środa, 30 marca 2022

„The Cursed” (2021)

 

XIX wiek. Właściciel ziemski Seamus Laurent każe swoim ludziom pozbyć się taboru cygańskiego, który osiadł na jego włościach. Romowie upierają się, że to ich ziemia, bezprawnie przywłaszczona sobie przez Laurenta i odmawiają odejścia, tym samym sprowadzając na siebie śmierć. Starsza członkini tej bestialsko potraktowanej grupy, parająca się gusłami Romka, tuż przed zakopaniem żywcem przez ludzi Laurenta, rzuca klątwę na ludzi zamieszkałych na terenie zarządzanym przez jej głównego oprawcę. W tym na niego i jego rodzinę. Pierwszą ofiarą gniewu staruszki pada syn Seamusa, Edward. Chłopak odnosi poważne obrażenia, a niedługo potem znika bez śladu. Mieszkańcy nabierają przekonania, że w okolicy grasuje jakaś bestia, a największą nadzieję pokładają w patologu Johnie McBride'u, goszczącym w posiadłości Laurentów. Człowieku, który przybył w te strony po to, by zażegnać kryzys. Rozwiązać problem, z którym nie po raz pierwszy się spotyka.

Jakiś czas po zakończeniu prac nad „Operacją Anthropoid” (2016), filmu Seana Ellisa, twórcy między innymi horroru „Odbicie zła” (2008), na prośbę swoich kolegów z branży, reżyser pokrótce przedstawił im swój najnowszy pomysł na scenariusz. Powiedział, że myśli o horrorze rozgrywającym się na zapadłej wsi, gdzie grasowałoby coś w rodzaju wilkołaka. Nad pierwszym szkicem tej historii Ellis pracował trzy, cztery miesiące. Z czasem historia się rozrosła. Ellis na bieżąco dodawał do scenariusza kolejne pomysły, rozbudowywał ten mały światek, w zasadzie stworzony przez dwa zespoły filmowców. Pierwsza działała na początku 2019 roku – prace na planie (we Francji) trwały trzydzieści pięć dni. Materiał zmontowano latem, a potem rozpoczęły się dyskusje nad wydłużeniem tej opowieści i zmianą zakończenia. W efekcie tych rozmów na początku 2020 roku Sean Ellis wrócił na plan z innym składem – to jest przynajmniej część poprzedniego zespołu została wymieniona, bynajmniej nie z wyboru Ellisa. Otóż, te osoby były już zaangażowane w inny projekt; w tym czasie pracowały nad „Ostatnim pojedynkiem” reżyserowanym przez Ridleya Scotta. Amerykańsko-francuski, dobrze przyjęty przez krytyków, werewolf horror w reżyserii i na podstawie scenariusza Seana Ellisa (odpowiada też za zdjęcia) znany jest pod dwoma tytułami: „The Cursed” i „Eight for Silver”. Swoją światową premierę film miał w styczniu 2021 roku na Sundance Film Festival, a w Polsce po raz pierwszy pokazano go w listopadzie tego samego roku na Międzynarodowym Festiwalu Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych Camerimage.

The Cursed” Seana Ellisa otwiera Bitwa nad Sommą, która według twórców miała miejsce w 1917 roku. A właściwie nie tyle bitwa, ile tragedia jednostki. Akcja medyków, którą wieńczy wydobycie z ciała pacjenta pocisku, który wygląda zupełnie jak ząb. Srebrny ząb. Potem cofamy się o trzydzieści pięć lat. Jesteśmy na włościach Seamusa Laurenta (przyzwoita kreacja Alistaira Petriego), despotycznego władcy, który doczekał się dwójki dzieci – córki Charlotte i syna Edwarda (zadowalające występy Amelii Crouch i Maxa Mackintosha – temu drugiemu przypadła mniejsza rola, nad czym trochę ubolewam, bo jego warsztat wydał mi się bardziej obiecujący) ze swoją małżonką Isabelle (w tej roli Kelly Reilly, która jak na mój gust jest za mało wyrazista; nie przyciągała mojej uwagi w dostatecznym stopniu, jakby przemykała gdzieś na obrzeżach mojego pola widzenia), którą traktuje niewiele lepiej niż swoich poddanych. Kobieta nie ma prawa głosu w tym zimnym dworze. Wszyscy domownicy tańczą tak, jak zagra im ten, jak szybko się przekonamy, bezlitosny człowiek. Każdy, kto mu się sprzeciwi skończy marnie. A jego syn, jeśli nic się nie zmieni, w przyszłości zapewne będzie taki sam. Sean Ellis chciał byśmy tak na to patrzyli. Chciał opowiedzieć o „agresji przekazywanej z pokolenia na pokolenie”. O niekończącej się przemocy, o kształtowaniu młodych umysłów na swoje potworne podobieństwo. O truciźnie wlewanej „w starannie odmierzonych dawkach” w młode serca przez takich osobników jak Seamus Laurent. Ludzi z kompleksem Boga. Przekonanych, że wszystko im się należy. Biorą co chcąc, bo mogą. Są bezkarni. I wiecznie im mało. Zachłanni, niegodziwi „władcy tego świata”. Tego wielkiego tortu nierówno podzielonego... przez takich ludzi jak Seamus? Tak czy inaczej, już na początku „The Cursed” zobaczymy jak ten dyktatorek radzi sobie z niepokornymi. Według Laurenta tabor cygański wtargnął na jego prywatną własność, Romowie natomiast twierdzą, że to ich ziemia, że Seamus najzwyczajniej ją ukradł. W świecie rządzonym przez ludzi tyle wystarczy, by polała się krew. Walka o terytorium, której wynik tak naprawdę od początku jest przesądzony. Laurent zgarnia wszystko. Dla niego i jego ludzi to bardziej rozrywka niż smutny „obowiązek”. Zupełnie jakby byli na placu zabaw. Sadyści. Mordują, gwałcą, torturują i śmieją się. Zaśmiewają się do rozpuku. Straszny widok: zabijanie dla sportu. I stawianie pomników na pamiątkę „tego wiekopomnego wydarzenia”. Tu odbyła się masakra. Tu gdzie stoi ludzki strach na wróble, gdzie ukrzyżowaliśmy jedną ze swoich ofiar, wspaniale się przy tym bawiąc. Na dowód mamy zdjęcia, ale raczej nie będziemy się nimi chwalić wszem i wobec. Nasze żony mogłyby tego nie pochwalić... Z drugiej strony, kto by tam przejmował się zdaniem kobiet? Jednego nie przewidzieliśmy. Cygańska klątwa. Sprawdzony motyw (żeby daleko nie szukać: powieść „Chudszy” Stephena Kinga i rzecz jasna oparty na niej obraz Toma Hollanda w Polsce dystrybuowany pod tytułem „Przeklęty”), który Seanowi Ellisowi posłużył do przywołania bestii przypominającej wilkołaka. Reżyser chciał, by jego wilkołak różnił się od innych, dlatego poinstruował twórców efektów specjalnych, by stworzyli swego rodzaju skrzyżowanie wilka z rekinem. Ellis zdał się na animatronikę, ale nie był do końca zadowolony z tej ruchomej „zabawki”, która swoją drogą ułatwiła aktorom pracę na planie, oddał więc materiał do obróbki komputerowej. Najdosadniejszą sekwencję w „The Cursed” uznaje się za hołd dla „Coś” Johna Carpentera – takie skojarzenie i mnie się nasunęło, ale Ellis publicznie wspomniał też „Obcego - 8. pasażera Nostromo” Ridleya Scotta. Przyznał, że miał na uwadze (też? jedynie?) tę drugą z wymienionych kultowych produkcji grozy. W każdym razie ten moment zrobił na mnie największe wrażenie – body horror, jak się patrzy – już nawet biorąc pod uwagę nierealistyczny, cyfrowy dodatek (w tej scence tylko macki zostały wygenerowane komputerowo).

Osoby przywiązane do wilkołaczej tradycji w kinie i literaturze grozy mogą być niepocieszone po zetknięciu z bezwłosymi, białymi istotami uczulonymi na srebro. Oślizgłe cielska, z których czasami wyrastają macki podobne do gałęzi (w domyśle istoty te wypuszczają je, kiedy tylko zechcą) i rybio-płazie głowy. Normalnie jakby urwali się z Innsmouth, portowego miasteczka, wymyślonego przez Howarda Phillipsa Lovecrafta. Wszystko zaczyna się od szczęki przechowywanej w ozdobnej szkatułce, którą z kolei zakopano przy pomniku ludzkiego okrucieństwa. Chłopiec z osady położonej nieopodal posiadłości Seamusa Laurenta, osady, która także wchodzi w skład jego majątku, prowadzi parę innych dzieci, w tym Edwarda i Charlotte, na pole, które każdy z nich zdążył już odwiedzić przynajmniej w snach – pięknie zmontowane, upiorne wycieczki do nie tak znowu wyśnionej krainy, gdzie nikt nie może czuć się bezpiecznie, gdzie grasuje przynajmniej jedna złowroga postać. Lekkomyślny kolega Edwarda i Charlotte odkopuje wątpliwej jakości skarb, po czym najwyraźniej mimowolnie, za sprawą jakiejś niezwyczajnej siły, wkłada znaleziony przedmiot do ust i rusza do ataku. Edward ledwo uchodzi z życiem z tego starcia. Ten samej nocy chłopiec znika. Poszukiwania zorganizowane przez Seamusa Laurenta nie przynoszą rezultatu. A niedługo potem zostaje odnalezione ciało – czy raczej to, co z niego zostało – innego chłopca i mniej więcej w tym samym czasie przybywa odsiecz w postaci patologa Johna McBride'a (przekonująca kreacja Boyda Holbrooka, przystojniaka, któremu bądź co bądź nie dostała się jakaś charakterystyczna postać – to znaczy z podobnymi „wojownikami” miłośnicy horroru pewnie mieli już przyjemności czy tam nieprzyjemność, to zależy). „Abraham Van Helsing” wprowadza się do dworu Laurentów, którzy liczą przede wszystkim na to, że odnajdzie ich syna. John najpewniej domyśla się tego, co przynajmniej dla mnie było aż nadto oczywiste, ale mimo to obiecuje spełnić oczekiwania zrozpaczonej matki i zachowującego kamienne oblicze ojca. Nie ukrywa natomiast, że ma zamiar schwytać zwierzę, które zagraża mieszkańcom. Podczas gdy inni zmagają się z pandemią cholery, w krainie Seamusa szaleje inna zaraza. Likantropia, na którą, przyznaję, Sean Ellis spojrzał całkiem świeżym okiem (wspominając też znaną sprawę z XVII wieku, tak zwaną Bestię z Gévaudan). Inne podejście do mitu wilkołaka. Rzecz nie tylko w wyglądzie zewnętrznym (który mimo wszystko niezbyt mniej ujął – ech, te CGI) i doprawdy w interesującej zawartości... tych żywych szkatułek. Wilkołaki Ellisa, czy jak kto woli wilkołacze rekiny (będzie i przemiana pod wodą, którą podsunął Ellisowi Mark Coulier, tłumacząc, że z czymś takim jeszcze się nie spotkał), nie żerują jedynie podczas pełni Księżyca. Ba, są aktywne także w dzień. W te mgliste, niesamowicie ponure dni. Jesienna aura (właściwie film kręcono w okresie zimowym, w zasadzie w dwie zimy), gotyk po angielsku – ten unikalny duch, ten styl, wprost zapierające dech w piersi zdjęcia martwej Natury. Imponujące osiągnięcie Seana Ellisa, któremu przygrywał Robin Foster (ścieżka dźwiękowa idealnie dopasowana do obrazu). Pełzająca groza. Podskórny niepokój w ciasnym, odbierającym dech uścisku z minorową damą. Smutek i realna groźba zaklęte w samej tej scenerii. Myślę, że tylko dla atmosfery warto obejrzeć „The Cursed” Ellisa, ale i ci, którzy szukają „cuchnącego mięska” też raczej nie zbłądzą udając się pod ten adres. Praktyczne, soczyste efekty specjalne. Zwłoki prawie nieprzypominające ludzkich, dosłownie rozszarpane na strzępy. Realistycznie się prezentujące ludzkie kończyny, nieludzkie wnętrzności i ta ledwo trzymająca się, nienaturalnie huśtająca dłoń. Auć, naprawdę zabolało. I raczej nikogo, a w każdym kogo, kto ma za sobą już jakieś kontakty z kinem gore, od „makabrycznego przybytku” głowa nie rozboli. Twórcy „The Cursed” niewątpliwie bardziej zdali się na klimat – tym przede wszystkim grają, a „obrzydliwości” to tak od czasu do czasu, dla wzmocnienia efektu. „Buu!”, jeśli dobrze liczę, pojawia się jeszcze rzadziej. Sporadyczne wypadki przy pracy (tym gorzej dla mnie, że żaden nie zadziałał jak trzeba; ani razu nie podskoczyłam, bo chyba o to w tym chodzi...). Niepotrzebne odstępstwa od zasad „wpojonych Ellisowi w starej szkole straszenia”. Ściślej: podejrzanych w art horrorach. Na tej fali kina grozy chciał popłynąć między innymi reżyser i scenarzysta „The Cursed”. I popłynął, choć według mnie trochę nierówno. Warstwa techniczna wspaniała, ale scenariusz... Powiem tak: w dalszej partii moje zainteresowanie tą historia mocno osłabło. Spodziewałam się czegoś, bo ja wiem, mniej banalnego?

Kto jest gorszy: bestia polująca na ludzi czy ludzie polujący na ludzi? Mówicie wilk w owczej skórze? Jeśli tak to gorąco polecam „The Cursed” Seana Ellisa. Horror porównywany do „Braterstwa wilków” Christophe'a Gansa o niesłodkiej zemście za niewyimaginowane krzywdy, za okrucieństwo nie do przyjęcia. Zemście, która porusza się na czterech łapach i jest ślepa. Czysta furia. Bezrozumna maszyna do zabijania. Cygańska klątwa. Epidemia likantropii na naprawdę ponurej wsi w przedostatniej dekadzie XIX wieku. Bez powielania krzywdzących stereotypów o Romach, ale jednak, ale mimo wszystko... To przekleństwo, to wypowiedziane przez jakże słusznie rozgniewaną i też nie bez powodu przerażoną kobietę, mroczne zaklęcie, zostało zaadresowane nie tylko do krzywdzicieli. Społeczność za społeczność. Niesprawiedliwość za niesprawiedliwość. Przemoc za przemoc. Wspaniale zrealizowany (tylko te stworki...), mocno klimatyczny horror w krwistej polewie i z trochę rozczarowującym tekstem. Oszałamiające opakowanie dla tylko niezłej opowieści.

poniedziałek, 28 marca 2022

Sue Watson „Kobieta z sąsiedztwa”

 

Lucy Metcalf jest nauczycielką w szkole podstawowej i umiarkowanie szczęśliwą żoną nauczyciela z liceum Matta. Ich największym problemem jest niemożność posiadania dzieci, oboje bowiem zawsze marzyli o zostaniu takimi rodzicami, jakich sami nie mieli. Pewnego dnia w sąsiedztwie pojawia się urodziwa pogodynka z lokalnej telewizji Amber Young, która prowadzi zgoła inne, z pozoru bardziej ekscytujące życie od Lucy. Kobiety szybko się zaprzyjaźniają, co niespecjalnie podoba się Mattowi, który nawet nie stara się ukryć swojej awersji do największej gwiazdy na Treetops Estate, angielskim przedmieściu, gdzie lata wcześniej osiadł ze swoją pełną kompleksów małżonką. Lucy skrycie zazdrości swojej najlepszej przyjaciółce. Wyglądu, pewności siebie, szykownie urządzonego domu i bogatego życia towarzyskiego. Amber wprawdzie miewa humory, ale Lucy bardzo sobie ceni tę relację. Kiedy więc dowiaduje się, że jej przyjaciółka ma stalkera, nie zamierza wzorem Amber bagatelizować tego problemu. Postara się zapewnić bezpieczeństwo swojej drogiej sąsiadce... która nie mówi jej wszystkiego.

Powieściowy thriller psychologiczny autorki między innymi „Naszych małych kłamstw”, „Idealnej randki” i „Znam twój sekret”, który swoją światową premierę miał w roku 2019. Sue Watson pochodzi z Manchesteru, a obecnie, wraz z rodziną, mieszka w angielskim hrabstwie Worcestershire, pisząc, jedząc ciasta, oglądając programy dietetyczne i ćwicząc na kanapie. Zanim została powieściopisarką na pełen etat, realizowała się w dziennikarstwie – pisała dla magazynów kobiecych i gazet ogólnokrajowych, przez jakiś czas pracowała też dla telewizji: producentka w BBC. Na pierwszym etapie swojej pisarskiej kariery, Watson ograniczała się do romansów, często o zabarwieniu komediowym, a z czasem zaczęła się też przechadzać po mroczniejszej alei gatunkowej. Pomysł na fabułę „Kobiety z sąsiedztwa” (oryg. „The Woman Next Door”) zakiełkował w jej umyśle jeszcze gdy pracowała dla telewizji. W posłowiu niniejszej książki opisuje to jako chęć „poeksperymentowania z koncepcją sławy i przyjaźni, rozróżnienia między prawdą a fałszem”.

Toksyczna przyjaźń i tajemniczy prześladowca. Podobno przeciwieństwa się przyciągają. Tylko czy Lucy Metcalf i Amber Young naprawdę tak bardzo się różnią? Wszystko na to wskazuje, ale jeśli ten gatunek mnie czegoś nauczył, to przede wszystkim „nieoceniania książki po okładce”. To znaczy wyrabiania w sobie jakichkolwiek przekonań po zaledwie pobieżnym wglądzie w życie, ale i umysły fikcyjnych postaci zamieszkałych na kartach thrillerów psychologicznych. W tego rodzaju prozie pozory często mylą. Dlatego nader ostrożnie podchodziłam do relacji Lucy. Później, znacznie później, do głosu „dopcha się” również Amber (w obu przypadkach mamy narrację pierwszoosobową) i prawdę mówiąc dopiero wtedy stanęłam na pewniejszym gruncie. W „Kobiecie z sąsiedztwa” rodzi się konflikt pomiędzy dwiema zaprzyjaźnionymi kobietami (ściślej to główny spór, ale nie jedyny), jednakże przez dłuższy czas Sue Watson każe nam słuchać tylko jednej ze stron. Pewnie jestem staroświecka, ale wychodzę z założenia, że warto najpierw zapoznać się wszystkimi stanowiskami, a dopiero potem ewentualnie wyrabiać sobie zdanie. A najlepiej w ogóle nie mieszać się w cudze kłótnie... Na pewno? Przed pojawieniem się Amber Young w bliskim otoczeniu Lucy Metcalf znajdowała się przynajmniej jedna osoba, która mogłaby mieć inny pogląd na ten temat. Osoba, która potem może wyrzucać sobie, że nie mieszała się dłużej. Tylko czy to by coś zmieniło? Czy w końcu zdołałaby przekonać swoją koleżanka, że przyjaźń z Amber Young jej nie służy? A może jest odwrotnie? Może to Amber powinna mieć się na baczności? Nie ufać swojej „brzydszej siostrze”? Lucy przekonuje nas, że mniej więcej tak się czuje w jej obecności. Kaczątko i łabędź. Z drugiej strony Lucy nie ma wątpliwości, że grzanie się w blasku Amber to najlepsze, co w ostatnim czasie ją spotkało. Otóż, Lucy w swoim mniemaniu rozkwitła u boku gwiazdy Treetops Estate. Amber co prawda nie zrobiła jakiejś oszałamiającej kariery – pogodynka w lokalnej telewizji, która najwyraźniej wciąż nie może przeboleć, że przed laty koło nosa przeszła jej największa szansa na zawojowanie świata. Nawet patrząc na Amber przez różowe okulary Lucy - nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że pani Metcalf idealizuje swoją najbliższą przyjaciółkę - widać, że kobieta ma ogromne, może nawet chorobliwe parcie na szkło. Nie potrafi się cieszyć tym, co ma – zakładając, że ma się czym cieszyć ta nasza Amber – czerpać przyjemności z takiego życia, jakie toczą ci wszyscy „biedacy”, którzy nie dopchali się do szkła. Ambitna czy płytka? Godna współczucia czy raczej potępienia? Ofiara czy bezwzględna manipulantka? Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Sue Watson w „Kobiecie z sąsiedztwa” uczy, że zazdrość to podstępna bestia. Na świecie nie brakuje ludzi, którzy żyją w przekonaniu, że trawnik ich sąsiada jest zieleńszy. Marzą o zamienieniu się z nimi miejscami, skosztowaniu tych wszystkich słodkości, których oni mają w nadmiarze, podczas gdy my snujemy swoje „bezwartościowe”, pozbawione lepszych perspektyw, ciężkie żywoty. Lucy ma problemy, a Amber ma wszystko. Takie przeświadczenie ma ta pierwsza, podczas gdy ta druga jakby ubolewa, że nie jest Lucy. Chyba. Pamiętacie? Lepiej nie wyrabiać sobie zdania na temat żadnej z tych kobiet. Cicha woda czasami brzegi rwie, a bogatemu słoma z butów może wystawać. A stalkerem wcale nie musi być mężczyzna. Akcja „Kobiety z sąsiedztwa” buduje się powoli. Powolutku, warstwa za warstwa, obieramy tę zgniłą cebulę, jaką zdaje się być przyjaźń dwóch niepasujących do siebie kobiet. Albo wręcz przeciwnie, pasujących aż za dobrze. Innymi słowy, to jeden z tych thrillerów, które przypuszczalnie nie znajdą poklasku u czytelników celujących w szaleńczo rozpędzone „kolejki górskie”. Nie ukrywam, że i ja nie miałabym nic przeciwko dodaniu jakiegoś wzmacniacza - albo dwóch - do pierwszej partii książki. Owszem, stalker Amber nie próżnuje – a to wyśle esemesa, a to zostawi pod jej drzwiami jakiś upiorny podarek, a to pokręci się przy jej samochodzie, i tak to sobie będzie pospolicie eskalować (standardowa, niewyszukana opowieść o uporczywym prześladowcy) – ale wolałabym, żeby częściej przypominał o sobie. A jeszcze lepiej przyjęłabym jakiś dodatkowy wątek, zakręt na tym pierwszym odcinku fabularnej ścieżki, na której lepiej nie tracić czujności. Patrzeć pod nogi, ażeby nie potknąć się o któryś ze szlachetniejszych kamieni – tj. dla mnie dużo ciekawszych od „harców” stalkera, którego, że tak to ujmę, Natura nie obdarzyła większą wyobraźnią - przygotowanych przez autorkę „Kobiety z sąsiedztwa” na później.

Treetops Estate to angielskie przemieście lub wieś – Lucy nie potrafi się zdecydować – zamieszkałe głównie przez klasę średnią. A przynajmniej przy Mulberry Avenue, gdzie stoi wygodny domek Metcalfów i może mniej przytulna, ale bardziej wykwintna, stylowa nieruchomość Amber Young. Kobiety, która może czuć się osaczona przez swoją przesadnie przyjacielską sąsiadkę. W tych krótkich okresach, kiedy Lucy czuje się przez nią odtrącona, kiedy serdeczność wypiera chłód i kompletna obojętność, Amber może po prostu odpoczywa od swojej zaborczej koleżanki. Ucieka, ale zawsze wraca. Bo cokolwiek kieruje Amber, jakkolwiek czuje się ten kolorowy wolny ptak, bez względu na to, co tak naprawdę gra w jej pokiereszowanej i/lub zdegenerowanej duszy, niewątpliwie potrzebuje Lucy. Może nawet bardziej niż Lucy jej. Z drugiej strony można odnieść wrażenie, że Amber stanowi dla Lucy swego rodzaju substytut dziecka, o którym zawsze marzyła. Ona i Matt już jakiś czas temu dowiedzieli się, że nie mogą mieć potomstwa, ale zamiast pomyśleć o adopcji, żona wdała się w skomplikowaną relację z dorosłą, acz niekoniecznie dojrzałą (to się okaże) kobietą pracującą w lokalnej stacji telewizyjnej, w którą na dodatek wciągnęła swojego wyjątkowo ugodowego partnera. Chciała pomóc, a przynajmniej tak to przedstawiała wszystkim, którzy chcieli (i nie chcieli) tego słuchać. Pomóc swojej przyjaciółce prześladowanej przez niezidentyfikowaną osobę. Mroczna obsesja i niebezpieczny trójkąt. Przyjaźń zbudowana na kłamstwach, półprawdach i przemilczeniach albo po prostu wzajemnym niezrozumieniu. To, co dla jednych jest białe, dla innych może być czarne. Wszystko jest względne. Punkt widzenia zależy od puntu siedzenia. Myślę, że to przede wszystkim chciała przekazać swoich czytelnikom, mam wrażenie, uważna obserwatorka współczesnego świata. I ludzi, zwłaszcza ludzi. W „Kobiecie z sąsiedztwa” praktycznie wszystko kręci się wokół postaci. Przyjaźń Lucy i Amber, jak można się tego spodziewać, staje się coraz bardziej problematyczna. Nie tylko dla nich. W najbardziej niewygodnym położeniu wydaje się być Matt, który nie ukrywa, że wolałby, aby jego małżonka poszukała sobie innej przyjaciółki. A przynajmniej przestała się tak angażować w życie rozkapryszonej, egoistycznej, narcystycznych sąsiadki. Matt uważa, że Amber kreuje się na osobę, którą nie jest. Lubi być w centrum uwagi, lubi wzbudzać zazdrość, choć tak naprawdę jest płytka, nudna i rozgoryczona. Podczas gdy Lucy ma kochającego, wspierającego ją męża, Amber to kobieta ze złamanych sercem, która skacze z kwiatka na kwiatek ze słabnącą nadzieją na znalezienie swojej drugiej połowy. Amber jest samotna, a Lucy ma naprawdę wspaniałego partnera. To nie tak, że go nie docenia – gdy ją poznajemy daje nam jasno do zrozumienia, że Matt jest najważniejszą osobą w jej życiu, największym szczęściem, jakie dostała od Opatrzności, która niewątpliwie nie była dla niej, ani dla niego, ani być może dla Amber, zbyt łaskawa – ale do pełni szczęścia jeszcze sporo jej brakuje. Gdyby tylko mogła mieć dzieci... Tę pustkę być może zapełnia Amber, ale jeśli faktycznie tak jest, jeśli Lucy przelewa swoje macierzyńskie uczucia na tę chyba uzależnioną od adrenaliny, lubiącą wchodzić w niebezpieczne związki, pogodynkę, to przecież nie może to trwać wiecznie. Nie w thrillerze psychologicznym, w którym, nie zapominajmy grasuje, prawdziwy czy tylko wymyślony stalker. Chyba istnieje, ale patrząc na Amber... Można zwątpić, nieprawdaż? Dużo tych „chyba”, ale jak już wspomniałam, to jedna z tych historii, które ze strony na stronę tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że lepiej pochopnie nie wyciągać wniosków. Nie powielać błędu Lucy, która delikatnie mówiąc daje duży kredyt zaufania prawdopodobnie nie tylko Amber, ale w ogóle wszystkim ludziom wchodzącym w jej orbitę. Nie brać również przykładu z Matta i Kirsty, koleżanki Lucy z pracy, którzy nie pozostawiają jej wątpliwości, że mają jak najgorsze zdanie o jej najlepszej przyjaciółce. Tak do tego podeszłam – z maksymalnie otwartym umysłem. Może więc dlatego niespecjalnie (tylko troszkę) zaskoczył mnie obrót wydarzeń przedstawionych w tej dość emocjonującej opowieści. Ciesz się tym, co masz, ale nie trać przy tym czujności. Warto zachować maksymalną ostrożność. Odrobina paranoi nie powinna nikomu zaszkodzić w świecie, w którym aż roi się od ludzi dbających wyłącznie o własny interes. Ach, i nie patrz z zazdrością na trawnik sąsiada: on wcale nie jest zieleńszy.

Mam słabość do takich pozycji literackich. Nie pogardziłabym wprawdzie boleśniejszymi ciosami w mroczniejszym klimacie, ale „Kobieta z sąsiedztwa” Sue Watson, brytyjskiej bestsellerowej powieściopisarki, która nie samymi thrillerami psychologicznymi żyje (zwolennicy komedii romantycznych w jej bibliografii też mogą coś dla siebie wypatrzyć), to nie był zły wybór. W pierwszej partii książki, przyznaję, miewałam chwile zwątpienia, ale ostatecznie wszystko ładnie się poukładało. Wróciłam z tarczą z tego mojego pierwszego, ale z pewnością - o ile jeszcze trochę pożyję - nie ostatniego spotkania z Sue Watson. Zadowolona.

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej

https://www.taniaksiazka.pl/

Więcej nowości literackich

sobota, 26 marca 2022

„Słodkich snów” (2021)

 

Na skutek wypadku samochodowego dziedziczka małej fortuny, April Davis, zapada w śpiączkę. Budzi się parę miesięcy później i dowiaduje się, że doznała poważnego urazu mózgu. Lekarz uprzedza ją, że przez jakiś czas może miewać halucynacje, zaniki pamięci, zawroty głowy i odczuwać niewyjaśniony niepokój. Opiekę nad April roztacza jej chłopak Robert Mitchel, który też czuwał przy niej, gdy bez przytomności leżała w szpitalu. Dowody wskazują na to, że do tragicznego w skutkach wypadku samochodowego doszło z winy April, nad kobietą wisi więc widmo kary za nieostrożną jazdę. Bardziej doskwierają jej jednak wyrzuty sumienia i upiorne zjawiska, z którym zderza się niedługo po powrocie do domu. April nie ufa swoim zmysłom. Zakłada, że przynajmniej większość z tego nie dzieje się naprawdę, ale i tak nie może oprzeć się wrażeniu, że grozi jej jakieś niebezpieczeństwo. Że nie jest bezpieczna we własnym domu.

Niezależny amerykański thriller psychologiczny z elementami horroru debiutującej w pełnym metrażu reżyserki, Niki Koss, która realizuje się głównie w aktorstwie. Podobnie jak Robert Johnson, autor scenariusza „Słodkich snów” (oryg. „Night Night”) - poprawki wprowadził Jordan Berman – który osobiście przedstawił Koss ten materiał. Historia od razu ją wciągnęła, błyskawicznie też w jej umyśle wyklarowały się wizje tego wszystkiego, co chciałaby zobaczyć na ekranie. Doświadczenie aktorskie, w jej przekonaniu, ułatwiło jej pracę na planie – łatwiej było jej porozumieć się z członkami obsady. Niemniej niektóre pomysły Koss powszechną akceptację zyskiwały dopiero po ich zrealizowaniu. Wcześniej zwykle większość zespołu nie rozumiała tych zamysłów, a ich zgoła odmienna reakcja na produkty finalne, nauczyła reżyserkę „Słodkich snów”, że w przyszłości powinna bardziej ufać swojemu instynktowi. Nie rezygnować zbyt szybko z pomysłów, które uzna za atrakcyjne, nawet wtedy, gdy innym początkowo się nie podobają. Światło dzienne pierwszy długometrażowy film Niki Koss ujrzał w listopadzie 2021 roku w Stanach Zjednoczonych, a w Polsce ukazał się w marcu 2022 roku na platformie CDA Premium.

Główny plakat dreszczowca Niki Koss o młodej kobiecie, która nie może ufać swoim zmysłom, zapowiada obraz w starym dobrym stylu. W stylu retro. W stylu samego Alfreda Hitchcocka? Mogło tak być. Tak reżyserka, jak scenarzysta „Słodkich snów” mogli znajdować się pod jakimś wpływem twórcy między innymi „Psychozy”, „Ptaków” i „Okna na podwórze”. Z naciskiem na ostatni z wymienionych tytułów. Podobnie jak L.B. Jefferies, protagonista „Okna na podwórze” (1954), główna bohaterka „Słodkich snów”, April Davis (taka sobie kreacja Brenny D'Amico), z powodów zdrowotnych tkwi w czterech ścianach swojego domu. Z tą różnicą, że kobieta czeka aż zregeneruje się jej nie ciało, a umysł. Złamana noga to pikuś w porównaniu z obrażeniami, jakich doznała April. Kobieta, która parę miesięcy wcześniej straciła oboje rodziców, ale dopiero teraz – to znaczy tuż przed wypadkiem – nabyła połowę niebagatelnego spadku po nich i stała się jedyną zarządczynią całości, do czasu zakończenia studiów czy tam osiągnięcia wyznaczonego w testamencie wieku przez jej młodszego brata Jaxa. Wszystkim zajmował się prawnik Davisów, czyli Candyman w (nie)własnej osobie, tj. ta w sumie mała rólka przypadła w udziale Tony'emu Toddowi. Prawnik, który nawet nie stara się ukryć, że ma zdecydowanie lepsze zdanie na temat April niż jej brata. Nieodpowiedzialnego, niedojrzałego, pozbawionego ogłady młodzieńca, który nie stroni od alkoholu i narkotyków. Podczas gdy Jaxowi w głowie tylko seks, prochy i rock and roll, April, przynajmniej w oczach swojego prawnika, uchodzi za rozsądną młodą damę, która na pewno nie pozwoli, by jej lekkomyślny braciszek roztrwonił cały majątek zgromadzony przez ich rodziców. Już scena w samochodzie April natchnęła mnie podejrzeniem, że prawnik Davisów ma błędne wyobrażanie o April. Tak czy inaczej, nie ulega wątpliwości, że kobiecie przynajmniej ten jeden raz zdarzyło się zachować, delikatnie mówiąc, nieodpowiednio. Nieostrożna jazda, to na pewno, ale prawdę mówiąc nie mogłam mieć pewności, że do tragicznego w skutkach wypadku doszło z jej winy. Zderzyła się bowiem z kobietą, która wprawdzie wydawał się trochę bardziej skupiona na drodze od April, ale i jej uwaga w decydującym momencie mogła być rozproszona. Nie dość, że na tylnym siedzeniu dokazywały dzieci, to na dodatek z równowagi wyprowadził ją znowu nieobecny mąż. Rozpłakała się, a to raczej nie poprawiło widoczności tą wieczorną porą. Wypadek został przedstawiony bardzo szczątkowo – niewiele mówiące pojedyncze ujęcia tragedii, w której tylko w domyśle życie postradały trzy osoby. Tak się wydaje, ale scenarzysta jakby krążył wokół tego tematu, jakby nie chciał ujawniać wszystkiego na ten temat. Czy to oznacza, że April nie była jedyną uczestniczką tego okropnego zdarzenia na drodze, której udało się przeżyć? Można by się spodziewać, że po czymś takim człowiek będzie chciał zdobyć więcej informacji na temat tragedii, z której ledwie wyszedł z życiem. Tym bardziej, gdy ciążą na nim podejrzenia. Mało tego, April zdaje się przychylać do wersji przedstawionej jej przez detektywów prowadzących tę sprawę. Poczuwa się do winy, nawet jeśli niewiele z tego pamięta... i najwyraźniej nie ma najmniejszej ochoty sobie przypomnieć. Właśnie, „jeśli”. Bo jak tu być pewnym czegokolwiek, co dotyczy April, skoro ona sama nie potrafi oddzielić prawdy od fałszywych projekcji skołatanego, poważnie nadwerężonego umysłu? Uprzedzono nas, że April może miewać halucynacje, ale i napady niepokoju, które najlepiej spokojnie przeczekać. Kiedy więc kobieta nabiera przekonania, że grozi jej jakieś niebezpieczeństwo, nie powinniśmy zanadto przywiązywać się do tej teorii. Może i nie, może i twórcom zależało na tym, byśmy z wyjątkową ostrożnością podchodzili do myśli, wspomnień i wszystkiego, co spotyka naszą rekonwalescentkę w jej sporych rozmiarów domu w dosyć cichej okolicy. Ale czy tak będzie? Czy czasem April nie będzie musiała gonić za nami na tej boleśnie przewidywalnej ścieżce fabularnej? Jeśli już ktoś kogoś zarażał paranoją w tym trochę ponurym domu (wystrój na poły staroświecki, w każdym razie tapety, cerata na kuchennym stole i inne detale, podsyciły podejrzenia rozbudzone przez główny plakat filmu, odnośnie retro zacięcia jego twórców), to ja April, a nie ona mnie. Kolejne „jeśli”. Taa...

Robert Mitchel (przeciętny występ Nicka Mariniego): mężczyzna do rany przyłóż. Kiedy jego dziewczyna przebywała w śpiączce każdą wolną chwilę spędzał w szpitalu. A przynajmniej taki wniosek się nasuwa po, bądź co bądź, błyskawicznym, migawkowym przejściu przez ten etap życia, a raczej bezżycia, młodej kobiety z pękatym portfelem. Kiedy April Davis wreszcie odzyskała przytomność, ten złoty chłopak wprowadził się do niej, aby należycie się nią zaopiekować. Jedyne, co odciąga go od ukochanej, to obowiązki zawodowe – Robert pracuje poza domem – i żeby nie było wątpliwości: April nie ma mu tego za złe. Wręcz przeciwnie, to jedna z tych rzeczy, które u niego szanuje. Chce, by jej partner realizował się na gruncie zawodowym. Ale też zapewne wolałaby mieć jakieś towarzystwo w tym coraz mniej wygodnym domu. Domu, do którego zakradają się upiorni intruzi? Duchy czy omamy, przed którymi przestrzegał jej lekarz prowadzący w szpitalu, w którym bez przytomności spędziła ostatnie miesiące? April zakłada, że to halucynacje, ale widz różnie się może na to zapatrywać. Minimalizm w moim odbiorze służył sekwencjom z rzekomymi czy faktycznymi duchami. Wiemy kto to, ale April nie pamięta, żeby kiedykolwiek wcześniej ich spotkała. Co o niczym nie świadczy, pan doktor wszak uprzedzał swoją pacjentkę, że przynajmniej przez jakiś czas może mieć problemy z pamięcią. Zatem mogła już ich widzieć, tych ludzi, którzy pod dachem April wywoływały we mnie lekki dyskomfort. To jeszcze nie strach, ale przyznaję, że nie przechodziłam obojętnie obok tych manifestacji. Bynajmniej nie dlatego, że przeważnie były to zagrania typu „buu!”. Blade, milczące postacie stojące nieruchomo ze wzrokiem skierowanym wprost na naturalnie zalęknioną gospodynię – niezły widok. Są jeszcze zdjęcia: czteroosobowa rodzina w tych samym pozach z paru obleganych przez turystów zakątków świata. Dziwne. Ale przecież przegląda je osoba, którą oczy mogą mylić. Dlatego April początkowo nie przywiązuje do tego większej wagi. Najlepiej zignorować. To jeszcze można zrozumieć, ale obawiam się, że już scena z „nieposłuszną” kamerką internetową spotka się z mniejszą przychylnością publiki. Widać, że April ma wątpliwości, zastanawia się, czy to aby na pewno był sen – wszystko na to wskazuje, ale ona z jakiegoś powodu uznaje za stosowne obracać to w myślach. Wygląda, jakby już wtedy czuła, że coś tu jest nie w porządku, że coś jest na rzeczy. A przecież łatwo można by to zweryfikować. A przynajmniej podjąć najszybszą i najprostszą próbę sprawdzenia, czy człowiek, o którego się zamartwia jest cały i zdrów. Zadzwoń dziewczyno! Nie robi tego. Nawet wtedy, gdy szerzej otwiera oczy na zagrożenie... którego może nie być. W dalszej partii filmu sugeruje to choćby powrót do zagadkowych zdjęć, tym razem w towarzystwie kogoś, kto w teorii ma być bardziej godzien zaufania. Kogoś, kto nie doznał poważnych obrażeń mózgu, jak April. Czyli zabawa trwa. Myśl dalej bierny obserwatorze wydarzeń w coraz to mroczniejszym domu kobiety, która nie ufa nawet sobie, a co dopiero innym ludziom. Zastanawiaj się, jak to ugryźć... Naprawdę? Ale serio? Niestety tak mi to wyglądało. Nawet jeśli komuś nie uda się przedwcześnie poskładać tej intrygi – co nie jest zbyt trudne, skoro mnie się udało, i to praktycznie bez żadnego wysiłku: samo się nasunęło na początku filmu (właściwie obawiałam się takiego rozwiązania) – to przecież już przed tą niezręczną nasiadówką przed komputerem April, twórcy rzucili mnóstwo światła na tę sprawę. Pytanie za milion dolarów brzmi: czy jednak popchną to w innym kierunku (oby), czy zostaną na tej prostej w domniemanym przeświadczeniu, że udało im się raz jeszcze zagrać na nosie, jak się okazało słusznie, przekonanemu, że wszystko już wie widzowi? No prawie wszystko, bo zostaje jeszcze kwestia rzekomych(?) duchów. UWAGA SPOILER Wolę przyjąć ich istnienie w tym świecie przedstawionym. To najlogiczniejsze wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy. Zresztą jak inaczej potraktować ten epilog, jak nie widomy dowód na obecność istot zza światów, które łakną zemsty? Z innej beczki: czy dobrze rozumuję, że April przed wypadkiem wdała się w romans z żonatym mężczyzną, którego rodzinę przez swoją nieuwagę, nienaumyślnie potem zabiła na drodze (wnoszę to nie tyle z jej wspomnień, bo zdaje sobie sprawę z tego, że mimo wszystko pamięć mogła ją mylić, że te wspomnienia mogły być fałszywe, ile z pierwszej rozmowy z policjantami, którym trafiła się ta raczej niezbyt trudna sprawa)? Taki ogromny zbieg okoliczności? KONIEC SPOILERA

Realizacja „Słodkich snów”, pierwszego pełnometrażowego „dziecka” Niki Koss, psychologicznego dreszczowca z elementami horroru, przypomina tanie produkcje nakręcone na potrzeby telewizji. Czuć niski budżet, aczkolwiek gdzieniegdzie, moim zdaniem, udaje się nieco podkręcić emocje. Dolać trochę napięcia do tej w gruncie rzeczy niewyszukanej historii o kobiecie w potrzasku. Zaszczutej we własnym domu albo ulegającej zgubnym podszeptom swojego niestabilnego umysłu. Scenariusz według mnie wymagał dopracowania – bestia trochę kuleje – nie zaszkodziłoby też bardziej zdecydowanie uderzyć w niedzisiejszy bęben w warstwie wizualnej. Natomiast ścieżka dźwiękowa – warto dodać, że tę działkę powierzono debiutantce Michelle Richards - to w moim uznaniu najlepsze, co temu przedsięwzięciu się dostało. Melancholijna, ale i nacechowana jakąś groźbą, powolna, ale niespokojna, cudnie dźwięczna kołysanka – to szczególnie sobie upodobałam, ale pozostałe utwory też dodawały smaczku tej przesolonej zupie z nieegzotycznymi, tradycyjnymi składnikami. Takie sobie te niesłodkie sny, okazały się dla mnie.

czwartek, 24 marca 2022

C.J. Farrington „Śmierć w transsyberyjskim ekspresie”

 

Olga Puszkina mieszka w zapadłej wsi Rozłazne na Syberii, nieopodal Tajgi. Czas zajmuje jej pomaganie bliskim i wypełnianie obowiązków zawodowych. Olga pracuje jako dróżniczka, a towarzystwa w budce przy torach dotrzymuje jej zaprzyjaźniony mały jeż Dmitri. W wolnych chwilach kobieta zwykle pracuje nad swoją książką. Olga marzy o studiowaniu literatury na uniwersytecie w Tomsku oraz zostaniu bestsellerową pisarką i robi wszystko co w jej mocy, by osiągnąć te cele. Pewnego dnia kobieta otrzymuje anonimy list pełen nienawistnych słów, który jak przypuszcza adresatka, został napisany przez któregoś członka maleńkiej wspólnoty Rozłaznego. Olga więc zapewne dobrze zna człowieka, który z jakiegoś sobie tylko znanego powodu postanowił przysporzyć jej przykrości. Kiedy z ekspresu transsyberyjskiego wprost na Olgę wypada martwy mężczyzna z monetami dziesięciorublowymi w ustach, list od tajemniczego osobnika przestaje zaprzątać umysł wielkodusznej dróżniczki. Śledztwo w tej sprawie prowadzi sierżant Wasilij Maruszkin z Nowosybirska, który z czasem zostanie niejako zmuszony do zawiązania współpracy z Olgą Puszkiną.

Wychowany w Szkocji, obecnie, wraz z żoną Claire i córką Acacią, dzielący swój czas między Cambridge w Anglii i Kapsztad w RPA, C.J. Farrington, inspirację do swojej debiutanckiej książki, powieści kryminalnej pod tytułem „Death on the Trans-Siberian Express” (pol. „Śmierć w transsyberyjskim ekspresie”) zaczerpnął z kolejowych podróży. Na taki pomysł spędzania wolnego czasu wpadła jego małżonka, w czym zresztą on szybko zasmakował. Podróże ekspresem transsyberyjskim, transmongolskim, kolejami chińskimi i wietnamskimi – Farringtonowie w ten sposób zwiedzili „pół świata”, i tym właśnie wycieczkom swoje literackie istnienie zawdzięcza Olga Puszkina. Dróżniczka z syberyjskiej wsi Rozłazne, która na świat wyszła w roku 2021, a do Polski dotarła już w kolejnym, pod parasolem wydawnictwa Prószyński i S-ka. „Śmierć w transsyberyjskim ekspresie” to pierwszy tom planowanej serii kryminalnej z tą poczciwą kobietą na tropie zbrodni i pomniejszych zdrożnych uczynków. Część druga już w przygotowaniu - prawdopodobnie w oryginale zostanie wydana pod tytułem „Blood on the Siberian Snow”.

Śnieg, trzaskający mróz i maleńka rosyjska wioska, którą nagle wstrząsa zbrodnia. Niejedna. Coś dla fanów twórczości Agathy Christie i Arthura Conana Doyle'a. Panna Marple z Syberii. Trzydziestoparoletnia singielka raczej nie z wyboru, która praktycznie nie ma własnego życia. Otóż, główna bohaterka „Śmierci w transsyberyjskim ekspresie” pióra C.J. Farringtona, większość dnia przeważnie spędza w ciasnej budce przy torach, a po pracy spełnia zachcianki swojego ojca nieroba, Michaiła Puszkina i jego nie mniej wymagającej siostry, Zoi Kuzniecowej. Kiedy tylko sytuacja tego wymaga, Olga śpieszy z pomocą swojej najlepszej przyjaciółce Annie Kabalewskiej, która w zasadzie w pojedynkę wychowuje trójkę swoich dzieci. Jej mąż jest zajęty robieniem jakichś szemranych interesów. I wlewaniem w siebie hektolitrów alkoholu. Podczas gdy on się bawi, jego żona pożycza pieniądze na życie od Olgi Puszkiny, a kiedy musi załatwić coś pilnego, to właśnie Olga, naturalnie zupełnie nieodpłatnie, ma oko na jej dzieci. Anna wydaje się jedyną osobą w najbliższym otoczeniu Olgi, która traktuje ją z należytym szacunkiem. To znaczy, nie wydaje się, żeby Kabalewska bezwstydnie wykorzystywała nieszczęsną dróżniczkę. Korzysta z jej pomocy, ponieważ nie ma innego wyjścia. Nie uważa, że jej się to po prostu należy, jak z pewnością myślą Michaił i Zoja. Z drugiej strony nawet Olga w pewnym momencie zwątpi w czyste intencje Anny. Nawet ona, kobieta, która zazwyczaj bez szemrania wykonuje polecania innych. Feminizm? Wynalazek zgniłego Zachodu. W Rozłaznem kobiety „znają swoje miejsce”. Takich punktów na mapie Rosji w domyśle jest więcej – mentalność bliższa średniowieczu niż czasom obecnym, w których to toczy się akcja omawianej powieści. Łatwo o tym zapomnieć, patrząc na postacie zaludniające ten świat przedstawiony. Włącznie z Olgą Puszkiną, która tęskni do wielkiego miasta. Tam, w domyśle, kobietą żyje się przynajmniej trochę lżej. Tak czy inaczej, te co ambitniejsze mogą zdobyć wyższe wykształcenie i bardziej rozwinąć na gruncie zawodowym. Olga nie ma już większej nadziei na awans w obecnej pracy. Pracy, w której, gwoli ścisłości, tkwi od dawna. Dla niej to środek prowadzący do celu, nie cel sam w sobie. Dzień w dzień gnieździ się w maleńkiej budce przy torach, ślęcząc nad papierami, ale i odmrażając sobie cztery litery podczas obchodów, które też należą do jej obowiązków. Tak samo jak walczenie z różnymi usterkami na trasie przejazdu pociągów przewożących towary i turystów z całego świata. Olga Puszkina to bohaterka dynamiczna. Postać, w której wraz z postępem akcji zachodzą fundamentalne zmiany. Potulna, dająca się wykorzystywać, niepoprawna marzycielka, stopniowo przeistacza się w tak zwaną kobietę wyzwoloną. Samowystarczalną, waleczną, niedającą sobie w kaszę dmuchać, czy po prosto znającą swoją wartość, ambitną niewiastę, która mówi „dość”. Koniec z wyzyskiem. Koniec z uległością wobec mężczyzn. Koniec z byciem dziewczynką do bicia. Koniec z pomiataniem, jak by nie patrzeć, przyszłą gwiazdą sceny literackiej. Bo Olga wydaje się być święcie przekonana, że książka, nad którą od jakiegoś już czasu pracuje, książka, której nadała tytuł Znajdź swoją kolejową tożsamość: 100 życiowych lekcji z Kolei Transsyberyjskiej, będzie absolutnym hitem. Tym samym otwierając jej drogę do wymarzonej, oszałamiającej kariery pisarskiej. Jeszcze będzie kimś ta nasza potulna dróżniczka. Kochająca zwierzęta – ale nie fretki, oj nie fretki – a szczególnie małego jeża, którego prawie dosłownie wyrwała z paszczy lisa, nazwała Dmitri i wzięła go pod swoje opiekuńcze skrzydła, cicha myszka, na którą zawsze można liczyć. Nie ma dzieci, nie ma męża, ma tylko ojca lenia, który nie szczędzi jej przykrych słów i starszego brata Paszę, z którym ostatni raz widziała się jakieś dwa lata wcześniej – mężczyzna jest w wojsku, gdzie o dziwo bardzo mu się podoba. Mimo że, podobnie jak jego ukochana siostra, nie jest zwolennikiem Władimira Putina. Właściwie Pasza, bo jego też będziemy mogli bliżej poznać, jest przekonany, że gdyby „odwieczny” prezydent Rosji go poznał też, delikatnie mówiąc, nie byłby zachwycony jego osobą. Żeby tacy wywrotowcy w „najpotężniejszej armii na świecie”... Farrington w „Śmierci w transsyberyjskim ekspresie” dokonuje czegoś w rodzaju żartobliwej, zaskakująco lekkiej rozprawy na temat życia w Rosji. Nie tylko. Autor od czasu do czasu uderza też w poważniejszą tonację – wieje smutkiem, beznadzieją, trwaniem w istnej pułapce przez w gruncie rzeczy sympatyczne, zasługujące na jakiś większy uśmiech losu, osoby, nie tylko płci żeńskiej, tak uciśnionej w Rozłaznem, osadzie niby żywcem wyjętej z wieków ciemnych.

(źródło: https://pl-pl.facebook.com/Proszynski/)

W Rozłaznem piszczy bieda, trzaska mróz, a z pociągów wypadają trupy. Właściwie jeden trup. Młody mężczyzna z poderżniętym od ucha do ucha gardłem i ustami wypełnionymi dziesięciorublowymi błyszczącymi monetami. Olga Puszkina została dosłownie znokautowana przez tego nieszczęśnika. I w sumie dobrze się złożyło. Dobrze, że była na miejscu, gdy z ekspresu transsyberyjskiego wypadł ten ograbiony z życia turysta, ponieważ wyrwało ją to z marazmu, stagnacji, w której tkwiła przynajmniej od śmierci swojej ukochanej matuszki. Impuls do działania. Do zmian. Do zaprowadzenia porządku w swoim znojnym życiu. Olga Puszkina pokaże na co ją stać. I biada wszystkim, którzy już zdążyli jej się narazić, ale i tym, którzy dopiero nadepną jej na odcisk. Doprawdy zabawna postać. Potrafi zirytować (obudźże się wreszcie, kobieto!), a przynajmniej zadziwić swoją niedzisiejszą osobowością (to w końcu Rosja...). Olga ma w sobie coś z dziecka – zupełnie jakby dopiero uczyła się życia, a przecież liczy już sobie ponad trzydzieści wiosen. Ta ciekawość, to bujanie w obłokach, ta naiwność. Ten zapał. Tak, może i Olga nie ma bladego pojęcia o pracy detektywistycznej, może i nie potrafi łączyć kropek, może i nie wie, jakie pytania powinna zadawać osobom przewijającym się w tym zwariowanym dochodzeniu w sprawie morderstwa w Orient Expressie, to znaczy ekspresie transsyberyjskim, ale nadrabia animuszem. Zwłoki wypadające z pociągu to dopiero początek - jak można się tego spodziewać sprawa z czasem się skomplikuje. Autor, na dobrą sprawę, już wcześniej to sygnalizował. Seryjny morderca, korupcja i... Baba-Jaga: lokalny postrach, który jak musi przypominać sobie Olga Puszkina jest czystym wymysłem. Nic, czym należałoby się przejmować. Tak to sobie tłumaczy, ale to jakoś nie pomaga jej uwolnić się od przypuszczalnie zupełnie irracjonalnego lęku, dobrze znanego też paru innym duszyczkom zaludniającym wioskę, która najpiękniej prezentuje się zimą. Gdy śnieg przykryje te rozpaczliwie domagające się remontu chałupki. Te zamieszkane i te opuszczone, porzucone. Olga od dawna marzy o pójściu śladami tych wszystkich, w jej mniemaniu, szczęśliwców, którzy wyjechali z tej „zabitej dechami” syberyjskiej wioski, której centralnym punktem wydaje się być podła knajpa należąca do mężczyzny, który złego słowa na swojego przywódcę, czy raczej boga, powiedzieć nie da. Tylko spróbuj skrytykować Władimira Putina w tych ekstremalnie skromnych progach, gdzie wieczorami zwykła gromadzić się „śmietanka towarzyska” z Rozłaznego. By uprawiać bodaj ulubiony sport w Rosji. Sport narodowy:) Picie wódki, czy innych „życiodajnych eliksirów”, samogonów nie dla elegancików ze zdeprawowanego Zachodu. C.J. Farrington „prowadzi swoje śledztwo” dość niekonsekwentnie. Rozgardiasz, który mógł być celowy. W tym chaosie mogła być metoda. Podczas lektury tej dość odświeżającej, że tak to ujmę, uroczo prymitywnej, kryminalno-obyczajowej historyjki, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że autor celowo zrobił z tego taką trochę (trochę?) parodię śledztwa. Gdyby akcja była osadzona w jakimś demokratycznym kraju, czy to gdzieś w Europie czy w Ameryce Północnej, to nie miałabym wątpliwości, że nie należy brać tego na poważnie, że to komedia kryminalna - policjanci, przestępcy i detektywi-amatorzy w krzywym zwierciadle - ale jeśli chodzi o Rosję... Wydaje mi się, że tam wszystko jest możliwe. Niezbyt bystra dróżniczka dopuszczona do czynności śledczych (może pomóc w przesłuchaniach personelu feralnego pociągu i innych osób żyjących z tej kolejowej turystyki) bynajmniej nie przez jakiegoś żółtodzioba, którego sytuacja rychło zmusi do zacieśnienia współpracy z tą zaskakująco skuteczną dziewczyną do niedawna żyjącą pod butem swojego rodziciela. Dziewczyną, która wypowiada wojnę całemu złu jakie rozpleniło się w jej otoczeniu. Prosta, umiarkowanie przyjemna, niewzbudzająca jakichś silniejszych emocji, bardziej odprężająca niż elektryzująca opowieść o nieopierzonej „pani detektyw”, która z „modelowej rosyjskiej kobiety” powoli przeobraża się w „modelową zachodnią kobietę”. Przeobraża czy po prostu wreszcie jest sobą? Taką Olgą, jaką zawsze była, ale nie miała odwagi, siły, na obudzenie w sobie tego milusiego demona. Opowieść sporo zawdzięczająca samemu miejscu akcji - malownicza, dzika, odizolowana zimowa sceneria, gdzie grubą tkaninę ciszy przecinają głównie przejeżdżające pociągi, pijackie burdy w jedynym barze we wsi oraz wrzaski panów na ich niewolnice, czyli mężów na żony. Opowieść do poduszki. Słodkich snów... o Babie-Jadze z Syberii;)

Śmierć w transsyberyjskim ekspresie”, otwarcie planowanej powieściowej serii z Olgą Puszkiną, pracownicą kolei angażującej się w śledztwa, autorstwa debiutującego autora szkockiego pochodzenia, C.J. Farringtona, wymaga trochę innego nastawienia od tego, z którym myślę zwykle zasiada się do utworów kryminalnych. Większych niespodzianek, wzmożonego napięcia czy innych emocjonalnych uniesień, jakich można spodziewać się od tego typu prozy, ta pozycja prawie na pewno nie dostarczy. To coś lżejszego. Pozytywnie zakręcona, nieszkodliwa, żartobliwa, prosta, naiwna (co wydaje się zamierzone – prędzej celowy zabieg niż wypadki przy pracy początkującego powieściopisarza) historyjka, przy której mimo wszystko minka nieraz może nieco zrzednąć. Trochę śmiechu, szczypta smutku i cuda. Ludziska, prawdziwe cuda w zimowej scenerii. Rosyjskiej krainie lodu. Zabawa może nie na sto dwa, ale nie przeczę, trochę sobie pobrykałam z luzackim panem Farringtonem „tam, gdzie Baba-Jaga mówi dobranoc”.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

wtorek, 22 marca 2022

Zakupy

 
Kolejne książki, które dołączyły do mojej domowej biblioteczki. A wśród nich klasyczna powieść grozy „Czarownice z Walwyk” Petera Curtisa, a właściwie Norah Lofts, przeniesiona na ekran w 1966 roku przez Cyrila Frankela („The Witches” aka „The Devil's Own”). „Zabójcze ciało” w reżyserii Karyn Kusamy to film, do którego dość często powracam – fajna, lekka rozrywka – i choć utwory literackie zbudowane na kanwie scenariuszy filmowych rzadko dorównują pierwowzorom, gdy tylko znowu najdzie mnie ochota na tę historię, zamiast do Kusamy tym razem wbiję do Audrey Nixon. Najbardziej jednak ciekawi mnie „Na progu” Patricka Senécala. Niektórym może się to wydać dziwne, bo trochę jego książek na polskim rynku już wyszło, ale mnie jego twórczość - póki co! - jest kompletnie obca. Sprawdzę „Na progu”, a jak podejdzie, to będę miała co kupować:)
 

Peter Curtis „Czarownice z Walwyk”
W.W. Jacobs „Małpia łapka”
Patrick Senécal „Na progu”
Audrey Nixon „Zabójcze ciało”
Bram Stoker „Klejnot Siedmiu Gwiazd”
Richard Chizmar „Magiczne piórko Gwendy”
 

Mikel Santiago „Wyspa zaginionych głosów”
Andreas Gruber „48”
Stephen King „Uciekinier”
Megan Goldin „Escape Room”
Sharon Bolton „Stokrotka w kajdanach”
James Ellroy „Amerykański spisek”
 

G.X. Todd „Obrońca”
John Gwynne „Zawiść”
John Gwynne „Męstwo”
Ed McDonald „Czarnoskrzydły”
Mark Lawrence „Czerwona siostra”
Mark Lawrence „Szara siostra”

poniedziałek, 21 marca 2022

Lisa Jewell „Niewidzialna dziewczyna”

 

Freelancerka Cate Fours, jej mąż, psycholog dziecięcy Roan, i dwójka ich nastoletnich dzieci, na czas remontu ich domu przeprowadzili się do wynajętego lokum w lepszej dzielnicy Londynu. Gdzie ostatnio dochodzi do napaści na tle seksualnym. Pewien nieprzyjemny incydent z udziałem jej córki, zwraca uwagę Cate na sąsiada z naprzeciwka, trzydziestoparoletniego wykładowcę w college'u mieszkającego z ciotką, Owena Picka. Kobieta nie wie jeszcze, że jej podejrzany sąsiad właśnie został zawieszony w obowiązkach służbowych z powodu oskarżeń o niestosowane zachowania w stosunku do dwóch uczennic. Owen nie poczuwa się do winy, uważa, że jak zwykle został niesprawiedliwie potraktowany przez wyrachowane kobiety. Ujścia dla swojej złości szuka na forach internetowych dla społeczności inceli. Tą drogą dochodzi do bloga mężczyzny, który wyróżnia się na tle innych mężczyzn żyjących w mimowolnym celibacie. Kiedy w życiu osobistym Owena pojawia się wreszcie długo wyczekiwany promyk nadziei na lepsze jutro, staje się głównym podejrzanym w sprawie zniknięcia siedemnastoletniej Saffyre Maddox, byłej pacjentki Roana Foursa, która po zakończeniu terapii bliżej zainteresowała się życiem tego wcześniej tak zaufanego człowieka.

Pomysł na „Niewidzialną dziewczynę” (oryg. „Invisible Girl”) nasunął się Lisie Jewell, brytyjskiej poczytnej autorce, która w swojej bibliografii ma między innymi takie thrillery psychologiczne, jak „Kiedy ciebie nie ma”, „Widzę cię” i „Idealna rodzina”, na widok mężczyzny idącego po śniegu nieopodal ulicy w północnym Londynie, gdzie Jewell zamieszkała wraz z rodziną na czas remontu ich nieruchomości. Nieznajomy sprawiał wrażenie przytłoczonego życiem. Smutny, niekochany, przypuszczalnie niemający dziewczyny, zmęczony człowiek, który wyglądał na sympatycznego gościa, ale Lisa pomyślała, że wcześniej czy później okoliczności mogą popchnąć go do czegoś zdrożnego. I zapragnęła napisać o nim książkę. O nim i okolicy, w której tymczasowo zatrzymała się ze swoimi bliskimi, i która znajdowała się zaledwie pół mili od ich nieruchomości, w Londynie. Ale to było trochę tak, jakby Lisa Jewell przeniosła się do innego świata. Do świata bogaczy. Myślała, że ta czasowa zmiana otoczenia dobrze im zrobi, że spodoba im się w tym ekskluzywnym otoczeniu, ale tak się nie stało. Nie czuli się tam dobrze. Lisa miała wrażenie, że coś złego wisi w powietrzu, w tym nieprzyjemnie anonimowym zakątku stolicy Anglii, pełnym jednorodzinnych domów z elektronicznymi bramami i obowiązkowym monitoringiem. Lisa Jewell czuła się więc w tym tymczasowym lokum jak jedna z ważniejszych postaci „Niewidzialnej dziewczyny”. Thrillera psychologicznego, który swoją światową premierę miał w roku 2020, a w Polsce wyszedł dwa lata później nakładem wydawnictwa Czwarta Strona.

W „Niewidzialnej dziewczynie” Lisa Jewell łączy różne, zapewne znane miłośnikom gatunku, motywy. Na grunt marriage thrillera wprowadza podglądaczkę, która nagle znika, a uwaga śledczych koncentruje się na samotnym mężczyźnie, który już wcześniej zdążył narazić się swoim nowym sąsiadom. Nie tylko im. Owen Pick na pierwszy rzut oka może przypominać Normana Batesa z „Psychozy”. Mieszka ze starszą ciotką Tessą McDonald, która nie traktuje go dobrze. Owen wprowadził się do niej w dzieciństwie, niedługo po śmierci matki, gdy nabrał przekonania, że jest ciężarem dla swojego ojca i jego nowej partnerki. Piąte koło u wozu. Lata mijały, a on niezmiennie gnieździł się w ciasnym pokoiku „na włościach” swojej opryskliwej ciotki. W częściowo niedostępnym dla niego, zatęchłym „królestwie” starszej damy, która przez wszystkie lata prawdopodobnie żałowała, że przygarnęła tego dziwnego chłopca. Który wyrósł na jeszcze dziwniejszego mężczyznę. W „Niewidzialnej dziewczynie” Lisa Jewell pokazuje, że nie boi się iść pod prąd. Spojrzeć na dany problem pod różnymi kątami, miast dołączyć do donośniejszego chóru. Owen nie wpasowuje się w „słuszny model obywatela cywilizowanego kraju”. Trzydziestoparoletni mężczyzna mieszkający z ciotką, która wyraźnie go nie lubi. Nigdy nie był w poważnym związku, nie ma przyjaciół, w ogóle nikogo, kto umiliłby mu pobyt na tym padole. Nieśmiały, trzymający się na uboczu, naprawdę starający się nie wchodzić nikomu w drogę mężczyzna, który pewnie oddałby wszystko za udany związek z kobietą. Owen jest prawiczkiem – bynajmniej nie z wyboru. Chciałby być taki jak inni, to znaczy dopasować się do tego modelu, który w społeczeństwie, mam wrażenie, jest traktowany jako niepodważalny dowód „normalności jednostki”. Kto nie ma rodziny, ten z automatu jest podejrzany? No, niezupełnie, ale wybierając taki żywot albo, podobnie jak Owen, będąc do niego w pewnym sensie zmuszonym, człowiek jest bardziej narażony na „złe spojrzenia” żon i mężów, ojców i matek. A jak jeszcze taki samotny człowiek ma płeć męską, to już w ogóle lepiej żeby nie wychodził z domu. Bo na zewnątrz nie brakuje wiecznie czujnych, czy jak kto woli przeczulonych, kobiet, które każdy nieprzemyślany, nieostrożny ruch odbiorą jako poważne, oburzające naruszenie ich przestrzeni osobistej. Bez względu na to, jak rozwinie się ta opowieść, Jewell najpierw przedstawia nam Owena jako jednego z tych mężczyzn, którzy są ofiarami feminizacji społeczeństwa. A przynajmniej stara się przekonać swoich czytelników, że to jeden z tych pechowców, słoni, które wolałyby być myszami. Przemykać jak tytułowa postać po niespokojnych ulicach Londynu, być niewidzialnym przynajmniej dla tych wszystkich kobiet, które, bądź co bądź, słusznie zwracają uwagę na niepokojące zachowanie mijających je osób. Konkretniej: mężczyzn. Kobiet nie trzeba się bać. Kobiety nie gwałcą, nie kradną, nie mordują... Kobiety nie strzepują potu na nastoletnie dziewczęta, ani w żaden inny sposób nie dają im odczuć, że są nimi zainteresowane w tak niezdrowy sposób, w jaki Owen jakoby zainteresował się swoimi dwiema uczennicami. Zboczeniec, może nawet gwałciciel. Żeby tylko. Społeczeństwo wydało już wyrok – Owen skrzywdził siedemnastoletnią Saffyre Maddox. Bo wygląda na takiego, prawda? Tyle wystarczy w tym podłym świecie, żeby przykleić człowiekowi łatkę zbrodniarza. Być może na zawsze zrujnować życie niewinnego człowieka. Niewinnego? Z takim przekonaniem przyglądałam się tragedii Owena Picka, człowieka, który, owszem, nie był takim zupełnym niewiniątkiem, miał swoje za uszami (ręka w górę, kto nie ma), ale jakoś nie miałam poczucia, że zasłużył sobie na taki los. Klasyczna zmyłka? Ofiara, która ostatecznie okaże się sprawcą? Kilku napaści na tle seksualnym w zamożnej dzielnicy Londynu i w najlepszym razie porwania, a w najgorszym morderstwa Niewidzialnej Dziewczyny. Lisa Jewell przypomina: obowiązuje domniemanie niewinności. Nie wyrabiaj sobie opinii na temat swojego sąsiada na podstawie sensacyjnych doniesień dziennikarzy. Bo każdy może być takim Owenem. A przynajmniej każdy mężczyzna... Każdy? W takim razie spójrzmy na Roana Foursa.

Szanowany psycholog dziecięcy. Człowiek, który uratował niejedną straszliwie pokiereszowaną, cierpiącą duszyczkę. Bohater w oczach przynajmniej części swoich małoletnich pacjentów i ich opiekunów. Główny żywiciel rodziny, która żyje całkiem dostatnio. Bieda na pewno nie zagląda im w oczy. Foursowie przynależą do klasy średniej, ale niedawno trafiła im się okazja na zaznanie większych luksusów. To znaczy na czas remontu swojego domu wynajęli lokum w okazalszej dzielnicy Londynu. I odkryli, że lepiej im w skromniejszych „progach”. Roan nie odczuwa tego tak mocno jak jego żona, bo zdecydowanie rzadziej bywa w domu. Cate jest freelancerką, czy jak mawia jej piętnastoletnia córka Georgia „kurą domową z laptopem”, siłą rzeczy więc nawdychała się więcej tego „zgniłego powietrza” od swojego męża, ale też dzieci, które przecież mają szkołę. Ona najwięcej czasu spędza w tym przeklętym domu wśród anonimowych ludzi. Sąsiadów zazdrośnie strzegących swojej prywatności. Ładne miejsce, ale zanadto onieśmielające. Każdy okopany w swojej zadbanej fortecy. Nieinteresujący się sąsiadami i tego samego oczekujący od nich. Normalnie nie, ale w obliczu takiej historii, nawet najmniej ciekawską osobę ogarnia nieodparta pokusa, by w trakcie dnia raz czy dwa rzucić okiem na dom sąsiada. Może nawet przystanąć na dłużej przed tym „strasznym domostwem”. Czy Owen Pick tam właśnie zaciągnął biedną nastolatkę? Zgwałcił? Na pewno. Zabił? Niestety, ale wszystko na to wskazuje. Wszystko, czyli telefon zaginionej Saffyre Maddox znaleziony na działce, na którą wychodzi okno sypialni „wspaniałomyślnie” udostępnionej mu przez ciotkę oraz plama krwi szpecąca zewnętrzną ścianę tego, co wypadałoby uwzględnić, niejednorodzinnego domu. Właściwie skąd pewność, że napastnik mieszka w tym domu? Może nie pewność, ale wszystko wskazuje na to, że śledczy mocno przywiązali się do tej teorii. A to niedobrze. Takie prowadzenie czynności śledczych może doprowadzić do kolejnych tragedii. Ukarania niewinnego i tym samym pozwolenia by niebezpieczny dla otoczenia człowiek, jeśli tylko najdzie go taka ochota, skrzywdził kolejną osobę. W „Niewidzialnej dziewczynie” Lisa Jewell każe nam patrzeć niejednymi oczami. Rozdziały spisane w trzeciej osobie niezależnie od siebie reprezentują Cate i Owen, natomiast tytułowej postaci, czyli nie komu innemu, jak Saffyre Maddox, dostaje się działka pierwszoosobowa. Siedemnastolatka snuje swoją dość smutną opowieść, która, jak wiemy, nie znajdzie szczęśliwego zakończenia. Jewell w każdym razie stosunkowo szybko ujawnia, że ta nadmiernie interesująca się życiem swojego byłego terapeuty dziewczyna, przepadła jak kamień w wodę. Ma status zaginionej, ale wydaje się, że opinia publiczna - też śledczy zajmujący się tą sprawą - nie wierzy, że Saffyre odnajdzie się żywa. Podczas gdy wszyscy inni kierują wzrok na Owena Picka, Jewell zachęca nas do uważniejszego przyjrzenia się innym osobom w jakiś sposób zamieszanym w tę dość złożoną sprawę. Najbardziej uczula nas na Roana Foursa, człowieka od dłuższego już czasu obserwowanego, śledzonego przez swoją byłą pacjentkę. Już nie, ale opowieść Saffyre Maddox, można powiedzieć, nie nadąża za czasem akcji. Innymi słowy, prawie wszystkie rozdziały Niewidzialnej Dziewczyny to retrospekcje. Co ciekawe, Saffyre, która zachowuje się trochę jak stalkerka, wytrwale pracuje na zaufanie czytelnika. Zabiega o jego sympatię. Niepospolity wybieg. Tego typu postacie zazwyczaj nie są pokazywane w tak jasnym świetle. Jewell jakby zamienia miejscami prześladowczynię i jej ofiarę. Odwraca role. Saffyre Maddox prowadzi sekretne życie. Piątkowa uczennica, która na pierwszy rzut oka nie ma problemów z nawiązywaniem znajomości. Ma parę koleżanek, ale ani jednej prawdziwej przyjaciółki. Mieszkająca z niewiele starszym od niej wujkiem, który robi wszystko, co w jego mocy, by żyło jej się jak najlepiej. Mocno się o nią troszczy i Saffyre naprawdę jest mu za to wdzięczna. Kocha go, ale nie potrafi zmusić się do spędzania z nim więcej czasu. Chciałaby, uwielbia jego towarzystwo, ale pragnienie sprawdzenia co też porabiają Foursowie jest silniejsze. Owszem, czasami udaje jej się zdusić tę niezdrową pokusę, ale większość wieczorów spędza z ludźmi, którzy nie zdają sobie sprawy z jej obecność. Roan stanowi główny obiekt jej obserwacji, ale to zakapturzone nocne stworzenie z wyjątkowo wyostrzonym wzrokiem, niekiedy kieruje też swoje dociekliwe oczęta na tylko pozornie najbliższe mu osoby. Widząca siedemnastolatka w krainie ślepców. Niepasująca do tego świata. Podobnie, jak czternastoletni Josh Fours, syn Cate i Roana. Empatyczny, bardzo uczuciowy młody człowiek. Tacy w tym brutalnym, przeżartym egoizmem świecie często mają pod górkę. Z „Niewidzialną dziewczyną” na pewno nie miałam pod górkę. Ta historia praktycznie sama się czytała. Umiejętne połączenie różnych znanymi mi motywów, z silnym akcentowaniem wybranych problemów tego świata, o których stanowczo za mało się mówi - można powiedzieć studium epoki, w której żyjemy, czy raczej paru cegiełek wyjętych z tego piekiełka, które gatunek ludzki tak chętnie, z taką werwą sobie buduje. Z interesującymi, niebanalnymi i, co dla mnie najistotniejsze, niepowierzchownie wykreślonymi postaciami. Bo w świecie Lisy Jewell nawet zwyczajna, żeby nie rzec nudna, gospodyni domowa z klasy średniej przy bliższym poznaniu okazuje się całkiem zajmującą osobą. Godną współczucia, mimo że, a może właśnie dzięki temu, że nieidealną.

Kolejny, w mojej ocenie, bardzo dobry thriller psychologiczny od Lisy Jewell. Pochłaniająca uwagę, absolutnie wciągająca, choć w zasadzie pozbawiona jakichś mocniejszych akcentów, nawet niespecjalnie zaskakująca opowieść od widać, że uważnej obserwatorki tego naszego niedoskonałego świata. Nie ukrywam, że finał tej emocjonującej, dość złożonej intrygi nieco mnie rozczarował. Z wyjątkiem ostatniego mrocznego akcentu, niezaskakującego, ale przynajmniej mrocznego. Najbardziej natomiast ubolewam nad tym, że autorka nie posunęła się dalej w swojej rozprawie na temat podejrzanego obywatela w demokratycznym państwie. Można było wzmocnić ten przekaz. Pokazać, jak tragiczne skutki może mieć medialna nagonka na człowieka, który w świetle prawa, ale już nie w oczach opinii publicznej, jest niewinny, dopóki nie zostanie prawomocnie skazany w sądzie, nie w prasie, telewizji i w mediach społecznościowych. Trudno, nie można mieć wszystkiego:) „Niewidzialna dziewczyna” i tak daje radę. No ba!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 19 marca 2022

„Widzisz mnie?” (2017)

 

Młoda rozwódka, Emily Edwards, otrzymuje esemesa od nieznanego nadawcy o treści: Widzisz mnie? W kolejnych dniach dostaje identyczne wiadomości, a na domiar złego zaczyna widywać upiornego klauna. Wszystko wskazuje na to, że tajemniczy osobnik ją prześladuje i chce, żeby Emily o tym wiedziała. Kobieta dowiaduje się, że nie jest pierwszą osobą, którą to spotkało. Angażuje w sprawę znajomego policjanta i jego partnera, którzy radzą jej ostrożnie podchodzić do informacji na temat morderczych klaunów. Nie bagatelizują jej problemu, zdają sobie sprawę z tego, że może grozić jej niebezpieczeństwo, ale na tym etapie śledztwa jedyne co mogą zrobić to doradzić Emily, by trzymała się rodziny i znajomych. Liczą na to, że jej prześladowca w końcu się znudzi i zostawi ją w spokoju, ale nic nie wskazuje na to, by istota, która pokazuje się jedynie Emily traciła zainteresowanie jej osobą. Wręcz przeciwnie, coraz bardziej osacza spanikowaną kobietę.

Zrealizowany za mniej więcej milion osiemset tysięcy dolarów, mało znany amerykański horror wyreżyserowany przez realizującego się głównie w aktorstwie Corbina Timbrooka, twórcę między innymi takich filmów grozy jak „Studio 666” (2005), „Blood Ranch” (2006), „Seth” (2006), „The Belly of the Beast” (2008), „Porn Shoot Massacre” (2009) i „Why?” (2021). Historię wymyślił Timbrook, ale scenariusz „Widzisz mnie?” (oryg. „Do You See Me?”) napisali Harel Goldstein i Charles Morris Jr., którzy później, we współpracy z Rebeccą Weaver, opracowali skrypt thrillera z 2021 roku „You Can Never Go Home Again”, który został wyreżyserowany przez Bobby'ego Peoplesa i Renee S. Warren Peoples. W swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych „Do You See Me?” ukazał się w maju 2017 roku (światowa premiera), a w Polsce pojawił się dopiero w lutym 2022 roku, na CDA Premium.

Skromne przedsięwzięcie zbudowane na motywach bardziej kojarzonych z thrillerem niż horrorem. W największej mierze „Widzisz mnie?” Corbina Timbrooka opiera się na sprawdzonym wątku stalkera, uporczywego prześladowcy, który najprawdopodobniej ma jak najgorsze zamiary względem obserwowanej jednostki. W mniejszym stopniu twórcy, świadomie czy nie, nawiązują do konwencji home invasion – takie echa z pewnością odzywają się w tej z gruntu prostej opowieści z dreszczykiem. O morderczych klaunach, które mogą być jedynie miejską legendą. Główna bohaterka „Widzisz mnie?”, Emily Edwards, w nie najgorszym stylu (zadowalający, przyzwoity, ale nie cudowny występ) wykreowana przez Ryę Meyers, przypuszczalnie słyszała te historie zanim jeden z takich klaunów wziął ją sobie za cel. Choćby z radia. W każdym razie w jej stronach mówi się o ludziach w strojach strasznych klaunów, którzy już od dłuższego czasu mordują ludzi. Wygląda na to, że działają w innym stanie. O ile nadal istnieją. To może być bowiem po części fikcyjna opowieść, teraz przywoływana częściej niż zwykle z uwagi na wielkimi krokami zbliżające się Halloween. Dlaczego to ważne? A bo „Widzisz mnie?” to jeden z tych horrorów, który stara się nieco zamieszać w głowach odbiorców. Zasiać ziarno wątpliwości. Ograniczyć zaufanie do czołowej postaci. Historię w pewnym sensie (bez subiektywnej pracy kamer – takowe fragmenty najwyraźniej przewidziano jednak dla hipotetycznego groźnego obserwatora w stroju klauna) śledzimy z perspektywy Emily Edwards. Młodej kobiety, która od rozwodu mieszka zupełnie sama w całkiem dużym - jak dla jednej osoby na pewno - nowocześnie urządzonym domu. Parę dni przed Halloween, Emily odbiera telefon od swojego byłego męża Randy'ego (przeciętna kreacja Philipa Boyda). Ostatni raz rozmawiali kilka miesięcy temu, co w kontekście tego, co wydarzy się trochę później może budzić podejrzenia względem tego człowieka. Właściwie tak będzie – policjanci zajmujący się niebagatelnym problemem Emily zdecydują się bliżej przyjrzeć Randy'emu. Mężczyzna stanie się głównym, jeśli nie jedynym, podejrzanym. Tak się bowiem dziwnie(?) złożyło, że Randy odezwał się do swojej byłej żony niedługo przed dotarciem do niej pierwszego esemesa o treści: Widzisz mnie? Zbieg okoliczności? Tak sądzi Emily. A policjanci może i by się z tym zgodzili, gdyby nie to, że Randy zadzwonił do niej po to, by spróbować przekonać ją do sprzedaży domu. Randy jest współwłaścicielem nieruchomości, w której od rozwodu mieszka tylko Emily. Mężczyzna ponosi z tego tytułu pewne koszty, a że obecnie jest w kiepskiej sytuacji finansowej, uznał, że nie zaszkodzi porozmawiać z żoną o sprzedaży tej ich wspólnej własności. Pierwsza próba kończy się porażką, ale Randy nie traci nadziei. Wierzy, że w końcu zdoła przekonać byłą żonę do zmiany stanowiska. Może nawet wierzy, że znowu się zejdą. Widać, że wciąć mu na niej zależy. I nie wydaje się, żeby nie miał u Emily już żadnych szans. W tej, w moim odczuciu, całkiem sympatycznej kobiecie miłość do byłego męża najwyraźniej nie zgasła. Nadal mają się ku sobie, ale na przeszkodzie może stanąć im upiorny klaun. Tak, przyznaję, że ta postać zrobiła na mnie pewne wrażenie. Czułam jakiś dyskomfort (lekki, ale dobre i to) na widok tej nieruchomej postaci, uporczywie wpatrującej się, naturalnie, w mocno zaniepokoją Emily z bezpiecznego dystansu. Stosowny, niepiękny kostium to swoją drogą, ale podejrzewam, że efekt byłby dużo gorszy, gdyby uparty klaun agresywniej zaznaczał swoją obecność. Owszem, bywa, że domniemany morderca wchodzi w kadr znienacka, Corbin Timbrook i jego ekipa, nie odmówili sobie małej zabawy w „buu!” (uderzenia nie tylko dźwiękiem, ale i obrazem – w sumie niczego sobie widoki), ale więcej uwagi poświęcili zasiewaniu bardziej podskórnego niepokoju. Stara szkoła tak zwanego straszenia. Subtelniej, bez rzucania się z zębami i pazurami na bardziej zaskoczonego niż przerażonego widza. Ot, stoi sobie klaun w niewinnej scenerii, w pełnym świetle dziennym (nie tylko), przeszywając wzrokiem biedną Emily. Ilekroć kobieta próbuje zwrócić na tego natręta uwagę kogoś innego, klaun „rozpływa się w powietrzu”. Pokazuje się tylko jej. Nikt inny nie widzi złośliwego klauna. Dlatego, że prześladowca sprytnie ucieka przed spojrzeniami innych, czy raczej dlatego, że żyje jedynie w umyśle Emily? O kobiecie tracącej zmysły, czy o kobiecie faktycznie zaszczutej przez jakąś nadnaturalną istotę albo człowieka z krwi i kości w nieoryginalnym, ale wpadającym w oko przebraniu? Trzeba uzupełnić, chwytliwym przebraniu - w światku horroru klauny, a raczej czarne owce w rodzinie klaunów, zdążyły się już zadomowić, a raz nawet rozbić bank: „To” Andy'ego Muschiettiego.

Twórcy „Widzisz mnie?” już w prologu zdradzili, że w ich świecie przedstawionym naprawdę grasują zabójcze klauny, że ta urban legend nie jest tak zupełnie wyssana z palca. Trochę prawdy na pewno jest w tych opowieściach o seryjnych mordercach w cudacznych wdziankach. A może nawet więcej niż trochę. Tak czy inaczej, na samym początku twórcy pokazują nam mały fragment tej zbrodniczej działalności (hołd dla „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera?), a potem czynią pewne starania, by odwieść nas od tego tropu. Fikołek, który, obawiam się, może być odebrany jako ewidentne pogubienie się na tej, bądź co bądź, prostej ścieżce fabularnej. Zapomniało się, co się wcześniej pokazało? Jakaś schizofrenia? Możliwe, ale znalazłam bardziej satysfakcjonujące wytłumaczenie tego „zagadkowego zjawiska”. Filmowcom mogło zależeć na tym, byśmy rozważyli zgubny wpływ tych przynajmniej częściowo autentycznych opowieści na, już wcześniej osłabioną psychikę, głównej bohaterki. Nie tylko przez rozstanie z ukochanym mężczyzną. Nawet nie przede wszystkim. Tak czy owak, twórcy niczym mnie nie zaskoczyli. Dla mnie wszystko było aż nazbyt oczywiste. UWAGA SPOILER I tak sobie myślę, czy nie lepiej byłoby jeszcze to uprościć? Darować sobie sugestie, że to wszystko może się dziać tylko w głowie Emily KONIEC SPOILERA. Struchlałej młodej kobiety, która oprowadza nas po tym nawet ponurym świecie. Praca kamer pozostawia wprawdzie trochę do życzenia – część zdjęć źle wykadrowana, w każdym razie trąci to tandetą. Montaż w sumie też na moje oko wymagał troszkę dłuższego szlifowania, ale kolorystyka niezgorsza: szaro, ciut mglisto – czuć jesienną aurę, choć efektu na pewno dopełniłyby suche liście walające się po chodnikach. I te wszystkie podchody, staranne budowanie należytego podłoża pod spodziewany atak strasznego klauna. Powolne budowanie napięcia, które niekoniecznie będzie znajdowało takie niewygodne ujście, jakie w tych momentach może podsuwać nam wyobraźnia. Corbin Timbrook i jego zespół skompletowany specjalnie do projektu „Widzisz mnie?” pokazali mi, że całkiem nieźle wychodzi im granie praktycznie samą aurą (dobrze, też postacią, którą ogarnia, bądź co bądź, uzasadniony lęk), zgrabnie zagęszczającą się atmosferą zaszczucia, przyczajonego gdzieś zagrożenia z nienaturalnie białą facjatą (bo to wymalowany gość jest) i podniszczonym, brudnawym zielonym (białym pod spodem) cyrkowym stroju. Nie uciekają od dosłowności, nie pozostawiają wszystkiego wyłącznie wyobraźni widza, ale obawiam się, że niejeden odbiorca „Widzisz mnie?” będzie miał spory niedosyt „strasznych momentów”. Niedosyt klauna, który najwyraźniej tylko w snach Emily wchodzi z przytupem (buu! Bój się). Tylko w snach się do niej zbliża. W pozostałych przypadkach woli stanąć dalej od niej, tak żeby go widziała, ale nie czuła jego oddechu na karku. Nie naprawdę, ale Emily, rzecz jasna, coraz częściej, nawet kiedy go nie widzi, odnosi wrażenie, że potencjalny zabójca stoi tuż za nią. Depcze jej po piętach albo chowa się gdzieś w pobliżu. Na przykład w krzakach, z których w każdej chwili może wyskoczyć, ale pewnie nie z krzykiem, bo od razu widać, że jej prawdziwy czy tylko wyimaginowany prześladowca nie jest gadatliwy. Milczący osobnik w nietypowym stroju... No, chyba że w Halloween, które zresztą nieuchronnie, niepowstrzymanie się zbliża. Nie miałam wątpliwości, że „wielki finał” nastąpi właśnie tego wieczora – takie tam odliczanie do tego święta, ostatecznej konfrontacji(?) z nieprzyjaznym klaunem. Rzeczony „wielki finał” okazał się raczej tradycyjny. Nic, czego nie można się spodziewać. Nic wstrętnego, nic strasznego, ani tym bardziej nic szokującego. Trzymało w napięciu, a jak gruchnęło... Nie, to tylko w moim mieszkaniu. Coś spadło akurat w tym momencie i nie powiem, żebym nie była wdzięczna za tę drobną złośliwość rzeczy martwej:) W każdym razie, mnie jakoś nie rozczarowało pospolite zwieńczenie tego zaskakująco udanego seansu (mogło być znacznie gorzej). Nie, że taki wspaniały to był seans, po prostu spodziewałam się czegoś gorszego. Tym bardziej po wysłuchaniu paru nienaturalnie brzmiących, jakby wymuszonych dialogów. W mojej ocenie to najsłabsze ogniwo tego produktu. Te wszystkie nieprzemyślane kwestie, które najprężniej i najskuteczniej pracowały na pogorszenie mojego odbioru tej całkiem przyjemnej opowiastki o nieprzyjemnych klaunach, czy tam klaunie.

I co ja mam z tym filmem zrobić? Najmądrzej byłoby chyba powstrzymać się od polecania, bo widać, słychać i czuć, że to jeden z tych przypadków, który, jak to się mówi „nie może się podobać”. Szmira jakich mało. Albo wiele. Byle jak nakręcone filmidło, które na domiar złego niczego nowego do kina grozy nie wnosi. Kolejna opowiastka o kobiecie prześladowanej przez tajemniczego osobnika. I co z tego, że nie ubiera się jak każdy „szanujący się” stalker? Że się wyróżnia? Na tym tle może i tak, ale patrząc szerzej? Nie, żadne to novum w kinematografii grozy. Klaun, też coś! Wielkie mi co. Tak że... Polecam „Widzisz mnie?” Corbina Timbrooka. Polecam tym zjadaczom filmowych horrorów, którzy nie mają swego rodzaju uczulenia na „zapach tanizny” (niższy budżet, co widać bez wytężania wzroku), którym nie wadzi prostota fabularna i brak jakichś naprawdę mocnych, pamiętnych momentów. Chociaż ten zastygły klaun... W każdym razie entuzjaści „nowszej szkoły straszenia” mogą mieć problem z tą pozycją. Za mało „momentów”. A i efekty specjalne takie jakieś niedzisiejsze. Mi pasi, ale też nie mam wątpliwości, że wielu odbiorców „Widzisz mnie?” będzie żałować. Że jakaś menda podrzuciła im ten tytuł;)