poniedziałek, 31 marca 2014

Kate Atkinson „Jej wszystkie życia”


11 lutego 1910 roku na świat przychodzi martwa Ursula Todd. Tego samego dnia i roku rodzi się ta sama dziewczynka, a gdy umiera jej poród odbywa się ponownie. I tak, aż do chwili, gdy Ursuli dane będzie przeżyć. Pełne młodzieńczych niebezpieczeństw dzieciństwo kilkukrotnie skazuje ją na śmierć, aczkolwiek niezmiennie przychodzi na świat tego samego dnia i miesiąca, tyle, że w różnych okolicznościach. Ursula otrzymała od losu dar nieskończonego przeżywania swojego życia, mając wpływ na kształtowanie różnej przyszłości tak swojej, jak i w czasach II Wojny Światowej, całej ludzkości. Pytanie tylko, czy zdoła go należycie wykorzystać.

Niezwykła powieść wielokrotnie nagradzanej brytyjskiej autorki, Kate Atkinson, która porusza się w estetyce wielu gatunków literackich. Odnajdziemy tutaj zarówno echa fantasy, dramatu i thrillera, jak i mocno krwawej, wręcz ocierającej się o gore literatury wojennej. „Jej wszystkie życia” uhonorowano Costa Book Award i South Bank Sky Arts, a biorąc pod uwagę rzadko spotykaną wrażliwość autorki, artykułowaną niemalże na każdej stronie tej powieści wydaje mi się, że nagrody są jak najbardziej zasłużone. Co więcej, wcale się nie dziwię, że sam Stephen King gorąco poleca tę książkę, wszak napisano ją w preferowanym przez niego, drobiazgowym stylu.

„Tyle istnień. A teraz znowu to samo. Moim zdaniem coś jest nie tak z ludzkością. Nasze czyny podważają wszystko, w co człowiek chciałby wierzyć.”

Pomysł nadający bieg całej fabule to z pewnością najlepszy element tej pozycji. Atkinson czerpała tutaj inspirację z „teorii wiecznego powrotu”, zapoczątkowanej w starożytnym Egipcie. Ale tylko w pewnym wąskim zakresie, bowiem niniejsza teoria głosi, że każdy człowiek jest skazany na nieskończone powtarzanie własnej egzystencji w dokładnie ten sam sposób. Dopiero Fryderyk Nietzsche (i zapewne głównie na jego filozofii wzorowała się autorka niniejszej książki) odrobinę zmodyfikował ten pogląd, twierdząc, że ponowne byty człowieka mają wpływ na kształtowanie nowej przyszłości, aczkolwiek na swojej drodze życiowej będzie zmuszony konfrontować się z powtarzalnością pewnych stanów materii. Tak też i jest u Ursuli Todd, która ilekroć umiera, rodzi się ponownie z tej samej kobiety, tego samego dnia i miesiąca, ale w różnych okolicznościach. Każda śmierć rozpoczyna nowy cykl egzystencjalny, na który dziewczyna dzięki właściwej interpretacji niejasnych przeczuć, będącymi echami wspomnień z poprzednich żyć, może wpływać w kilku przełomowych momentach jej bytu, które powtarzają się w każdym cyklu. Być może dla wielu czytelników taka koncepcja będzie wielce atrakcyjna – móc przeżywać swoje życie na nowo, na dodatek w krótkich przebłyskach pamiętając swoje błędy z poprzednich wcieleń – aczkolwiek wymowa „Jej wszystkich żyć” celowo została wyartykułowana w taki sposób, aby natchnąć odbiorców daleko idącą beznadzieją. W końcu cokolwiek dobrego Ursula uczyni nie będzie to miało najmniejszego znaczenia, bo po jej śmierci przeszłość się powtórzy i dziewczyna od nowa będzie musiała kształtować swoją i innych przyszłość.

„Na miejscu powitała ich makabryczna panorama – wszędzie wokół leżały poszarpane ciała, niczym krawieckie manekiny, całkiem odarte z ubrań. W wielu przypadkach był to sam pozbawiony kończyn tułów. […] Na razie nie odnaleziono nikogo żywego, więc z braku rannych sanitariusz układał na noszach osierocone kończyny – sterczące z gruzów ręce i nogi. […] Dwóch mężczyzn z ekipy ratowniczej za pomocą grabi i łopaty zbierało do koszy ludzkie szczątki, a jeszcze inny szczotką zeskrobywał coś z fragmentu muru.”

Osadzenie lwiej części fabuły w burzliwym okresie II Wojny Światowej pomogło autorce spotęgować znaczenie daru Ursuli. Po kilkukrotnym powtarzaniu swojego dzieciństwa w dorosłym życiu nasza bohaterka ma szansę odmienić bieg przyszłości – ocalić miliony ludzkich istnień tylko po to, aby po śmierci powtórzyć ten krok ponownie, i ponownie, i ponownie… Tak melancholijna wymowa powieści w połączeniu z dokładnie opisywanymi okrucieństwami wojny robi naprawdę wstrząsające wrażenie. Nawet na mnie, osobie nieprzedającej za tematyką wojenną, z prostego powodu: Atkinson skupia się na koszmarze zwyczajnych ludzi, skazanych na nędzną egzystencję w tych najbardziej haniebnych w historii ludzkości czasach, a nie jak inni autorzy tego rodzaju literatury na perypetiach żołnierzy, dobrowolnie oddających życia za swoje kraje. Jednakże pragnę nadmienić, że aby nadążyć za tokiem rozumowania pisarki należy już na wstępie, w trakcie wielokrotnie powtarzanego, na pierwszy rzut oka sielskiego dzieciństwa Ursuli wczuć się w trudny styl Atkinson. Mnie bez problemu się to udało, aczkolwiek dla niejednego czytelnika liczne przeskoki w czasie mogą okazać się odrobinę męczące. Jako, że nie mamy tutaj do czynienia z fabułą liniową tylko kilkoma wariantami egzystencji głównej bohaterki niemożliwością jest w krótkiej recenzji przytoczyć ich wszystkich. Powiem tylko, że najbardziej podobało mi się odrzucenie Ursuli przez jej matkę, na skutek aborcji przeprowadzonej tuż po gwałcie przez kolegę jej brata i jej koszmarne dorosłe życie u boku brutalnego małżonka oraz praca głównej bohaterki w charakterze pomocy dla cywilnych ofiar wojny – głównie przez wzgląd na drobiazgowe opisy niewyobrażalnie zmasakrowanych ciał. Za to najmniej intrygujące okazało się dla mnie pomieszkiwanie Ursuli w Niemczech, bardzo blisko samego Hitlera, ale tylko przez wzgląd na liczne odniesienia do kultury tego państwa, która nigdy nie leżała w zakresie moich zainteresowań.

„Jej wszystkie życia” to naprawdę jedna z najbardziej niezwykłych powieści, jaką dane mi było przeczytać. Oparty na znakomitym pomyśle miszmasz gatunkowy, który sprawia, że absolutnie każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Jedyny mankament to chwilami zanadto rozproszony styl autorki, aczkolwiek w obliczu tak intrygującej fabuły można się szybko do niego przyzwyczaić. Polecam gorąco czytelnikom nietuzinkowej, wręcz ambitnej literatury!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 30 marca 2014

„In Fear” (2013)

Recenzja na życzenie

Młoda para, Lucy i Tom, zmierza do luksusowego hotelu na odludziu, aby uczcić swoją dwutygodniową znajomość. Choć cały czas kierują się znakami niezmiennie docierają do punktu wyjścia, co gorsza nie mogąc odnaleźć drogi powrotnej. Krążąc po leśnych drogach dochodzą do wniosku, że cały czas są śledzeni przez zamaskowanego mężczyznę, który z jakiegoś powodu jest do nich wrogo nastawiony.

Brytyjski obraz Jeremy’ego Loveringa, poruszający się zarówno w estetyce horroru, jak i thrillera. Choć „In Fear” jest typowym przykładem minimalistycznego straszaka, którego akcja w przeważającej większości rozgrywa się w samochodzie, z zaledwie trzyosobową obsadą, twórcy położyli szczególny nacisk na umiejętną realizację i mroczny klimat. Co i tak w pewnym momencie zaprzepaścił zwrot akcji.

Początek okazał się, aż nazbyt obiecujący. Młoda parka (słabo odegrana przez Alice Englert i Iaina De Caesteckera) krąży samochodem po odludnych drogach w leśnej scenerii, w poszukiwaniu hotelu. Którykolwiek kierunek by nie obrali i tak dojeżdżają do punktu wyjścia. Pomysł być może mało oryginalny, w końcu coś łudząco podobnego mieliśmy już w „Drodze śmierci”. Aczkolwiek tego rodzaju motyw niezmiennie zachwyca mnie swego rodzaju klaustrofobicznym oddźwiękiem, wpływem nieznanego na postrzeganą przez nas rzeczywistość, stworzeniem niezdefiniowanej pułapki bez wyjścia. Na dodatek Loveringowi bardzo pomogła sceneria skąpanego w ciemności, gęstego lasu i mroczna kolorystyka obrazu. Ot, brytyjski straszak pozbawiony typowej dla tejże kinematografii surowości na rzecz gęstej aury tajemniczości. Z czasem sytuację znacznie skomplikuje obecność na drodze zamaskowanego mężczyzny, który z sobie tylko znanego powodu poluje na naszych bohaterów. W pierwszej połowie filmu dosłownie wszystko jest na swoim miejscu – potęgowanie atmosfery oraz niezdefiniowane (droga bez wyjścia) i zdefiniowane (zamaskowany oprawca) zagrożenie. Jedyne, co można wówczas „In Fear” zarzucić to brak oryginalności – nawiązania do wspomnianej „Drogi śmierci”, ale również „Smakosza”. W końcu tutaj także mamy do czynienia z „filmem drogi”, w którym bezpieczną oazą protagonistów jest wnętrze ich samochodu – prawie każdorazowe opuszczenie pojazdu zmusza ich do konfrontacji z oprawcą.

„Kiedy człowiek skrzywdzi niewinną osobę zło wróci i zniszczy tegoż głupca.”

W drugiej połowie seansu film traci dużo ze swojej tajemniczości. Z chwilą zabrania autostopowicza (chyba nie muszę mówić, z jaką produkcją mi się ten motyw skojarzył…) i jego mętnej argumentacji krążenia w kółko prawdopodobna ingerencja sił nadprzyrodzonych w znaną nam rzeczywistość, gdzieś wyparowuje, ale tylko do pewnego stopnia. Na domiar złego coś, co początkowo zapowiadało iście intrygujące, choć mało innowacyjne kino zamienia się w zwykłą rąbankę, krwawą (i tutaj należy się pochwała za realistyczne ujęcia gore) konfrontację z psychopatą, i tak aż do przewidywalnego zakończenia. Jedyne, co mnie zaintrygowało w drugiej połowie projekcji i to dopiero w trakcie napisów końcowych to tekst piosenki, który wraz z początkowym napisem umieszczonym przez psychopatę w knajpianej toalecie pozostawia pole do dwojakiej interpretacji. Z tym, że to drugie, metafizyczne objaśnienie fabuły również oryginalne nie jest – aż bije po oczach „Zapachem śmierci”.

Myślę, że „In Fear” mogą spokojnie obejrzeć osoby nieprzykładające większej wagi do oryginalności fabularnej (tutaj nie uświadczymy jej wcale) oraz widzowie akceptujący miszmasze gatunkowe. Druga połowa filmu istotnie wskazuje na niewykorzystany potencjał, ale pierwsza to prawdziwe mistrzostwo klimatu grozy i choćby dla niej warto poświęcić troszkę wolnego czasu.

czwartek, 27 marca 2014

Przegląd reżyserów kina grozy # Wes Craven

Kolejne w tym cyklu subiektywne zestawienie filmów grozy znanego reżysera – Wesa Cravena.

1. „Koszmar z ulicy Wiązów” (1984)

Jak dla mnie ten film już zawsze pozostanie jednym z najlepszych osiągnięć kina grozy. Wychowałam się na tym duszącym klimacie, innowacyjnych scenach mordów i wygadanym, cynicznym antagoniście – poparzonym Freddy’m Kruegerze, który za pomocą rękawicy z nożami wykańczał swoje ofiary podczas ich snu. Absolutnie wszystko w tej produkcji zachwyca swoim perfekcyjnym wykonaniem (od mordercy zdzierającego sobie skórę z twarzy po mrożącą krew w żyłach, charakterystyczną ścieżkę dźwiękową) i jestem przekonana, że dla niejednego miłośnika gatunku horror bez „Koszmaru z ulicy Wiązów” po prostu nie istnieje.


2. „Nowy koszmar Wesa Cravena” (1994)

Po stagnacji serii „Koszmaru z ulicy Wiązów”, ożywionej jedynie częścią trzecią Wes Craven powraca w siódmej odsłonie, aby pokazać światu, że można z czegoś chylącego się ku upadkowi wykrzesać jeszcze odrobinę innowacyjności. Przez wielbicieli serii siódemka została raczej chłodno przyjęta, ale dla mnie klimatem jest najsilniej zbliżona do mistrzowskiego pierwowzoru. No i ten pomysł ingerencji scenariusza filmu w życie aktorów występujących w pierwszej odsłonie serii… Chyba nikt nie powie, że brakuje mu niezwykle intrygującej oryginalności?

3. „Krzyk 1-4” (1996–2011)

Pierwsza część „Krzyku” to najsłynniejszy pastisz kina grozy w historii, będący prekursorem dla podgatunku teen slasher. Natomiast dwójka dużo mu nie ustępuje. Postanowiłam zamieścić całą serię, jako całość na miejscu trzecim, ale gdybym rozpatrywała ją osobno to moim zdaniem najsłabsza trójka, nieudolnie powielająca pomysł z „Nowego koszmaru” znalazłaby się przy końcu zestawienia, a już bardziej pomysłowa czwórka odrobinę wyżej. Jednak uznałam, że jedno z najpopularniejszych dzieł Wesa Cravena zasłużyło na wspólne rozpatrzenie, choćby przez wzgląd na upór reżysera w inteligentnym wyśmiewaniu i wychwalaniu znanych motywów slasherów.

4. „Ostatni dom po lewej” (1972)

Pierwszy horror Wesa Cravena, który zaszokował ówczesną publiczność. Bezkompromisowy rape and revenge, rozliczający się z pokoleniem hipisów i bezpardonowym okrucieństwem ludzkim. Długie znęcanie się nad bezbronnymi dziewczynami – tortury, gwałty i poniżanie – przeszło do historii hardcorowego kina grozy, co dzisiaj w dobie o wiele bardziej zwyrodniałych obrazów może nic nie znaczy, ale w czasach swojej świetności było naprawdę czymś rzadko spotykanym. Surowy, brudny klimat i znakomicie zsynchronizowana z obrazem ścieżka dźwiękowa jedynie spotęgowały wrażenia zniesmaczenia i beznadziei w trakcie seansu i nawet dziś silnie na mnie oddziałują.

5. „Przyjaźń na śmierć i życie” (1986)

Utrzymany w iście młodzieżowym klimacie krwawy horror, w którym najbardziej intrygującą postacią jest robot skonstruowany przez uzdolnionego młodego człowieka. O dziwo miszmasz kina grozy z akcentami komediowymi znakomicie odnajduje się w fabule tego filmu, a hipnotyzujący klimat, potęgowany niezapomnianą ścieżką dźwiękową sprawił, że „Przyjaźń na śmierć i życie” na długo zapadła mi w pamięci. Choć należy przyznać, że nie jest to wymagające myślenia kino grozy – raczej lekki straszak z wciągającą fabułą.

6. „Śmiertelne błogosławieństwo” (1981)

Nietypowy dla Wesa Cravena obraz, bo nieepatujący rozlewem krwi, a stawiający na powolną, klimatyczną fabułę. Choć w scenariusz wkrada się kilka nużących przestoi sceny z udziałem młodziutkiej Sharon Stone, szczególnie te z włochatymi pająkami robią naprawdę wstrząsające wrażenie (przynajmniej na mnie, osobie cierpiącej na arachnofobię). Zachwycają również dogłębne rysy psychologiczne bohaterów ze szczególnym wskazaniem na członków dziwacznej sekty, napędzającej akcję filmu. Coś idealnego dla wielbicieli nastrojowego kina grozy w starym stylu.

7. „Red Eye” (2005)

Pełen napięcia thriller, którego większość akcji rozgrywa się na pokładzie samolotu. Szantażowana przez zamachowca kobieta robi wszystko, aby nie dopuścić do śmierci polityka, który zatrzymał się w jej hotelu oraz ocalić swojego ojca. Fabuła, pomimo ograniczenia miejsca akcji tak szybko gna do przodu, przy tym silnie utrzymując widza w napięciu emocjonalnym, że nic tylko przyklasnąć zdolnościom Wesa Cravena.

8. „Wzgórza mają oczy” (1977)

Horror, którego największą siłą jest duszący nastrój wyalienowania, ale aż proszący się o większą dosłowność w epatowaniu przemocą – w końcu obraz, w którym czarnymi charakterami są kanibale zasługuje na choćby minimalny rozlew krwi. Remake Alexandre Aja z 2006 roku z pewnością na wszystkich płaszczyznach wypada lepiej, ale to nie znaczy, że odpowiedź Cravena na „Teksańską masakrę piłą mechaniczną” Tobe’a Hoopera nie zasługuje na uwagę poszukiwaczy gęstego klimatu wszechobecnego zagrożenia.

9. „Wąż i tęcza” (1988)

Ciekawe spojrzenie na voodoo, miejsce akcji (Haiti) i klimat to charakterystyczne jakże udane elementy tej produkcji, aczkolwiek fabuła momentami mocno kuleje, co niestety odbiera wiele uroku umiejętnej realizacji tej produkcji.

10. „Shocker” (1989)

Horror silnie czerpiący z fabuły „Koszmaru z ulicy Wiązów”, którego największą siłą, jak to często u Cravena bywa, jest (niestety tylko miejscami) znakomity klimat, okraszony wspaniałą ścieżką dźwiękową oraz odrobina tak miłego dla oczu klasycznego kiczu. Jedyne, co razi to niedopracowany, chwilami mocno nużący rozwój akcji – a to niestety znacznie zaniża poziom całej produkcji.

11. „Przeklęta” (2005)

Horror o wilkołakach do maksimum wykorzystujący zdobycze nowoczesnej technologii, co oddziera go z jakiegokolwiek klimatu grozy. Obsada trafiona w punkt, fabuła również w miarę interesująca, ale co z tego, skoro ciężko tutaj o jakikolwiek realizm?

12. „Zbaw mnie ode złego” (2010)

Jako slasher dla mało wymagających wielbicieli nurtu „Zbaw mnie ode złego” nie wypada aż tak źle. Jego najpoważniejszą wadą jest daleko idąca wtórność, ale jako „zapełniacz nudnego wieczora” zdaje egzamin. Można obejrzeć, aczkolwiek radzę spodziewać się raczej zwykłej średniawki, aniżeli produkcji na miarę geniuszu Wesa Cravena.

13. „W mroku pod schodami” (1991)

Pomimo ewidentnej popularności tego obrazu w gronie wielbicieli kina grozy mnie nigdy (nawet w dzieciństwie) nie przekonał. Dla mnie wymowa tego filmu zawsze miała lekko komediowo-familijny posmak – elementów stricte horrorowych prawie w nim nie znalazłam. A szkoda, bo pomysł z gnieżdżącymi się w ścianach ludźmi zapowiadał naprawdę mocną rozrywkę…

wtorek, 25 marca 2014

„Amityville” (2005)


13 listopada 1974 roku Ronald De Feo zabija całą swoją rodzinę, twierdząc, że popchnęły go do tego głosy rozlegające się w domu. Rok później Kathy Lutz wraz ze swoim mężem George’m i trójką dzieci z pierwszego małżeństwa wprowadza się do tego samego domu w Amityville, w którym straciła życie rodzina De Feo. Początkowa radość z nowego miejsca zamieszkania zamienia się w czyste przerażenie, gdy Lutz’owie odkrywają, że ich dom jest nawiedzony.

Remake kultowej ghost story Stuarta Rosenberga z 1979 roku. Oba filmy oparto na książce Jaya Ansona oraz zeznaniach państwa Lutz, którzy utrzymywali, że dom, z którego w pośpiechu się wyprowadzili jest nawiedzony. Z czasem zarzucono Lutz’om mistyfikację, w celu szybkiego wzbogacenia się, co zaowocowało podzieleniem się opinii publicznej na dwa obozy – niektórzy wciąż dają wiarę ich nieprawdopodobnej opowieści, a inni są przekonani, że Lutz’owie dopuścili się wielkiego oszustwa. Jedynym wątkiem filmu, który istotnie miał miejsce w przeszłości jest zabójstwo rodziców i rodzeństwa przez Ronalda De Feo, który za swój czyn został skazany na wyrok sześciokrotnego dożywocia. Jakkolwiek nie przedstawiałaby się sprawa z etykietką „oparto na faktach” uważam, że reżyser Andrew Douglas nakręcił naprawdę udany remake, co tym bardziej zaskakuje, jeśli weźmie się pod uwagę jego brak doświadczenia w kinie grozy.

Podczas gdy pierwowzór osadzał się przede wszystkim na duszącym klimacie grozy nowa wersja postawiła na daleko idącą dosłowność w wizualizacji makabrycznych kreatur nawiedzających dom w Amityville. Taki zabieg pewnie zawiedzie optujących za budowaniem niezdefiniowanej grozy widzów, ale mnie, choć jestem również miłośniczką oryginału całkowicie zadowoliło nowe podejście do tematu. Podobnie, jak wersja z 1979 roku remake osadzony jest na znanym wielbicielom ghost stories schemacie. Zaczyna się przeprowadzką do nowego, wymarzonego domu, wystawionego na sprzedaż po okazyjnej cenie. Kathy i George Lutz (znakomity duet aktorski: Melissa George i Ryan Reynolds) akceptują niechlubną historię domu i decydują się na kupno. Jak wyjaśnia mężczyzna: „Domy nie zabijają ludzi. Robią to ludzie. Nie ma złych domów. Są tylko źli ludzie”. Jak się wkrótce okaże zostanie zmuszony do zweryfikowania swoich poglądów. Wraz z trójką dzieci Kathy z pierwszego małżeństwa (młode, bardzo utalentowane gwiazdki: Jesse James, Chloe Grace Moretz i Jimmy Bennett) państwo Lutz wprowadza się do nowej posiadłości, a George już pierwszej nocy jest świadkiem przerażających zjawisk – w trakcie współżycia ze swoją żoną widzi ducha dziewczynki z dziurą po kuli w czole. Najmłodsza członkini rodziny, Chelsea, szybko wyjawi matce obecność tajemniczej dziewczynki w ich domu. Zdradzi, że ma na imię Jodie i nie pała sympatią do George’a. Jak można się tego spodziewać Kathy będzie przekonana, że jej córka ma wyimaginowaną przyjaciółkę, nie wiedząc, że mała, jako pierwsza odkryła przerażające tendencje ich nowego domu.

Twórcy „Amityville” postawili przede wszystkim na dosłowne, jakże realistyczne wizualizacje maszkar, gnieżdżących się w murach domostwa Lutz’ów. Moja ulubiona scena ma miejsce w trakcie samotnej nocnej wędrówki małego Michaela do toalety. Już same okoliczności pojawienia się tej sekwencji znacznie podnoszą i tak już mroczną atmosferę – w końcu, któż z nas w dzieciństwie nie był zaniepokojony koniecznością skorzystania z toalety w środku nocy? Moim zdaniem Douglas wykorzystał tutaj do maksimum potencjał drzemiący w scenie uzewnętrzniającej nasze dziecięce lęki. Po pełnym napięcia przemykaniu Michaela przez korytarz i dostaniu się do łazienki twórcy nagradzają nas widokiem odstręczającej maszkary, stojącej tuż za myjącym ręce chłopcem. Kolejnym mistrzostwem realizacyjnym, mającym w sobie niezmierzone pokłady czystej grozy jest przygoda opiekunki małych Lutz’ów, która zostaje zamknięta w szafie Chelsea i zmuszona przez znajdującą się w środku Jodie do włożenia palca w dziurę w jej czole. Cała moc domu skupia się na Chelsea, która za namową zmarłej koleżanki nieustannie naraża swoje życie (scena w hangarze i na dachu) oraz George’u. Mężczyzna jak to zwykle w tego typu filmach bywa staje się ofiarą klątwy. Co noc budzi się o 3.15 i świadkuje niewytłumaczalnym zjawiskom. Z czasem zaczyna słyszeć głosy, nakazujące mu złapać i zabić jego rodzinę (podobnie, jak De Feo) oraz boryka się z przerażającymi wizjami – szybko przemykającymi w jego umyśle kompilacjami niepokojących migawek, będącymi prawdziwym popisem montażysty. Gdy to nie poskutkuje dom zdecyduje się na bardziej zdecydowane ruchy. Podtapianie George’a w wannie, przez ręce wyłaniające się z dna i przy okazji orające jego skórę podobnie, jak wszystko inne w tym obrazie miażdży realistycznym wykonaniem. Naprawdę pod kątem czystej grozy Andrew Douglas spisał się wprost znakomicie.

Jedyne, co zepsuto to końcówka. Twórcy pokusili się o wyjaśnienie klątwy ciążącej na domu w Amityvile, co choć stało się przyczynkiem do ukazania torturowanych tu przed laty ludzi niestety oddarło tę produkcję z całej aury tajemnicy i bądź, co bądź oryginalne nie było (znowu ci nieśmiertelni w ghost stories Indianie). Finał oczywiście, dla każdego znającego tę historię widza będzie znany już na początku seansu, ale należy pochwalić twórców za wtłoczenie w końcową dynamiczną scenę zaskakującego mixu. Rzecz jasna każdy, kto widział „Lśnienie” nie oprze się skojarzeniom, aczkolwiek należy pamiętać, że pierwowzór tego obrazu miał swoją premierę rok wcześniej od produkcji Kubricka. Można jedynie pokusić się o inspirację Rosenberga powieścią Stephena Kinga, w której jednak wykorzystano inne narzędzie zbrodni, aniżeli preferowana przez George’a Lutza siekiera. Hmm, czyżby Kubrick czerpał z pierwszej filmowej wersji „Amityville”?

Moim zdaniem „Amityville” to jeden z najlepszych XXI-wiecznych remake’ów kina grozy. Poraża starannym, realistycznym wykonaniem, mrocznym klimatem i wciągającą fabułą, pomimo jej ewidentnej konwencjonalności. Nieobyty w horrorach Andrew Douglas udowodnił, że wystarczy rozumieć prawa rządzące się tym gatunkiem, aby nakręcić naprawdę niepokojącego straszaka – doświadczenie tak naprawdę nie jest reżyserowi do niczego potrzebne.