sobota, 31 marca 2018

„W głąb lasu” (2016)

Ośmioletni Tom i jedenastoletni Benjamin od rozwodu rodziców pozostają pod opieką matki w Paryżu, podczas gdy ich ojciec mieszka sam w Szwecji. Chłopcy prawie wcale nie widywali się z tatą, ale teraz mają spędzić jakiś czas u niego. Tom nie cieszy się na to spotkanie, ponieważ ma przeczucie, że stanie się coś złego. Niedługo po dotarciu do Szwecji ojciec decyduje się na nieplanowany wypad do lasu ze swoimi synami. Po długiej pieszej wędrówce zatrzymują się w zaniedbanej chatce w głębi lasu. Ojciec jest przekonany, że Tom tak samo jak on potrafi czytać w myślach innych ludzi i widzieć rzeczy niedostrzegalne przez innych i nie zważając na lęk, jaki budzi to w chłopcu, stara się nauczyć go korzystać z tych mocy. W największe przerażenie wprawia jednak Toma świadomość, że prześladuje go Diabeł, że podążył on za nim nawet do tej głuszy i tylko czeka na dogodny moment, aby przypuścić atak.

Francusko-szwedzki thriller psychologiczny z elementami horroru w reżyserii twórcy „Kto zabił Bambi?” (2003) i „Innego świata” (2010) Gillesa Marchanda nie przyciągnął przed ekrany dużej liczby widzów. Był wyświetlany na kilku festiwalach filmowych, w tym na Locarno Film Festival i London Film Festival, trafił do francuskich kin i doczekał się wydań DVD w kilku krajach świata. Nie zebrał jednak wielu pozytywnych recenzji – reakcje amerykańskich widzów były lepsze niż polskich, ale daleko im jeszcze do zachwytu. Zresztą negatywnych też nie, bo jak już wspomniałam „W głąb lasu” nie cieszy się dużą oglądalnością. Scenariusz Gilles Marchand napisał razem z Dominikiem Mollem, z którym miał okazję już współpracować, między innymi przy takich filmowych projektach, jak „Harry, twój prawdziwy przyjaciel” (2000), „Leming” (2005) i wspomniany już „Inny świat”, i to właśnie on (ten scenariusz) zdaje się być głównym powodem niechęci niektórych odbiorców do tego francusko-szwedzkiego przedsięwzięcia.

Do obejrzenia „W głąb lasu” zachęciły mnie zapewniania co poniektórych osób, którym zechciało się zaopiniować ten film, że nie wiadomo o co w nim chodzi, że scenarzyści niczego nie zechcieli widzom wyjaśnić, że niepodobna doszukać się w tym jakiegokolwiek sensu. Uznałam więc, że mam szansę na widowisko, które nie podaje widzowi wszystkiego na tacy, które zachęca do szukania własnej interpretacji, czyli proponuje to, za czym wprost przepadam. Po raz enty więc to właśnie negatywne, a nie pozytywne, opinie, zachęciły mnie do seansu i nie zajęło mi wiele czasu dojście do przekonania, że „W głąb lasu” to istotnie film „skrojony pode mnie”. Bo same recenzje takiej pewności mi nie dały – tylko mgliste podejrzenia. Gilles Marchand stworzył minimalistyczny, bardzo kameralny obraz, a jak wiadomo takie podejście do procesu tworzenia nie jest przyjmowane entuzjastycznie przez większość współczesnych widzów. Odżegnywanie się od prymitywnych form straszenia, od sztuczek stosowanych przede wszystkim przez twórców hollywoodzkiego kina grozy, prawdopodobnie też przyczyniło się do takiego, a nie innego przyjęcia „W głąb lasu”. Dynamiczny montaż, multum jump scenek, wymyślne efekty komputerowe, zawrotne tempo akcji? Nie, nie. Tego tutaj nie zobaczymy. Dostaniemy za to trzymającą w napięciu podróż w głąb dziecięcego umysłu, będziemy błądzić w oparach rozbuchanej wyobraźni ośmiolatka albo oglądać rzeczywiste zjawiska, które chłopiec dostrzega dzięki swoim wrodzonym niezwykłym zdolnościom. Niepokojące rzeczy nieodbierane przez zwykłych śmiertelników. Tom może być wszak telepatą, empatą i osobą dostrzegającą nadnaturalne istoty, które choć o tym nie wiemy żyją wśród nas. Takie przekonanie w każdym razie ma jego ojciec, człowiek, który nigdy nie śpi (jak Samara Morgan), i który uważa, że jego młodszy syn odziedziczył swoje niezwykłe zdolności po nim. Myślę, że trudności w odczytaniu fabuły „W głąb lasu” nastręcza głównie ujęcie jej z perspektywy dziecka. Nie patrzymy na wszystko oczami Toma sensu stricto, kamera skupia się bowiem też (przede wszystkim) na nim, ale rezygnacja z subiektywnego filmowania nie utrudnia twórcom omawianej produkcji zmuszenia widza do „wejścia w jego skórę”. Do przyjęcia jego sposobu postrzegania otaczającego go świata. Mały Timothe Vom Dorp wręcz doskonale odnajduje się w tej roli – chłopiec nie jest gadatliwy, ale jego twarz to istna skarbnica wiedzy na temat towarzyszących mu w danej chwili emocji, choć często trzeba dobrze się przyjrzeć, bo młodociany aktor nie wpada w mimiczną przesadę. W dodatku dosłownie przez cały czas trwania seansu bije z niego jakaś mroczna tajemniczość, ma się przekonanie, że scenarzyści nie mówią o nim wszystkiego, że ukrywają coś istotnego, że starają się stworzyć jedynie pozory zanurzenia się w jego osobowość na wystarczającą głębokość. Starszy brat Toma, Benjamin, w którego też w całkowicie przekonujący sposób wcielił się Theo Van de Voorde to z kolei zwyczajny jedenastolatek. Uzależniony od elektryczności przedstawiciel pokolenia niewyobrażającego sobie życia bez smartfona, który to wedle ojca obu chłopców nie posiada żadnych niezwykłych zdolności. Z tego też powodu nie cieszy się takim zainteresowaniem rodziciela, jak jego młodszy brat. Widać, że ich przewodnik po leśnej głuszy nie obdarza jedenastolatka taką uwagą jak swoją młodszą latorośl. Ale kocha obu, pragnie spędzać czas z każdym z nich. Mężczyzna (niezła kreacja Jeremie Elkaima) ewidentnie ma już dość samotności, która towarzyszy mu od rozwodu z żoną, do której to obecnie nie żywi ciepłych uczuć. „W głąb lasu” stanowi więc też swego rodzaju studium przytłaczającej samotności, jej niszczycielskiej siły, spustoszenia, jakie czyni w umyśle dorosłego człowieka gotowego wiele poświęcić, aby zyskać upragnioną bliskość bliźniego.

Gęsty las, w którym aż roi się od mrocznych zakamarków, wysokie drzewa stojące blisko siebie i skrywające drewnianą, zaniedbaną chatkę, w której od dawna nikt nie mieszkał. Nie ma elektryczności ani kanalizacji, mebli jest niewiele, a te z których korzystają nasi bohaterowie są stare i brudne, ale w oczach pełnoletniego członka tej naprędce zorganizowanej wyprawy to wprost wymarzone środowisko do życia. Cisza, spokój i przede wszystkim ciągłe towarzystwo dwóch ukochanych osób. Czego chcieć więcej? No cóż, przydałoby się pozbyć demonów, które niszczą go od środka, a w tym według mężczyzny bardzo pomocny może być jego młodszy syn, Tom. Jeśli tylko uda się wyplenić z niego lęk przed nieznanym, oswoić go z jego hipotetycznymi niezwykłymi zdolnościami, nauczyć wykorzystywać je do własnych celów. Każdorazowy widok mrocznej postaci, która prześladuje Toma sprawia, że trudno dziwić się lękom ośmiolatka. Niniejsze manifestacje stanowiły dla mnie istną kwintesencję nastrojowego horroru – postać przemykająca w cieniu, człekokształtna istota nieśpiesznie, w niebywale trzymających w napięciu momentach, zbliżająca się do przerażonego chłopca i absolutne zero komputerowego efekciarstwa. Groza wynika z atmosfery, ze znakomitej żonglerki emocjami, z wolno następujących po sobie niebywale wysmakowanych zdjęć, z obrazów, które dla mnie stanowiły niepodważalny dowód rzadko spotykanego wyczucia horroru nastrojowego. Ale „W głąb lasu” to przede wszystkim thriller psychologiczny, to w ramach tego gatunku w przeważającej mierze egzystuje niniejsza produkcja. Horror stanowi jedynie dodatek, Gilles Marchand, co jakiś czas skręca w tę stronę, ale najwięcej uwagi poświęca trzymającej w napięciu analizie psychiki dziecka mierzącego się z własnymi lękami i mężczyzny, który być może popada w szaleństwo. Benjaminowi nie potrzeba dużo czasu na dojście do wniosku, że jego ojciec ma poważne problemy psychiczne. Jedenastolatek szybko uświadamia sobie, że on i jego brat znaleźli się w ogromnym niebezpieczeństwie zgotowanym im przez ich własnego ojca. Czy chłopiec ma rację? Czy rodziciel Toma i Benjamina faktycznie chce na siłę zatrzymać ich przy sobie, albo nawet sprowadzić śmierć na nich, a potem na siebie? Faktycznie, wszystko wskazuje na to, że chłopcy zostali porwani, że jeśli nie stawią czoła swojemu ojcu i nie wyjdą z tego starcia zwycięsko to nie zobaczą już matki. Ale dlaczego w takim razie Tom jest całkowicie bierny? Dlaczego nie czyni żadnych prób wyrwania się spod jarzma ojca wzorem swojego starszego brata? Tym bardziej, że zdaje się odbierać więcej sygnałów ostrzegawczych niż Benjamin. Doprawdy zagadkowy to film i to kolejny argument, który do mnie przemawiał na jego korzyść. Dzięki tej niemalże namacalnej tajemniczości śledziłam fabułę „W głąb lasu” z ani na moment niesłabnącą ciekawością, z zainteresowaniem podszytym obawą o los chłopców tkwiących w leśnej głuszy razem z mężczyzną, który nie wydawał się być okazem zdrowia psychicznego. Interpretować ten obraz można na różne sposoby – scenarzyści wykazali się dużą konsekwencją jeśli chodzi o niedopowiedzenia, czym dodatkowo mnie ujęli, bo to zmusiło mnie do obracania w głowie poszczególnych wątków tej opowieści przez część nocy. A nieczęsto zdarza mi się tak intensywnie myśleć o jakimś współczesnym filmie po napisach końcowych. I żeby była jasność, swoją interpretację mam, ale nie mam śmiałości upierać się przy jej trafności, bo moim zdaniem to tego rodzaju opowieść, którą można tłumaczyć na różne sposoby. UWAGA SPOILER W mojej interpretacji nie ma miejsca dla Diabła i niezwykłych mocy chłopca i jego rodziciela. Odczytuję to jako obraz wyidealizowania ojca przez dziecko, opowieść o podświadomym lęku ośmiolatka przed zobaczeniem prawdziwego, nieupiększonego przez jego wyobraźnię oblicza ojca, a gdy to wreszcie następuje pogodzeniu się przez Toma z tym, że jego tata jest inny niż go sobie wyobrażał. I odnalezieniu w sobie miłości do tego niedoskonałego człowieka (bo nie ma ludzi doskonałych), co z kolei pozwoliło mężczyźnie zaakceptować siebie takiego, jakim jest KONIEC SPOILERA.

„W głąb lasu” to film ewidentnie nakierowany na pewną niszę, nieodpowiedni dla szerokiego grona odbiorców. Wyjadacze hollywoodzkich superprodukcji, osoby, które optują za dynamicznym, mocno efekciarskim kinem według mnie powinny trzymać się z dala od tego obrazu. Gilles Marchand nakręcił bowiem minimalistyczny, powolny, ukierunkowany na emocje, z którymi mamy czas się oswoić, „w których możemy trochę popływać”, film, z niejednoznaczną fabułą, ze scenariuszem poddającym się różnym interpretacjom. I chyba nie w pełni, bo jakiejkolwiek drogi by się nie obrało nie można oprzeć się wrażeniu, że czegoś tutaj brakuje, że pozostały jeszcze jakieś kwestie, na które nie sposób znaleźć satysfakcjonującej odpowiedzi. To strasznie frustrujące, a przez to zachęcające do kilkukrotnego podejmowania wyzwania, do długiego obracania w głowie tej opowieści w pragnieniu odsłonięcia kompletnego obrazu, całej koncepcji twórców. Tak właśnie zapatruję się na tę zagadkową historię, ale zaznaczam, że mój pozytywny odbiór takiego podejścia do fabuły nie pokrywa się z reakcjami wielu, jeśli nie większości, jego dotychczasowych odbiorców.

czwartek, 29 marca 2018

„Devil's Tree: Rooted Evil” (2018)

Studentka dziennikarstwa Samantha przypadkiem trafia na mroczną tajemnicę, którą bez zastanowienia postanawia zgłębić. W Oak Hammock Park w St. Lucie na Florydzie stoi stary dąb, przy którym doszło już do kilku zbrodni. Ludzie powiadają, że drzewo jest przeklęte. Są też tacy, którzy uważają, że należy ono do samego Szatana, a Sam nie zajmuje dużo czasu uświadomienie sobie, że w tych niesamowitych opowieściach tkwi dużo prawdy. Wraz ze swoim przyjacielem Robem, który studiuje na tym samym uniwersytecie co ona, młoda kobieta zagłębia się w krwawą historię tak zwanego Diabelskiego Drzewa, pozyskując przy tym dowody na obecność w tym miejscu ducha małego chłopca. Wiele wskazuje jednak na to, że nie tylko on nawiedza nieszczęsny dąb, że w Oak Hammock Park egzystuje przynajmniej jeden inny nadnaturalny byt, który może odpowiadać za zbrodnie popełnione tutaj w przeszłości.

W 1973 roku w lesie na Florydzie znaleziono rozkładające się ciała dwóch dziewcząt, siedemnastoletniej Susan Place i szesnastoletniej Georgii Jessup. Przed śmiercią ktoś przywiązał je do drzewa i poddawał długim torturom. Śledczy skojarzyli tę sprawę z niedawnym porwaniem dwóch autostopowiczek dokonanym przez (w tamtym momencie już byłego) policjanta Gerarda Johna Schaefera. Przeszukanie jego domu dało im dowody pozwalające na skazanie mężczyzny za zabójstwo dwóch młodych kobiet. Schaefer dostał podwójne dożywocie (w 1995 roku zabił go współwięzień), ale podejrzewa się, że mógł on pozbawić życia nawet trzydzieści osób płci żeńskiej. Ta autentyczna historia szybko zaczęła przyciągać na miejsce zbrodni spragnionych mocnych wrażeń osobników. W kolejnych dziesięcioleciach XX wieku pojawiały się doniesienia o zakapturzonych postaciach pojawiających się w tym lesie. W 1993 roku miejscowy pastor odprawił nawet egzorcyzm na starym dębie... Później to miejsce zamieniono w park i chociaż chciano wówczas pozbyć się feralnego drzewa piły odmówiły posłuszeństwa. „Przeklęty” dąb nadal stoi w dzisiejszym Oak Hammock Park, ciągle przyciągając poszukiwaczy mocnych wrażeń i, jak widać w „Devil's Tree: Rooted Evil”, inspirując artystów. Horror w reżyserii Chrisa Alonso i Joshuy Louisa na podstawie ich własnego scenariusza został oparty na prawdziwych wydarzeniach i wydumanych opowieściach o starym dębie znajdującym się w Oak Hammock Park w St. Lucie na Florydzie. Należy jednak zaznaczyć, że wiele z tego co pokazano na ekranie stanowi wytwór wyobraźni twórców filmu, nie znajduje swoich korzeni ani w wydarzeniach z przeszłości, ani w fantastycznych opowieściach o tak zwanym Diabelskim Drzewie.

„Devil's Tree: Rooted Evil” bazuje na dosyć ożywczym pomyśle, bo wśród tych wszystkich horrorów o nawiedzonych domach film o przeklętym drzewie chyba nie może być przyjęty inaczej przez dzisiejszą publikę niźli powiew świeżości. Przynajmniej lekki, bo założę się, że wielu wielbicieli gatunku pielęgnuje w pamięci (na przykład) nawiedzone drzewo z „Ducha” Tobe'a Hoopera. W obrazie Chrisa Alonso i Joshuy Louisa ta wieloletnia roślina stojąca w zacisznym, zalesionym i całkiem mrocznym zakątku parku w St. Lucie nie jest jedynie kolejnym narzędziem służącym złośliwemu duchowi do wyrządzania krzywdy nieszczęsnym śmiertelnikom. Wszystko wskazuje na to, że drzewo jest jedynym domem zagubionych duszyczek i agresywnych nadnaturalnych bytów, być może demonów, a może nawet samego Szatana. Bo niektórzy członkowie tutejszego społeczeństwa są święcie przekonani, że dąb jest własnością Lucyfera... Hmm, muszę powiedzieć, że to bardzo skromny gość – zamiast zawalczyć o na przykład parlament jakiegoś mocarstwa on być może zadowala się jednym drzewem... Ale mniejsza o to. W centralnym punkcie scenariusza stoi Samantha studentka dziennikarstwa, w którą wcieliła się Maddy Curley. Tylko odrobinkę bardziej wiarygodna od odtwórcy roli jej filmowego przyjaciela Eddiego Kaulukukui. Troszeczkę, bo tak na dobrą sprawę absolutnie żaden członek obsady „Devil's Tree: Rooted Evil” nie wykazał się profesjonalnym warsztatem. Kreacje aktorskie to według mnie najsłabsze ogniwo tej produkcji, co było dla mnie tym bardziej bolesne, że efekty specjalne stały na naprawdę wysokim poziomie. Alonso i Louis zmiksowali stylistykę horroru nadnaturalnego, filmu grozy o zjawiskach nadprzyrodzonych z umiarkowanie krwawą makabrą i jak na moje oko w tej materii wykazali się zadowalającą biegłością. Otoczka, jaką filmowcy stworzyli dla feralnego dębu dumnie wznoszącego się w Oak Hammock Park, metaliczne ciemne barwy, różne odcienie szarości i czerni, nadawały temu miejscu niedookreślonej upiorności. Jeden rzut oka na tę scenerię wystarcza, aby nabrać przekonania, że tuż pod powierzchnią, tam gdzie nie sięga ludzkie oko czai się coś okropnego, jakaś potworność, która sprowadzi na bohaterów filmu nieodwracalne nieszczęście. Jeśli tylko będą drążyć, jeśli uprą się przy zgłębianiu tajemnicy dębu, o którym od lat krążą niestworzone historie. Jako że nasi protagoniści studiują dziennikarstwo cechują się wrodzoną dociekliwością. Szczególnie Samantha wydaje się być dziennikarką z powołania, bo to ona jest gotowa wiele zaryzykować dla prawdy. Już od pierwszej jej przechadzki do parku, w którym odnajduje tzw. Diabelskie Drzewo wiemy, że nic nie zmusi tej dziewczyny do zawrócenia z obranej drogi, że będzie tak długo grzebać w tej sprawie dopóki nie dokopie się do prawdy. I wiemy także, że ścieżka, na którą wkroczyła będzie naszpikowana śmiertelnie niebezpiecznymi pułapkami zastawionymi przez istotę bądź istoty nie z tego świata.

Horror„Devil's Tree: Rooted Evil” jest stanowczo za krótki. Trwa niespełna osiemdziesiąt minut, ale nie odbija się to negatywnie na akcji. Scenarzyści zaniedbują bohaterów, łącznie z główną bohaterką. Nie poświęcają im tyle czasu, ile potrzebuję do osiągnięcia pełni satysfakcji. Postacie zostały omówione tak skrótowo, że właściwie przez cały czas towarzyszyło mi poczucie nieprzyjemnego oderwania od nich. Choć tego nie chciałam trochę dystansowałam się od Samanhy i innych, nie towarzyszyła mi pewność istnienia pomiędzy nami nierozerwalnej więzi, choć muszę zaznaczyć, że pomimo mglistych rysów psychologicznych i irytujących kreacji aktorskich los pozytywnych bohaterów nie był mi całkowicie obojętny. Nie miałam problemów z opowiedzeniem się po właściwej stronie, ale zawdzięczam to przede wszystkim niszczycielskiej sile stojącej po drugiej stronie barykady. Sam i Rob szybko zyskują dowody nawiedzenia wiekowego dębu – dwa amatorskie filmiki, na których widać małego chłopca, odzianego w strój wskazujący na lata 40-te bądź 50-te XX wieku. Zwykły chłopaczek (no może ciut prześwitujący), młodociany aktor pozbawiony upiornego makijażu, z normalną, a nie przerobioną komputerowo twarzą działał na mnie bardziej niźli najwymyślniejsze maszkary ze współczesnych hollywoodzkich horrorów. Montaż i spowijający go posępny klimat w zupełności wystarczyły, aby raptownie podnieść napięcie o parę poziomów, a na tym twórcy nie poprzestali. To znaczy pozostałe manifestacje pozaziemskich mocy - opętania napiętnowanych osobników akcentowane czernią spowijającą ich oczy, lewitacja, czy porozumiewanie się za pośrednictwem ust medium (tak, dla wszędobylskich łowców duchów też znalazło się tutaj miejsce) – silnych emocji już we mnie nie budziły, właściwie to odbierałam je jako chodzenie po linii najmniejszego oporu. Większego trudu w to nie włożono i to zarówno jeśli chodzi o wygląd tych dodatków, jak i pomysły, choć sama atmosfera, w której wszystkie egzystowały dla mnie była dostatecznie mroczna. To jest wypadała dobrze na tle współczesnych filmów grozy, bo do poziomu XX-wiecznych horrorów nastrojowych „Devil's Tree: Rooted Evil” jeszcze sporo brakuje. W każdym razie twórcy efektów specjalnych bardziej poszaleli w warstwie gore. W tej materii wykazali się dużo większym zdecydowaniem, umiarkowanie krwawe elementy były nieporównanie efektowniejsze i bądź co bądź pomysłowe. Bo nigdy bym nie podejrzewała, że rana postrzałowa może prezentować się tak makabrycznie (ale nie aż tak, żebym czuła się zszokowana, czy nawet lekko zniesmaczona), i że jakże często pokazywane w filmowych rąbankach poderżnięcie gardła można pokazać w tak szczegółowy sposób i na dodatek tak mocno rozciągnąć to w czasie. Dodajmy do tego wnętrzności oblewające nagą, wrzeszczącą młodą kobietę i wstawki zainspirowane bestialstwem Gerarda Johna Schaefera, nad którymi owszem można było się jeszcze niżej pochylić, pokazać więcej detali, ale i w takim kształcie na nudę nie narzekałam. Epilog też mnie ukontentował, choć poszukiwacze oryginalności pewnie będą inaczej się na to zapatrywać, bo moje zadowolenie nie wzięło się z kreatywności scenarzystów tylko z tego, że UWAGA SPOILER zaserwowano mi unhappy end, tym bardziej tragiczny, że wmieszano w to małą dziewczynkę KONIEC SPOILERA.

Niezły horror. Nic nadzwyczajnego, żadne mistrzostwo świata, ale zainteresować potrafi. Chris Alonso i Joshua Louis wciągnęli mnie w tę opowieść na tyle silnie, żebym nie miała poczucia marnotrawienia czasu, żebym przez cały seans nie zmagała się z przeczuciem, że pożałuję wyboru „Devil's Tree: Rooted Evil”. I nie żałuję, że dałam tej produkcji szansę, bo zapewniła mi kilkadziesiąt minut w miarę dobrej rozrywki. Mogło być oczywiście dużo lepiej, z takiej koncepcji fabularnej można było wydobyć więcej, zrobić z tego nieporównanie bardziej emocjonalne widowisko, ale i w takim kształcie powodów do samych narzekań nie dostałam. W sumie to uważam, że więcej w tym plusów niźli mankamentów.

wtorek, 27 marca 2018

„ClownTown” (2016)

Dwie zaprzyjaźnione pary, Sarah i Brad oraz Jill i Mike, przemierzają prowincjonalny obszar stanu Ohio z zamiarem dotarcia na koncert. Robią sobie krótki postój w przydrożnym barze, a gdy są ponownie w drodze Jill orientuje się, że zostawiła tam telefon. Sarah dzwoni pod jej numer i łączy się ze znalazcą, nieznajomym mężczyzną, który mówi, że spotkają się w miasteczku Clinton. Młodzi ludzie bez zastanowienia obierają wskazany przez niego kierunek, a gdy są już na miejscu okazuje się, że miasteczko jest kompletnie wyludnione. Znalazca telefonu Jill nie stawia się w umówionym miejscu, a pierwsze wrażenie Brada, Sarah, Mike'a i Jill okazuje się błędne. W Clinton przebywa garstka osób, z których większość stanowią ludzie przebrani za klowny i z jakiegoś powodu starający się pozbawić życia przyjezdnych.

Slasher „ClownTown” to pełnometrażowy debiut reżyserski Toma Nagela, aktora i współzałożyciela firmy producenckiej Steel House Productions. Drugim założycielem tejże był Brian Nagel, brat Toma, który w „ClownTown” dostał rolę główną. Scenariusz napisał Jeff Miller (m.in. „Hellblock 13”, „Head Cheerleader Dead Cheerleader”, „Axe Giant: The Wrath of Paul Bunyan”), a prawdopodobną inspiracją (jeśli wierzyć informacjom zamieszczonym w Sieci) były doniesienia o ludziach w strojach klownów straszących mieszkańców Bakersfield w stanie Kalifornia w 2014 roku.

Prolog „ClownTown” nie zapowiada tego, z czym zderzymy się zaraz po nim. Obserwujemy losy młodej opiekunki dwójki dzieci, których rodzice spędzają wieczór poza domem. Może się to kojarzyć zarówno z „Halloween” Johna Carpentera, jak i „Kiedy dzwoni nieznajomy” Freda Waltona. Ale jakiekolwiek podejrzenia byśmy nie żywili, zbieżności z którym z tych filmów byśmy nie wypatrywali „ClownTown” ostatecznie obiera zupełnie inny kierunek. Po obiecującym, zagadkowym otwarciu z kilkulatkiem, który jak wszystko na to wskazuje dybie na życie swojej opiekunki, przychodzi pora na właściwą akcję filmu. Przeskakujemy o kilkanaście lat do przodu, a przed naszymi oczami rozpościerają się ogromne połacie niezabudowanej ziemi w stanie Ohio. Twórcy koncentrują się na dwóch zaprzyjaźnionych parach, młodych ludziach zmierzających na koncert, co automatycznie nasunęło mi na myśl remake „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. I to skojarzenie przywitałam z szerokim uśmiechem, żywiąc nadzieję, że dostanę coś w ten deseń. Dodatkową zachętą była kolorystyka zdjęć – lekko przyblakłe barwy, niezbyt mocno, ale jednak pobrudzone obrazki, z których tchnie swoisty ciężar. Nie bez znaczenia był też przewodni motyw muzyczny - nastrojowa kompozycja smacznie koegzystująca ze sferą wizualną. Gorzej z protagonistami „ClownTown”. Nieprzekonująco odegranymi, nazbyt pobieżnie nawet jak na slasher, omówionymi postaciami, do których nawet jakby bardzo się tego chciało nie sposób zbliżyć się na taką odległość, żeby móc reagować na ich gehennę w bardzo emocjonalny sposób. Bo pewnie nikt nie będzie miał najmniejszych wątpliwości, że czeka ich istny koszmar, że już najbliższej nocy przyjdzie im walczyć o życie. Jeff Miller sklecił swój scenariusz z tradycyjnych, wyeksploatowanych motywów, sięgnął po rozwiązania doskonale znane każdemu wielbicielowi wszelkiej maści filmowych rąbanek, ze szczególnym wskazaniem na nurt slash, być może pragnąc w ten sposób oddać hołd temu podgatunkowi horroru. Jeśli tak to zrobił to w dosyć naiwny sposób, przede wszystkim ujmując przez to i bez tego denerwującym bohaterom. Każdy fan rąbanek wie, że w podróży nie należy pytać o drogę miejscowych, ale odbieranie takich wskazówek od klientów pewnego przydrożnego baru prawdopodobnie będzie przez widza potraktowane jako miłe dla oka i ucha odniesienie do nurtu slash. Trzymanie się trasy wskazanej przez miejscowego szeryfa nie szpeci obrazu czwórki młodych ludzi, ale raptowna zmiana planów budzi już pogardliwy śmiech. Gdyby jeszcze nasi bohaterowie głośno rozważyli wszystkie za i przeciw, dopiero po tym dochodząc do wniosku, że warto spotkać się z nieznajomym znalazcą telefonu Jill, gdybym tylko dostrzegła jakiś przebłysk podejrzliwości i co za tym idzie ostrożności z ich strony, to może nie zareagowałabym na to z taką niechęcią. Bo naprawdę ciężko było mi uwierzyć w to, że dorośli ludzie mogą być aż tak ufni, aż tak krótkowzroczni i beztroscy będąc w takiej sytuacji, w jakiej znaleźli się bohaterowie „ClownTown”. Innymi słowy ich wjazd do kompletnie wyludnionego miasteczka Clinton w stanie Ohio można było dużo bardziej przekonująco uargumentować, przedstawić to mniej topornie, nie tak prostacko, jak na moje nieszczęście uczynił to Jeff Miller.

Clinton w stanie Ohio to coś jak Gatlin w Nebrasce, miasteczko, którego korzenie odnajdujemy w opowiadaniu „Dzieci kukurydzy” pióra Stephena Kinga. Na ulicach nie widać żywego ducha, w opuszczonych domach króluje mrok, wszędzie panuje przygniatająca cisza. Wygląda to tak, jakby wszyscy mieszkańcy wyszli nagle ze swoich domów i nigdy doń nie wrócili. Clinton to miasteczko widmo, wymarłe miasto pozostawione na pastwę żywiołów. Tak się wydaje do momentu pojawienia się... klownów. Morderców egzystujących w tym miejscu, którzy z jakiegoś sobie tylko znanego powodu poprzebierali się za klownów. No właśnie, w scenariuszu nie przewidziano miejsca na wyjaśnienie tej zagadki. Nie dowiemy się dlaczego, u licha, właśnie klowny, co natchnęło czarne charaktery do wybrania takich stylizacji. W większości przypadków bardziej zabawnych niźli demonicznych, groteskowych, żałosnych wręcz. Za wyjątkiem domniemanego szefa całej bandy, osobnika, który z nich wszystkich najmniej przypomina klowna z powodu bardzo oszczędnego makijażu i braku fikuśnego wdzianka. Ten prezentuje się w miarę upiornie, emanuje z niego coś najbardziej zbliżonego do grozy, bo o tym pierwiastku sensu stricto mówić nie można. A przynajmniej ja nie umiem, bo tym czego najbardziej brakowało mi w „ClownTown” było napięcie. Twórcy czasami uderzali w złowrogie struny, ale po najwyżej kilkunastu sekundach traciłam zainteresowanie. Sekwencje, które miały podnieść napięcie niesamowicie mnie nudziły, ponieważ Tom Nagel i jego ekipa nie potrafili dobrze rozłożyć środków ciężkości, odnaleźć magicznej równowagi w sferze emocjonalnej. Ale to jeszcze nic. Dużo gorzej wypadły liczniejsze sceny pościgów i bezpośrednich ataków. Kolor i konsystencja substancji robiącej za krew jawiły się przekonująco, ale jeśli ktoś szuka pomysłowych, oryginalnych sposobów zabijania i odstręczających ran to najlepiej zrobi udając się pod inny adres. W „ClownTown” morduje się szybko i mało efektownie, a prawie całą późniejszą partię fabuły można sprowadzić do zdania: oni uciekają, a tamci ich gonią. I nie myślcie sobie, że te szaleńcze pościgi obserwuje się w stanie najwyższego napięcia, że twórcy wykazują się choćby minimalną skutecznością w sferze emocjonalnej. Trzeba bardzo się postarać, żeby nie pozostać całkowicie obojętnym na mało krwawe przejścia pozytywnych bohaterów, jak to często w slasherach bywa czasem pod wpływem paniki, a czasem nie widząc innego wyjścia (uciekamy na dach, a gdy już tam będziemy zauważymy, że nie ma już gdzie uciekać) decydujących się na nielogiczne, nieprzemyślane posunięcia. I żeby dotrwać do końca tego filmidła. Jeff Miller co prawda nie zdradza dlaczego akurat klowny, ale inną kwestię w pewnym momencie trochę rozjaśnia. A jego tłumaczenie, opowieść o powodach powstania miasteczka widma są tak samo naiwne, kompletnie nieprzekonujące, bezsensowne jak niektóre zachowania czołowych bohaterów „ClownTown”.

Takie zdjęcia i taką ścieżkę dźwiękową można było wykorzystać w nieporównanie lepszym slasherze. Naprawdę ubolewam nad tym, że taki materiał służył takiemu bzdurnemu scenariuszowi i że nie potrafiono wykrzesać z tego choćby minimalnego napięcia, dostarczyć jakichś silniejszych emocji, tym bardziej, że połowa sukcesu (kolorystyka zdjęć zwłaszcza za dnia i przewodni motyw muzyczny) została osiągnięta. Ale co mi z tego, skoro przez lwią część seansu (za wyjątkiem prologu i pierwszej partii właściwej akcji) walczyłam z przemożnym pragnieniem przerwania seansu. Senność, irytacja i obojętność – to przede wszystkim zaoferował mi Tom Nagel w swoim „ClownTown”.

niedziela, 25 marca 2018

J.D. Barker „Czwarta małpa” (#4MK)

Recenzja przedpremierowa

Chicagowska policja od pięciu lat próbuje schwytać seryjnego mordercę zwanego Zabójcą Czwartej Małpy (#4MK). Zespół przydzielony do tego zadania prowadzi detektyw Sam Porter, który obecnie przebywa na zwolnieniu, ale jeden z wypadków ze skutkiem śmiertelnym zmusza jego partnera, Briana Nasha, do sprowadzenia Portera na miejsce zdarzenia. Potrącony przez autobus pieszy trzymał w ręku pudełko zaadresowane do bankowca i inwestora Arthura Talbota. W środku znaleziono ludzkie ucho wskazujące na modus operandi Zabójcy Czwartej Małpy. Zaskakująca śmieć seryjnego mordercy od lat terroryzującego Chicago nie oznacza jednak końca tej sprawy. Porter i jego zespół muszą odnaleźć właścicielkę znalezionego przy nim ucha, nastoletnią dziewczynę, którą #4MK uwięził gdzieś w mieście. Pomocny może być jego pamiętnik, fragment dzieciństwa mordercy przelany na papier przez niego samego, który trafia w ręce Sama Portera.

Pierwsza powieść amerykańskiego pisarza J.D. Barkera ukazała się w 2014 roku pod tytułem „Forsaken”. Ponoć łącząca w sobie elementy thrillera i horroru książka została nominowana do Nagrody Brama Stokera i w błyskawicznym tempie zgromadziła rzeszę fanów. Jeszcze przed publikacją Barker wysłał jej fragmenty Stephenowi Kingowi z prośbą o pozwolenie na wykorzystanie postaci Lelanda Gaunta, antybohatera „Sklepiku z marzeniami”, jednej z powieści niekoronowanego króla współczesnego horroru literackiego. King wyraził zgodę, tym samym dając początkującemu pisarzowi możliwość nawiązania do tej poczytnej powieści, którą ponoć skwapliwie wykorzystał. „Ponoć”, bo niestety mogę się tutaj opierać tylko na informacjach znalezionych w Sieci. W Polsce utwór „Forsaken” jeszcze się nie ukazał, ale żywię nadzieję, że druga powieść Barkera, omawiana „Czwarta małpa”, natchnie któreś z naszych rodzimych wydawnictw do pochylenia się nad jeszcze lepiej zapowiadającą się wcześniejszą książką J.D. Barkera. Premierowe wydanie „Czwartej małpy” pojawiło się w Stanach Zjednoczonych w 2017 roku, a prawa do ekranizacji/adaptacji zostały sprzedane telewizji CBS. Na 2018 rok Barker planuje publikacje dwóch swoich powieści – drugiego tomu #4MK i prequela „Draculi” Brama Stokera napisanego wspólnie z krewnym autora ponadczasowego pierwowzoru.

J.D. Barker zdradził, że planuje sześć tomów #4MK: trylogii i jej trzech prequeli. A pytany o pisarzy, którzy go inspirują odpowiada, że są nimi Stephen King, Dean Koontz, Neil Gaiman, John Saul i wielu innych. Do tych innych można spokojnie doliczyć Thomasa Harrisa, bo Barker już stwierdził, że każdy, kto decyduje się na pisanie thrillerów powinien zapoznać się z jego twórczością. Od siebie natomiast dodam do tego szacownego grona Jeffery'ego Deavera, bo już chociażby co jakiś czas „pokazywana” czytelnikom tablica z listą dowodów powinna obudzić w odbiorcach twórczości Deavera takie skojarzenia. „Czwartą małpę” rekomendował między innymi nieodżałowany Jack Ketchum, autor między innymi bezkompromisowej „Dziewczyny z sąsiedztwa”, do której to moim zdaniem Barker w swojej drugiej powieści nawiązuje. O „Forsaken” mówiono, że to połączenie horroru i thrillera, że Barker jest pisarzem, który z łatwością odnajduje się w obu tych gatunkach, ale dopóki polscy wydawcy nie wpuszczą na nasz rynek jego debiutanckiego dzieła (nie licząc wcześniejszych opowiadań) nie będę mogła tego zweryfikować. Bo „Czwarta małpa” jest czyściutkim thrillerem. Skrętów w stronę horroru w tym utworze nie odnajdziemy, nawet w przypadku wspomnianego wyżej nawiązania do najgłośniejszego dzieła Jacka Ketchuma, który to według mnie (acz nie każdy zgadza się z tą klasyfikacją) jest pełnokrwistym horrorem. Zapewne będzie wielu takich, którzy po przeczytaniu skrótowego opisu fabuły „Czwartej małpy” przygotuje się na ente spotkanie z opowieścią o seryjnym mordercy i o śledczych, którzy starają się zapobiec kolejnej tragedii zgotowanej przez do niedawna nieuchwytnego, ponadprzeciętnie inteligentnego przeciwnika. Sama podchodziłam do tej powieści z dużą rezerwą, pełna zły przeczuć, a bo jestem już trochę zmęczona utworami o fikcyjnych wielokrotnych zabójcach. Pamiętając jednak o tym, że od czasu do czasu trafiam na jakąś interesującą opowieść o serial killer zdecydowałam się nie skreślać tej pozycji, dać jej szansę, a co za tym idzie zaryzykować zmitrężenie kilku godzin życia. Mówi się, żeby nie oceniać książki po okładce, ale wychodzi na to, że powinno się też odwodzić innych od oceniania książki po skrótowym opisie jej fabuły. Bo złe przeczucia, które narosły we mnie po zapoznaniu się z zarysem tej opowieści stosunkowo szybko odeszły w siną dal. Zaczynamy od... śmierci antybohatera, seryjnego mordercy od pięciu lat terroryzującego Chicago. Wchodzimy więc w końcową fazę śledztwa prowadzonego przez zespół detektywów z wydziału zabójstw, na czele którego stoi doświadczony glina Sam Porter. Kto zaczyna opowieść o seryjnym mordercy od jego śmierci? No, J.D. Barker właśnie. To on na kartach „Czwartej małpy” od razu uśmierca najważniejszą postać, stosując przy tym ryzykowny zabieg wrzucenia odbiorców w ostatni rozdział jego zbrodniczej działalności. O wcześniejszych ofiarach czarnego charakteru Barker mówi niewiele, zapoznaje nas jedynie z bardzo ogólnymi informacjami, które zapewne poszerzy jeśli tak jak planuje dopisze prequele. Frapujący przydomek seryjnego mordercy wymyślonego na potrzeby tej książki wziął się z trzech mądrych małp wyrażających japońskie przysłowie, „nie widzę nic złego, nie słyszę nic złego, nie mówię nic złego”, odczytywanego na różne sposoby. W książce Barkera tytułowa czwarta małpa jest niewidoczna gołym okiem i przekazuje opinii publicznej: „nie czynię nic złego”. Takim mottem kieruje się #4MK. Morderca naprawdę jest przekonany, że jego zbrodnicza działalność przysłuży się społeczeństwu. Sam Porter natomiast na wcześniejszym etapie śledztwa przykleił do niego łatkę Zabójcy Czwartej Małpy z tego powodu, że wedle niego oprawca trwa w błędnym przekonaniu. Czyni coś złego, a jak bardzo złego dowiemy się już wkrótce śledząc niedolę piętnastoletniej Emory Connors.

Fabuła „Czwartej małpy” rozgrywa się na trzech płaszczyznach. Mamy śledztwo ujęte z perspektywy głównego bohatera, detektywa Sama Portera i jednej z osób pracujących w jego zespole dochodzeniowym, czarnoskórej Clair Norton. Temu pierwszemu najczęściej towarzyszy Brian Nash, jego dowcipny partner, który to moim zdaniem nieco przyćmił sylwetkę Portera. Czołowemu bohaterowi omawianej powieści brakowało charyzmy, nie miał w sobie tego czegoś, co działałoby na mnie jak magnes, z kontaktów z nim nie czerpałam takiej przyjemności, jak ze śledzenia losów Lincolna Rhyme'a i Amelii Sachs, najpopularniejszych protagonistów Jeffery'ego Deavera, z twórczości którego moim zdaniem Barker co nieco zaczerpnął. Sam Porter jest dla mnie policjantem jakich wielu w thrillerach i kryminałach – ważniejsze jest dla niego dobro innych niż swoje własne, jest gotowy na wszelkie poświęcenia w imię ratowania innych istnień, a na polu zawodowym praktycznie nie ma sobie równych. Na takich fundamentach oczywiście można wybudować pasjonującą sylwetkę, ale to wydanie akurat niczym mnie nie ujęło. Przez lwią część lektury więcej emocji dostarczały mi dwie pozostałe płaszczyzny fabularne reprezentowane przez postacie, które w mojej ocenie zostały nieporównanie lepiej przedstawione niż pierwszoplanowy bohater „Czwartej małpy”. Piętnastoletnia Emory Connors budzi się bez ucha w zamkniętym, ciasnym pomieszczeniu skąpanym w egipskich ciemnościach. Z jedną ręką przykutą do łóżka, bez pożywienia, bez wody i ze świadomością, że została schwytana przez mordercę, który zanim ją zabije wyłupi jej oczy, a po jakimś czasie odetnie język. Dziewczyna nie wie, że morderca zginął pod kołami autobusu, nie zdaje sobie sprawy z tego, że jedyna osoba, która wiedziała gdzie jej szukać już nie żyje. Gehenna jaką przejdzie dziewczyna w tym zawilgoconym, pełnym krwiożerczych szczurów pomieszczeniu to jedno, ale jeszcze ciekawsze było dla mnie zgrabne studium psychiki zniewolonej nastolatki, w którym niemałą rolę odegrały wewnętrzne dialogi. Być może Barker w tych fragmentach czerpał inspirację z „Gry Geralda” Stephena Kinga, a w każdym razie ja nie mogłam oprzeć się napływowi wspomnień o tamtej pozycji. A wzmiankowane już skojarzenia z „Dziewczyną z sąsiedztwa” pojawiły się podczas zapoznawania się z pamiętnikiem Zabójcy Czwartej Małpy, z ustępami, które uważam za najsilniejszą składową fabuły drugiej powieści J.D. Barkera. Fragment dzieciństwa człowieka, który w przyszłości będzie terroryzował Chicago to doskonałe studium psychiki zdemoralizowanego chłopca. Zepsutego przez swoje otoczenie, właściwie to uwarunkowanego, zaprogramowanego na zabijanie w imię wyższych celów. Małomiasteczkowy klimat, niebywale intrygujące rysy psychologiczne postaci pozostających w bezpośredniej bliskości małego chłopca i działające na wyobraźnię, acz nieobfitujące w skrajnie makabryczne opisy wydarzenia w piwnicy to dodatkowe walory wciągającego pamiętnika #4MK. Swoją drogą z jedną z tortur wykorzystanych przez Barkera po raz pierwszy zetknęłam się podczas seansu „Za szybkich, za wściekłych” i trochę rozczarowało mnie to, że autor nie zdecydował się na ukłon w stronę „American Psycho” Breta Eastona Ellisa, bo mowa tutaj o czymś, co już w swojej wstępnej fazie kazało mi spodziewać się skrętu w stronę pewnej niezapomnianej Ellisowskiej makabry. I na koniec zwroty akcji. Takie, które znowu kazały mi pomyśleć o Jefferym Deaverze, a przynajmniej większość z nich. Niektóre udało mi się przewidzieć, ale większość wchodzi w skład złożonej konstrukcji, czegoś na kształt piramidy, której nawet podstawy nie zdołałam przedwcześnie choćby musnąć. I nie sadzę, żeby ta sztuka udała się wielu odbiorcom, bo co jak co, ale manipulować to J.D. Barker umie jak mało kto.

„Czwarta małpa” dała mi liczne dowody na to, że na świecie pojawił się kolejny pisarski talent, następny autor, któremu trzeba bliżej się przyjrzeć. Ale żebym mogła to zrobić to muszę dostać na to szansę, a takowa zaistnieje dopiero wtedy, gdy polscy wydawcy nie poprzestaną na tej jednej powieści J.D. Barkera. Gdy wpuszczą na nasz rynek jego „Forsaken”, tym samym być może dając mi możliwość sprawdzenia, jak ten amerykański autor odnajduje się w stylistyce horroru, bo że w thrillerze się sprawdza to już wiem. I oczywiście życzyłabym też sobie, żeby mieli baczenie na jego kolejne publikacje, ze szczególnym wskazaniem na prequel „Draculi”, ale drugą odsłoną #4MK też nie pogardzę. Tak więc, pięknie proszę o danie mi tej przyjemności, a miłośników literackich thrillerów gorąco zachęcam do zapoznania się z „Czwartą małpą” J.D. Barkera, pierwszą częścią planowanej serii o detektywie Samie Porterze i seryjnym mordercy zwanym Zabójcą Czwartej Małpy.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

piątek, 23 marca 2018

„Mroczna połowa” (1993)

Rok 1968. Nastoletni Thad Beaumont zaczyna miewać potężne bóle głowy, podczas których słyszy ptaki. Okazuje się, że w jego mózgu zagnieździły się resztki jego nieprawidłowo wchłoniętego przez Thada jeszcze w łonie ich matki brata bliźniaka, które z jakiegoś niewiadomego powodu z czasem urosły. Po usunięciu przez lekarzy fragmentów ciała nienarodzonego dziecka z mózgu Thada dolegliwości ustępują.
Rok 1991. Thad mieszka w stanie Maine wraz z żoną Liz i dwójką ich małych dzieci. Jest wykładowcą uniwersyteckim i powieściopisarzem. Książki wydane pod jego nazwiskiem nie sprzedają się dobrze, ale mężczyzna pisze też pod pseudonimem George Stark. Te powieści o seksie i przemocy przynoszą mu niemały dochód i tylko garstka ludzi wie, że to on jest ich autorem. Pewnego dnia na uniwersytecie pojawia się niejaki Fred Clawson, który informuje Beaumonta, że wyjawi jego tajemnicę opinii publicznej jeśli mu nie zapłaci. Po rozmowie z żoną Thad uznaje, że najlepiej będzie ubiec Clawsona i samemu się zdekonspirować. Czym prędzej podaje do publicznej wiadomości informację, że to on ukrywał się pod pseudonimem George Stark i że ta gałąź jego działalności dobiegła końca. Okazuje się jednak, że to nie jest takie proste. George Stark nie zamierza tak łatwo dać się usunąć. Mroczna strona osobowości Thada zaczyna zabijać ludzi, którzy próbowali ją unicestwić, a jedynym podejrzanym jest Beaumont. On sam natomiast jest przekonany, że George Stark jakimś niepojętym sposobem ożył, stał się odrębną istotą, która ze wszech miar pragnie utrzymać się przy życiu.

Uważa się (choć nie rozciąga się to na absolutnie wszystkich), że „Mroczna połowa” George'a A. Romero to jedno z wierniejszych przeniesień na ekran twórczości Stephena Kinga, że ten kojarzony przede wszystkim z zombie movies nieżyjący już artysta bardzo pieczołowicie odwzorował fabułę powieści z 1989 roku na kartach scenariusza. Bo George Romero był zarówno reżyserem jak i scenarzystą „Mrocznej połowy”, filmu który nie zgromadził zatrważającej liczby wiernych fanów. Budżet produkcji oszacowano na piętnaście milionów dolarów. Może i nie jest to szczególnie wygórowana suma, ale dla człowieka, który przywykł do niższych kwot, który kręcił za dużo mniejsze pieniądze, piętnaście milionów dolarów to sporo. Jednakże utrudnienia i tak się pojawiły. „Mroczna połowa” była gotowa w 1991 roku, ale ze względu na problemy finansowe Orion Pictures Corporation na wydanie musiała czekać do roku 1993.

Nie jestem teraz w stanie ustosunkować się do krążących w Sieci informacji o jakoby wiernym przełożeniu powieści Stephena Kinga na ekran, ponieważ książkę pierwszy i jak na razie ostatni raz czytałam przed paroma laty. Zarys tej historii ostał się w mojej pamięci, ale szczegóły niestety wyparowały. Pamiętam, że nieźle się to czytało, ale do grona moich ulubionych utworów Kinga „Mroczna połowa” nie dołączyła. Do ekranizacji lub adaptacji robiłam dwa podejścia. Pierwsze skończyło się fiaskiem (nie zobaczyłam napisów końcowych) nie z powodu drastycznie niskiego poziomu filmu tylko za sprawą okoliczności, że tak je nazwę zewnętrznych (pojawiło coś ważniejszego do zrobienia). Potem mój apetyt na „Mroczną połowę” zgasł. Mijały lata, a ja wciąż nie mogłam zmusić się do ponownego sięgnięcia po tę pozycję. W końcu się udało i tym razem nic nie przeszkodziło mi w oglądaniu niniejszego przedsięwzięcia George'a Romero. Do przewidzenia było, że „Mroczna połowa” „ojca żywych trupów” nie wejdzie w poczet moich ulubionych adaptacji i ekranizacji utworów Stephena Kinga, bo materiał wyjściowy (powieść) na to nie wskazywał. Trudno byłoby wskoczyć parę pięter wyżej w filmie, przeskoczyć o parę poziomów literacki pierwowzór, bo właśnie to musiałby zrobić George Romero, żebym wpadła w prawdziwy zachwyt nad tym projektem. Nie było to kompletnie niemożliwe, ale mało prawdopodobne. Okazało się, że film oglądało mi się trochę gorzej niż czytało książkę – wielkiej przepaści pomiędzy tymi dwiema wersjami „Mrocznej połowy” nie dostrzegłam, niemniej moje wrażenia podczas obcowania z lekturą były ociupinkę większe. I nie tylko dlatego, że wolę czytać niż oglądać oraz nie tylko z powodu naturalnej przewagi jaką daje pierwsze spotkanie z daną opowieścią, a takowym w moim przypadku było słowo pisane. Z tego co pamiętam Stephen King zręczniej żonglował napięciem – ustępy mające na celu wzmóc poczucie zagrożenia, zagęścić aurę niebezpieczeństwa poprowadził z nieco lepszym dla mnie skutkiem. Choć znam powieści, w których King w tej materii spisał się o niebo lepiej. George Romero i jego ekipa nie sprawili co prawda, że śledziłam losy Thada Beaumonta z całkowitą obojętnością, nie irytowali mnie kompletnym brakiem napięcia podczas scen z udziałem alter ego tego bohatera, ale miażdżące to na pewno nie było. Z tego materiału z łatwością można było wykrzesać więcej, tym bardziej jak się nazywało George Romero. Timothy Hutton miał w „Mrocznej połowie” podwójną rolę. W miarę przekonująco wcielił się zarówno w postać niezdarnego powieściopisarza i wykładowcy uniwersyteckiego, szczęśliwego męża i ojca małych bliźniaków, jak i bezwzględnego George'a Starka, tytułową mroczną połowę Beaumonta. Przyznam, że przez jakiś czas trwałam w przekonaniu, że alter ego Thada kreuje inny aktor, że dałam się zwieść tej, przecież bardzo oszczędnej, charakteryzacji. Nie wiem, jak to się stało, ale tak było. Dopiero później dotarło do mnie, że to Timothy Hutton, ten sam, którego widzę na ekranie także w postaci Thada Beaumonta.

George'owi Romero bez trudu przyszło odpowiednie przedstawienie wszystkich ważniejszych postaci. Ten artysta już zdążył mi udowodnić, że ludzie są dla niego ważni, że nie traktuje swoich bohaterów po macoszemu, że nie poprzestaje na niewiele mówiących zarysach ich osobowości. W psychikę Thada Beaumonta zagłębił się należycie, aczkolwiek miałam poczucie, że nad mroczną stroną jego osobowości powinien trochę dłużej popracować. George Stark mógł prezentować się dużo bardziej demonicznie, mógł stanowić silniejszy zwiastun niebezpieczeństwa, emanować lepiej odczuwalną mocą niszczenia i przynajmniej w początkowej fazie jego destrukcyjnej działalności mógł szczycić się bardziej elektryzującą tajemniczością. Bo wydaje mi się, że nawet wiele z tych osób, które książki nie czytały błyskawicznie rozpracuje jego naturę, a te mylące tropy, które podrzuci im scenarzysta przynajmniej część z nich skwituje drwiącym uśmieszkiem. Trochę naiwne to było, nie da się ukryć, ale na obronę George'a Romero napiszę, że Stephen King w tej kwestii też nie spisał się najlepiej. Gdyby było inaczej „Mroczna połowa” na trwałe osiadłaby w mojej pamięci. Bo to tego rodzaju opowieść, która aż prosiła się o długie pogrywanie z odbiorcą, o intrygującą wieloznaczność obecną przynajmniej do jej ostatniej partii. Kunsztowne przeprowadzenie mnie przez ten proces z całą pewnością sprawiłoby, że tę powieść wspominałabym dużo lepiej. Film zresztą też. Grunt fabularny nie oszałamia, ale muszę oddać operatorom i dźwiękowcom (Christopher Young się kłania) tchnięcie w ten obraz Kingowskiego klimatu, zręczne przemieszanie małomiasteczkowej sielankowości, rodzinnej i zawodowej idylli z mrocznym, zepsutym pierwiastkiem uosabianym przez George'a Starka i jego zbrodniczą działalność. Mamy tutaj do czynienia albo z klasycznym rozdwojeniem jaźni, albo z niepojętym ożywieniem mrocznej strony swojej własnej osobowości, tj. nadaniem jej fizycznej formy. A być może mamy do czynienia z bratem bliźniakiem... Bez względu na to, czy Stark jest drugą osobowością Thada Beaumonta, czy odrębnym organizmem mimowolnie powołanym do życia przez tego pierwszego to pewne jest, że zrobi wszystko, aby zmusić Thada do pisania książek pod pseudonimem George Stark. Bo w trakcie ich tworzenia Thad dopuszcza do głosu mroczną stronę osobowości, wydobywa na powierzchnię Starka. Innymi słowy pozwala mu cieszyć się życiem, a to jak można się domyślić może z czasem pogrzebać jego jasną połowę. Zamienić dobrego człowieka w tzw. potwora w ludzkiej skórze, w zdemoralizowaną, morderczą jednostkę dbającą jedynie o własne interesy i czerpiącą przyjemność z zadawania cierpienia innym. „Mroczna połowa” mogłaby być dużo bardziej krwawa, proceder wszczęty przez George'a Starka aż prosił się o odstręczające efekty specjalne. Bo choć nie ukrywano przed widzami widoków zakrwawionych ciał jego ofiar i choć prezentowały się one całkiem wiarygodnie to ewidentnie brakowało mi długich najazdów kamer na poszarpane rany, o organach wewnętrznych już nie wspominając. Niemniej ostatnia sekwencja gore troszkę mi to zrekompensowała – tam twórcy efektów specjalnych pozwolili sobie na trochę jakże widowiskowego szaleństwa. No i wróble. Dobrze, że znalazło się dla nich miejsce i w ogóle nie przeszkadzało mi, że ilekroć się pojawiały myślałam o „Ptakach” Alfreda Hitchcocka.

Dla mnie „Mroczna połowa” George'a Romero to takie niezadające większych cierpień, ale i niedostarczające silnych wrażeń patrzydło, po które można spokojnie sięgnąć jeśli optuje się za psychologicznym spojrzeniem na kino grozy, aczkolwiek w mojej ocenie takim z trochę niższej półki. Bo doskonałe studium zwichrowanej psychiki, elektryzujący spektakl, mocne widowisko odczuwalne dosłownie każdą komórką swojego ciała to to nie jest. Dla mnie, bo wiem, że istnieją ludzie spoglądający na to dokonanie George'a Romero dużo bardziej przychylnym okiem. Nie tworzą oni ogromnej grupy, ale swoich miłośników filmowa „Mroczna połowa” ma i bardzo możliwe, że jeszcze się ona powiększy. Nie o moją osobę, ale do grona zajadłych przeciwników tej pozycji też nie zamierzam się dopisywać. Dla mnie ani to porażka, ani arcydzieło – da się obejrzeć, ale bez zachwytów.

środa, 21 marca 2018

„Naznaczony: Ostatni klucz” (2018)

Parapsycholog Elise Rainier zostaje poproszona o pomoc przez niejakiego Teda Garzę. Mężczyzna jakiś czas temu kupił dom w miasteczku Five Keys w Nowym Meksyku i zaraz potem przekonał się, że opowieści krążące na jego temat wśród tutejszej społeczności, w której się wychował są prawdziwe. Dom jest nawiedzony przez byty z zaświatów, a Garza chce, żeby Rainier się ich pozbyła. Przyjęcie tego zlecenia przychodzi jej z niemałym trudem, ponieważ Elise dorastała w tym domu, a w 1953 roku, kiedy była jeszcze małą dziewczynką zrobiła coś, co doprowadziło do śmierci bliskiej jej osoby. Chęć choćby tylko częściowego naprawienia swojego niegdysiejszego błędu i potrzeba niesienia pomocy bliźnim przeważają i medium wraz ze swoimi pomocnikami, Tuckerem i Specsem, wyrusza do feralnego domostwa w Nowym Meksyku, gdzie będzie musiała się zmierzyć nie tylko z nadnaturalnymi istotami, ale także demonami własnej przeszłości.

„Naznaczony: Ostatni klucz” to czwarta, licząc w kolejności powstawania, produkcja wpisująca się w serię zapoczątkowaną w 2010 roku przez Jamesa Wana. Tym razem na krześle reżyserskim zasiadł twórca „Opętanej” (2014) Adam Robitel. Natomiast scenariusz napisał od początku związany z tym cyklem Leigh Whannell (m.in. scenarzysta jedynki i rozdziału drugiego oraz reżyser i scenarzysta rozdziału trzeciego). Budżet filmu szacuje się na dziesięć milionów dolarów, które wielokrotnie się zwróciły. „Naznaczony: Ostatni klucz” zarobił bowiem więcej niż poprzednie pozycje spod tego znaku (ponad 160 milionów dolarów na całym świecie), chociaż recenzje większości opiniujących film krytyków i sporej części zwykłych odbiorców były raczej chłodne.

W „Naznaczonym: Ostatnim kluczu” na pierwszym planie stoi doskonale znana fanom serii parapsycholog Elise Rainier, w którą tak samo jak we wcześniejszych filmach wcieliła się niezastąpiona Lin Shaye. UWAGA SPOILER Czwarta odsłona jest tak naprawdę drugą – akcję umiejscowiono po wydarzeniach z rozdziału trzeciego. Film natomiast kończy się zawiązaniem wątku Daltona Lamberta. Kolejność jest więc następująca: trójka, czwórka, jedynka i dwójka KONIEC SPOILERA. Zanim jednak zobaczymy tę zasłużoną dla kina grozy aktorkę spotkamy się z dużo młodszą wersją Elise Rainier. Prolog przenosi nas do 1953 roku, do domu w Nowym Meksyku, w którym mała medium mieszka wraz ze swoimi rodzicami i młodszym bratem Christianem. Już wówczas jest ona świadoma niezwykłych umiejętności jakie posiada. Wie o nich także jej rodzina, przy czym jej ojciec w przeciwieństwie do matki nie potrafi zaakceptować tego przekleństwa bądź daru. Przeraża go to, że jego córka widzi istoty z zaświatów i może się z nimi porozumiewać, a ten lęk znajduje ujście w przemocy względem niej. Mężczyzna stara się siłą wyplenić z niej tę niezwykłą zdolność i można powiedzieć, że to właśnie jego podejście do tej sprawy zapoczątkowuje tragedię, do której dochodzi pewnej nocy 1953 roku w piwnicy domu tej familii. Swój udział ma w tym sama Elise – mała dziewczynka kompletnie nieświadoma zagrożenia, jakie sprowadza na siebie i swoich bliskich, choćby z racji swojego młodego wieku podatna na manipulację śmiertelnie niebezpiecznego bytu chcącego przedostać się do naszego świata. Przy całym moim szacunku do Lin Shaye, przy całej mojej sympatii dla tej aktorki uważam, że omawianemu filmowi wyszłoby na dobre, gdyby scenariusz w całości rozgrywał się w XX wieku, gdyby Leigh Whannell przeprowadził publikę przez okres dzieciństwa i dorastania Elise Rainier, zamiast w przeważającej mierze koncentrować się na wydarzeniach z roku 2010. Prolog nie jest jedyną retrospekcją. Cofniemy się jeszcze w przeszłość wizytówki „Naznaczonego” (bo za takową uważam Elise Rainier), zobaczymy jeszcze nastoletnią medium i młodszą, przy czym ta druga zostania wpleciona w akcję w bardziej przemyślny sposób. Ale to nie było w stanie zaspokoić apetytu na dawno minione realia, jaki obudził we mnie prolog „Naznaczonego: Ostatniego klucza”. Lekko przyblakła kolorystyka, której często akompaniuje spiker dzielący się ze słuchaczami (i widzami) przemyśleniami na temat dawno nieaktualnej sytuacji w kraju i na świecie, stroje z epoki i, z punktu widzenia współczesnego odbiorcy, archaiczny wystrój skromnego domku należącego do rodziny, której głową jest jeden ze strażników bloku śmierci. To plus dobrze zobrazowane nocne przeżycia najmłodszych członków tej rodziny, zwłaszcza paranormalne zjawiska, z jakimi dzieci zderzają się w swoim pokoju (pojawia się tam jedna z dwóch jump scenek, na których drgnęłam – pozostałe, a było ich sporo, w ogóle na mnie nie działały), zręczna żonglerka klimatem i napięciem i przede wszystkim świadomość, że celem złośliwego bytu bądź bytów jest mała, przynajmniej pozornie bezbronna dziewczynka – to wszystko sprawiło, że zapragnęłam pozostać w tym świecie aż do napisów końcowych. Ale moment przebudzenia nastąpił bardzo szybko. Wyrwano mnie z tej wprawnej stylizacji lat 50-tych XX wieku, zapoczątkowując tym samym wątek przewodni osadzony w wieku następnym, który jak uświadomiono mi już w jego wstępnej fazie ściśle łączy się z tym, co pokazano mi chwilę wcześniej. Z przeszłością Elise Rainier, która wreszcie, po upływie dziesiątek lat, decyduje się z nią skonfrontować.

Pewnie znajdą się odbiorcy „Naznaczonego: Ostatniego klucza”, którzy powiedzą, że po takim budżecie spodziewali się czegoś więcej. Dziesięć milionów dolarów w zupełności wszak wystarczy do nakręcenia przeładowanego widowiskowymi efektami specjalnymi horroru o zjawiskach paranormalnych, do stworzenia filmu grozy, w którym jak to się mówi „cały czas coś się dzieje”. Ja natomiast obawiałam się takiego stanu rzeczy. Podczas gdy ktoś mógł patrzeć z nadzieją na sumę pieniężną, jaką przeznaczono na tę pozycję, ja niemalże drżałam na myśl o tym jak mogła zostać spożytkowana. Nie jest to rzecz jasna jakaś wygórowana kwota, ale już dawno zauważyłam, że częściej lepiej odnajduję się w nieporównanie tańszych horrorach. Udało mi się jednak przełamać opór, nie tyle z potrzeby zaspokojenia ciekawości, poznania kolejnego członu tej serii, ile dzięki informacjom zamieszczonym w Sieci, które obiecywały postawienie lubianej przeze mnie aktorki w centralnym punkcie scenariusza „Naznaczonego: Ostatniego klucza”. Właśnie tak. Do seansu zachęciła mnie Lin Shaye. To ona stanowiła najsilniejszy impuls – mniejszym był dobrze odebrany przeze mnie rozdział trzeci (prequel), którego budżet jak wiedziałam oszacowano na identyczną sumę, co w przypadku omawianego filmu. A teraz, po zapoznaniu się z tym dokonaniem Adama Robitela wolałabym, żeby Lin Shaye nie wzięła udziału w tej produkcji. Nie dlatego, że mnie zawiodła. Bynajmniej. W końcu to głównie ona podtrzymywała moje zainteresowanie w trakcie projekcji. Żeby więc być bardziej precyzyjną – wołałabym, żeby jej nie było tylko w sytuacji osadzenia akcji w XX wieku, skoncentrowania się na dziecięcym i nastoletnim okresie życia Elise Rainier. Bo w zderzeniu z prologiem wydarzenia rozgrywające się pod koniec pierwszej dekady XX wieku w moim oczach przegrywały na prawie wszystkich frontach. Obsadzie zarzucić niczego nie mogę, charakterystykom czołowych postaci również (film znacznie uatrakcyjniły dwie nowe postacie płci żeńskiej, nie wspominając już o znanych fanom serii „klownach” Tuckerze i Specsie, w których znowu wcielili się Angus Sampson i sam Leigh Whannell), jednakże klimat mocno odstaje od tego z retrospekcji. Na niedostateczne zagęszczenie mroku narzekać nie można, ale zdecydowanie lepiej wkomponowywał się on w delikatnie przyblakły koloryt zdjęć osadzonych w XX wieku, niźli w silnie skontrastowane, żeby nie rzec z lekka plastikowe obrazki ze współczesności (niedalekiej nam przeszłości). Sama fabuła został skrojona pod szerokie grono dzisiejszych odbiorców horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych. Przewidziano kilka zwrotów akcji, z których żaden nie zrobił na mnie większego wrażenia, a jeden, ten pierwszy, w ogóle nie pasował mi do takiej historii. Wyglądało mi to tak, jakby Whannell marzył o zdetonowaniu bomby, a wyszedł mu co najwyżej kapiszon. Z tego prostego powodu, że nie wpadł na atrakcyjny pomysł, nie udało mu się wymyślić niczego nadzwyczajnego, ani nawet nie wybrał takiego ogranego motywu, który smacznie harmonizowałby z opowieścią o łowcach duchów starających się oczyścić kolejny nawiedzony dom. Wygenerowane komputerowo maszkary w ogóle pominę, bo naprawdę nie chce mi się już zalewać jadem tego przeklętego pędu tak wielu twórców współczesnych horrorów do popisania się nowoczesną technologią. Poprzestańmy na tym, że cyfrowe dodatki w moich oczach odejmowały „Naznaczonemu: Ostatniemu rozdziałowi” realizmu (chociaż przyznaję, że było tego mniej niż myślałam). Na szczęście jednak znalazło się też miejsce na nieprzesadzoną charakteryzację aktorki wcielającej się w rolę jednej z istot z zaświatów gnieżdżących się w problematycznym domostwie w Nowym Meksyku. Ta duszyczka moim zdaniem prezentowała się najbardziej upiornie, bo nie było w niej ani grama sztuczności – to znaczy w przeważającej ilości scenek z jej udziałem, przy których „nie majstrował komputer”. Bez większych zgrzytów przyjmowałam też warstwę obyczajową, wzajemne relacje Elise i członków jej rodziny oraz jej kontakty ze Specsem i Tuckerem, które jak we wcześniejszych obrazach spod znaku „Naznaczonego” okraszono raz lepszym, raz gorszym humorem. Na silne zagłębianie się w warstwę psychologiczną liczyć nie mogłam, ale to, co mówiono zwłaszcza o przeszłości Elise i jej spotkaniu po latach z ludźmi, w których żyłach płynie ta sama krew, było dla mnie przyjemną odskocznią od co bardziej efekciarskich wstawek z udziałem bytów z tamtego świata. A propos, moim zdaniem Leigh Whannell powinien się bardziej wysilić w końcowej partii. Nie piszę o epilogu, bo stanowi on naprawdę zgrabne dopięcie UWAGA SPOILER (oto historia zatoczyła koło) tylko o wcześniejszej przeprawie przez uniwersum, które osobom znającym poprzednie filmy wchodzące w skład tej serii jest aż za dobrze znane KONIEC SPOILERA.

Taki sobie. Tak mogę podsumować wkład Adama Robitela w serię zapoczątkowaną w 2010 roku przez Jamesa Wana. „Naznaczony: Ostatni klucz” bardziej mi się podobał od rozdziału drugiego, ale w mojej ocenie nie dobił do poziomu rozdziału trzeciego, o jedynce nawet nie wspominając. To film, który niczym nie wyróżnia się na tle współczesnych horrorów o zjawiskach paranormalnych dystrybuowanych na szeroką skalę. Dużo jump scenek, niemała ingerencja komputera i fabuła jakich wiele, którą przy odpowiednim nastawieniu da się wchłonąć w miarę bezboleśnie, a jeśli jest się oddanym miłośnikiem takich współczesnych ghost stories, jakie najczęściej pokazuje się w kinach to można się nawet w tym filmie zakochać. Bo standard współczesnego hollywoodzkiego straszaka z całą pewnością został zachowany.

poniedziałek, 19 marca 2018

„Boys in the Trees” (2016)

Halloween 1997 roku. Corey jest w ostatniej klasie liceum. Marzy o studiach fotograficznych w Nowym Jorku. Chce wydostać się z małego miasteczka, w którym dorastał, bo ma większe ambicje niż jego przekonani, że mają tutaj wszystko czego im potrzeba, przyjaciele. Corey najwięcej wolnego czasu spędza w towarzystwie grupki chłopaków, na czele której stoi Jango. Jeżdżenie na deskorolkach, zakrapiane alkoholem imprezki z dziewczętami ze szkoły i palenie trawki to ulubione rozrywki przyjaciół Coreya. Chłopak stara się do nich dopasować, dlatego nie oponuje nawet wtedy, gdy Jango znęca się nad Jonahem, z którym Corey przyjaźnił się w dzieciństwie. Traf chce, że w halloweenową noc Corey spotyka się ze swoim dawnym kolegą. Zgadza się odprowadzić go do domu, ale wkrótce okazuje się, że Jonah ma inne plany. Chłopiec proponuje zabawę z dzieciństwa, na co Corey niechętnie przystaje. Razem udają się w kilka miejsc, w których Jonah opowiada historie z dreszczykiem, tym samym przypominając Coreyowi smak dawnych czasów.

Dobrze przyjęty przez krytyków australijski obraz pt. „Boys in the Trees”, został wyreżyserowany przez Nicholasa Verso na podstawie jego własnego scenariusza. Artysta dotychczas tylko raz zmierzył się z pełnym metrażem, a mowa o jego mało znanym debiucie z 2003 roku, horrorze pt „Max: A Cautionary Tale”. Potem kręcił głównie shorty i pracował przy serialach, do czasu „Boys in the Trees”, filmu stanowiącego połączenie dramatu z horrorem. Film był pokazywany na kilku festiwalach, w tym na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto, na The Overlook Film Festival i na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji. Ale został też dopuszczony do szerszego obiegu, poczynając od swojej rodzimej Australii.

Nicholas Verso w swoim „Boys in the Trees” zabiera nas w lekko surrealistyczną podróż po świecie wyobraźni, dziecięcych lęków zmieszanych z chwilami beztroski, które przeżywa się wspólnie z przyjacielem, zdając sobie jednak sprawę z nieubłaganego upływu czasu. Nastoletni Corey próbuje dorosnąć – planuje już swoją przyszłość z dala od małego australijskiego miasteczka, w którym spędził całe swoje dotychczasowe życie. Wciąż jednak tkwi w nim mały chłopiec, który nie chce ustąpić miejsca dorosłemu, poważnemu, ustatkowanemu mężczyźnie i właśnie tego chłopca wydobędzie z Coreya jego niegdysiejszy przyjaciel Jonah. W dzieciństwie wszystko robili razem, ale jeszcze w szkole podstawowej ich drogi się rozeszły. Corey z czasem dołączył do grupy skaterów, z klasycznym bad boyem na czele imieniem Jango, z którym to połączyła go silna nić przyjaźni. Jonah natomiast stał się obiektem okrutnych żartów rówieśników. Chłopcem, na którym każdy, kto akurat miał ochotę wyładowywał swoją złość. Jango stał się czołowym oprawcą Jonaha, a Corey biernym obserwatorem krzywdy swojego dawnego przyjaciela. I tak to trwało do Halloween 1997 roku, do magicznej nocy, podczas której główny bohater „Boys in the Trees” nagle znalazł się na rozstaju. A to wszystko za sprawą nastolatka, który przez wiele lat był „workiem treningowym” jego najlepszego przyjaciela. Wszystko wskazuje na to, że popołudniu Corey dokonał wyboru – zostanie z kolegami skaterami porzucając swoje marzenia o zawodzie fotografa. Wszystko wskazuje na to, że jeszcze tego samego wieczora na stałe przedzierzgnął się z biernego obserwatora krzywdy Jonaha w jego oprawcę, że zdecydował się wspomóc kolegów w pastwieniu się nad chłopakiem, który niczym im nie zawinił. Ale po zapadnięciu zmroku wszystko się zmienia. Zamiast spędzać Halloween ze swoimi kumplami Corey obchodzi miasteczko z Jonahem, nastolatkiem, w okno którego przed paroma godzinami rzucił martwym ptakiem. Nicholas Verso stworzył niezwykły film na nieskomplikowanych fundamentach fabularnych. Problemy, które poruszył w „Boys in the Trees” wielokrotnie już przewijały się w sztuce i pewnie jeszcze nie raz będą podejmowane przez twórców. Ale Verso podszedł do nich w tak nietuzinkowy sposób, zrobił to w tak hipnotycznym stylu, dbając przy tym o naprawdę potężny ładunek emocjonalny, że nie mam żadnych wątpliwości, iż nadał im nową jakość. Australijczyk proponuje lekko surrealistyczną wizję uporczywego trzymania się dzieciństwa, rozpaczliwego pragnienia powrotu do najlepszego okresu w swoim życiu, a przynajmniej w życiu Jonaha, który staje się kimś w rodzaju przewodnika Coreya po tym dawno przez niego zapomnianym świecie. Jonah przywołuje wspomnienia swojego niegdysiejszego przyjaciela, ożywia jego wyobraźnię, przypomina o dziecięcych marzeniach i zobowiązaniach. Pomaga mu odnaleźć w sobie niewinnego, słodkiego chłopca, którym niegdyś przecież był. Chce aby tę jedną noc Corey był taki jak dawniej – roześmiany, przyjacielski i rozmarzony. Z „Boys in the Trees” wręcz emanuje tęsknota za dzieciństwem. Za dziecięcą ciekawością, za rozbuchaną wyobraźnią, beztroską, a nawet za dziecięcymi lękami. Te ostatnie Jonah przywołuje najchętniej. Snuje niepokojące opowieści na użytek Jonaha, które twórcy filmu przedstawiają widzom także za pomocą jakże klimatycznych obrazów i zabiera go w miejsca, w których również za sprawą zachowań kolegi, Coreya zdejmuje najczystszy strach. Właśnie w takich momentach, podczas opowieści z dreszczykiem i mrocznych przeżyć Coreya zapewnianych mu przez Jonaha najsilniej uwidacznia się stylistyka horroru. Przy czym osoby wychodzące z założenia, że nastrojowy horror musi zawierać przerażające efekty specjalne i multum jump scenek raczej nie wrzucą „Boys in the Trees” do tej szufladki. Spojrzenie Nicholasa Verso na ten gatunek znacznie odbiega od najpopularniejszych interpretacji. Powiedziałabym, że ma zgoła subtelniejsze podejście od tego, jakim najczęściej raczą nas współcześni twórcy zwłaszcza hollywoodzkich horrorów, ale nie wiem, czy używanie tego słowa w odniesieniu do tak mrocznego filmu jest odpowiednie. Bo choć Verso szczędzi nam dosłownego straszenia, z rzadka wyrywa się z, przynajmniej w założeniu, upiornymi obrazkami (choć jedna jump scenka z dziewczynką w rurze na mnie zadziałała) to cała otoczka „Boys in the Trees”, atmosfera i liczne sugestie przyczajonego zagrożenia, robią więcej niźli najbardziej wymyślne efekty specjalne. „Stara szkoła straszenia”? Moim zdaniem tak. Uważam, że Nicholas Verso i jego ekipa podeszli do horroru nastrojowego w sposób, który w poprzednim wieku był nieporównanie bardziej powszechny niż obecnie.

Nie sądzę, żeby klimat „Boys in the Trees” tak silnie na mnie oddziaływał gdyby nie autentyczny smutek bijący z tych znakomitych kadrów. Poczucie krzywdy, tęsknota za czasami minionymi, przygnębiająca świadomość rychłego końca przygody, która na nowo połączyła dwóch chłopców zdawać by się mogło nierozerwalną nicią przyjaźni. Doskonale wykreowani przez Toby'ego Wallace'a i tutaj nieco demonicznego, acz jednocześnie budzącego współczucie Gullivera McGratha, Corey i Jonah, w tę magiczną halloweenową noc udadzą się w świat wyobraźni, który być może pozwoli temu pierwszemu odnaleźć siebie. Może Jonah pomoże mu w wyborze ścieżki życiowej, popchnie w kierunku lepszej przyszłości, a może poprowadzi ku zatraceniu... Nie potrzebowałam dużo czasu na rozwiązanie jednej z zagadek scenariusza. Właściwie to weszłam w wątek przewodni z jeszcze niepopartą dowodami, ale mimo tego silną pewnością, że wiem jak to się zakończy. Co ciekawe podczas tej długiej nocnej wędrówki Jonaha i Coreya po australijskim miasteczku scenarzysta raz po raz podrzucał mi tropy wyraźnie mówiące, że wkroczyłam na właściwą ścieżkę, że moja teoria co do zakończenia jest właściwa. Nie wyglądało to tak, jakby Verso pragnął odwieść mnie od rozwiązania tylko wręcz przeciwnie: miałam poczucie, jakby zależało mu na tym, aby widz przewidział jeden ze zwrotów akcji na długo przed jego nastąpieniem. Początkowo nie spoglądałam przychylnym okiem na takie kuriozum, bo nie dość, że odebrało mi to nadzieję na mocne zakończenie to na dodatek Verso zraził mnie wyborem koncepcji, która jak myślałam nie ma mi już nic do zaoferowania. Wydawało mi się, że temat został już dawno wyczerpany, tak wyeksploatowany, że teraz można jedynie stawiać na beznamiętne kopiowanie. Ale z czasem zaczęłam dostrzegać korzyści płynące z częściowej przewidywalności scenariusza, bo odkryłam, że takie spojrzenie na całą tę mroczną przygodę dwóch nastolatków gwarantuje niebywale silne emocje. Przyjęcie takiej perspektywy mocno mnie przygnębiło, UWAGA SPOILER wzmogło poczucie nieuchronności tragedii, a raczej już dokonania się jej KONIEC SPOILERA, dodało tej opowieści jeszcze więcej dramatyzmu, a przecież i bez tego jest go aż nadto. Nie oznacza to jednak, że Nicholas Verso niczym mnie nie zaskoczył, że nie wyprowadził żadnego mocnego uderzenia w ostatniej partii „Boys in the Trees”. Zrobił to wybierając motyw, który jestem o tym przekonana, skruszy nawet najtwardsze serca. I bynajmniej nie z powodu swojej oryginalności, czy odważnej formy, bo Verso ani nie odznacza się w tym punkcie innowacyjnością, ani nie rani naszych oczu długą serią przerażających obrazów. Nie, on żeruje na emocjach, dociera do takich strun w naszym organizmie, które lepiej dla nas, żeby w ogóle nie były ruszane. A na pewno nie w godzinach wieczornych/nocnych, bo muszę przyznać, że ta bezsilność, ta wściekłość i ten paraliżujący smutek, z jakimi Australijczyk mnie zostawił nie opuszczały mnie do wczesnego ranka, kiedy to wreszcie wpadłam w objęcia snu.

Mogłabym jeszcze długo rozwodzić się nad tym dokonaniem Nicholasa Verso. Mogłabym zapełnić wiele stron wyrazami uznania dla tego australijskiego artysty. Słowami oddawać pokłony „Boys in the Trees” aż do zdarcia opuszek. Ale komu by się chciało to czytać? Wystarczy dodać, że jestem pod urokiem tej produkcji, że uważam ją za istną perłę współczesnej światowej kinematografii, w pełni zdając sobie przy tym sprawę z tego, że podejście Nicholasa Verso do filmowego horroru nie znajdzie poklasku u części fanów XXI-wiecznego kina grozy. Ci, co mają dużo sympatii także dla dramatów mogą mieć ułatwione zadanie. Tak jak i te osoby, które tęsknią za horrorami bazującymi przede wszystkim na klimacie, obrazami które niechętnie posiłkują się efektami specjalnymi i prymitywnymi jump scenkami, bo ich twórcy doskonale wiedzą, że to nie one w tym gatunku są najważniejsze. A przynajmniej według mnie nie powinny być.

niedziela, 18 marca 2018

„Ślimaki” (1988)

W małym amerykańskim miasteczku ludzie umierają w tajemniczych okolicznościach. Wygląd zwłok wskazuje na to, że padają ofiarami jakichś mięsożernych stworzeń. Lokalny inspektor sanitarny Mike Brady znajduje dowody wskazujące na ślimaki, które zmutowały przez toksyczne odpady przed laty zgromadzone na tych terenach. Mężczyzna próbuje przekonać władze miasteczka do wdrożenia działań minimalizujących zagrożenie tutejszego społeczeństwa, ale osoby zajmujący wysokie stanowiska nie wierzą w jego opowieści o mięsożernych ślimakach. Mike i jego sojusznicy muszą więc znaleźć inny sposób na zapewnienie bezpieczeństwa niezdającym sobie sprawy z niebezpieczeństwa mieszkańcom miasteczka.

W 1982 roku ukazało się pierwsze wydanie powieści Shauna Hutsona zatytułowanej „Slugs” („Ślimaki”), a w 1985 roku pojawiła się jej kontynuacja pt. „Breeding Ground” pióra tego samego pisarza. Hiszpan Juan Piquer Simón (jako J.P. Simon) w drugiej połowie lat 80-tych XX wieku razem z Ronem Gantmanem i Jose Antonio Escrivą napisał scenariusz w oparciu o „Ślimaki” Shauna Hutsona, po czym sam zasiadł na krześle reżyserskim. Przez jakiś czas rozważano przełożenie na ekran także drugiego tomu, ale w końcu zrezygnowano z tego pomysłu. Amerykańsko-hiszpański B-klasowy animal attack w reżyserii nieżyjącego już twórcy/współtwórcy między innymi „Szoku” (1978) i „Szczątków” (1982) oraz późniejszych „Szczeliny” (1990) i „Nawiedzonej rezydencji” (1992), otrzymał Goya Award za najlepsze efekty specjalne i zaskarbił sobie niezbyt duże (ale zawsze) grono oddanych fanów.

Rekiny, piranie, krokodyle, niedźwiedzie, pająki, węże, szczury – to przykłady stworzeń nagminnie występujących w animal attackach w rolach agresorów. Oczywistych stworzeń, takich, które nie muszą się starać, żeby przekonać widza do przewagi, jaką mają nad protagonistami, nad ludźmi, na których polują. Ale skoro nawet z królików próbowano robić krwiożercze, przerażające bestie („Noc lepusa” Williama F. Claxtona) to dlaczego nie wziąć na warsztat mięczaków, a konkretniej pomrowa czarniawego (Limax cinereoniger), czarnego ślimaka tak często spotykanego w zaroślach? Przyznaję, że nabrałam apetytu na takie eksperymenty – aktualnie mam przesyt animal attacków o stworzeniach, które wielokrotnie już przewijały się na ekranie, tym bardziej, że w porównaniu do takich królików czy właśnie ślimaków wydaje się to pójściem na łatwiznę. Teraz chętniej bym obejrzała horror o dajmy na to morderczych motylach niźli na przykład krokodylach i pewnie dlatego właśnie w tym okresie zdecydowałam się na seans „Ślimaków” J.P. Simona. Założę się, że przynajmniej część tych osób, która z tym tytułem dotychczas się nie zetknęła zadaje sobie pytanie: jak do diaska taki ślimak dogania swoją ludzką ofiarę? Czyżby miał turbodoładowanie, nitro, jak to zwą miłośnicy motoryzacji? No nie, pomrowy czarniawe występujące w omawianym filmie są zwyczajne. Może niektóre są trochę przerośnięte, ale poza jednym przypadkiem (gdzie widzimy tylko kawałek tylnej strony ciała ślimaka) nie aż tak, żeby nie mogło się uwierzyć w występowanie takich „gigantów” w przyrodzie bądź się takowych już nie widziało. Przyglądałam się bardzo uważnie i choć co do niektórych scen absolutnej pewności nie mam, w pozostałych J.P. Simon na pewno wykorzystał prawdziwe ślimaki. Jeśli zaś chodzi o te problematyczne scenki to chciałabym mieć pewność, że patrzyłam na efekty specjalne, bo nie dość, że świadczyłoby to o ogromnym talencie ich twórców (skoro udało im się oddać to tak realistycznie) to na dodatek dałoby mi przekonanie, że żadne żywe stworzenie nie ucierpiało w trakcie kręcenia tej produkcji. Bo jeśli chodzi o to ostatnie to była przynajmniej jedna scena, która jeśli istotnie zagoniono do niej prawdziwe mięczaki musiała pociągnąć za sobą wiele ofiar. A zabijanie żywych stworzeń dla rozrywki publiki to szczyt bezeceństwa. W tych momentach z ich udziałem, w których akurat nie dochodziło do konfrontacji z ludźmi bezsprzecznie oglądałam prawdziwe, żywe ślimaki – mam wątpliwości głównie co do sekwencji z parką nastolatków, która tuż przed tragicznym w skutkach spotkaniem z armią mięczaków przeżywała upojne chwile w łóżku. Moim zdaniem najlepszej sceny w „Ślimakach”, więc tym bardziej mam nadzieję, że nie wypadła tak dobrze kosztem życia tytułowych stworzeń. Bo to, co w niej najlepsze to nie realistyczny wygląd agresorów. Oni stanowią skłębioną, wijącą się czarną masę, pulsujący, rozmazany dywan spoczywający pod nagą kobietą wrzeszczącą wniebogłosy. Parę ślimaków żeruje wówczas na jej ciele, ale tak to zmontowano, że nie mam pewności czy chociaż te stworzenia przebywające w dużo bardziej dogodnym dla siebie miejscu były prawdziwe. A cóż dopiero mówić o tych miażdżonych ciałem kobiety. Wracając jednak do wcześniejszej myśli. To, co najlepsze w tej scenie to charakteryzacja ofiary, sekwencja kilku makabrycznych obrazów stanowiąca niepozostawiający miejsca dla wyobraźni skrót procesu zjadania człowieka przez ślimaki. Od zdrowej, żywotnej nastolatki po niemalże same zakrwawione kości, ze zwisającym okiem na czele pomiędzy. Bo te oko jawi się zdecydowanie najbardziej makabrycznie. Ślimak przyssany do stopy chłopaka chwilę wcześniej też jest niczego sobie, także nie pozostawia wątpliwości, że twórcom „Ślimaków” nie brakowało śmiałości podczas budowania płaszczyzny gore. Ale na tym nie koniec. W omawianym filmie przelewa się dużo więcej substancji imitującej krew, która co prawda niezbyt udolnie wywiązuje się ze swojego zadania, sama w sobie nie oszukuje wzroku w wystarczającym stopniu, ale jeśli połączyć ją z doskonałymi charakteryzacjami i rekwizytami to nieprzekonująca barwa i konsystencja a la posoki nie rzuca się zbyt mocno w oczy. I tym samym drastycznie nie osłabia poczucia realizmu. A skoro już mowa o krwawych scenach to zastanawia mnie dlaczego jedna z ofiar wolała odciąć sobie dłoń (tak, wszystko dokładnie pokazano) zamiast uderzać w siekierą w cielsko ślimaka tkwiącego pod rękawiczką. Tak samo nie mogę zrozumieć jednego z posunięć Mike i Dona w końcówce filmu. A mianowicie wciąż zadaję sobie pytanie: dlaczego od razu nie przeszli po rurze do zbawiennej drabinki? Możliwe, że nigdy nie znajdę satysfakcjonujących odpowiedzi na te pytania, bo w końcu „Ślimaki” to tego rodzaju horror klasy B, w którym coś takiego, jak logika nie jest wartością nadrzędną. J.P. Simon i jego ekipa woleli się skupiać na innych elementach.

Nie rozstrzygnęłam jeszcze jakże istotnej kwestii postawionej wyżej. Jak to się dzieje, że ludzie padają ofiarami stworzeń, które nie mają szans ich dogonić? Czyżby celowali w starsze, schorowane jednostki, w osobników z mocno ograniczoną zdolnością ruchową? No nie. Ślimaki atakują w pełni sprawnych przedstawicieli gatunku ludzkiego, nie gardząc też innymi, dużo bardziej zwinnymi zwierzętami, a pomaga im przewaga liczebna i element zaskoczenia. Siadasz sobie na tak zwanym tronie nawet nie podejrzewając, że w muszli klozetowej czyha już armia oślizgłych agresorów, która nie będzie długo zwlekać z przyssaniem się najpierw do twoich pośladków, a potem... Tej konkretnej scenki nie śledzimy w całej jej rozciągłości, pokazuje się nam jedynie finał tego spotkania bliskiego stopnia z mięsożernymi mięczakami, ale to wystarczy do wyobrażenia sobie całego jego przebiegu. Dalej: wystarczy nam wrzask mężczyzny, który właśnie spoczął na kanapie we własnym domu, żeby wiedzieć, że wpadł wprost w objęcia niezliczonych zmutowanych ślimaków, które właśnie poprzez swoją liczebność i element zaskoczenia już na starcie zyskali nad nim przewagę. Miejsca dla wyobraźni nie pozostawia wyżej już przybliżona scena z opuszczeniem łóżka przez młodą parę, bo widać wyraźnie, że cała podłoga w sypialni jest zasłana wijącymi się cielskami czarnych ślimaków, tak łaknących mięsa, że niedających ofierze nawet sekundy na odwrót. Niepozwalających wrócić na łóżko, bo do drzwi przedrzeć się przez ten pulsujący, żywy dywan bez wątpienia by się nie dało. Innymi słowy te osoby, które padły ofiarami ślimaków nie miały absolutnie żadnych albo większych (scena w szklarni – z tego moim zdaniem można było wybrnąć) szans na ucieczkę. Tym bardziej, że gros społeczeństwa małego amerykańskiego miasteczka, w którym osadzono akcję filmu nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia. Tylko główny bohater, Mike Brady (w tej roli najbardziej przekonujący z całej obsady Michael Garfield, pozostali aktorzy natomiast wprost ranili moje oczy i uszy swoją amatorszczyzną), jego żona, nauczycielka Kim i dwóch znajomych wiedzą, jakie niebezpieczeństwo zawisło nad tą niewielką społecznością. Jak to zwykle jednak bywa władze, osoby piastujące najwyższe funkcje w tego rodzaju skupiskach ludzkich, niezwykle ważne, narcystyczne i obłudne persony zwane politykami okazują się najmniej przewidujący, najgłupsi, kompletnie niezapobiegawczy i krótko mówiąc stawiający biznes ponad życiem ludzkim. Brawa dla scenarzystów bądź autora książki (jako że powieści nie czytałam nie wiem komu powinno się zawdzięczać dany wątek poboczny) za trafne podsumowanie środowiska politycznego (choć może w rzeczywistości jakieś tam wyjątki są, tego nie wiem), samorządu reprezentowanego przez chciwego, krótkowzrocznego burmistrza. Ktoś powie: a kto przy zdrowych zmysłach uwierzyłby w opowieści inspektora sanitarnego o ślimakach zjadających ludzi? Przecież postawa ludzi „zasiadających na wysokich lokalnych stołeczkach” w tym przypadku jest całkowicie zrozumiała, można ją bez trudu usprawiedliwić... Może i tak, ale gdy ma się tyle trupów należałoby zbadać wszystkie, choćby najbardziej fantastycznie brzmiące teorie i zrobić cokolwiek, żeby zabezpieczyć ostałych przy życiu obywateli. Tak na wszelki wypadek. Zamiast w tak krytycznym momencie zajmować się biznesem. Mike Brady też wychodzi z takiego założenia, ale on nie jest politykiem, a co za tym idzie nie potrafi „nadawać na tych samych falach” co ta zdemoralizowana, niezwykle pazerna grupa ludzi. Jest mężczyzną wyznającym zgoła inne wartości, człowiekiem dla którego życie ludzkie jest nieporównanie ważniejsze od pieniędzy i władzy. Dlatego nie waha się działać bez zgody możnych miasteczka i bez trudu znajduje sprzymierzeńców. Ludzi myślących tak jak on. Tak jak on w pełni świadomych zagrożenia i konsekwencji, jakie przyniesie przedłużająca się bierność. „Ślimakom” brakuje napięcia, za co winię niedopasowaną do obrazu wesołą ścieżkę dźwiękową i nieodnajdywanie równowagi w narracji tj. takie podejście do sekwencji mających zintensyfikować poczucie zagrożenia, które raz jest zbyt krótkie, żeby widz miał możliwość coś wyrazistszego odczuć, a innymi razy rzeczone scenki tak poprzeciągano, że traciłam wszelkie zainteresowanie spodziewaną kulminacją. To ostatnie szczególnie dotkliwe było w końcowej partii filmu – cała ta przeprawa Mike'a i Dona nie dostarczyła mi praktycznie żadnych emocji. Była mi kompletnie obojętna, właściwie to w czasie jej trwania marzyłam o zobaczeniu napisów końcowych. Co notabene wcześniej przy całym tym niedoborze napięcia w najmniejszym nawet stopniu mnie nie dręczyło. Bo choć „Ślimaki” w napięciu mnie nie trzymały, choć mrok mógłby być dużo bardziej zagęszczony, mógłby przytłaczać z dużo większą siłą, to warstwa gore i sama ta nieskomplikowana opowiastka podtrzymywały moje zainteresowanie. Nawet jeśli na niektórych sekwencjach mających za zadanie wywindować napięcie troszkę się nudziłam to J.P. Simon szybko wyrywał mnie z tego stanu w scenach następujących po nich. Muszę jednak zaznaczyć, że tylko osoby lubiące proste fabuły, niezłożone historie sklecone ze znanych motywów, nieskomplikowane i może ciut naiwne animal attacki mają dużą szansę wciągnąć się w ten scenariusz. Nie da się bowiem nie zauważyć, że właśnie do takiej grupy widzów skierowano ten obraz, do tych ludzi co to nie łakną oryginalnych, wielowątkowych, zaskakujących, zmuszających do myślenia historii, którzy potrafią się cieszyć, że tak to nazwę zwyklakami. Choć nie do końca, bo trzeba Shaunowi Hutsonowi, a za nim twórcom filmowej wersji jego powieści, oddać spory powiew świeżości w postaci agresorów.

W sumie to nie mam żadnych oporów przed poleceniem „Ślimaków” J.P. Simona każdemu długoletniemu wielbicielowi animal attacków i w miarę krwawych horrorów klasy B z lat 80-tych XX wieku. Tym osobom, którym sprawia przyjemność obcowanie z niewymagającymi myślenia, niskobudżetowymi filmami grozy z przedostatniej dekady poprzedniego wieku. Sympatycy hollywoodzkich superprodukcji, współczesnych horrorów wprost przeładowanych efektami komputerowymi nie mają tutaj czego szukać – to propozycja dla ludzi o zdecydowanie odmiennych preferencjach filmowych i myślę, że już sam skrótowy opis fabuły „Ślimaków” zwróci uwagę tych osób, które z racji swoich zamiłowań po prostu muszą zobaczyć ten film.