niedziela, 31 sierpnia 2014

Mira Grant „Przegląd Końca Świata: Blackout”’


Wirus zombizmu, Kellis-Amberlee, który przed laty zdziesiątkował ludzkość ewoluuje. Huragan Fiona przenosi z Kuby na Florydę modyfikowane genetycznie komary, które infekują niemalże cały stan. Oskarżona o terroryzm ekipa Przeglądu Końca Świata stara się wydostać z terenów objętych kwarantanną młodszą siostrę jednego ze swoich członków oraz pozyskać od hakera, zwanego Małpą, fałszywe dowody tożsamości. Tym razem niebezpieczeństwo grozi im nie tylko ze strony żywych trupów, ale również rządowego Centrum do Zwalczania i Kontroli Chorób (CZKC), które w tym postapokaliptycznym świecie przeznacza duże pieniądze na nieetyczne badania.

Ostatni tom znanej trylogii Seanan McGuire, wydanej pod pseudonimem Mira Grant. „Blackout” nominowano do nagrody Hugo Award dla najlepszej powieści roku 2013, ale pomimo ogromnej popularności całej trylogii autorka utrzymuje, że przygody blogerów w postapokaliptycznym świecie dobiegły już końca, że nie planuje kolejnym odsłon serii. Pomimo sympatii, jaką żywię do „Przeglądu Końca Świata” jestem zadowolona z decyzji Grant, bo jak uczy nas doświadczenie niemalże każdy wielotomowy cykl literacki wcześniej, czy później zamienia się w zwykłą telenowelę, pisaną tylko i wyłącznie dla pieniędzy. W formie trylogii „Przegląd Końca Świata” (o ile autorka nie zmieni zdania) pozostanie w pamięci czytelników, jako jedna spójna, przemyślana w najdrobniejszych szczegółach całość, która gdyby nie pokaźne gabaryty każdego tomu mogłaby z powodzeniem być jedną powieścią. Osoby, które zapoznały się już z „Feed” i „Deadline” właściwie nie mają innego wyboru, aniżeli sięgnąć po ostatnią część trylogii. Wszystkie pozornie wyjaśnione wątki z poprzednich tomów w „Blackout” nabierają całkiem innego znaczenia. A więc jeśli ktoś zna wstęp i rozwinięcie tej opowieści tak naprawdę nie wie nic, dopóki nie zaznajomi się z ostatnią częścią cyklu. Od razu widać, że „Przegląd Końca Świata” już w zamyśle miał być trylogią, że Grant nie tworzyła kolejnych tomów pod dyktando swoich czytelników i wydawców. Już pisząc „Feed” wiedziała jakiego kształtu mają nabrać przygody Masonów i pewnie dlatego druga i trzecia część są tak kompatybilne z pierwszą odsłoną trylogii.

„Kiedy masz wybór między życiem a śmiercią, wybierz życie. Kiedy masz wybór między dobrem a złem, wybierz dobro. Kiedy masz wybór między potworną prawdą a pięknym kłamstwem, zawsze wybieraj prawdę.”

„Przegląd Końca Świata” zawsze był hybrydą horroru, science fiction i political fiction, podaną w postapokaliptycznym, opanowanym przez żywe trupy świecie, ale w „Blackout” zombie zauważalnie odsunęły się na dalszy plan, ustępując miejsca zakrojonemu na szeroką skalę spiskowi, który zmieni znaczenie wszystkiego, czego dowiedzieliśmy się wcześniej. Postapokaliptyczna aura świata zdominowanego przez nowoczesną technologię, zapewniającą bezpieczeństwo niezarażonym pozostała, ale prawdziwym zagrożeniem nie są już żywe trupy tylko rządni władzy ludzie, którzy wykorzystują wirusa do własnych niecnych celów. W pierwszej połowie powieści Grant sporo miejsca poświęca procederowi klonowania, który w zamyśle CZKC ma odmienić losy świata, rzecz jasna na korzyść tych u władzy. Czytelnik będzie równolegle poznawał wydarzenia mające miejsce w placówce agencji rządowej oraz w kręgach pozostałych przy życiu blogerów, dowodzonych przez coraz bardziej popadającego w szaleństwo Shauna Masona. W poprzednich częściach ekipa Przeglądu Końca Świata słynęła ze swojego beztroskiego sposobu bycia, ale na skutek przerażających wydarzeń, którym świadkowali stali się poszukiwanymi wrogami Stanów Zjednoczonych, co kazało im dorosnąć. Humoru w porównaniu do wcześniejszych tomów jest o wiele mniej, choć chwilami przebija się on w dialogach. Akcji z udziałem żywych trupów też jest dużo mniej, ale za to całkiem sporo tajemnic. Ich charakter łatwo przewidzieć, szczególnie, gdy już zostanie ujawniony wątek z klonowaniem i przenoszeniem wirusa przez zmutowane komary (czyli na początku powieści), ale za to nie da się oprzeć nieustającemu napięciu potęgowanemu zmianą statusu głównych bohaterów. Nieustraszeni, głoszący tylko i wyłącznie prawdę dziennikarze (szkoda, że my takich nie mamy…) nie mogą już przekazywać informacji. Zamiast tego muszą zadbać o zmianę tożsamości i opuszczenie kraju, zachowując wszystkie bulwersujące dowody o rządowych spiskach dla siebie. Zmienić ich zdanie mogą tylko nowe, śmiertelnie niebezpieczne dla ludzkości fakty o prawdziwej naturze rządzących, ale stając do walki w imieniu prawdy w tych nowych realiach tak naprawdę opowiadają się przeciwko wszystkiemu, w co ludzie chcą wierzyć.

UWAGA SPOILERY
„Blackout” nabiera rozpędu dopiero w drugiej połowie, z chwilą pojawiania się nowej-starej bohaterki, sklonowanej Georgii Mason, która na skutek tego, co przeszła cierpi na leukofobię, ale za to nauka „wyleczyła ją” z siatkówkowego Kellis-Amberlee. Wszystkie wydarzenia, które prowadzą do jej spotkania z przyrodnim bratem, Shaunem i prawdziwa natura ich relacji, bynajmniej nie platonicznej, mają w sobie spore pokłady napięcia, ale prawdziwe bomby zaczną wybuchać dopiero po jej dołączeniu do Przeglądu Końca Świata. Ceniący prawdę ponad wszystko klon Georgii, zgodny z oryginałem w dziewięćdziesięciu siedmiu procentach, ani myśli opuszczać kraju bez uprzedniego zdemaskowania winnych zdziesiątkowania ludzkości. I tak rozpoczyna się ostatni, pełen licznych zwrotów akcji etap odkrywania i publikowania przerażającej prawdy, która w hierarchii stawia człowieka niżej od żywego trupa.
KONIEC SPOILERÓW

„Blackout” to powieść zamykająca przygody blogerów z Przeglądu Końca Świata, przeznaczona tylko i wyłącznie dla osób, znających poprzednie części trylogii. Jeśli ktoś jeszcze nie miał okazji zaznajomić się z pierwszą i drugą odsłoną powinien jak najszybciej to uczynić, bo chyba jeszcze nie napisano równie emocjonującej historii o apokalipsie zombie. Natomiast wielbiciele poprzednich części mają wręcz obowiązek zapoznać się z ostatnią odsłoną, bo jeśli tego nie uczynią to tak naprawdę nie będą wiedzieć nic o wirusie, z którym tak długo obcowali.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Baza recenzji Syndykatu ZwB                

sobota, 30 sierpnia 2014

„Najście” (2007)


Ciężarna Sarah i jej mąż mają wypadek samochodowy, w którym mężczyzna ginie. Jakiś czas później, tuż przed planowanym porodem, Sarah nadal nie mogąc otrząsnąć się po stracie ukochanego, postanawia samotnie spędzić Święta Bożego Narodzenia. Jej samotność zakłóca tajemnicza kobieta, która włamuje się do domu z zamiarem skrzywdzenia Sarah.

Krwawe kino grozy pierwszej dekady XXI wieku należało do Francuzów, bo choć nie kręcili wiele brutalnych obrazów ta garstka, która zdobyła międzynarodową popularność mogła poszczycić się maksymalnie realistycznymi scenami torture porn. Obok „Martyrs. Skazanych na strach”, „Frontiere(s) „ i „Bladego strachu”, „Najście” jest jednym z najpopularniejszych reprezentantów nowej fali francuskiego kina grozy, zapoczątkowanej już u schyłku XX wieku, ale obecnie praktycznie wcale niekontynuowanej. Wyreżyserowany przez Alexandre Bustillo i Juliena Maury’ego, którzy w 2011 roku zabłysnęli jeszcze mocno klimatycznym „Livide”, film fabularnie utrzymany w konwencji home invasion, ale realizacyjnie przystający do torture porn, z którego swego czasu tak bardzo słynęła Francja.

Krytycy bardzo przychylnie przyjęli dzieło Bustillo i Maury’ego, podobnie jak wielbiciele krwawego kina grozy, ale ilekroć spotykam się z recenzjami mniej obytych z francuskim ekstremizmem odbiorców odnoszę wrażenie, że w „Najściu” dostrzegają jedynie maksymalną brutalność. Zaskakuje mnie to, bo choć jest to zdecydowanie jeden z najkrwawszych francuskich obrazów w moim odczuciu poziom makabry nie przysłania innych, równie ważnych dla filmowego horroru elementów. Akcję zawiązuje kraksa samochodowa, z której cało wychodzi główna bohaterka, Sarah. Podczas zderzenia dwóch samochodów możemy podejrzeć dziecko w brzuchu matki, które z impetem uderza w jego ścianki. Mocno kontrowersyjna scena, acz przez wzgląd na animowaną sylwetkę jeszcze nienarodzonego dziecka nie robi zbyt przekonującego wrażenia. W miarę rozwoju wydarzeń będziemy mogli, co jakiś czas podejrzeć reakcje dziecka Sarah na co bardziej wstrząsające dla kobiety momenty. Z jednej strony takie ukazanie cierpień malucha w łonie matki jest mocno nowatorskie i wstrząsające, ale równocześnie żałuję, że do nakręcenia tych ujęć twórcy nie wykorzystali żywego aktora, uciekając się do sztucznych efektów komputerowych. Po wypadku akcja zawiązuje się dosyć szybko. Podczas samotnego pobytu w domu główną bohaterkę nachodzi demoniczna, ciemnowłosa kobieta (twarz odtwórczyni tej roli robi wrażenie), która sporo o niej wie. Moment, w którym po krótkiej rozmowie z Sarah dręczycielka uderza pięścią w okno, a przerażona dziewczyna próbuje ją dojrzeć w migawkach flesza aparatu ma w sobie niewyobrażalne pokłady napięcia. Podobnie późniejsza sekwencja, podczas której za siedzącą na kanapie Sarah wyrasta zza szyby jej demoniczne, skąpane w cieniu oblicze. Przy budowaniu napięcia bardzo dużą rolę odegrała znakomita ścieżka dźwiękowa, skomponowana przez Francoisa Eudesa, ale mroczna kolorystyka obrazu również nie była bez znaczenia. Najlepsze w tym wszystkim jest jednak to, że późniejszy rozlew krwi wcale nie przysłania tej osobliwej aury zaszczucia, a chwilami (szczególnie podczas samotnych wycieczek po domu innych bohaterów filmu) wręcz ją wzmaga. Nie jest łatwo nie zatracić klimatu w obliczu takiej makabry, co potwierdziła już rzesza innych domorosłych reżyserów krwawego kina grozy, dlatego też w moim mniemaniu to przede wszystkim ten fakt przesądza o geniuszu Bastillo i Maury’ego. Choć oczywiście efekt gore też w tym przypadku jest bardzo ważny.

Na ogół w tego typu filmach główna bohaterka w obliczu czynnika zakłócającego jej mir domowy z miejsca nabiera nadludzkich sił i popychana instynktem samozachowawczym staje do nierównej walki z uzbrojonym napastnikiem. Twórcy „Najścia”, ku mojemu zadowoleniu, postawili na bardziej prawdopodobny wariant. Sarah barykaduje się w łazience, z której przez większą część seansu boi się wyjść. A tymczasem jej dom zamienia się w prawdziwe miejsce schadzek, które gwarantuje widzom większy rozlew krwi. Uzbrojona w nożyczki despotka wykańcza każdego, kto zdecydował się przekroczyć próg domu w jakże sprawnie zrealizowanych ujęciach, które swoim dopracowaniem mimowolnie wywołują grymas niesmaku. Krew z uszkodzonych tętnic bryzga po ścianach, malując na nich fantazyjne wzory, do przerażonej Sarah kulącej się w łazience dochodzą agonalne krzyki ofiar, a zabójczyni poczyna sobie coraz śmielej. Moim zdaniem do najlepszych scen gore można zaliczyć strzał w głowę, która dosłownie eksploduje, przytwierdzenie ręki nożyczkami do ściany i oczywiście finalną, najbardziej wstrząsającą, łamiącą temat tabu scenę, której charakteru, żeby nie zepsuć efektu zaskoczenia nie zdradzę. Oprócz tej niezliczonej liczby krwawych scen mordów moim zdaniem na uwagę zasługuje początkowa sekwencja snu Sarah. Dziewczyna najpierw obficie wymiotuje, czego oczywiście twórcy nie omieszkali drobiazgowo nam zaprezentować (blee), po czym kładzie się w zawartości swojego żołądka i zaczyna rodzić przez usta… Chyba przyznacie, że pomysł robi wrażenie, ale gwarantuję, że wykonanie pomimo ingerencji komputera również. Drugim takim niezwiązanym z mordami, ale znakomitym ujęciem jest migawka panikującej zabójczyni, siedzącej pod drzwiami tymczasowego schronienia Sarah. Szybkie, zlewające się ze sobą zdjęcia jej twarzy, przedstawiające całą gamę różnych uczuć to prawdziwe mistrzostwo montażu. Szkoda, że twórcy częściej nie uciekali się do tego triku.
Wydawać by się mogło, że po tym spektaklu przemocy w środkowej partii filmu twórcy nie mogą pokazać już nic, co by nas wzruszyło, ale w końcówce po raz kolejny udowadniają, że „Najściu” daleko do groteski, która szybko znieczuliłaby odbiorców. Tracheotomia, wbicie ostrego narzędzia w czoło chłopaka i oczywiście to wstrząsające finalne ujęcie wprowadzają widza na wyższy, jeszcze bardziej zniesmaczający poziom makabry i robią to w tak trzymającym w napięciu stylu, że nie można obniżyć poziomu adrenaliny w organizmie, aż do również udanego zakończenia. Jedyny ustęp w scenariuszu, który nie przypadł mi do gustu dotyczył zachowania policjanta, który z niezrozumiałych dla mnie powodów skuł się z drobnym złodziejaszkiem, zamiast zostawić go w radiowozie i nawet nie pomyślał o wezwaniu posiłków. Jednak ten drobny mankament logistyczny można chyba twórcom wybaczyć, tym bardziej, jeśli weźmie się pod uwagę już maksymalnie przekonujące zachowania pozostałych bohaterów.

Pomijając wszystkie ozdobniki, pobudzające akcję filmu, „Najście” to „teatr” dwóch znakomitych aktorek, tej dobrej Alysson Paradis i tej elektryzująco złej Beatrice Dalle. Obie swoim warsztatem zdeklasowały większość hollywoodzkich oscarowych gwiazdek, ale od antagonistki wprost nie mogłam oderwać wzroku, wszak z tak odstręczająco intrygującymi czarnymi charakterami rzadko mam okazję obcować w kinie grozy. 

„Najście” jest pozycją obowiązkową przede wszystkim dla wielbicieli nowego francuskiego ekstremizmu, ale myślę, że widzowie potrafiący wyjrzeć poza ścielące się gęsto trupy również znajdą tutaj coś dla siebie. Znakomita kreacja głównych postaci, umiejętne budowanie napięcia, montaż i chwytliwa ścieżka dźwiękowa to tylko niektóre plusy obok realistycznego torture porn. Szkoda tylko, że tego rodzaju produkcji jest tak mało…

czwartek, 28 sierpnia 2014

Video nasty #1

Video nasty (nieprzyzwoite, paskudne filmy) to termin stworzony w Wielkiej Brytanii w latach 80-tych, w odpowiedzi na zmasowaną krytykę prasy oraz różnego rodzaju organizacji społecznych i religijnych odnośnie dystrybuowanych na szeroką skalę kaset wideo zawierających filmy w mniemaniu Brytyjczyków przekraczające granice dobrego smaku. Pełne przemocy, sadystycznej pornografii i tortur (choć nie zawsze) obrazy najpierw trafiły do Brytyjskiej Rady Klasyfikacji Filmów (BBFC), która na mocy prawa w efekcie zakazała w sumie 72 produkcje. Jeszcze w latach 80-tych niektóre z tych obrazów ponownie dopuszczono do dystrybucji, ale w wersjach skróconych. Rozpowszechnianie filmów zakazanych bądź nieskróconych w Wielkiej Brytanii podlegało karze, choć ściganie „takich przemytników” nie zawsze było skuteczne. Dzisiaj jedynie 10 filmów z listy video nasty nadal pozostaje zakazane, ale tylko dlatego, że nie zostały przedłożone do ponownej oceny.

Jakiś czas temu obiecałam sobie, że obejrzę tyle filmów z listy video nasty, ile tylko zdołam, ale kiepska dystrybucja w Polsce, jak na razie umożliwiła mi dotarcie do garstki tych „paskudnych obrazów”. Ufam, że z czasem zdołam obejrzeć wszystkie, a póki co w kolejnym cyklu (na raty) zaprezentuję te kilka produkcji, z którymi już się zapoznałam.

„Boogeyman” (1980), reż. Ulli Lommel

Slasher, czerpiący z wciąż żywej w Stanach Zjednoczonych legendy o potworze czającym się pod łóżkami i w szafach w pokojach dzieci oraz nawiązujący do przesądów, mówiących iż stłuczenie lustra sprowadza na człowieka nieszczęścia, którym przeciwdziałać może jedynie zakopanie szkła. Film otwiera sekwencja terroryzowania rodzeństwa, Lacey i Willy’ego oraz ich matki, przez jej kochanka. Brutal zostaje zadźgany przez chłopczyka, po czym akcja przeskakuje o kilka lat do przodu. Na skutek stłuczenia lustra, które było świadkiem zbrodni na Lacey spada przekleństwo. Duch gnieżdżący się w nim wychodzi na zewnętrz i rusza na łowy. Szczerze mówiąc nie mam bladego pojęcia, dlaczego „Boogeyman” trafił na listę video nasty. Być może przyczyniła się do tego początkowa scena zabójstwa ojczyma przez dziecko, bo choć pozbawiona większego efektu gore w pojęciu Brytyjczyków taka tematyka mogła przekraczać granice dobrego smaku. Późniejsze sceny, nawet dla ówczesnej jeszcze nieobytej z filmową przemocą publiki również nie epatują jakąś większą makabrą – to już pierwszy lepszy, średnio krwawy slasher z tego okresu typu „Piątek trzynastego”, czy „Bal maturalny”’ był bardziej brutalny. Oryginalności scenom mordów również przyznać nie można, bo nie licząc moim zdaniem najlepszego zabójstwa w samochodzie, ograniczają się one do szablonowych ujęć dźgania ofiar. „Boogeyman” często był oskarżany o inspirację „Halloween” Johna Carpentera, głównie przez początkowy mord dokonany przez dziecko oraz zamaskowaną postać antagonisty, ale reżyser odżegnywał się od tych zarzutów. W wersji pociętej w Wielkiej Brytanii film dopuszczono do dystrybucji w 1992 roku, a nieocenzurowanej dopiero w 2000 roku.

„Pluję na twój grób” (1978), reż. Meir Zarchi

Rape and revenge do dziś uważany za jeden z najgorszych filmów w historii, głównie przez krytyków. Reżyser utrzymywał, że inspiracją do scenariusza była historia zgwałconej kobiety, której pomógł przejść przez chorą procedurę wymierzania sprawiedliwości sprawcy. Nie tylko Wielka Brytania zakazała sprzedaży taśm z ową produkcją, uczyniły to również Irlandia, Norwegia, RFN i Islandia, twierdząc, że propaguje przemoc wobec kobiet (!). W moim mniemaniu scenariusz jest swego rodzaju krzykiem o pomoc dla pokrzywdzonych kobiet, którym w każdym systemie prawnym pozostaje jedynie wymierzanie sprawiedliwości na własną rękę, ponieważ gwałciciele albo zostają uniewinniani, albo dostają śmiesznie niską karę (w Polsce na przykład zakrawa to na kabaret). Fabuła skupia się na maksymalnie drastycznym zbiorowym gwałcie na niewinnej kobiecie, którą na skutek tych wydarzeń dotyka swoisty Efekt Lucyfera. Ofiara staje się oprawcą i na własną rękę dokonuje średnio krwawej zemsty. Brak muzyki (a bo reżyser nie mógł żadnej dopasować), klimat wszechobecnego zepsucia, odstręczające sylwetki gwałcicieli i przede wszystkim raniąca swoim daleko idącym okrucieństwem fabuła przyczyniły się do wyklęcia tego obrazu w niektórych kręgach, tzw. znawców, ale jednocześnie zaskarbiły sobie sympatię wielbicieli bezkompromisowego, pełnego przemocy kina grozy. W Wielkiej Brytanii w wersji skróconej o 7 minut i 2 sekundy „Pluję na twój grób” dopuszczono do sprzedaży dopiero w 2001 roku, ale w 2003 roku wydłużono odrobinę wcześniej ocenzurowane ujęcia. W 2010 roku film poddano kolejnej obróbce i do dzisiaj funkcjonuje na brytyjskim rynku w wersji skróconej o 3 minuty.

„Oblicza śmierci” (1978), reż. John Alan Schwartz

Dokumentalizowany obraz, prezentujący różne oblicza śmierci wśród ludzi i zwierząt z punktu widzenia głównego bohatera i równocześnie narratora. Swego czasu tymczasowo zakazany w Australii, Norwegii, Nowej Zelandii, Finlandii i oczywiście Wielkiej Brytanii, choć świat obiegła nieprawdziwa informacja, że jego dystrybucję wstrzymano w 40 krajach, co zapewne tylko pomogło w reklamie. Kontrowersyjność „Oblicz śmierci” wzięła się z osobliwego podejścia do nazwijmy to fabuły, która bez żadnego wytchnienia dla widza skupia się tylko i wyłącznie na migawkach krwawych wypadków, katastrof, kanibalizmu, autopsji, konsumpcji wśród zwierząt i ich eksterminacji przez rasę ludzką. Właściwie mogłabym tak wymieniać bez końca, ponieważ reżyser nie przepuścił prawie żadnej możliwości przedmiotowego potraktowania ludzkiego i zwierzęcego ciała. Kolejnym elementem, który przyczynił się do ogólnego wzburzenia zarówno ówczesnych krytyków, jak i widzów była informacja, że wszystkie nagrania ukazane w filmie są prawdziwe, co z czasem okazało się sporym zmyśleniem. Tylko kilka sekwencji ukazywało prawdziwe sceny śmierci. Dla współczesnych odbiorców, znających dokument „Mieszkańcy Ziemi” z 2005 roku, „Oblicza śmierci” pod kątem makabryczności mogą okazać się odrobinę niesatysfakcjonujące, ale w latach 70-tych rzeczywiście mogły wywoływać odruchy wymiotne. W Wielkiej Brytanii produkcję Schwartza dopuszczono do sprzedaży dopiero w 2003 roku, wcześniej wycinając 2 minuty i 19 sekund nagrania, skupiającego się na okrucieństwie wobec zwierząt.   

środa, 27 sierpnia 2014

„Joshua” (2007)


Bradowi i Abby Cairn rodzi się córeczka, Lily. Ich dziewięcioletni syn, Joshua, nie jest zadowolony z uwagi, jaką rodzice poświęcają małej. Początkowe zniechęcenie chłopca szybko przeobraża się w nienawiść do rodziny. Gdy w domu Cairnów zaczynają mieć miejsce niepokojące wydarzenia Abby zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością, a zajęty ratowaniem rodziny Brad nie jest świadomy niebezpieczeństwa, jakie czyha na nich ze strony Joshui.

W miarę pozytywnie przyjęty przez krytyków thriller psychologiczny George’a Ratliffa, który wpisuje się w znaną konwencję dreszczowców o morderczych dzieciakach. Swego czasu widzowie zasiadający do seansu „Joshui” byli przekonani, że mają do czynienia z horrorem na kształt „Omena”, ale Ratliff bardziej celował w estetykę takich obrazów, jak „Synalek”, „Mikey” i „Córeczka”. Próbował skonfrontować widzów z chorobą psychiczną u dziecka, bez uciekania się do zjawisk nadprzyrodzonych.

Poszukiwacze oryginalnych thrillerów, którzy zapoznali się już z kilkoma filmami o morderczych dzieciach zapewne z miejsca zauważą ich wpływ na scenariusz „Joshui”. Dziewięciolatek to taki nowy Mikey – jedyne, czego oczekuje od rodziny to niesłabnące zainteresowanie swoją osobą i okazywanie mu miłości, choć sam jest klasycznym przypadkiem socjopaty, niezdolnym do odczuwania takich emocji. Powolna, nastawiona na psychologię postaci fabuła ma na celu przede wszystkim ukazać sytuację rodziny Cairnów z trzech punktów widzenia, z których każdy mniej lub bardziej jest do zaakceptowania. Po narodzinach Lily Brad jest zmuszony dzielić swój czas pomiędzy obojgiem dzieci, co dla chłopca jest niewystarczające. Abby natomiast od początku nie jest w stanie wykrzesać z siebie podzielności uwagi, właściwie wszystkie cieplejsze uczucia rezerwując dla córki, a swoje kontakty z Joshuą ograniczając do zdawkowych rozmów. Twórcy usprawiedliwiają ją niestabilnością psychiczną, która z czasem na skutek ciągłego płaczu Lily przejdzie w głęboką depresję. Z takich bardziej wbijających się w pamięć oznak problemów psychicznych Abby jest moment, w którym na oczach syna wysmarowuje się własną krwią w stanie ewidentnego zamroczenia. Ponadprzeciętnie inteligentny, pozbawiony wzorców chłopiec szuka inspiracji w historii starożytnego Egiptu: mitologii i mumifikacji zmarłych. Doskonale zdaje sobie sprawę z problemów psychicznych Abby, a skoro subtelne próby zwrócenia na siebie uwagi (jak na przykład gra na fortepianie, przerwana przez matkę) nie odniosły skutków stara się ukarać rodzicielkę, wpędzając ją w depresję. Czyny Joshui przedstawiono w bardzo subtelny sposób. Chłopiec początkowo ogranicza się jedynie do psychicznego nękania dorosłych, fizyczną agresję przerzucając na zwierzęta, ale gdzieś w podtekście twórcy cały czas przypominają widzom, że na jego stan złożyło się kilka niezależnych od niego czynników, przez co celowo pozbawiają go większej demoniczności na rzecz, chwilami wręcz współczucia. Nie mogąc poradzić sobie z tak inteligentnym synem dorośli zwyczajnie go ignorują, a kiedy Brad w końcu dostrzega w nim objawy socjopatii nie może szukać pomocy u przyjaciół, czy psychologów, bo przebiegły chłopiec wie co zrobić, aby odsunąć od siebie podejrzenia. Tym samym twórcy prezentują nam takie ograniczone myślenie otoczenia Cairnów, sprowadzające się do tego, że dziecko nie może wyrządzić nikomu krzywdy, już raczej dorośli się nad nim pastwią. A tymczasem pozbawiony pomocy socjopata poczyna sobie coraz śmielej, stanowiąc w mniemaniu Abby i Brada poważne zagrożenie dla ich maleńkiej córeczki.

Fabuła, chociaż pozbawiona większej oryginalności zainteresowała mnie już od pierwszych minut seansu, głównie dzięki maksymalnemu skupieniu twórców na bohaterach i brak prób odwracania uwagi marnym efekciarstwem, czy porywającą akcją. Oczywiście takie podejście do scenariusza zapewne zirytuje nastawionych na dynamiczne kino odbiorców, poszukujących czegoś bardziej dosłownego. Ja wprost przepadam za takimi powolnymi fabułami, dlatego w tym aspekcie nie mam żadnych zastrzeżeń. Jedyne, co w moim mniemaniu obniża wartość tej produkcji to amatorska realizacja, widoczna w rozproszonej pracy kamery. Brak wyczucia operatorów zaważył na klimacie. Kilka momentów, aż prosiło się o większe napięcie i bardziej dobitną kulminację, zaakcentowaną jakąś jump scenką. Reżyser oczywiście próbował to uczynić, ale kamerzyści nie byli w stanie oddać jego koncepcji na ekranie. Przez co pozostała mi intrygująca fabuła oddarta z jakiegokolwiek napięcia, którą owszem ogląda się znośnie, ale mogłaby jeszcze silniej przykuwać uwagę, gdyby nie ten nieszczęsny brak atmosfery.

Odtwórcy ról Abby i Brada w moim odczuciu spisali się wręcz znakomicie. Wzbudzający sympatię, władający bogatą mimiką Sam Rockwell i maksymalnie autentyczna Vera Farmiga (notabene znana z między innymi zbliżonej tematycznie do „Joshui” „Sieroty”). Jedynym aktorem, u którego widoczne były niedoróbki warsztatowe, szczególnie „kwadratowa dykcja” i usztywniony sposób bycia, był odtwórca roli tytułowej, Jacob Kogan, który przez wzgląd na swój młody wiek ma jeszcze szansę się poprawić, ale nie zmienia to faktu, że w niniejszym obrazie wypadł raczej słabo.

„Joshua” wydaje się być idealną propozycją dla osób optujących za powolnymi thrillerami psychologicznymi, nastawionymi na charakterystykę postaci, zamiast widowiskowych efektów specjalnych, czy zaskakujących zwrotów akcji. Jedyny poważny mankament to irytująca realizacja, która pozbawia ten obraz większego napięcia, a co pewnie zaważy na odbiorze tej pozycji wśród widzów. Jak dla mnie „Joshua” to całkiem przyzwoity film, który owszem, gdyby co nieco poprawić mógłby być lepszy, ale jak się nie ma co się lubi…