogólnie się to wszystko prezentuje. Nie tak plastycznie, jak bym sobie życzyła. Nie tak, żebym mogła całkowicie pogrążyć się w lekturze. Zatopić się w niej, a więc i z całą mocą odczuwać każdą emocję, jaką autorka „W zamknięciu” starała się rozbudzić. Przyznaję, że zdarzało mi uronić łezkę czy dwie, że autentycznie wzruszyły mnie niektóre potworności wrzucone w tę dość skomplikowaną intrygę. Ale całą resztę przyjmowałam, nie tyle beznamiętnie, ile niezbyt intensywnie. Przez jakiś czas napięcie zamiast rosnąć raczej opadało. Kate Simants zaczyna w stylu Alfreda Hitchcocka, czyli od „trzęsienia ziemi”, ale potem wytraca ten pęd. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że Simants stępiła ten pazur, który pokazała już na początku. Wyszła od obiecującego, doprawdy chwytliwego wątku, rodzącego naprawdę mroczne, całkiem niepokojące podejrzenia względem przynajmniej dwóch osób zaludniających tę powieść. Ale kiedy sprawą zajęła się policja akcja może i nabrała większego dynamizmu, ale tego rodzaju, który zamiast potęgować napięcie, przez większość czasu je osłabia. Trwałam w takim trochę zawieszeniu, choć trzeba zaznaczyć, że w tej nieszczęsnej środkowej partii zdarzały się chwile, które wybijały mnie z tego niewygodnego stanu, który co prawda marazmem jeszcze nie był, ale niebezpiecznie przechylał się w tę stronę. Po autorce z takim dziennikarskim doświadczeniem spodziewałabym się staranniejszego, wnikliwszego podejścia do warstwy kryminalnej. Policyjne śledztwo w sprawie zaginięcia Matthew Corshama, chłopaka Ellie Power, czyli płaszczyzna reprezentowana przez Bena Kwona Mae, to taka trochę przebieżka po ogólnikach. W sumie standard. Para niezbyt błyskotliwych, niezbyt domyślnych śledczych na tropie mrocznych tajemnic, których korzenie najprawdopodobniej sięgają kilku lat wstecz. Na dobrą sprawę z większym zainteresowaniem przyglądałam się ich sprawom prywatnym. Na temat Catherine 'Kit' Ziegler autorka niestety nie ujawnia tyle, co na temat sierżanta Mae. Niestety, bo ta przebojowa, wygadana, bezpośrednia kobieta, gdyby tylko poświęcić jej więcej uwagi, pewnie bez widocznego trudu zorganizowałaby dla nas dodatkowe atrakcje. Simants moim zdaniem nie wykorzystała całego potencjału drzemiącego w tej postaci, ale i tak uważam, że ta Kit błyszczy najjaśniej. Jaśniej nawet od Ellie Power, bohaterki, której szczerze współczułam, z którą właściwie od początku sympatyzowałam, którą wytrwale dopingowałam w jej małych-wielkich poszukiwaniach nie tylko chłopaka, który wniósł radość w jej bardzo smutne życie. Przy okazji i innych prawd, które równie dobrze mogą poprawić, co pogorszyć jej byt. Prawda czasami oczyszcza, ale może też niszczyć. Jak zadziała na Ellie? I co to za prawda? Powiem tylko, że składa się z kilku elementów – dość złożona sprawa, której w całości nie udało mi się przedwcześnie złożyć. Co nieco właściwie od początku było dla mnie oczywiste - już na wstępie wybrałam właściwą perspektywę i podejrzewam, że niejeden odbiorca też niezachwianie będzie patrzył na tę historię od tej strony – ale niespodziewane uderzenia, dość mocne ciosy prosto w szczękę, też zostały wyprowadzone. Całkiem przygnębiający, nawet trochę wstrząsający obrazek Simants summa summarum wykreśliła. Jeśli chodzi o wiarygodność, w paru pomniejszych punktach, to można polemizować - różne dziwy na świecie się zdarzają, więc... - ale nawet biorąc to pod uwagę, chyba każdy przyzna, że choćby tylko dla samej tej końcówki warto było zapoznać się z tą propozycją. Jestem jednak pewna, że miłośnicy powieściowych thrillerów psychologicznych bez trudu odnajdą w tej powieści więcej plusów. Mam tutaj też na myśli osoby preferujące bardziej rozbudowane opisy i wolniejszy rozwój akcji - choć, gwoli sprawiedliwości, fabuła „W zamknięciu” nie jest jakoś nadzwyczaj zawrotna, na rynku literackim można znaleźć jeszcze szybsze opowieść z tej gatunkowej półki - tyle że ich satysfakcja z tej przygody prawdopodobnie (nie czytaj: na pewno) będzie mniejsza.

Matka i córka. Jasna i ciemna strona człowieka. Tajemnice z przeszłości i potworne podejrzenia w teraźniejszości. Policyjne śledztwo w sprawie zaginięcia młodego mężczyzny. Rodzicielskie rozterki, zaniedbania, ale i gotowość do wszelkich poświęceń. Nawet wkroczenia na zbrodniczą ścieżkę? To już sami musicie sprawdzić. W tej oto debiutanckiej powieści. Dobrze przyjętej powieści brytyjskiej autorki Kate Simants. Thrillerze psychologicznym w Polsce wydanym pod tytułem „W zamknięciu”, któremu moim zdaniem do ideału jeszcze daleko, ale też nie żałuję, że zdecydowałam się na tę lekturę. I przypuszczam, że mimo wszystko, skuszę się na kolejny utwór tej pani, gdy tylko pojawi się na polskim rynku. Mimo że niniejszy w nieznośnie silnym napięciu mnie nie trzymał.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

czwartek, 18 marca 2021

„Head Count” (2018)

 

Student Evan odwiedza swojego starszego brata Peytona mieszkającego na pustyni. Wędrując po okolicy napotykają grupę zaprzyjaźnionych młodych ludzi, którzy zapraszają ich do swojego towarzystwa. Evan ochoczo korzysta z propozycji, ale Peyton woli trzymać się na uboczu. Kiedy dzień zaczyna dobiegać końca bracia się rozdzielają: Peyton wraca do swojej przyczepy kempingowej, a Evan postanawia spędzić najbliższą noc ze swoimi nowymi znajomymi w domku wypoczynkowym, który wynajęli na weekend. Najbardziej zależy mu na towarzystwie dziewczyny imieniem Zoe, która też nie kryje zainteresowania jego osobą. Już krótko po dotarciu na miejsce, chłopak zauważa coś, co napawa go niepokojem. Z biegiem czasu jego uwagę przykuwa więcej alarmujących sygnałów.

Pracując nad „Krampusem: Duchem Świąt” Elle Callahan od reżysera tego przedsięwzięcia, Michaela Dougherty'ego, niejako zaraziła się pasją tworzenia horrorów. Lekcje, jakie odebrała na planie tego filmu, bardzo przydały jej się na planie jej pierwszego pełnometrażowego obrazu, którego scenariusz napisała sama. Amerykański horror o zjawiskach nadprzyrodzonych zatytułowany „Head Count” łączy w sobie miłość Callahan do mitologii, folkloru i... Parku Narodowego Joshua Tree. Duży wpływ na tę historia miały jej rodzinne strony – klimat, tradycja Nowej Anglii - co nieco zaczerpnęła też z internetu, ale przede wszystkim inspirowała ją mitologia między innymi indiańska. Zrealizowany niewielkim kosztem obraz wpisujący się w tak zwaną nową falę kina grozy, swoją premierę miał we wrześniu 2018 roku na LA Film Festival, a szerszej publiczności został zaprezentowany w 2019 roku: wybrane amerykańskie kina i platformy streamingowe.

Head Count” debiutującej w długim metrażu Elle Callahan podzielił widzów na dwa dość skrajne obozy. Można co prawda też znaleźć wypośrodkowane opinie, ale łatwiej natrafić na wyrazy czystego zachwytu oraz srogiego rozczarowania. Szczerze mówiąc, zdziwiłabym się, gdyby było inaczej. Co by nie mówić nie żyjemy w epoce, w której, praktycznie we wszystkich sferach życia, szczególnie ceni się subtelności. Z drugiej strony w kinie grozy już od paru dobrych lat obserwujemy proces rozkwitania tego właśnie trendu. Obok dosadnych, dynamicznych, naszpikowanych wymyślnymi efektami specjalnymi, horrorów, pojawiają się pozycje bardziej skoncentrowane na fabule i towarzyszącej jej atmosferze, na powolnym, cierpliwym budowaniu niewygodnych (a więc jak najbardziej pożądanych od tego rodzaju kina) emocji. Elle Callahan miała coś, czego nie ma wielu, jeśli nie większość, współczesnych filmowców. Miała ciekawy pomysł na swoje reżyserskie wejście do świata horroru. Tutaj horroru nadnaturalnego. „Head Count” celuje w tajemniczości z rodzaju tych, które ja nazywam nagłym przeniesieniem do Strefy Mroku. Rzeczywiści, w której dosłownie wszystko może się wydarzyć. Obcując z takimi filmami czuję się (w każdym razie powinnam się tak czuć, bo faktem jest, że nie wszystkie podejścia do tej specyfiki uznaję za udane), jakbym wraz z ich bohaterami ni z tego, ni z owego wskoczyła do innego, mroczniejszego wymiaru. Tylko na pierwszy rzut oka, na pozór przypominającego ten, w którym wszyscy egzystujemy. Reżyserka i scenarzystka „Head Count” chciałaby, żeby jej debiutancki film był oglądany dwukrotnie. Bo dopiero przy drugim razie mamy szansę znaleźć wszystkie, używając słów samej Callahan, wielkanocne jajka, pochowane w tym osobliwym świecie przedstawionym. Pochowane na widoku... Najciemniej jest pod latarnią – to powiedzonko, uważam, najlepiej podsumowuje „Head Count”. Film porównywany do jednego z najgłośniejszych horrorów Johna Carpentera, tj. część widzów dopatrzyła się pewnych podobieństw, potencjalnych zapożyczeń od Carpentera, ale autorka tej historii wskazuje bardziej na niektóre mity, legendy. UWAGA SPOILER Jej potwór, Hisji, powstał w jej wyobraźni z połączenia Wendigo, zmiennokształtnych i magii, mistycyzmu zapamiętanego z jej rodzinnej Nowej Anglii KONIEC SPOILERA. Callahan, co może nasunąć na myśl choćby „Midsommar: W biały dzień” Ariego Astera, postanowiła nieco sobie rzecz utrudnić. Uznała, że straszenie nocą jest zbyt oczywiste. Z dzieciństwa zapamiętała, że najbardziej przerażały ją te momenty w horrorach, które kręcono w nocy, ale już od jakiegoś czasu fascynuje ją sztuka straszenia w pełnym świetle dziennym. W „Head Count” naturalne światło obejmuje ogromną przestrzeń; teren, który w oczach widza będzie uchodził za bezkresny. Gdzie spojrzeć tylko piach, kamienie, skaliste wzniesienia i gdzieniegdzie odrobina roślinności. Jesteśmy na pustyni - konkretnie w Parku Narodowym Joshua Tree - której końca nie widać. Od początku towarzyszymy studentowi imieniem Evan (przekonujący występ Isaaca Jaya, czego niestety nie mogę powiedzieć o całej obsadzie, ale moim zdaniem większość aktorów dobrze się spisała), który przybył w te strony celem spędzenia weekendu z rzadko widywanym starszym bratem Peytonem. Ale potem następuje zmiana planów – Evan wybiera towarzystwo nowo poznanych młodych ludzi, weekendowych najemców domku na pustyni, w pobliżu którego nie ma innych nieruchomości. Poza pustą szopą stojącą na tej samej posesji. W każdym razie, oprócz tych w sumie dziesięciorga młodych ludzi, nie ma tutaj nikogo. Chociaż... Niedługo po przybyciu do tego odizolowanego miejsca Evan zauważa intruza. A przynajmniej wydaje mu się, że ktoś przyczaił się w pobliżu. Ktoś nieproszony, jakiś obcy człowiek zachowujący się dość podejrzanie (stoi i patrzy). Chłopak, którego sympatii Evanowi nie udało się zyskać, chłopak, który nawet nie stara się ukryć swojej niechęci do głównego bohatera filmu, ma jednak inną teorię. Trudno powiedzieć, czy faktycznie w to wierzy, czy mówi tak tylko po to, by przygadać Evanowi, ale cichy obserwator, jakim jest widz, przypuszczalnie weźmie tę możliwość pod rozwagę. Możliwość, że na zewnątrz czai się osoba bliska Evanowi. Osoba, która miała prawo poczuć się odrzucona. Osoba, którą bez wątpienia nasz protagonista mocno zranił wybierając towarzystwo tak naprawdę zupełnie obcych ludzi...

Head Count” to film o wyborach, których po czasie często się żałuje. Wyborach pomiędzy rodziną i znajomymi. Powiedzmy stawianiu rówieśników ponad osobami, z którymi jesteśmy spokrewnieni, a którzy wyraźnie łakną naszego towarzystwa. O stawianiu nowo poznanej dziewczyny ponad dość długo niewidzianym rodzeństwem. Przekonanie, że Evan dokonał niewłaściwego wyboru pojawia się właściwie natychmiast. W każdym razie ja nie miałam najmniejszych wątpliwości, że chłopak gorzko pożałuje tego, jak by nie patrzeć, trochę ryzykownego posunięcia. Bo w końcu nie zna tych ludzi, z którymi postanawia spędzić najbliższą noc. Wprawdzie nic nie wskazuje na to, żeby knuli coś niedobrego, ale horror (i życie) uczy, że pod maskami niegroźnej, niewinnej wręcz powierzchowności czasami kryją się istne bestie. Czyżby więc pierwszoplanowa postać „Head Count” przypadkiem „wlazła w gniazdo żmij”? Czy można być pewnym, że wcześniej czy później nowo poznani ludzie przypuszczą atak na nieostrożnego studenta? Nie. Tak naprawdę to niczego nie można być pewnym. Nawet tego jeszcze mocniej uwypuklonego elementu, głośnego sygnału alarmowego uruchomionego w następnym „akcie”, już w obrębie tymczasowej przystani dziewięciorga zaprzyjaźnionych młodych ludzi, którzy „przygarniają” dopiero co poznanego Evana. Mowa o spodziewanym skręcie w stronę typowego home invasion. Bo jeśli nawet z takowym mamy do czynienia, to podejście Elle Callahan pospolitością nie grzeszy. Nie nazwałabym może tego jakąś wielką innowacją w filmowym horrorze, ale też nie powiedziałabym, że „Head Count” jest obrazem pozbawionym świeżości. Ogólna koncepcja, motyw, na którym Callahan zbudowała swoją opowieść, w ogólnym zarysie długoletnim fanom szeroko pojętego horroru przypuszczalnie jest już znany, ale gdy spojrzeć na całość? Wziąć pod uwagę wszystkie szczegóły, i te łatwo rzucające się w oczy, i te przewijające się w tle, pozostające bardziej w cieniu, na dalszym planie – taki wysiłek może zaprocentować całkiem zaskakującymi odkryciami. W takiej konfiguracji rzecz raczej niespotykana. Ale już rozbijając to na części, rozkładając na czynniki pierwsze można zauważyć, że Elle Callahan zrobiła coś na kształt nowej budowli z paru już istniejących. Chcę przez to powiedzieć, że świadomie, czy nie, powyciągała cegiełki z różnych konwencji, które następnie dopasowała do swojego pomysłu wyjściowego. UWAGA SPOILER To znaczy potwora, którego wolałabym nie zobaczyć. Filmowcy wykorzystali specjalnie skonstruowaną do tego filmu marionetkę, którą poddali obróbce komputerowej. Dodali cyfrowe, nieprzekonujące mnie efekty, ale nie o to chodzi. Rzecz w tym, że „Head Count” aż prosił mi się o niejednoznaczne, otwarte na różne interpretacje, niedopowiedziane zakończenie KONIEC SPOILERA. Tak tajemnicze, jak cała reszta tego bardzo klimatycznego i diablo wciągającego horroru o rzeczach nader osobliwych. Powiem wprost: w zestawieniu z pozostałymi jego partiami, końcówka filmu wypada wyjątkowo banalnie. Nie wiem, co Callahan podkusiło, żeby pokazać... no to, co na deser pokazała. Ale wszystko co dzieło się przedtem, cała ta oszczędna w środkach, kameralna opowieść z dreszczykiem całkowicie mną zawładnęła. Przepiękna, pomysłowa, efektywna praca kamer – te wędrówki po pustyni – i naprawdę dopasowana, współgrająca z obrazem skuteczna w swojej subtelności ścieżka dźwiękowa. Prawdę mówiąc byłam martwa dla świata. Tak się wkręciłam w ten przepyszny nastrój niezdefiniowanego zagrożenia. W tę wymykającą się racjonalnemu rozumowaniu, niejako gwałcącej twarde, ponoć niezbywalne naturalne prawa rządzące naszym światem, wycieczkę w głąb posępnej pustyni. W tę emocjonującą opowieść o doprawdy niecodziennych przeżyciach młodych ludzi na malowniczym, ale i odczuwalnie „gnijącym” pustkowiu. Pustkowiu, które za dnia wcale nie wydaje się mniej groźne niż w nocy. Callahan, przynajmniej u mnie, udało się wykrzesać intensywne, bardzo silne przeczucie, a właściwie to absolutne przekonanie, że coś złego tu się skrada, także w pełnym świetle dziennym. Niby jest słonecznie, ale tak jakoś ponuro, co nie mam wątpliwości, było efektem zamierzonym, wykalkulowanymi i starannie wyeksponowanym przez prawdziwych profesjonalistów. Ludzi czujących ten gatunek właściwie każdą komórką swojego ciała. A przynajmniej dobrze czujący się w takich nie-do-wiary klimatach. Jak ja to sobie nazywam, w Strefie Mroku. W krainie, w której nie ma rzeczy niemożliwych. W krainie, gdzie żaden zbłąkany wędrowiec nigdy nie poczuje się bezpiecznie. W krainie, w której nie powinno się nawet na sekundę tracić czujności. W krainie, w której przetrwają nie tyle najsilniejsi, ile ci, którzy najszybciej zdołają otworzyć swoje umysły, poszerzyć swoje horyzonty myślowe o... nieskończoność.

Wiem, że pełnometrażowy debiut Elle Callahan, tak w roli reżyserki, jak scenarzystki, nie ma najmniejszych szans mocno zaistnieć w przestrzeni publicznej. Prawie na pewno nie będzie podziwiany przez wielu. Nawet w kręgu długoletnich fanów horrorów nadprzyrodzonych, klimatycznych, tajemniczych opowieści, w których zachodzą zjawiska ze wszech miar dziwne, niecodzienne, dezorientujące, wręcz nieprawdopodobne, „Head Count” najpewniej nie będzie cieszył się powszechną sympatią. Bo mało akcji, mało efektów specjalnych, mało skocznych momentów? Wszystko to prawda, ale pewnie znajdzie się całe mnóstwo innych powodów do skreślenia tego filmu. Rozumiem to, choć sama bawiłam się wprost wyśmienicie. Tylko ta końcówka... A niech tam: i tak bardzo smakowity był to dla mnie kąsek.