W nocy z niedzieli na poniedziałek w swoim domu w Los Angeles zmarł jeden z
najpopularniejszych reżyserów i scenarzystów kina grozy, Wes Craven. Twórca między innymi
osławionych „Ostatniego domu po lewej”, „Koszmaru z ulicy Wiązów” i „Krzyku”
cierpiał na nowotwór mózgu. Odszedł w wieku 76 lat.
poniedziałek, 31 sierpnia 2015
niedziela, 30 sierpnia 2015
„Wskrzeszony” (1991)
Claire Ward zwraca się o pomoc do prywatnego detektywa Johna Marcha.
Kobieta jest zaniepokojona osobliwym zachowaniem męża, Charlesa Dextera Warda,
który w wyniszczonym domu z dala od społeczeństwa przeprowadza jakieś owiane
tajemnicą eksperymenty. March przyjmuje zlecenie i szybko odkrywa, że Ward do
swoich badań wykorzystuje ludzkie zwłoki. Dowiaduje się również, że mężczyzna
kontynuuje eksperymenty swojego przodka, Josepha Curwena, żyjącego w XVIII
wieku. March wraz ze swoim współpracownikiem i Claire stara się dowiedzieć,
czemu mają służyć owe odrażające praktyki Charlesa. I to jak najszybciej,
ponieważ w tym samym czasie w okolicach tymczasowego lokum Warda dochodzi do
okrutnych mordów.
Adaptacja napisanej w 1927 roku, a w całości po raz pierwszy wydanej w 1943
roku minipowieści H.P. Lovecrafta pt. „Przypadek Charlesa Dextera Warda”.
Reżyserii podjął się twórca „Powrotu żywych trupów” Dan O’Bannon, a za
scenariusz odpowiadał Brent V. Friedman, który w późniejszym okresie
współtworzył między innymi fabułę „Necronomiconu” również opartego na prozie
Lovecrafta. Pierwotnie „Wskrzeszony” był przeznaczony do dystrybucji kinowej,
ale ostatecznie trafił na rynek wideo, co miało związek z problemami
finansowymi dystrybutora. Zestawiając scenariusz Friedmana z literackim
pierwowzorem można dopatrzeć się wielu modyfikacji i skrótów oraz co równie
istotne przeniesienia akcji z początków XX wieku w lata 90-te. Ortodoksyjnych
wielbicieli minipowieści Lovecrafta to zapewne nie zadowoli, pomimo
odwzorowania przez twórców głównej osi fabularnej oryginału.
Czytając „Przypadek Charlesa Dextera Warda” nie mogłam oprzeć się
skojarzeniom z „Frankensteinem” Mary Shelley, choć inspiracje Lovecrafta były
inne. Obcując z adaptacją minipowieści moje wrażenie nie uległo zmianie, co
wcale nie oznacza, że to subiektywne odczucie w moich oczach deprecjonuje tak
pierwowzór literacki, jak i film. „Frankensteina” najsilniej przywodził mi na
myśl motyw pozyskiwania ludzkich zwłok przez Charlesa Dextera Warda, który to
na początku produkcji został dosyć szeroko omówiony. Stanowił swego rodzaju
wprowadzenie do właściwej tematyki filmu oraz środek służący generowaniu aury
odrażającej tajemnicy. Prywatny detektyw John March, w rolę którego z dużym
wdziękiem wcielił się John Terry odkrywa, że Ward zlecił fikcyjnej firmie
transport ciał do swojego podupadającego, stojącego na obrzeżach Providence w
Rhode Island domu, niegdyś należącego do jego przodka, podejrzewanego o paranie
się okultyzmem Josepha Curwena. Praktyki, jakim oddaje się Charles w swojej
samotni zaowocowały złą sławą w kręgach ludzi z okolicy, głównie za sprawą
nieprzyjemnych zapachów wydobywających się z jego posesji. Zaniepokojona żona
Warda, również zadowalająco wykreowana przez Jane Sibbett, jest zdeterminowana,
aby odkryć sekrety męża, przerwać szaleństwo, któremu się poświęcił i ocalić
ich związek. Ale jak można się tego domyślić mężczyzna tak daleko posunął się w
swoich badaniach, że nie ma już dla niego odwrotu z mrocznej ścieżki, na którą
nieopatrzenie wkroczył. Zachęciły go zapiski Curwena, których istotę łatwo
przewidzieć, ale forma przekazu ich rezultatów może być dla wielu widzów
zaskakująca. Jeszcze przed zachwycającą efektami specjalnymi końcówką twórcy
dają nam przedsmak swojej realizatorskiej śmiałości. Scenę odnalezienia
szczątków przestępcy oddano w stylu Lucio Fulciego. Najpierw widzimy zbryzgany
krwią pokój i jakiś ochłap leżący na podłodze, po czym kamera nagle robi długi
najazd na niedokładnie obrane z mięsa kości, realistyczne, bo fizycznie obecne
na planie, a nie komputerowe. W takim samym duchu sportretowano inne, dziwaczne
okropieństwa wtłoczone w akcję – poskręcane, gumowe kreatury bez formy oraz
zakrwawione żywe trupy ze zwisającymi ze szkieletów fragmentami skóry. Ale to
później. Nieco wcześniej O’Bannon największy nacisk kładzie na generowanie
lekko przybrudzonej aury mrocznej tajemnicy, której zgłębienie może przynieść
śmierć naszym protagonistom. Największe wrażenie robiły zdjęcia starego
domostwa Warda, stojącego nieopodal zniszczonego cmentarza, po którym wędrują
dzikie psy. Osnute gęstymi chmurami jesienne niebo, ciągłe burze i sprawiająca
wrażenie wymarłej okolica z pewną lekkością, bez widocznego szczególnie we
współczesnym kinie grozy wymuszenia, wprowadzały w mroczny klimat „Wskrzeszonego”.
Sukcesywnie zagęszczanego w miarę odkrywania przez Marcha coraz to
straszniejszych szczegółów badań Warda.
„Wskrzeszony” w zgrabny sposób łączy w sobie stylistykę gore z aurą nadnaturalnego zagrożenia,
przy czym ten drugi człon obok realizacji najsilniej potęgują interakcje
protagonistów z Wardem. Demoniczna kreacja Chrisa Sarandona wespół z umiejętną
(bo nieprzesadzoną) charakteryzacją jego bohatera robią naprawdę złowieszcze
wrażenie. Na skutek długiego oddawania się pracy mężczyzna ma czerwone obwódki
wokół oczu oraz matową cerę, ale jego wygląd uległ również bardziej zagadkowym
przemianom. Kiedyś posiadający lśniąco białe, proste zęby mężczyzna na skutek
jakiejś niepojętej przemiany fizycznej zyskał zepsute, brudne, spiczaste zęby
oraz brązowe, zniszczone paznokcie. Taka przemiana alarmuje oczywiście Marcha,
ale jej istotę całkowicie zgłębi podczas nocnej, niesamowicie nastrojowej
przeprawy przez ciemne pomieszczenia pracowni Charlesa. Gra światłem,
szczególnie podane fragmentarycznie w migającym świetle z latarki ataki
odrażających kreatur na protagonistów, mrożąca krew w żyłach ścieżka dźwiękowa
(akompaniująca również wcześniejszym wydarzeniom) oraz porażająco realistyczne,
acz kuriozalne efekty specjalne sprawiają, że od końcowych partii filmu wręcz
nie sposób oderwać oczu. I to w stanie ciągłego, elektryzującego napięcia.
Szczegóły całej intrygi pewnie dla nikogo nie będą niespodzianką, nawet dla
osób nieznających literackiego pierwowzoru, bo scenarzysta już wcześniej
podrzucił sporo tropów pozwalających bez żadnych problemów rozszyfrować meritum
eksperymentu Warda. Ale to jedyne niedociągnięcie (mało skomplikowana,
pozbawiona mylących tropów intryga), które dojrzałam w tej produkcji – no może
obok kiczowatej ingerencji komputera w finale. Minipowieść oczywiście była
lepsza, ale to wcale nie oznacza, że O’Bannon nie podszedł do niej z szacunkiem
i ogromną starannością. Powtórzyć geniusz Lovecrafta na ekranie chyba nie
sposób, ale można przynajmniej na kanwie jego prozy nakręcić odpowiednio klimatyczny,
pełen realistycznych efektów specjalnych horror, który nie sprawia wrażenia
nakręconego „na pół gwizdka”, jak większość współczesnych tworów.
Nie wiem, czy fanom twórczości H.P. Lovecrafta mogę z czystym sumieniem
polecić ten obraz, bo ma sporo rozbieżności fabularnych z oryginałem (w
szczegółach, bo główną problematykę zachowuje). Ale pozostałym amatorom zarówno
nastrojowego, jak i umiarkowanie krwawego kina grozy mogę chyba spokojnie
„Wskrzeszonego” zarekomendować. Żadne wiekopomne dzieło, ale na tyle
dopracowane i podane z takim smakiem, że ogląda się to nader przyjemnie.
piątek, 28 sierpnia 2015
S.K. Tremayne „Bliźnięta z lodu”
Trzynaście miesięcy po wypadku, w którym zginęła Lydia, jedna z bliźniaczek
jednojajowych Sary i Angusa Moorcroftów, mężczyzna dziedziczy po zmarłej babci
szkocką wyspę Torran. Małżeństwo postanawia sprzedać dom w Londynie i wraz z
drugą bliźniaczką, siedmioletnią Kirstie przeprowadzić się na wyspę, gdzie jak
mają nadzieję rozpoczną nowe życie, z dala od miejsc, które przypominają im
zmarłą córkę. Problemy finansowe uniemożliwiają im natychmiastowy remont domku
na Torran, ale pomimo zaniedbania ich nowego lokum są szczęśliwi, że mogli
zmienić otoczenie. Tę idyllę burzy coraz bardziej niepokojące zachowanie ich
córki, która upiera się, że doszło do strasznej pomyłki, że w rzeczywistości to
Kirstie umarła, a ona jest Lydią. Na domiar złego dziewczynka próbuje przekonać
rodziców, że jej siostra ją odwiedza. Długie rozmowy ze zmarłą procentują
odrzuceniem przez rówieśników. Sara szybko daje się przekonać, że doszło do
pomyłki, więc przystaje na ciągłe prośby dziewczynki i zaczyna nazywać ją
Lydią. Angus, ufając, że to pomoże ich relacji akceptuje postanowienia żony.
Jednak to nie zatrzymuje procesu zamazania tożsamości – siedmiolatka raz
wykazuje zachowania typowe dla Lydii, innym razem przypomina Kirstie. Co gorsza
Sara zaczyna odkrywać niepokojące sekrety Angusa oraz strzępy informacji, które
zmienią jej wyobrażenie o tym, co wydarzyło się trzynaście miesięcy temu.
Pod pseudonimem S.K. Tremayne kryje się nazwisko Sean Thomas – brytyjskiego
dziennikarza, blogera i pisarza, który dotychczas pisywał pod prawdziwym
nazwiskiem oraz pseudonimem Tom Knox. „Bliźnięta z lodu” to jego pierwsza
powieść wydana pod przydomkiem S.K. Tremayne. Książka została bardzo dobrze
przyjęta przez krytykę oraz zwykłych czytelników, trafiając na listy
bestsellerów w Wielkiej Brytanii, Holandii i Niemczech. W Polsce „Bliźnięta z
lodu” ukazały się nakładem wydawnictwa Czarna Owca, w cyklu thrillerów
psychologicznych, w skład którego, jak już zdążyłam zauważyć, wchodzą starannie
wyselekcjonowane, dobrze napisane i oparte na znakomitych pomysłach pozycje. Co
dawało nadzieję na naprawdę niezapomnianą lekturę.
„Więc
może życie jest czymś w rodzaju moralnego upadku? Czysta, prawdziwie wierząca
dusza dziecka z czasem ulega zepsuciu, zanieczyszczana przez całe lata…”
„Bliźnięta z lodu” to znakomity przykład na to, jak przemieszać różne znane
zarówno w kinie, jak i literaturze grozy motywy, aby wykluła się z nich
prawdziwie intrygująca historia. Tremayne z niebywałą wprawą przeskakuje z
jednej konwencji w drugą, czerpiąc zarówno ze stylistyki thrillera, jak i
horroru, ale jednocześnie eksponując swoją własną, doskonałą w prawie każdym
calu historię. Opowieść rozpoczyna informacja o odziedziczeniu przez Angusa
Moorcrofta szkockiej wyspy, wchodzącej w skład Hebryd Wewnętrznych, na której
stoi zaniedbany domek i latarnia morska. Z czasem dowiadujemy się, że rodzina
Moorcroftów przed trzynastoma miesiącami przeżyła tragedię, tracąc jedną z
bliźniaczek jednojajowych, Lydię. Chcąc rozpocząć nowe życie postanawiają
przeprowadzić się na wyspę Torran, wraz z drugą córką, Kirstie. Nieprzyjazny,
deszczowy, zamglony klimat Hebryd Wewnętrznych oraz długoletnie nieużytkowanie
ich nowego lokum nie zniechęca Moorcroftów, zdeterminowanych, aby zmienić
otoczenie. Już po tym krótkim opisie widać, że Tremayne wybrał sprzyjające generowaniu
aury wyobcowania miejsce akcji, które jak się z czasem okazało podlał odpowiednią,
nieprzesadzoną dawką grozy. Położona z dala od społeczeństwa wyspa Torran
zachwyca naturalnym pięknem, ale równocześnie utrudnia życie surowym klimatem i
brakiem zasięgu. Na domiar złego z czasem okazuje się, że zamieszkują ją
ludzie, którzy skrywają przed pozostałymi domownikami mroczne sekrety. Wówczas
Tremayne zaczyna poruszać się w granicach kilku zgoła odmiennych konwencji,
które przyjemnie się ze sobą łączą. W momencie, w którym jasnowłosa,
błękitnooka siedmiolatka, Kirstie, zaczyna upierać się, że w rzeczywistości
jest Lydią w życie Moorcroftów wkracza nieznane, bowiem dziewczynka jest coraz
bardziej przekonana, że jej siostra powróciła zza grobu. Co więcej jej
zachowanie dobitnie wskazuje, że tkwią w niej dwie różne osobowości, tak jakby
zmarła bliźniaczka powróciła, aby zawłaszczać jej ciało. Tak jakby, bo Tremayne
dba zarówno o akcentowanie typowego nawiedzenia (śpiewy rozlegające się z pokoju
śpiącej córki, odgłosy kroków w pustym domu), jak i uwypuklanie warstwy
psychologicznej. Rozmowy z psychiatrą dają Sarze do zrozumienia, że przypadłość
córki może mieć podłoże psychologiczne, że na skutek utraty ukochanej
bliźniaczki i/lub jakichś innych traumatycznych wydarzeń zaczęła tracić
poczucie własnej tożsamości. A tymczasem czytelnik powoli traci rozeznanie w
tym wszystkim. Multum strzępów informacji z przeszłości Moorcroftów
konsekwentnie podrzucanych przez autora oraz przemieszanie konwencji ghost story z warstwą psychologiczną z
czasem z równą siłą dezorientują odbiorcę i co Sarę. Kobieta zauważalnie wpada
w coraz większą paranoję, a czytelnik ochoczo towarzyszy jej w tym procesie…
„Czasem
wszystko jest zupełnie inne, niż sobie wyobrażamy, a czasem to, co uważaliśmy
za rzeczywistość, w ogóle nie istnieje.”
Potrzeba naprawdę wielkich zdolności pisarskich, żeby w tak niewymuszony
sposób zamieszać czytelnikowi w głowie, ale to nie koniec niespodzianek, na
które musi przygotować się każdy potencjalny odbiorca „Bliźniąt z lodu”. Oprócz
podanej w iście niepokojącej scenerii rzekomej opowieści o nawiedzeniu oraz
dojrzałej psychologii Tremayne serwuje również wątek rodem ze „Lśnienia” Stephena Kinga. Skrywane przez całą rodzinę sekrety naturalną koleją rzeczy
procentują wzajemną nieufnością. Szczególnie dużo miejsca autor poświęcił
akcentowaniu tłumionej brutalności Angusa. Ustęp, w którym zastanawia się nad dobyciem
młotka oraz jego widoczna niechęć do Sary sugerują znaną szczególnie z horrorów
tematykę oszalałej „głowy rodziny”, która z jakiegoś powodu postanawia zabić
swoją rodzinę. Ponadto w „Bliźniętach z lodu” odnajdziemy również wariację na
temat „wymyślonego przyjaciela” siedmiolatki, czyli motyw tak ochoczo
podejmowany głównie przez twórców filmowych ghost
stories. Lydia prowadzi długie rozmowy ze swoją zmarłą siostrą, widuje ją w
lustrze, a w domu co jakiś czas rozlega się jej śpiew. Osobliwe zachowanie
dziewczynki procentuje ostracyzmem ze strony rówieśników w szkole. Dzieci boją
się przebywać w jej towarzystwie, przez co Lydia musi borykać się z dojmującą
samotnością. Tremayne z ogromną wrażliwością opisał proces odrzucenia
niewinnej, naznaczonej niepowetowaną stratą dziewczynki, która rozpaczliwie
poszukuje bratniej duszy, tym samym dosłownie przygniatając mnie druzgocącym
współczuciem do tej małej, samotnej istotki. Jeśli do sytuacji w szkole dołożyć
napięte relacje rodzinne, tłumioną nienawiść jej rodziców do siebie nawzajem
dostajemy prawdziwie przytłaczający obraz siedmiolatki zagubionej w brutalnej
rzeczywistości, bez towarzysza, który pomógłby jej przetrwać najtrudniejsze
chwile. Tajemnica fabuły „Bliźniąt z lodu” zasadza się na okolicznościach,
które doprowadziły do śmierci jednej z dziewczynek. Właściwie, aż do
zakończenia nie znamy rzeczywistego przebiegu wydarzeń tamtego feralnego
wieczora, ale dzięki podrzucanym przez autora informacjom możemy wypracować sobie
kilka ewentualnych wersji. Kilka, bo nie sposób przedwcześnie obmyślić jednego,
trafnego rozwiązania intrygi. Wersja, jaką ostatecznie obrał Tremayne jest
wstrząsająca, przy czym jej sfinalizowanie odrobinę rozczarowuje. Tak jakby
autor w ostatniej chwili zrezygnował z zaszokowania czytelników kolejną
tragedią, jakby uznał, że w tym przypadku bezkompromisowość będzie zbyt
okrutna. Ale to właściwie jedyny moment, w którym Tremayne przyjmuje
asekuracyjną postawę, bo to, co robi swoim bohaterom wcześniej delikatne z całą
pewnością nie jest.
„Bliźnięta z lodu” to prawdziwie klimatyczna, wielowarstwowa, śmiała
historia o stracie dziecka, które rzutuje na kondycję psychiczną całej rodziny
oraz na ich wzajemne relacje. To dojrzała opowieść o szaleństwie, społecznym
odrzuceniu, dojmującym przygnębieniu i przerażających tajemnicach, których
odkrycie zmieni to, co uważało się za rzeczywistość. Książka równie dobrze egzystująca
w ramach nadprzyrodzonego horroru, jak i thrillera psychologicznego, przy czym
finalnie skłaniająca się w stronę jednego z tych gatunków. Rzecz, którą po
prostu trzeba przeczytać, żeby samemu odkryć pokłady niepokojącej wyobraźni
S.K. Tremayne’a, jego zdolności narracyjnych i przede wszystkim rzadko spotykanej
znajomości prawideł, jakimi rządzi się literatura grozy.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
czwartek, 27 sierpnia 2015
„Nimfa” (2014)
Dwie Amerykanki, Kelly i Lucy, przyjeżdżają do małego, nadmorskiego
miasteczka w Czarnogórze, gdzie planują spędzić jakiś czas w towarzystwie
kolegi z czasów studenckich, Alexa i jego narzeczonej Yasmin. Dzień po
przyjeździe Amerykanki zostają zapoznane z miejscowym dowcipnisiem, Bobanem,
który proponuje wszystkim wycieczkę na opuszczoną wyspę, zwaną Mamula. Niegdyś
mieściło się tam więzienie, ale od dłuższego czasu prawie nikt tam nie zagląda.
Pomimo ostrzeżeń przyjezdnego, Niko, który szuka swojej zaginionej córki pozostali przystają na propozycję Bobana. Na miejscu stają się celem mordercy,
który karmi ludzkim mięsem, przetrzymywaną pod ziemią kobietę.
„Nymph” (znany też pod tytułem „Mamula”) to zrealizowany w Czarnogórze
horror serbskiego reżysera Milana Todorovića. Scenariusz oparty na dosyć
oryginalnym, acz mało zachęcającym pomyśle spisali Barry Keating i Milan
Konjevic. Choć koncept „Nymph” nie jest zbyt często spotykany w kinie grozy
scenarzystom nie udało się przedstawić go w interesujący sposób, a asekuracyjna
postawa reżysera jeszcze wszystko pogorszyła. Nie chcę przez to powiedzieć, że
mogła z tego wyjść jakaś przełomowa dla gatunku produkcja – na to żadnych szans
nie było. Ale gdyby podreperować kilka elementów „Nymph” mogła przynajmniej
zapewniać przyzwoitą rozrywkę, a to już byłoby coś, jak na standardy
współczesnego kina grozy.
Serbsko-czarnogórski film Todorovića zrealizowano z poszanowaniem jednej z ulubionych
konwencji amerykańskich twórców, tak jakby scenarzystom zależało na dostosowaniu
się do prawideł lwiej części kinematografii Stanów Zjednoczonych, bez odwołań
do własnej kultury. Brak indywidualności jest jednym z nadrzędnych elementów
pogrążających tę produkcję – gdybym nie wiedziała, że oglądam film Serba dałabym
głowę, że to kolejna rąbanka Amerykanów, którą od pozostałych odróżnia jedynie
postać kobiecego czarnego charakteru. Zamysł był prosty – grupka przyjaciół,
spośród których nie sposób wyróżnić aktora, posiadającego jakieś pojęcie o
swojej profesji, wybiera się na opuszczoną wyspę, przed którą (jak zwykle)
ostrzega ich jakiś starszy mężczyzna. Nieco wcześniej mamy standardowy
„wieczorek zapoznawczy”, podczas którego dowiadujemy się, że Alex, bogaty
mieszkaniec miasteczka Rosa, gdzie przybyły dwie Amerykanki jest zaręczony z
Yasmin, ale w tajemnicy podkochuje się w jednej z wczasowiczek, swojej dawnej
dziewczynie Lucy. Która również darzy go głębokim uczuciem. Podczas
zakrapianego alkoholem wieczora odnawiają swój romans, w sekrecie przed
pozostałymi paniami. Innymi słowy, mamy wątek zdrady, który chyba w zamyśle
miał nieco skomplikować relacje bohaterów w dalszej części seansu, ale w
zderzeniu z drugim członem akcji wydawał się kompletnie nieistotny. Największą
siłą „Nymph” szczególnie podczas statecznego wstępu są zapierające dech w
piersiach krajobrazy. Przepiękne widoki bezkresnego morza, wściekle zielonych
drzew i dolin oraz skąpanego w rażącym słońcu malowniczego, nadmorskiego
miasteczka. A to wszystko urozmaicane chwytliwymi kawałkami popowymi oraz
rytmicznym przewodnim motywem dźwiękowym. Aż się człowiek zaczyna zastanawiać,
jakim cudem ktoś, kto potrafił wydobyć takie piękno ze scenerii, kto z takim
zmysłem estetycznym zdołał to wszystko sfilmować mógł nakręcić taki miałki
film.
Na początku myślałam, że „Nymph” będzie swego rodzaju pastiszem, subtelnie
nawiązującym do znanych horrorów. Owe nastawienie ukształtowała scena, w
trakcie której Kelly na widok mężczyzny w rybackim stroju mówi do Lucy, że on z
pewnością wie, co robiła zeszłego lata, co jest subtelnym nawiązaniem do
„Koszmaru minionego lata”. Jednak po tej sekwencji szybko zmieniłam swoje
nastawienie, bo jak się okazało Todorović poprzestał na tym drobnym nawiązaniu,
ani myśląc o „puszczaniu kolejnych oczek” do wielbicieli kina grozy. Zamiast
pastiszu, czy (co również wyszłoby z korzyścią dla filmu) horroru komediowego
twórcy postawili na śmiertelnie poważną, nieepatującą większą drastycznością rąbankę.
Narracja niemile kontrastowała z tematyką scenariusza, bo raczej wątpię, żeby
znalazł się widz, który zadrży na myśl o kanibalistycznej syrenie, ukrywanej
przez podstarzałego mężczyznę na wyspie Mamula. Same ruiny więzienia i obozu
koncentracyjnego w czasach II wojny światowej, podobnie jak malownicze
krajobrazy, robią imponujące wrażenie. Jednak ich złowróżbny wygląd zaprzepaszczono
nocną akcją, całkowicie pozbawioną napięcia. Druga połowa filmu właściwie
zasadza się na maksymalnie wyeksploatowanym w kinie grozy survivalowym motywie „on ich goni, oni uciekają”, co jakiś czas przerywanym
oszczędnymi w wymowie scenami mordów. Być może ukrywanie przed wzrokiem widzów
szczegółów krwawych scen było wymuszone niedostatecznym budżetem – może
Todorović nie chciał psuć swojego filmu tanimi, nierealistycznymi efektami
specjalnymi. Jestem w stanie to zaakceptować, tylko z drugiej strony taka
asekuracyjna postawa reżysera nie pozostawiła mi niczego, na czym mogłabym
skupić uwagę. Bo jakoś nie potrafiłam się zachwycać przywabianiem śpiewem
mężczyzn przez (po przemianie) kiczowato prezentującą się syrenę, ciągłą
bieganiną protagonistów, czy wreszcie szczegółami osobliwego związku syreny i
jej pomagiera. Gdyby jeszcze owe części składowe scenariusza były osnute
mroczną atmosferą i podane z poszanowaniem zasad budowania napięcia może
dałabym się przekonać. Ale w takim beznamiętnym, mocno schematycznym i
monotonnym kształcie „Nymph” szybko zaczęła mnie irytować.
Z wyżej wymienionych powodów szczerze odradzam seans horroru Milana
Todorovića, ale z jednoczesną sugestią, żeby zerknąć na początkowe zdjęcia
scenerii, najlepiej na przewijaniu, bo naprawdę robią ogromne wrażenie. Obok
ścieżki dźwiękowej to właściwie jedyny plus „Nymph”, bo nawet z postaci syreny,
choć pomysłowej, nie wykrzesano niczego, co mogłoby zachwycić wieloletnich
wielbicieli kina grozy. Nie wspominając już o akcji, która w bardzo
nieprzyjemnym, niestrawnym stylu tkwi w ciasnych ramach konwencji. Tym samym
nie posiadając prawie żadnego elementu zaskoczenia (poza kolejnością umierania protagonistów),
co jeszcze nie byłoby takie złe, gdyby nie pozbawiona większych emocji narracja
i liniowa akcja, zasadzająca się głównie na bieganinie bohaterów po opuszczonej
wyspie, nienaznaczona choćby minimalną dozą grozy, czy napięcia. Zwykła
wydmuszka, jakich wiele, którą być może da się strawić po kilku piwach. Gorzej
z abstynentami takimi, jak ja – oni stoją na straconej pozycji;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)