czwartek, 29 kwietnia 2021

Dan Simmons „Pieśń bogini Kali”

 

Lata 70-te XX wieku. Robert Luczak poeta i dziennikarz pracujący dla amerykańskiego czasopisma literackiego, przyjmuje zlecenie od innej gazety, polegające na dostarczeniu z Kalkuty najnowszego rękopisu od kilku lat zaginionego poety M. Dasa. Luczak ma też napisać artykuł na jego temat i jednocześnie relację ze swojego pobytu w Indiach. Dziennikarz ma nadzieję, że uda mu się przeprowadzić wywiad z ukrywającym się przed opinią publiczną sławnym poetą, bo to znacznie podniosłoby wartość jego tekstu. Zgodnie z życzeniem jego zleceniodawców, Luczakowi w podróży, w charakterze tłumaczki, towarzyszy żona Amrita. Para zabiera ze sobą swoją kilkumiesięczną córkę, Victorię. Do miasta pełnego nędzy, rozpaczy i bezrozumnego okrucieństwa. Miasta, które ma swoje mroczne tajemnice. Które rządzi się okrutnymi prawami. Miasta opanowanego przez jakieś niepojęte siły. Siły, które teraz skoncentrują się na Robercie Luczaku.

Rok 1985 w historii światowej literatury zapisał się między innymi jako rok powieściowego debiutu, uważam, wybitnego amerykańskiego pisarza Dana Simmonsa, protegowanego nieżyjącego już Harlana Ellisona, innego mistrza pióra, który praktycznie przeszedł już do legendy. A na początku była pieśń. Uhonorowana World Fantasy Award „Pieśń bogini Kali” (oryg. „Song of Kali”), horror nadprzyrodzony, psychologiczny i... ekstremalny. Bo Dan Simmons nie lubi się ograniczać. To pisarz wszechstronny, wyśmienicie odnajdujący się w złożonym, szerokim świecie horroru, ale i niestroniący od innych gatunków. Science fiction, powieści historyczne/literatura faktu, thrillery, kryminały noir, proza egzystencjalna, a nawet poezja. Czystsze gatunkowo pozycje w jego dość obszernej bibliografii spotykają się z nie mniej zjawiskowymi mieszankami „różnych kultur”. Czyli dla każdego coś miłego. Ale na początku (tj. pierwsza opublikowana powieść Simmonsa) była mrożąca krew w żyłach pieśń. Na początku był pełnokrwisty horror częściowo zainspirowany osobistymi doświadczeniami Dana Simmonsa w nadzwyczaj przygnębiającym podówczas indyjskim mieście.

Niektóre miejsca są tak złe, że nie powinny istnieć. Niektóre miasta są tak nikczemne, że nie da się ich znieść. Kalkuta jest takim właśnie miejscem. Przed Kalkutą śmiałbym się z takich słów. Przed Kalkutą nie wierzyłem w zło – z pewnością nie w zło jako siłę istniejącą odrębnie od ludzkich działań. Przed Kalkutą byłem głupcem.”

Pieśń bogini Kali” miała być opowiadaniem, ale autor między innymi późniejszego „Terroru” i cyklu „Hyperion Cantos”, w trakcie prac nad tym utworem, uświadomił sobie, że choćby bardzo się starał, nie da rady pomieścić tej historii w takim formacie Doszedł do słusznego skądinąd wniosku, że opowieść o mieszkającym w Stanach Zjednoczonych fikcyjnym poecie i dziennikarzu z polskimi korzeniami, Robercie Luczaku, powinna przybrać kształt powieści. Nowe polskie wydanie „Pieśni bogini Kali”, w twardej oprawie, od wydawnictwa Vesper (rok 2021), standardowo opatrzono mrocznymi grafikami (autorstwa mistrza Macieja Kamudy), a na deser Piotr Gociek przygotował omówienie twórczości Dana Simmonsa, oczywiście ze wskazaniem na przedmiotową pozycję. Niezbyt obszerną powieść - jak na zdolności Simmonsa – którą różnie można interpretować. Autor „Pieśni bogini Kali” nie daje jednoznacznych odpowiedzi; sugeruje, nie wykłada. Naprowadza czytelnika na takie czy inne wyjaśnienie koszmarnych przeżyć swojego bohatera w Kalkucie w drugiej połowie lat 70-tych XX wieku, ale nie przesądza. Bodaj najważniejsza kwestia też pozostaje otwarta. Tytułowa bogini, hinduska bogini czasu i śmierci, bogini Kali, w pieśni Simmonsa zaznacza się w nader zagadkowy sposób. Główny bohater książki i zarazem narrator, Robert Luczak, z całą pewnością widzi ją w snach, ale czy te, bądź co bądź, podniecające koszmary wnikną do realnego świata, przedostaną się do rzeczywistości tego coraz bardziej zagubionego, pognębionego człowieka, takiej pewności Simmons nam nie daje. Czy bezwzględna bogini z czterema rękami i wampirzymi kłami jest jedynie projekcją umęczonego umysłu, albo nadal tylko senną marą, mężczyzny, któremu tak naprawdę zagrażają zwykli śmiertelnicy? Zakładając, że jakieś zagrożenie z zewnątrz dla niego i jego bliskich, w ogóle zaistniało. Bo i tutaj łatwo o wątpliwości. UWAGA SPOILER Kluczem do rozwiązania zagadki może być urodziwa młoda kobieta podająca się za siostrzenicę M. Dasa – zwraca uwagę jej imię, które autor wrzuci również w sen o bogini Kali KONIEC SPOILERA. Tajemnicza to więc opowieść, wielce zagadkowa intryga w mieście, które Simmons przedstawia jak oddzielny, żywy, pulsujący organizm. Kalkuta w „Pieśni bogini Kali” to w istocie główny czarny charakter, najpotężniejszy, gargantuiczny potwór odzierający ludzi z godności, a następnie nieśpiesznie, kawałek po kawałku pożerający ich ciała i dusze. Jak to zwykle u Dana Simmonsa bywa (choć wydaje mi się, że ten wirtuoz pióra poszedł tutaj trochę dalej), dostajemy szczegółowe, tym razem boleśnie plastyczne opisy scenerii. Opisy tego odrażającego, depresyjnego, cuchnącego, aż lepiącego się od brudu, miejsca. Indyjskiego miasta skąpanego w niewyobrażalnej, odbierającej dech beznadziei (przypomnijmy: są lata 70-te XX wieku). Gdyby powieściowy debiut zyskał taki gabaryt, do jakiego Simmons zdążył już przyzwyczaić swoich fanów – w tym miejscu wypada jednak dodać, że nie brakuje też w jego, imponującym pod każdym możliwym względem pisarskim dorobku, krótszych utworów: powieści i opowiadań – to pewnie nie towarzyszyłoby mi tak silne przekonanie, że Kalkuta walczy w nim o centralne miejsce z Robertem Luczakiem. Nie będę sędzią w tej sprawie – nie potrafię wskazać zwycięzcy tej pasjonującej konkurencji. I dobrze, ale z drugiej strony...

myślę, że przydałoby się nieco rzecz rozwinąć. Rozwinąć intrygę, w którą potencjalnie został wmieszany główny bohater „Pieśni bogini Kali”. Poza tym nie zaszkodziło jeszcze poszerzyć, i tak niewąski przecież, portret naszego narratora. Dać jeszcze większy wgląd w udręczony umysł Roberta Luczaka. Pozostałe postacie celowo pomijam, bo mimo że żadna z nich nie wydawała mi się zbędna (praktycznie każda dokłada swoją cegiełkę do tej niejednoznacznej historii), to, że tak to ujmę, rzecz rozbija się o Roberta Luczaka, Kalkutę i tytułową boginię. To w moim pojęciu jest jądro tej raz nieznośnie subtelnej, a innymi razy nieznośnie dosadnej umownej relacji z podróży do Kalkuty. Relacji wysłannika amerykańskiej gazety, Roberta Luczaka, który wbrew ostrzeżeniom swojego przyjaciela, właściciela i redaktora naczelnego czasopisma literackiego, dla którego nasz narrator pracuje na stałe, zabiera do Indii swoją rodzinę: żonę Amritę i ich jedyne dziecko, maleńką Victorię. Łatwo się domyślić, że szybko zacznie tego żałować. Właściwie już zaraz po wylądowaniu w Kalkucie, w drodze z lotniska do hotelu, w którym mają zatrzymać się Luczakowie, rodzi się w nim awersja do tego miejsca, której wprawdzie on sam w pełni nie jest w stanie zrozumieć. Tak jakby odbierał jakieś złe wibracje, wyczuwał jakąś tajemną energię, którą skażony jest ten kawałek indyjskiej ziemi. To wrażenie szybko minie, ale ten bardziej komfortowy stan bynajmniej nie utrzyma się do końca pobytu Luczaków w tym „opuszczonym przez bogów” miejscu. Miejscu, w którym co prawda nie brakuje ludzi głęboko wierzących, gdzie pełno jest świątyń obleganych przez wiernych, w których oddaje się hołd, a może nawet składa krwawe ofiary hinduistycznym bóstwom, Simmons daje nam jednak rozliczne dowody na to, że jeśli szukać jakiegoś miejsca na świecie, w którym ponad wszelką wątpliwość modły nie zostają wysłuchane (chyba że przez demoniczną Kali), to jest nim, a w zasadzie była, Kalkuta w drugiej połowie XX wieku. Na tym okresie w każdym razie autor się skupia, a ściślej „Pieśń bogini Kali” przenosi nas do roku 1977, nie licząc ostatniej partii, która stanowi swego rodzaju przebieżkę po paru kolejnych latach. Taki fragmentaryczny wgląd w epokę „po Kalkucie” (pierwszy pobyt). Podobnie jak w późniejszej, moim zdaniem zjawiskowej powieści Marishy Pessl pod tytułem „Nocny film”, czy choćby w kultowym filmie Johna Carpentera, „W paszczy szaleństwa”, akcję „Pieśni bogini Kali” napędza nie tak znowu silne, ale wystarczająco, by przysporzyć mu kłopotów, postanowienie Roberta Luczaka, by odnaleźć sławnego człowieka. Poetę M. Dasa, o którym wszelki słuch zaginął przed ośmioma laty. Wprawdzie uznano go zmarłego – konkretnie ofiarę zabójstwa – ale policyjne śledztwo nie zostało jeszcze zamknięte. Tak będzie dopóki zwłoki poety się nie odnajdą. Bo choć najnowsze doniesienia wskazują na to, że Das nadal jest wśród żywych, tylko z jakiegoś powodu ukrywa się przed światem, to Luczak nie może mieć takiej pewności, dopóki odmawia się mu spotkania z tym wielkim człowiekiem. Listy i tym bardziej kilkustronicowy rękopis z poematem tak drastycznie odmiennym od wszystkiego, co wcześniej wyszło spod pióra Dasa, o niczym jeszcze nie świadczą. Owszem, nasz bohater jest skłonny uwierzyć, że nie jest to próba oszustwa - czytelnik przypuszczalnie będzie bardziej sceptyczny - ale tak czy inaczej zamierza trochę powalczyć o wywiad z tym wybitnym indyjskim poetą. Błąd? Z taki nastawieniem w każdym razie weszłam w tę coraz bardziej przygnębiającą opowieść, w której swoją drogą nie brakuje opisów, jakich pozazdrościć Simmonsowi mógłby sam Edward Lee (Clive Barker już niekoniecznie - on też tak potrafi). Opisów makabrycznych, odrażających, na które muszę przyznać sama przygotowana nie byłam. Jakoś Simmons nie kojarzy mi się z horrorem ekstremalnym, bo tego rodzaju powieścią „Pieśń bogini Kali”, moim zdaniem, też jest. Na dokładkę do horroru psychologicznego i nadprzyrodzonego, bo bez względu na to, jaką interpretację przyjmiemy, Simmons tę swoją konstrukcję w jakimś stopniu oparł na tych fundamentach. Różne więc tradycje, różne znajome oblicza literatury grozy, spotykają się na kartach „Pieśni bogini Kali” z nie mniej fascynującymi produktami wyobraźni Simmonsa. Soczystymi owocami, które nie prezentują się już tak swojsko. W końcu „Pieśń bogini Kali” to dzieło człowieka, który nie dał się poznać, jako pisarz, który umiłował sobie ciasne konwencje, który przemierza utarte ścieżki, który zwykł uporczywie trzymać się reguł wyznaczanych przez innych. Dan Simmons już raczej jest jednym z tych prozaików, którzy tworzą własne zasady, do których na domiar dobrego, nie przywiązują się na trwałe. Rzadko więc, jeśli w ogóle, wkrada się w ich twórczość straszliwa monotonia, nieprzyjemna powtarzalność, a co za tym idzie ogromna przewidywalność. Były w „Pieśni bogini Kali” momenty jakiegoś zawieszenia. Autor krążył wokół tematu jakby w poszukiwaniu punktu zaczepienia. Sposobu na pchnięcie akcji do przodu - co, jak można się się domyślić, zawsze prędzej czy później następowało. Niemniej uważam, że dałoby się tego uniknąć, gdyby Simmons rozbudował wątki o zabarwieniu kryminalnym (śledztwo policyjne i dochodzenie Roberta Luczaka) oraz jeszcze niżej pochylił się nad motywem sekty i psychicznymi katuszami, przez jakie niewątpliwie przechodzi nasz umowny sprawozdawca w dosłownie wyciskającym łzy z oczu mieście, być może przejętym przez demoniczną boginię Kali. Mroku i bólu w każdym razie Wam nie zbraknie. Podejrzewam, że ta historia skruszy nawet najtwardsze serca. Wstrząśnie nawet częstymi zjadaczami bezkompromisowej prozy. Wy ludzie o mocnych nerwach też nie możecie czuć się bezpieczni, słysząc ten śpiew. Niszczycielską pieśń bogini Kali.

Tu zaczyna się powieściopisarka kariera Dana Simmonsa. Od tej przerażającej pieśni, „Pieśni bogini Kali”. To pierwsza opublikowana powieść jednego z mistrzów literatury... różnej. Czy bez tej pieśni nie byłoby „Terroru”, „Trupiej otuchy”, „Leniej nocy”, „Abominacji, „Hyperiona”? Jakoś w to wątpię. Wątpię, żeby „dało się ukryć”, zmarnować taki chodzący talent, jakim jest Simmons. Fakt, że jego wola walki swego czasu znacznie osłabła, że miał zamiar porzucić swoje pisarskie ambicje, przynajmniej w beletrystyce, ale to było przed opublikowaniem w 1982 roku jego debiutanckiego tekstu, opowiadania „Pod prąd Styksu". Zresztą nawet bez tego sukcesu przypuszczam, że nie wytrwałby w tym postanowieniu. Pan Talent raczej by mu na to nie pozwolił. I Harlan Ellison. Ale dość tych dywagacji. Lepiej posłuchajmy pieśni hinduskiej bogini. Krwiożerczej bogini Kali. Bo warto się w nią wsłuchać. Tak uważam, mimo że nie jest to jedno z najlepszych dzieł Dana Simmonsa, jakie miałam przyjemność poznać. Ale i tak smaczne.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


wtorek, 27 kwietnia 2021

„Dom na Słomianym Wzgórzu” (1976)

 

Paul Martin niedługo po wydaniu jego pierwszej książki, która okazała się bestsellerem, przeprowadził się do położonego z dala od sąsiadów wiejskiego domu, na kawałku ziemi nazwanym Straw Hill. Mężczyzna właśnie pracuje nad swoim drugim dziełem, ale praca posuwa się zbyt wolno, co może mieć związek z przerażającymi wizjami, jakich od czasu do czasu doznaje. Paul uznaje, że rozprasza go też jego dziewczyna Suzanne, więc pozbywa się jej z domu. Zaraz potem jego agent znajduje mu maszynistkę, o którą prosił, młodą kobietę Lindę Hindstatt, która wprowadza się do Domu na Słomianym Wzgórzu. Z jej pomocą praca Paula wreszcie nabiera tempa i choć początkowo ma wrażenie, że jego pracownica coś przed nim ukrywa, szybko zastępuje je zauroczenie tą enigmatyczną kobietą.

Wyreżyserowany przez Jamesa Kenelma Clarke'a w oparciu o jego własny scenariusz, „Dom na Słomianym Wzgórzu” (oryg. „Exposé” aka „The House on Straw Hill” aka „Trauma”) to jedyny brytyjski obraz, który trafił na niesławną listę video nasties. W swojej rodzimej Wielkiej Brytanii film został wydany w kinach w 1976 roku pod tytułem „Exposé” w ocenzurowanej wersji – materiał okrojono o około trzy minuty, na które składały się ujęcia krwawej przemocy i seksu – a w 1979 roku wypuszczono pierwszą edycję video już pod tytułem „The House on Straw Hill”. Potem film został całkowicie zakazany (video nasties) na terenie Wielkiej Brytanii – ponownie wydano go dopiero w 1997 roku w wersji skróconej o pięćdziesiąt jeden sekund. „Dom na Słomianym Wzgórzu” to niskobudżetowy horror, klasyfikowany również jako thriller psychologiczny, z nurtu exploitation z Udo Kierem (pseudonim artystyczny niemieckiego aktora Udo Kierspe), który był tutaj dubbingowany, Lindą Hayden, która potem żałowała, że wystąpiła w tym filmie oraz zwaną symbolem seksu Fioną Richmond. W 2010 roku ukazał się remake „Domu na Słomianym Wzgórzu” pod tytułem „Stalker” w reżyserii Martina Kempa.

Dom na Słomianym Wzgórzu” Jamesa Kenelma Clarke'a: „niesłusznie zapomniany” film grozy nakręcony - o dziwo! - w Wielkiej Brytanii w latach 70-tych XX wieku. Wiele mówi już sam fakt, że to jedyna brytyjska produkcja, która została wciągnięta na, również brytyjską, listę zwaną video nasties. Nie chodziło o faworyzowanie rodzimego kina, pozbywanie się konkurencji, bo takowej ze świecą można było szukać. Mówiąc wprost: brytyjskie kino najzwyczajniej nie słynęło z tak „paskudnych” filmów, jak ten tutaj. To wyklęte dzieło Jamesa Kenelma Clarke'a. Ten zgniły owoc - o zgrozo! - rodowitego Anglika. I dobrze, że znalazł się taki Clarke, który miał odwagę pójść pod prąd. Dobrze dla mnie. „Dom na Słomianym Wzgórzu” to jedno z moim większych filmowych odkryć ostatnich lat. Bodaj częściej klasyfikowany jako thriller niż horror, ja natomiast odebrałam go jako mieszankę obu tych gatunków, i to w równych proporcjach. Nie mam wątpliwości, że narracja omawianej produkcji została też ukierunkowana na szokowanie, ewentualnie budzenie lekkiego wstrętu oraz na straszenie publiczności. To ostatnie najmocniej uwidacznia się w upiornych wizjach - doskonały montaż obrazu i dźwięku, przeraźliwego dźwięku tak niepodobnego do melancholijnej, smutnej, melodyjnej ścieżki przewodniej skomponowanej przez Steve'a Graya. Od strony technicznej to takie małe dzieło sztuki. Istna uczta dla osób złaknionych emocjonalnej niewygody. Bo te wstawki, te koszmarne halucynacje czołowej postaci, naprawdę mogą wytrącić ze strefy komfortu. Zupełnie jakby twórcy wymierzali siarczyste policzki – raz za razem, i tak aż do nagłego przejścia z imaginacji do szarej rzeczywistości. Dosłownie szarej, bo zdjęcia, za które odpowiadał Dennis C. Lewiston (ponoć wspomagał go, niewymieniony w czołówce, Phil Meheux) bardziej ponure już chyba być nie mogły. Nawet w słoneczne dni jest dziwnie szaro i posępnie. Niezmiennie bije z ekranu okropny, a tak naprawdę to wspaniały, chłód. Chwilami robi się wręcz przeraźliwie zimno, ale nie jest tak tajemniczo, jak myślę chciał scenarzysta i zarazem reżyser „Domu na Słomianym Wzgórzu”. Dawniej mogło to działać, ale obawiam się, że dla dzisiejszych odbiorców, fabuła może okazać się nazbyt przewidywalna. James Kenelm Clarke z całą pewnością chciał utrzymywać widza w niepewności nie tylko co do Lindy Hindstatt (według mnie zjawiskowa kreacja Lindy Hayden), maszynistki i sekretarki Paula Martina (zadowalający występ Udo Kiera), jak i samego pisarza. Mężczyzna z jakiegoś powodu seks ze swoją dziewczyną Suzanne zawsze uprawia w lateksowych rękawiczkach UWAGA SPOILER. W sumie to nadal nie wiem, dlaczego. Po co je wkładał? Skąd ten fetysz? Czyżby eksponowano go tylko po to, by zmylić widza, skierować podejrzenia (zabójstwa) na niego KONIEC SPOILERA. I oczywiście nie należy zapominać o halucynacjach Paula, to mogą być bowiem oderwane fragmenty jakichś, być może, wypartych wspomnień. Z Lindą sprawa była trochę bardziej skomplikowana. Bo prawdę mówiąc trochę się pogubiłam w roli, jaką dla niej przewidziano. Dopóki jej zagadkowość opierała się jedynie na zdjęciach, póki to była jedyna wyraźna sugestia świadcząca przeciwko niej, to znaczy wskazująca na to, że ma jakieś ukryte zamiary względem swojego nowego pracodawcy, to sprawa była jasna. Ale potem straciłam już rozeznanie, czy Clarke'owi bardziej zależało na tym, byśmy mieli pewność, że za zbrodnie dokonywane w otoczeniu Paula odpowiada jego urodziwa podwładna (scena na polu pszenicy z udziałem dwóch gwałcicieli albo i nie, trudno to rozsądzić, co zapewne było celowym zabiegiem filmowców), czy to miał być raczej kolejny fałszywy trop. To by wyjaśniało, dlaczego przy kolejnych zabójstwach skrzętnie skrywano oblicze sprawcy. Czy to autor scenariusza trochę się zamotał, czy faktycznie mordercą jest kto inny? Ej, może o to chodziło? Może nad tym mieliśmy się zastanawiać? UWAGA SPOILER Jeśli tak, to dlaczego Linda nie uznała za stosowne podzielić się z kimkolwiek, choćby z Paulem, tym co przydarzyło jej się na polu tuż po przybyciu do Domu na Słomianym Wzgórzu? Odpowiedź może być tylko jedna, a przynajmniej ja tylko jedno uzasadnianie znajdowałam KONIEC SPOILERA. Niestety, chociaż... Tak naprawdę to niezbyt mnie ta przewidywalność dotknęła. Z zachwytu jakoś nie wyszłam.

Otoczony polami z żółtą już pszenicą (czas żniw), choć gdzieniegdzie można jeszcze wypatrzyć trochę zielonych łodyg, oddalony od innych posesji, wiejski domek. W takim miejscu osiadł Paul Martin po wydaniu swojej pierwszej książki, która dała mu sławę i bogactwo. Mężczyzna nie zamierza jednak spoczywać na laurach, raczej chce kuć żelazo, póki gorące, pracuje już więc nad swoim kolejnym wybitnym dziełem. Bo za wybitnego literata on sam się uważa. Lubi wygłaszać peany pod swoim adresem; perorować o swoim ogromnym, niezrównanym pisarskim talencie. Skromnością więc nie grzeszy. Wygląda raczej na to, że nasz „wielki pisarz” jest szaleńczo zakochany w samym siebie. Ślepo zapatrzony w swoją szanowną osobę. I gotowy nieść brzemię sławy, na którą w domyśle w swoim mniemaniu od urodzenia był skazany. Odniosłam wrażenie, że Paul patrzy na siebie jak na męczennika. Cieszy się ze swojego sukcesu, wręcz pławi się w blasku sławy, ale i w swoim pojęciu bohatersko znosi wszelkie niedogodności z nią związane. Niesie ten krzyż, pokornie przyjmuje na siebie to okrutne brzemię. Poświęca się dla innych, dla ogólnoświatowej kultury, która rozpaczliwie domaga się jego talentu. Jego wkład w literaturę nie ma bowiem sobie równych. To bezcenny skarb, jakim Martin wspaniałomyślnie dzieli się z bliźnimi. Rzecz jasna, tymi co bardziej inteligentnymi, bo ktoś taki, jak Paul Martin nie będzie przecież zaspokajał kulturalnych potrzeb pospólstwa. Nie, nie, on zajmuje się tak zwaną literaturą wysoką. Więcej: na tej wysokości jest zupełnie sam, bo jeszcze nie urodził się drugi pisarz/druga pisarka tego formatu. Jak wiadomo żaden dobry uczynek nie pozostaje bez kary, pierwszoplanowa postać „Domu na Słomianym Wzgórzu” Jamesa Kenelma Clarke'a „płaci więc ogromniasty podatek” od swojej wspaniałomyślności. Płaci za swoją sławę. Nie tyle samotnością, bo ona raczej nieszczególnie mu doskwiera, ile po prostu koniecznością unikania tłumów, trzymania się z dala od metropolii. I lekką paranoją – Martina często ogarnia przekonanie, że jest obserwowany w tym swoim skromnie urządzonym, właściwie to dość biednie się prezentującym (zważywszy na możliwości finansowe tego człowieka; wychodzi więc na to, że jego materialne potrzeby nie są tak rozbuchane jak jego ego) domu na głębokiej prowincji. „Dom na Słomianym Wzgórzu” to właściwie spektakl trzech aktorów. Jednego pana i dwóch pań, choć przewija się w nim też trochę pobocznych postaci. Suzanne (Fiona Richmond z toną tapety na twarzy, ale co kto lubi), dziewczyna Paula Martina, która równie dobrze może być opłacaną panią do towarzystwa, zostaje niezbyt grzecznie wyproszona przez gospodarza pod koniec pierwszego aktu, ale wróci w ostatniej partii filmu. Natomiast środkowa część „Domu na Słomianym Wzgórzu” koncentruje się na pozostałej dwójce, czyli Paulu i Lindzie . Narcystycznym pisarzu i domniemanej femme fatale. W każdym razie świeżo zatrudniona maszynistka i sekretarka Wielkiego Literata, spokojnie mogła wyrosnąć z tego modelu. Właściwie to aby nabrać takich podejrzeń, wystarczyło mi jedno spojrzenie na jej niewinną twarzyczkę, w której, mogłabym przysiąc, kryło się coś mrocznego, jakiś praktycznie niewidzialny, starannie choć ukradkiem podsycany przez nią płomień czystej wrogości. Jeśli tak rzeczywiście jest, to obiektem tej nienawiści musi być nasz, czy to bohater, czy antybohater. Tak czy inaczej niesympatyczny człowiek, który nieświadomie sprowadził pod swój dach wyrachowaną niewiastę, która jest zdecydowana zrealizować swój morderczy plan. Albo bezpiecznik Paula po pojawieniu się Lindy się przepalił. Czyżby ten nowy obiekt westchnień pisarza, narastająca frustracja o podłożu seksualnym, niezaspokojony apetyt na ciało Lindy, był kroplą przepełniającą czarę? Wepchnął go na zakrwawianą ścieżkę, która tak naprawdę już od jakiegoś czasu znajdowała się w jego polu widzenia? A może Paul już wcześniej na nią wkroczył (rękawiczki), w okresie, w który jeśli już, to dostajemy tylko szczątkowy wgląd (wizje Martina). A może wróg kryje się gdzie indziej? Jak już wspomniałam, łatwo rozpracować w zasadzie całą tę intrygę. Odpowiedzieć sobie na wszystkie, nie tylko te kluczowe, pytanie: kto zabija? Wszystkich poza mężczyznami zastrzelonymi w pobliżu tytułowego domu, bo w tym jednym miejscu (jeśli chodzi o sceny okaleczeń i mordów) żadnych wątpliwości Clarke zasiać nie próbuje. Notabene pszenica otaczająca skromny domek, w którym zamknięto dużą część akcji, jest ważnym, drogocennym budulcowym klimatu. Chyba nawet najważniejszym, bo jest w tym jakaś świeżość (chociaż raz nie kukurydza, hehe), jakaś unikatowość, jakaś sugestywność... Hipnotyczny urok, oszałamiająca posępność, duszące poczucie uwięzienia w tej gęstej roślinności, która już za chwilę, już za moment, zacznie gnić. Wydzielać ohydny fetor... Trzeba jeszcze dodać, że sporo w „Domu na Słomianym Wzgórzu” erotyki. Stosunków płciowych (mężczyzna z kobietą oraz kobieta z kobietą) i masturbacji, od której Linda chyba się uzależniła... Mniej jest w tym, bądź co bądź dość odważnym widowisku, okaleczeń i mordów, choć i w tym temacie można się spodziewać paru błysków. Bodaj najczęściej wspominanym, najszerzej komentowanym, najbardziej charakterystycznym krwistym momentem jest „jakże malowniczy” obrazek posoki spływającej po nagim ciele umierającej, zadźganej kobiety – płynie strumyczek, płynie, do intymnego morza. Końcówka filmu niezamierzenie zabawna.

Aż dziw, że „Dom na Słomianym Wzgórzu” Jamesa Kenelma Clarke'a dołączył do smutnego grona zapomnianych. Niekompletnie, bo jednak jest jeszcze trochę „takich wariatów”, jak ja, którzy decydują się rzecz odgrzebać. Wydobyć spod tej grubej warstwy kurzu, która nie wiedzieć czemu zebrała się na tym horrorze/thrillerze, w każdym razie filmie z nurtu exploitation. Albo wiedzieć, bo to rzekome zapomnienie tak naprawdę może być niemożnością dojścia do tej „paskudy” (halo dystrybutorzy filmowi!). Zachwycającej paskudy i nieważne, że fabuła jest zdecydowanie mniej zagadkowa, niż być miała. W zasadzie to wcale. Nic się nie stało, Brytyjczycy, nic się nie stało. I tak jestem pod wrażeniem tego, czyżby ewenementu na brytyjskim rynku filmowym w tamtym okresie? Czy to najbardziej dosadny (seks i przemoc) film z rzeczonego regionu, jaki powstał w całym XX wieku? Może tak, może nie. Ale na pewno jedyny brytyjski film, który trafił na niesławną listę video nasties. Ponury, klaustrofobiczny, z lekka schizofreniczny, paranoiczny, zmysłowy i przesycony potężną, nie tak znowu niejawną, groźbą. Zły, brzydki, brudny. Cudowny!

niedziela, 25 kwietnia 2021

Jennifer Hillier „Ty będziesz następna”

 

Calvin James, seryjny morderca zwany Dusicielem ze Sweetbay, wreszcie zostaje postawiony przed obliczem wymiaru sprawiedliwości. Sąd decyduje, że resztę życia spędzi w więzieniu. W dużo lepszej sytuacji jest natomiast Georgina 'Geo' Shaw, zamieszana w pierwszą i najbardziej makabryczną zbrodnię Jamesa. Mając szesnaście lat Geo wraz ze swoim ówczesnym chłopakiem Calvinem ukryła poćwiartowane zwłoki jej najlepszej przyjaciółki, także szesnastoletniej Angeli Wong, zamordowanej przez Jamesa. I przed długie lata żyła z tą mroczną tajemnicą. Geo idzie na ugodę z prokuraturą: w zamian za złożenie zeznań przeciwko Calvinowi Jamesowi spędzi tylko pięć lat w Zakładzie Karnym w Hazelwood. Zajmujący się sprawą Dusiciela ze Sweetbay detektyw Kaiser Brody jest jedną z nielicznych osób, które nie znienawidziły Geo po ujawnieniu jej udziału w sprawie śmierci Angeli Wong. W okresie nastoletnim Kaiser, Geo i Angela byli nierozłączni. Geo była pierwszą i możliwe że jedyną miłością Kaisera. Ale wybrała Calvina Jamesa, który nigdy o niej nie zapomniał. Niedługo przed zakończeniem kary Georginy Shaw, w pobliżu jej rodzinnego domu zostają odnalezione zwłoki dwóch osób.

Druga wydana w Polce powieść kanadyjskiej autorki Jennifer Hillier. Po „Małych sekretach”, które swoją światową premierę miały w roku 2020. Thriller psychologiczny „Ty będziesz następna” (oryg. „Jar of Hearts”) to trochę starszy utwór Hillier – z 2018 roku – i najbardziej doceniony. Laureat Thriller Award 2019 za najlepszą powieść w twardej oprawie, nominowany do Anthony Award oraz Macavity Award, a zainspirowany autentyczną sprawą Paula Bernardo i Karli Homolki, pary zabójców działającej na przełomie lat 80-tych i 90-tych XX wieku w obecnym Toronto. Hillier skupiła się na Karli, która w zamian za krótszy wyrok zeznawała przeciwko mężowi. Utrzymywała, że również była jego ofiarą, co okazało się nieprawdą, a po wyjściu z więzienia na nowo ułożyła sobie życie – ponownie wyszła za mąż i doczekała się dzieci. W ramach researchu do „Ty będziesz następna”, Hillier zwiedziła zakład poprawczy dla kobiet i przypomniała sobie program telewizyjny pod tytułem „Lock Up”, na punkcie którego swego czasu miała małą obsesję.

Teraz, po lekturze „Ty będziesz następna”, cieszy mnie bardzo, że wydawnictwo Muza zainteresowało się twórczością Jennifer Hillier, Kanadyjki, która przez parę lat mieszkała w Stanach Zjednoczonych, gdzie umieszcza akcję swoich książek. „Ty będziesz następna” tylko na pozór opiera się na motywie serial killer. Prawdą jest, że zbrodnicza działalność tak zwanego Dusiciela ze Sweetbay i tylko być może jego naśladowcy, to ważne składowe tej publikacji, ale jej istota zawiera się gdzie indziej. W miejscu, które stanowi wypadkową potwornych zbrodni dokonywanych przez co najmniej jednego mężczyznę. Georgina 'Geo' Shaw – postać, z której Jennifer Hillier jest najbardziej dumna. To znaczy uważa, że to najciekawsza osobowość, jaką udało jej się powołać do życia w ramach swojej dotychczasowej twórczości. Niejednoznaczna, a więc mogąca budzić w czytelniku ambiwalentne odczucia. Mająca sporo na sumieniu, ale Hillier, w swojej przebiegłości i moim zdaniem mądrości, robi wszystko, by skłonić odbiorcę do spojrzenia na nią nie tylko potępiającym, ale także współczującym okiem. Tak naprawdę wszystkie ważniejsze postaci występujące w „Ty będziesz następna” nie są ani oślepiająco białe, ani bezdennie czarne. Wszyscy nawet, detektyw Kaiser Brody, którego Hillier nazywa kompasem moralnymi, nawet Calvin James zwany Dusicielem ze Sweetbay, mają swoje lepsze i gorsze strony. Ale niewątpliwie największy popis daje Georgina Shaw. Poznajemy ją jako kobietę sukcesu, która niedługo miała poślubić mężczyznę wywodzącego się z bardzo bogatego rodu, ale zamiast tego trafiła do (fikcyjnego) Zakładu Karnego w Hazelwood, gdzie spędzi pięć lat. To kara za to, czego dopuściła się kilkanaście lat wcześniej, kiedy miała szesnaście lat. Najwięcej miejsca Hillier poświęca aktualnym wydarzeniom (umowna teraźniejszość), ale od czasu do czasu autorka przenosi nas w przeszłość. Do okresu, w którym wszystko się zaczęło. Fragmenty retrospektywne są przekazywane w formie wspomnień głównie Georginy Shaw, ale zdarzają się też wspominki detektywa Kaisera Brody'ego, który sporo czasu i energii poświęcił sprawie Dusiciela ze Sweetbay. Seryjnego mordercy, którego pierwszą ofiarą była przyjaciółka Geo i Kaisera, ich rówieśniczka, która w chwili śmierci miała zaledwie szesnaście lat, Angela Wong. Hillier wprawdzie czyni ukłony w stronę twardszej konwencji – podchodzi do motywu seryjnego zabójcy, ewentualnie seryjnych zabójców od pospolitszej strony: policyjne śledztwo – przez którą, swoją drogą, przechodziłam nie tylko bezboleśnie, ale i z narastającą ciekawością, jednak wyraźnie bardziej liczyło się dla niej to, co krążyło wokół sprawy Calvina Jamesa. Właściwie to, co wyrastało z potwornej działalności tego człowieka, który być może (autorka stawia tutaj duży znak zapytania) doczekał się swojego naśladowcy. Jennifer Hillier tak jakby zaczyna rzecz od końca – od osądzenia seryjnego mordercy, wtrącenia go na resztę życia do więzienia o zaostrzonym rygorze. Naszą uwagę kieruje jednak na kobietę, która była zamieszana przynajmniej w jego pierwszą zbrodnię. Przynajmniej, bo już na początku książki autorka daje nam jasno do zrozumienia, że Georgina Shaw nie wyspowiadała się przed sądem ze wszystkich swoich grzechów w tej konkretnej sprawie. Czyżby więc łączyło ją coś więcej z Calvinem Jamesem? Czy ten toksyczny związek trwał dużo dłużej, niż wszyscy myślą? Jak tak naprawdę wygląda relacja Geo i Dusiciela ze Sweetbay? Które z nich jest większym potworem? Mężczyzna, który wziął na siebie całą winę, który przyznał się do zabójstwa kilku kobiet, czy jego pierwsza i najprawdopodobniej jedyna miłość, która ewidentnie coś ukrywa?

Można zacząć nowe życie, pokochać kogoś, iść do więzienia za dopuszczenie się czegoś strasznego... poczucie winy jednak nie zniknie, będzie śmierdzieć jak gnijące pod łóżkiem niewidzialne śmiecie, które wciąż tam będą, niezależnie od tego, jak wiele razy będzie próbowało się je sprzątnąć.”

Ty będziesz następna” Jennifer Hillier to jeden z tych dreszczowców, które bazują na często niedocenianych subtelnościach. Oczywiście Hillier przygotowała trochę mocniejszych uderzeń, czy to w formie makabrycznych obrazków, którym dość dokładnie będziemy mogli się przyjrzeć w przestrzeni poświęconej Kaiserowi Brody'emu, czy gwałtownych zwrotów akcji (szczerze mówiąc co nieco przewidziałam) w płaszczyźnie reprezentowanej przez Georginę Shaw. Ale zasadniczo fabuła buduje się nieśpiesznie, również na drobniejszych detalach, szczegółach, które nie służą windowaniu emocji. W każdym razie nie na pierwszy rzut oka, bo bez tego ogromu informacji, zapewne nie weszłabym w ową tragiczną opowieść tak głęboko. Na runku wydawniczym nie brakuje powieści, które nie wymagają od czytelnika osobistego zaangażowania, ale w przypadku „Ty będziesz następna” utożsamienie się z głównymi postaciami jest bardzo ważne. Powiedziałabym nawet, że to warunek konieczny. Jeśli wejść w świat przedstawiony „tylko jedną nogą”, to raczej nie ujrzy się w nim jakichś „architektonicznych wspaniałości”. Ta literacka wyprawa w takim wypadku przypuszczalnie nie dostarczy jakichś większych przeżyć. Ot, zwyczajna opowiastka o kobiecie pokutującej za grzechy młodości, ale i ciągle kryjącej jakieś mroczne sekrety oraz policyjnym detektywie zaangażowanym w sprawę morderstw, które jak wiele na to wskazuje są związane z jego poprzednią dużą sprawą, sprawą tak zwanego Dusiciela ze Sweetbay. Jeśli jednak pójdziemy dalej, jeśli cali przeniesiemy się do wykreowanego przez Hillier świata – co wyczerpujące, plastyczne opisy autorki mi ułatwiły – to odkryjemy w sobie zaskakujące uczucia na pewno do Georginy Shaw, ale całkiem możliwe, że na niej się nie skończy. Najpierw prześledzimy nie zawsze ciężkie, naznaczone monotonią i oczywiście nieustającą groźbą ze strony innych osadzonych, a możliwe, że też strażników, więzienne życie tej dziwnie sympatycznej zbrodniarki. Żywot przedstawiony interesująco i z zachowaniem z lekka klaustrofobicznej atmosfery. A potem Jennifer Hillier pokaże nam jak w praktyce działa zasada spłacenia długu wobec społeczeństwa. Mówi się, że ludzie, którzy odsiedzieli swoje, którzy odzyskali wolność (po odbyciu wyznaczonej przez sąd kary), spłacili już swoisty kredyt, jaki zaciągnęli u społeczeństwa. Odbyli pokutę i odzyskali pełnię praw obywatelskich. To w teorii, ale w praktyce - i między innymi na tym społecznym zjawisku, skupia się Hillier w „Ty będziesz następna” - takim ludziom nigdy nie zostaje odpuszczone. To zrozumiałe, ale czy tak być powinno? Autorka „Ty będziesz następna” każe nam porządnie się nad tym zastanowić, podejść do tego problemu kompleksowo, nie tylko od, w gruncie rzeczy, najwygodniejszej strony. Bliscy ofiary, sąsiedzi, policjanci zaangażowani w sprawę, w ogóle cała opinia publiczna – ich gniew względem Georginy Shaw jest w pełni zrozumiały, dla niektórych może być nawet całkowicie usprawiedliwiony, naturalny... godny pochwały? Różnie można to odbierać, sporo wszak zależy od osobistych poglądów czytelnika na ten, jakby nie patrzeć, niełatwy temat „zbrodniarki, która dopiero co wyszła z więzienia”. I wróciła do miasteczka, w którym popełniła czyn, za który ją skazano. Miasteczka, w którym nie brakuje ludzi święcie przekonanych, że Geo zasłużyła sobie na więcej, że nie ma prawa do wygodnego życia. Najtrudniejsze i zarazem najbardziej frapujące jest to, że Hillier każe nam patrzeć na to wszystko z perspektywy obiektu tej nienawiści. Nieskrywanej wrogości. Samozwańczych sędziów, czy jak kto woli strażników moralności, ludzi pragnących jedynie sprawiedliwości dla Angeli Wong. Bo niektórzy uważają, że pięć lat więzienia to stanowczo za mało. I pewnie mają rację, ale nie tylko z powodów, które stały się powszechnie znane. Czytelnik w przeciwieństwie do nich ma bowiem świadomość, że Geo ma na sumieniu coś jeszcze. Coś, co najwyraźniej też ma ścisły związek ze sprawą Dusiciela ze Sweetbay. Pierwszej miłości Geo. Chorej miłości, która swoją drogą też porusza wiecznie aktualny problem naszego świata. Przemocowe związki. Przywiązanie do osoby, która nie stroni od przemocy fizycznej i psychicznej – autorka „Ty będziesz następna” przedstawia procesy, jakie mogą zachodzić w głowie niejednej kobiety tkwiącej u boku brutalnego mężczyzny. Poddaje przekonującej, żeby nie rzec błyskotliwej, analizie szkodliwy związek szesnastoletniej dziewczyny z o parę lat starszym od niej, przyszłym seryjnym mordercą. Związek, który może trwać do dziś. Co więcej, Hillier tak sprytnie porusza się po tej pięknie porozwidlanej ścieżce fabularnej, z taką gracją płynie przez nie tak wzburzone wody, do jakich przyzwyczaiły nas współczesne powieściowe thrillery (wspomniane już subtelności), że czytelnik nie będzie mógł mieć nawet pewności, co do tego, kto tak naprawdę rządzi w tym hipotetycznym związku. Hipotetycznym dziś, bo na pewno nie kiedyś...

Umowna teraźniejszość urozmaicana wspomnieniami z okresu nastoletniego dwóch osób, które dzielą między sobą przestrzeń w drugiej wydanej w Polsce publikacji kanadyjskiej powieściopisarki, Jennifer Hillier. „Małe sekrety” były w porządku, ale „Ty będziesz następna” to w mojej opinii trochę wyższa liga. Thriller psychologiczny, który pokazuje, że skromnością też można wiele zdziałać, że mniej znaczy więcej. Nie, nie chodzi o opisy, bo one są wystarczająco szczegółowe (w każdym razie wystarczająco dla mnie). Rzecz w nieagresywności – niezabieganiu nazbyt usilnie o emocje pożądane chyba przez każdego fana gatunku. Nie jest to też opowieść, którą można by nazwać wielce kreatywną, ale też nie powiedziałabym, że odznacza się rażącą pospolitością. Nie jest to powieść, którą mogłabym podsumować słowami: mocno trzymająca w napięciu. Już raczej w niesłabnącym, a wręcz narastającym zafrapowaniu nie tylko mrocznymi sekretami, ale także (nie)zwykłą, szarą codziennością ludzi, którzy mają pod górkę; nie tylko warstwą kryminalną, ale również, jeśli nie przede wszystkim, materią społeczno-obyczajową. I postacie. Złożone, niejednoznaczne postaci, w umysły których Jennifer Hillier daje swoim czytelnikom bardzo szeroki wgląd. Co może budzić spory dyskomfort – niewygodę, jakiej zwykle oczekuje się od tego typu prozy. Czy nie? Tak czy inaczej szczerze polecam zwłaszcza zwolennikom wolniejszych, skłaniających do refleksji literackich thrillerów, którym bardziej, niż na podsycaniu emocjonalnego ognia zdaje się zależeć na... po prostu na odmalowywaniu smutnego, ciężkiego, a nawet tragicznego żywota nie tak znowu niezwyczajnych ludzi. Ludzi, którzy pod pewnymi względami mogą nam przypominać nas samych. Bo nikt nie jest bez winy...

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


piątek, 23 kwietnia 2021

„Cry for the Bad Man” (2019)

 

Starsza kobieta, Marsha Kane, od śmierci męża mieszka sama w małym amerykańskim miasteczku na swojej prywatnej ziemi. Miejscowy deweloper, Bill MacMohan, przedstawił jej ofertę kupna posesji, ale wdowa, wbrew radom innych, w tym własnej córki Helen, nie chce jej przyjąć. Nie ulega nawet gdy w sprawę angażują się synowie przedsiębiorcy zainteresowanego jej ziemią. Uprzywilejowani młodzi mężczyźni, Wayne, Derrek i Billy Jr., nachodzą Marshę, dając jej do zrozumienia, że jeśli nadal będzie upierać się przy swoim, wdrożą bardziej zdecydowane kroki. Komuś stanie się krzywda. Tym kimś niekoniecznie jednak będzie pani Kane. Wdowa nie zamierza bowiem oddać swojej ziemi bez walki. Krwawej walki.

Cry for the Bad Man”, znany też pod tytułem „The Last House”, to niskobudżetowy (budżet oszacowano na pięćdziesiąt tysięcy dolarów) amerykański thriller z nurtu home invasion rozpisany i wyreżyserowany przez Sama Farmera. Inspirację zaczerpnął z autentycznej historii, na którą natrafił zbierając materiały dla telewizji PBS – to miał być serial dokumentalny o przemocy wobec kobiet głównie w mieście Jacksonville, wedle jego własnego pomysłu. Farmer przeczytał o kobiecie, która od śmierci męża samotnie wychowywała ich dziecko. Pewnej nocy zadzwoniła na numer alarmowy, żeby zgłosić, że ktoś próbuje dostać się do jej domu. Powiedziała dyspozytorowi, że jest sama z dzieckiem i że ma broń. Zapytała, czy może zastrzelić tego człowieka, jeśli dostanie się do środka, na co jej rozmówca odparł, że nie może powiedzieć, że zabicie włamywacza to dobre wyjście, ale musi zrobić wszystko, żeby ochronić dziecko. Sam Farmer i jego ekipa starali się nakręcić „Cry for the Bad Man” przez około siedem lat (w międzyczasie skrócono scenariusz). Film wszedł na ekrany wybranych amerykańskich kin w styczniu 2019 roku, a potem czekał aż do pierwszego kwartału roku 2021 (internet, DVD i Blu-ray).

Rola główna w „Cry for the Bad Man” została powierzona Camille Keaton, kojarzonej głównie z „Pluję na twój grób” Meira Zarchiego (wystąpiła też w jego sequelu z 2019 roku „I Spit On Your Grave: Deja Vu” i choćby w „Co się stało z Solange?” Massimo Dallamano), która jednak moim zdaniem nie pokazała się tutaj od najlepszej aktorskiej strony. Właściwie w obsadzie skompletowanej przez Sama Farmera na potrzeby tego bidnego dreszczowca nie wypatrzyłam ani jednej osoby, która wykazywałaby się jakąś, choćby znikomą, wiarygodnością. Rażąco wymuszona mimika, „kwadratowa dykcja”, egzaltacja, „marionetkowe gesty” (zero naturalności, prawie widać przywiązane do kończyn aktorów i aktorek sznurki, za które pociąga reżyser), słowem: wszystko jest tak niesamowicie przerysowane, że zaczęłam się zastanawiać, czy to aby nie miała być parodia. Parodia filmów z nurtu home invasion. Niektórzy odbiorcy mogą jednakże, przynajmniej w jednym punkcie, skojarzyć go z „Bez litości” Stevena R. Monroe'a, remakiem wspomnianego już „Pluję na twój grób” (1978). Pod rape and revenge co prawda podciągnąć go nie można, ale małomiasteczkowy policjant, którego poznajemy już na początku „Cry for the Bad Man” może naprowadzić na ten trop (poprzez „Bez litości”). Uruchomić skojarzeniowe dzwoneczki. Sam Farmer uznał, że najlepiej będzie sprowadzić praktycznie całą fabułę do konfliktu starszej kobiety z należącymi do wpływowego rodu trzema braćmi. Wyjątek stanowią przebłyski z przeszłości Marshy Kane, ale nawet sam Farmer przyznał, że to tylko drobny dodatek, nic szczególnie ważnego. Zdradził też, że po trosze inspirował się „Uwolnieniem” Johna Boormana UWAGA SPOILER, co najbardziej miało się uwidocznić w ostatnim akcie.  Przeżyłam, ale teraz muszę jakoś odnaleźć się w cywilizowanym świecie. Prawo dżungli przestało już obowiązywać, a moje ręce są całe we krwi... KONIEC SPOILERA. Wracając do meritum. Zaczynamy od krótkiego, niewiele mówiącego prologu, a potem od razu zawiązuje się główny – w zasadzie jedyny – wątek filmu. Widzimy trzech młodych mężczyzn, którzy starają się zastraszyć starszą kobietę, samotnie mieszkającą wdowę Marshę Kane (Camille Keaton). Chcą zmusić ją do sprzedaży ziemi ich ojcu, bogatemu przedsiębiorcy, który najwyraźniej trzęsie całym miasteczkiem, włącznie z tutejszą policją. Kobieta ani myśli im ustąpić. Jej postawa zdaje się mówić, że prędzej umrze, niż sprzeda swoją własność. Upór Marshy nie bierze się z jej osobistego stosunku do człowieka, który przedstawił jej tę ofertę (choć raczej za nim nie przepada), ani z jakiejś niezadowalającej, według niej zbyt niskiej, proponowanej ceny. Nie, chodzi o zwykły upór starszego człowieka. Będzie tak jak ja chcę. I żadna siła nie przekona mnie do zmiany stanowiska. Nie bo nie. Kreśląc pierwszoplanową postać „Cry for the Bad Man” Sam Farmer myślał głównie o „tej przypadłości” wielu seniorów. O ludziach w jesieni życia, którzy nie dadzą sobie przegadać. Ale chciał, by widz spojrzał na to także z innej strony. Z perspektywy samowystarczalnej kobiety, która wylała litry potu na stworzenie sobie i swoim najbliższym w miarę przytulnego gniazdka. Kobiety, która nigdy nie była zależna od mężczyzny, wbrew temu co sądzą inni, nigdy nie czekała, aż jej mąż ją w czymś wyręczy (na przykład w pracach remontowych). Można powiedzieć, że Marsha Kane to kobieta prawdziwie wyzwolona, feministka, która nie życzy sobie, żeby w jej obecności ktokolwiek, a już zwłaszcza jej własna córka, wyrażał się o kobietach jakby były niepełnosprawne.

Jest w „Cry for the Bad Man” taki moment, który... Powiedzmy, że reakcja Marshy wydaje się nader przesadna. Ten nagły wybuch złości na Helen, jej już dorosłą córkę, kiedy ta próbuje przekonać ją do sprzedaży posesji. Z jej słów wprawdzie jasno wynikało, że sądzi, iż matka nie poradzi sobie sama w tym miejscu, ale nie odniosłam wrażenia, że przemawia za tym chęć przekonania rodzicielki, że jest niezaradna. Marsha tak to jednak odebrała, a jakby tego było mało, to ta, w moim pojęciu niesprawiedliwie potraktowana młoda kobieta, poczuła się w obowiązku przeprosić... nadzwyczaj przewrażliwioną kobietę. Prawdę mówiąc cały ten incydent w moich oczach wypadł mało wiarygodnie. Jak to mówią młodzi: nie kupiłam tego. I nie tylko tego. Weźmy na przykład nagłą zmianę planów Marshy niedługo po wdarciu się do jej niewielkiego domku trzech rozpieszczonych braci, którzy zamierzają siłą zmusić ją do podpisania umowy kupna-sprzedaży sporządzonej przez ich ojca (a raczej jego prawników). Właścicielka posesji (nieruchomości i kawałka niezabudowanego gruntu – teren wokół domu) stanowiącej przedmiot tego zajadłego sporu, zamiast kazać Derrekowi przynieść telefon, który zostawiła w innym pomieszczeniu, żeby sama mogła wezwać szeryfa, z jakiegoś niepojętego powodu dochodzi do wniosku, że lepiej będzie wysłać go do biura szeryfa. Poczekać aż mężczyzna go sprowadzi. Cóż za zaufanie! W każdym razie główna bohaterka „Cry for the Bad Man” (niektórzy mogą odbierać ją jako antybohaterkę) z całą pewnością wystawia się na niepotrzebne ryzyko. W tym momencie naraża się bardziej niż to konieczne. Raczej nie przez stres, a przynajmniej ja nie miałam wrażenia, że Marsha dała się porwać emocjom, że uległa złej doradczyni panice. Nic z tych rzeczy. Dla mnie to było kolejne potknięcie scenarzysty. Kolejny dowód na to, że scenariusz „Cry for the Bad Man” nie został należycie przemyślany – wychodzi więc na to, że blisko siedem lat to za mało, by opracować spójny scenariusz. Tak czy inaczej Sam Farmer w tym przypadku powinien dać sobie jeszcze więcej czasu. Bo poza aktorstwem, jako żywo kojarzącym się z polskimi serialami paradokumentalnymi taśmowo kręconymi dla telewizji, największą słabością „Cry for the Bad Man” w moim pojęciu jest właśnie warstwa tekstowa. Co, przyznaję, trochę mnie zaskoczyło, bo większych niedogodności spodziewałam się od płaszczyzny technicznej. Przy tak niskim budżecie (internety podają w przybliżeniu pięćdziesiąt tysięcy dolarów) lepiej nie nastawiać się na „wygodną”, zadowalającą realizację. A tu proszę: ani montaż, ani udźwiękowienie (uwagę zwracają mocne brzmienia, a konkretnie jeden utwór, który wcielono w ścieżkę dźwiękową – można go w sumie potraktować jako utwór przewodni), ani tym bardziej zdjęcia Patricka Barry'ego, nie wydawały się tak niedopracowane, tak niechlujne, jak sam tekst. Powiem więcej: podobała mi się kolorystyka zdjęć. Metaliczne szarości, charakterystyczna ponurość, która przypominała - dokładka do skorumpowanego małomiasteczkowego gliniarza - „Bez litości” Stevena R. Monroe'a, choć to niezupełnie to samo (za wysokie progi). Ale to nie osłabia mojego przekonania, że taki klimat zasługiwał na więcej. Innymi słowy, uważam, że zmarnowano całkiem solidną atmosferę. Zmarnowano na niestarannie rozpisaną, maksymalnie przewidywalną, bo do bólu konwencjonalną (generalnie nie mam nic przeciwko wykorzystywaniu wypróbowanych pomysłów, ale sprawdzone, doskonale znane przynajmniej fanom gatunku, motywy, też trzeba umieć przedstawić), nazbyt uproszczoną, bo dotkliwie odbiło się to na postaciach, bałaganiarską opowieść. Ogólnie rzecz biorąc trudno mi było za Marshą i jej szantażystami nadążyć. Zrozumieć niektóre ich zachowania – dlaczego postępują tak, a nie inaczej; robią tak, choć lepiej byłoby tak. Nie czułam tych ludzi – patrzyłam na nich trochę jak na zbieraninę „przypadkowych przechodniów”, którzy nie za bardzo wiedzą, co ze sobą począć, ale starają się (nieudolnie) pokazywać coś zgoła przeciwnego. Na pocieszenie (poza chłodnawym klimatem, przebija nawet z tego leciutki nihilizm) dostałam jednak graficzną przemoc, której prawdę mówiąc w ogóle się nie spodziewałam. Odstrzelona dłoń – okrutnie poszarpany, broczący substancją dość udanie imitującą krew, kikut, oraz zbliżenia na martwą twarz z brzydką dziurą po śmiercionośnej kuli. Na tym w zasadzie kończą się godne odnotowania momenty, wybijające się ponad przeciętność dodatki gore. Trzeba dodać praktyczne efekty specjalne, które w moich oczach wypadały na tyle realistycznie, żebym ich też pożałowała na tę marniutką opowiastkę o starszej kobiecie broniącej swoich „włości”. Zero napięcia, za to narastająca irytacja. I nieustające głowienie się nad tym, dlaczego wciąż na to patrzę. Po co? Na co? Naprawdę nie wiem, dlaczego nie skróciłam tych mąk. Bo to była męka, której nawet atmosfera panująca na posesji Marshy Kane, gdzie zamknięto całą akcję „Cry for the Bad Man” oraz makabrycznej efekty specjalne, których, jak już powiedziano, nie ma znowu tak dużo, nie były w stanie zaradzić. Fabuła, aktorstwo i charakterystyka postaci – trójca, która w moich oczach pogrzebała to filmidło.

Sam Farmer i jego „Cry for the Bad Man”, eh... Nie mogę z całą pewnością powiedzieć, że to najgorszy filmowy thriller z nurtu home invasion, jaki w życiu obejrzałam, bo zwykle takie błędne wybory szybko wyparowują mi z pamięci. Możliwe więc, że w tej konkretnej (pod)gatunkowej szufladce zdarzyło mi się trafić gorzej. Na coś mniej klimatycznego i nie tak krwistego. Bo za to plusiki twórcom „Cry for the Bad Man” bez najmniejszych oporów przyznać mogę. Słaba to jednak pociecha przy TAKIM scenariuszu i TAKIM aktorstwie. Aż się ciśnie na klawiaturę: ???

środa, 21 kwietnia 2021

S.K. Barnett „Blef”

 

Amerykańskie przedmieście. Sześcioletnia Jennifer Kristal wychodzi do koleżanki mieszkającej w sąsiedztwie. Ale nigdy do niej nie dociera. Wytężone poszukiwania prowadzone w kolejnych tygodniach i miesiącach nie przynoszą żadnych rezultatów. Nikt nie wie, co stało się z Jenny. Po dwunastu latach najmłodsza członkini rodziny Kristalów nieoczekiwanie wraca do domu. Jej rodzice, Laurie i Jake, nie posiadają się z radości, ale dwudziestoletni brat Ben, podchodzi do niej z dużą rezerwą. Bo ma wątpliwości. Poważne wątpliwości, czy osiemnastolatka, która właśnie zamieszkała w ich domu jest osobą, za którą się podaje.

Pierwotnie wydany w 2020 roku powieściowy thriller psychologiczny pod tytułem „Safe” (pol. „Blef”) to pierwszy utwór amerykańskiego pisarza Jamesa Siegela opublikowany pod pseudonimem S.K. Barnett. Siegel przez wiele lat pracował w branży reklamowej – tworzył między innymi spoty wyborcze (kampania gubernatorska Eliota Spitzera w Nowym Jorku w 2006 roku, kampania prezydencka Hillary Clinton w roku 2008) – a na rynku literackim zadebiutował w 2001 roku, powieścią „Epitaph”. Jego najbardziej znanym dziełem jest jednak wydana dwa lata później książka „Derailed”, która została przeniesiona na ekran w 2005 roku przez Mikaela Håfströma pod tym samym tytułem (pol. „Wykolejony”). Możliwe, że „Blef” też wkrótce zagości na ekranach, prawa do sfilmowania powieści zostały już bowiem sprzedane firmie DreamWorks.

Ile jest książek opartych na motywie zaginięcia dziecka? Mnóstwo. A ile jest powieści podobnych do „Blefu” S.K. Barnetta? Nie znam ani jednej. Znając całość, mogę to stwierdzić z całą pewnością, ale na wczesnym etapie lektury nie było to takie oczywiste. Bo miałam już okazję przeczytać „Obce dziecko” Rachel Abbott... W prologu Barnett przybliża nam sprawę zaginięcia sześcioletniej Jennifer Kristal – podaje najważniejsze fakty, naświetla okoliczności zaginięcia dziewczynki i mówi, jakie kroki poczyniono w celu jej odnalezienia. Do tragedii doszło w biały dzień na amerykańskim przedmieściu zamieszkiwanym przez klasę średnią. Niektórych może dziwić, że matka sześcioletniej Jenny, Laurie Kristal, puściła ją samą, ale trzeba wziąć pod uwagę, że do zdarzenia doszło w zazwyczaj bezpiecznej okolicy. Poza tym Jennifer szła do koleżanki mieszkającej zaledwie dwa domy dalej. Co więc mogło się stać na tak krótkim odcinku drogi, za dnia i w tak spokojnej dzielnicy? Barnett pokazuje, że czujność należy zachowywać zawsze i wszędzie. Bo zło nigdy nie śpi. A okazja czyni porywacza. Po zbadaniu sprawy taką bowiem wersję przyjęto – uznano, że Jennifer Kristal została porwana. Czas mijał, a pamięć o Jenny się zacierała. Ludzie zapomnieli o tej małej dziewczynce, bo jak przytomnie zauważa autor „Blefu” w dzisiejszych czasach, w dobie internetu i telewizji, praktycznie codziennie jesteśmy bombardowani strasznymi informacjami z kraju i ze świata. Poza tym, bez względu na to, jak egoistycznie to brzmi, mamy swoje problemy, zmartwienia, drobne radości i wielką monotonię. Życie toczy się dalej. Okrucieństwo, groza siłą rzeczy więc powszednieją. Mamy w tak zwanych wysoko rozwiniętych i rozwijających się społeczeństwach ogromny i ciągle pogłębiający się deficyt empatii. Szerzy się znieczulica, a nawet jeśli szczerze współczujemy ludziom, którzy na przykład stracili dziecko, nawet jeśli płaczemy wraz z nimi, to... Potem płaczą już tylko oni. A potem nie płacze już nikt. Tak przynajmniej może się wydawać. Laurie i Jake Kristalowie wciąż są razem i wciąż w domu, z którego przed dwunastoma laty wyszła ich sześcioletnia córeczka, by już nigdy nie wrócić. To znaczy, aż do teraz. S.K. Barnett nie zwleka z wielkim powrotem Jennifer na łono rodziny. Błyskawicznie przechodzimy do tego, nie tak znowu świeżego, motywu, który jednak najczęściej w tego typu historiach jest przewidziany na koniec. Zwykle - nie zawsze - dreszczowce budujące się na temacie zaginionego dziecka, bazują głównie na jego poszukiwaniach. W „Blefie” spotykamy się z odwróceniem tej konwencji. Z odwrotnym schematem. Nie musimy szukać zaginionej osoby. To ona przychodzi do nas prawie na samym początku książki. Trudno jednak zakładać, że sprawa jest już rozwiązana. Tak naprawdę jeszcze nawet się porządnie nie zawiązała. Zacznie się dopiero wtedy, gdy zaczniemy nabierać przekonania, że nasza osiemnastoletnia narratorka, Jennifer Kristal (mamy też rzadsze rozdziały spisane w trzeciej osobie i skoncentrowane na innych postaciach) nie jest Jennifer Kristal. Brzmi jak „Inwazja porywaczy ciał” Jacka Finneya? Jeśli tak, to śpieszę z wyjaśnieniem: sytuacja w „Blefie” zdaje się być bardziej prozaiczna. Ot, zwyczajna oszustka. Młoda kobieta udająca kogoś innego. Podszywająca się pod osobę, o której wszelki słuch zaginął przed kilkunastoma laty. Ale czy możemy mieć pewność, że Kristalowie nieświadomie przyjęli pod swój dach zupełnie obcą osiemnastolatkę? Czy ich dwudziestoletni syn Ben ma rację dopatrując się w tym przekrętu? Czy to ten tytułowy blef? Owszem, chłopak łapie naszą narratorkę na kłamstwie (dziewczyna wpada w zastawioną przez niego pułapkę), owszem, zdarza się jej „poplątać w zeznaniach” - coś tam poprzekręcać, czegoś czy kogoś tam w ogóle nie pamiętać – ale powiedzcie szczerze, ile zachowaliście wspomnień z pierwszych sześciu lat swojego życia? Ile twardych faktów potraficie odtworzyć? Ponadto wydaje się, że autor „Blefu” nie bez powodu przytacza słowa „percepcja to nie rzeczywistość”. To ulubione powiedzenie Bena może być tu jakąś wskazówką. Może po prostu Ben i Jenny inaczej niektóre wydarzenia ze swojego wspólnego dzieciństwa zapamiętali? Już abstrahując od tego, co Jenny przeżyła potem. Od niewyobrażalnej traumy, która też przecież mogła mieć wpływ – może nawet decydujący – na jej wspomnienia z rodzinnego domu.

Zagadka już wyrosła. Intryga porządnie się już zawiązała. Mamy już nad czym się zastanawiać. Znamy już pytanie, a więc można już przystąpić do poszukiwania odpowiedzi. Gonienia za prawdą. O, już się wyjaśniło! Nie doszliśmy nawet do połowy powieści, a już wiadomo czy Jenny to Jenny. To nie jest normalne. To stoi w jawnej, bezczelnej wręcz sprzeczności z podstawowymi regułami dramaturgii. S.K. Barnett nie trzyma się zasad. Właściwie to ma je za nic, a to bardzo (nie)ładnie. Tak się (nie) godzi! No bo, o czym będziesz teraz pisał? Co tu jeszcze można dodać? Można jeszcze trochę przekrzywić czytelnikowi świat. Jeszcze bardziej zdestabilizować grunt, po którym odbiorca odważnie stąpa. Odważnie, bo „Blef” S.K. Barnetta to nie jest rzecz ani łatwa, ani tym bardziej przyjemna. Problematyka, jaką podejmuje ten nowojorski pisarz w swojej pierwszej książce podpisanej pseudonimem S.K. Barnett, dużo cięższa już chyba być nie mogła. Na szczęście autor nie wdawał się w najdrobniejsze szczegóły, ale tyle w zupełności wystarczyło, żeby... obudzić we mnie żądzę mordu. Łzy płynęły obfitym strumieniem. Mdliło mnie i nijak nie potrafiłam wyzbyć się tego potężnego gniewu, czystej wściekłości na... w zasadzie to na cały świat. Bo nawet mi do głowy nie przyszło, by kwestionować trudne do zniesienia, zatruwające organizm obrazy bezlitośnie odmalowywane w „Blefie”. Fabuła wprawdzie narodziła się w wyobraźni Barnetta, ale jakoś nie mogłam oprzeć się poczuciu, że to nic innego, jak samo życie. Zastanawiacie się dlaczego? Włączcie wiadomości. Posłuchajcie, przez jakie katusze przechodzą dzieci - powtarzam: dzieci! - w prawdziwym świecie. Poznajcie kobietę, która sprzedaje swoje własne dziecko. Popatrzcie na ludzi, którzy gwałcą kilkuletnie dzieci. Przyjrzyjcie się ich zmaltretowanym, okrutnie poranionym, małych ciałkom. Popatrzcie na sześcioletnią dziewczynkę, która nie bacząc na drwiny swoich oprawców, wpatruje się w okno z niezachwianą pewnością, że już za chwilę przyjdzie po nią rodzic, który zabierze ją do domu. Z czasem nadzieja osłabnie. Z czasem twarze biologicznych rodziców zaczną rozmazywać się w jej pamięci. Będzie musiała walczyć o zachowanie każdego strzępka przyjemniejszych wspomnień. Wspomnień z tak zwanego okresu niewinności, który trwał zaledwie sześć lat. „Blef” to jedna z tych książek, których nie ma się ochoty dalej czytać, ale jakoś nie można się zmusić, żeby je odłożyć. Nie chcesz już na to patrzeć, ale nie wiesz, jak się od cholerstwa oderwać. Próbujesz, naprawdę się starasz, ale... Nie możesz porzucić tej dziewczynki. Nie możesz jej tak zostawić. W tym obskurnym mieszkaniu z najszkaradniejszymi potworami, jakich można sobie wyobrazić (bo największym potworem był, jest i obawiam się, że zawsze będzie, człowiek); w tym ciasnym, ciemnym, zamkniętym pomieszczeniu; na tym brudnym materacu pod spoconym, twardym, niewyobrażalnie olbrzymim cielskiem... Jak widać człowiek kryjący się pod pseudonimem S.K. Barnett przepuścił mnie przez wyżymaczkę. Gwałt na umyśle, tym dotkliwszy, bo znajomy. Czasami chciałoby się, żeby autora poniosła wyobraźnia, żeby zdecydował się na jakieś nieprzekonujące, mało albo kompletnie niewiarygodne posunięcia. Krótko mówiąc, żeby nie wyglądało to tak realistycznie. Podczas lektury „Blefu” wręcz marzyłam o takim wytchnieniu. Czekałam, aż Barnett rzuci mi taką kotwicę. Powie: spokojnie, to tylko fikcja. Odetchnij, bo w rzeczywistości to nie miałoby prawa się wydarzyć. Autor na takie przejawy litości jednak się nie zdobył. I dobrze, bo teraz mogę powiedzieć, że „Blef” to jedno z najbardziej emocjonujących wydarzeń literackich, w jakich w ostatnich latach miałam przyjemność „uczestniczyć”. Powieść wstrząsająca, odpychająco-przyciągjąca (odrzucająca, ale i działająca niczym syreni śpiew), fascynująco przewrotna. W świecie S.K. Barnetta, w świecie wykreowanym na kartach omawianej powieści, nic nie jest oczywiste. Wszystko jest względne. A więc ofiara może okazać się oprawcą, a oprawca ofiarą. A co jeśli biel połączy się z czernią? Jeśli polubimy kogoś, kogo w innych okolicznościach uznalibyśmy za czarny charakter - bezrefleksyjnie, automatycznie przypięli mu łatkę przestępcy? I jeszcze ten styl. Bezpośredni, odrobinę kąśliwy (ironia, sarkazm), ktoś może nawet powiedzieć, że bardzo złośliwy, bo i w złośliwej epoce żyjemy. A „Blef” jest naprawdę silnie osadzony w tych naszych, jeśli przyjąć odpowiednią perspektywę, dziwnych czasach. W erze Hannah Montany, facebookowej żałoby, żałosnych tłumaczeń księży pedofilii i chorobliwego parcia na szkło, sprzedawania bliźnich za kilka minut sławy, zresztą dosyć wątpliwej. Jeśli dodać do tego niepowierzchownie wykreślone postaci – osiemnastoletnią narratorkę, uważam, scharakteryzowano wybitnie dogłębnie – człowiek może zachodzić w głowę, gdzie Barnett to pomieścił. Tomik dość skromny (mniej więcej trzysta pięćdziesiąt stron), a takie bogactwo... w zasadzie wszystkiego. Powieść kompletna. I nie zapominamy: straszna!

To będzie hicior. Murowany bestseller. Najlepiej sprzedający się w Polsce powieściowy thriller w roku 2021? Nie zdziwię się, gdy i tak będzie. „Blef”, pierwszy utwór amerykańskiego powieściopisarza Jamesa Siegela opublikowany pod pseudonimem S.K. Barnett, to z całą pewnością jeden z ciekawszych dreszczowców, z jakim miałam (nie)przyjemność się zapoznać. Pomysłowo i niepobieżnie skonstruowany, mrożący krew w żyłach utwór, którego lepiej nie próbować z pełnym żołądkiem. Mnóstwo krwawych scen? Skrajna makabra? Uczta dla fanów gore? Nie, nie i nie. Więc nie jest to powieść ekstremalna? Teoretycznie nie, ale w praktyce... Było ciężko. Było naprawdę ciężko. Nie tak jak na „Dziewczynie z sąsiedztwa” Jacka Ketchuma, ale wrażenie dosyć zbliżone. Okropne wrażenie. Okropnie pożądane, chociaż niechciane. Rozumiecie coś z tego? Przeczytajcie „Blef” S.K. Barnetta to zrozumiecie. Albo nie. Ale i tak przeczytajcie. Jeśli czujecie się na siłach. Bo czeka Was konfrontacja z ekstremalnie nieprzyjemnym tematem.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


poniedziałek, 19 kwietnia 2021

Lisa Jewell „Idealna rodzina”

 

Libby Jones po swoich dwudziestych piątych urodzinach otrzymuje z funduszu powierniczego ustanowionego przez jej dawno zmarłych biologicznych rodziców, drogą posiadłość leżącą w zamożnej londyńskiej dzielnicy. Dziewczyna szybko dowiaduje się, że niedługo po jej narodzinach jej rodzice, Martina i Henry Lambowie, wraz z jakimś niezidentyfikowanym mężczyzną odebrali sobie życie. W domu oprócz ich ciał odnaleziono żywe niemowlę, dziewczynkę, która potem przybrała nazwisko Libby Jones. Jej biologiczni rodzice mieli jeszcze dwoje dzieci, ale nigdy ich nie odnaleziono. Wszystko wskazywało na to, że posiadłość Lambów była siedzibą jakiejś żyjącej po spartańsku wspólnoty, ale policji nie udało się znaleźć ani jednego naocznego świadka wydarzeń poprzedzających samobójczą śmierć trójki osób i tajemnicze zaginięcie nieletnich mieszkańców domu w Chelsea. Chcąc dowiedzieć się więcej o swoich korzeniach, Libby Jones łączy siły z dziennikarzem śledczym, który zajmował się tą sprawą.

Urodzona i mieszkająca w Londynie, Lisa Jewell, swoją pisarską karierę zaczęła pod koniec lat 90-tych XX wieku. Po odejściu z branży modowej przyjęła wyzwanie od swojej przyjaciółki - miała napisać trzy rozdziały powieści w zamian za kolację w jej ulubionej restauracji. Koniec końców spisała całość, kompletną powieść, która została wydana pod tytułem „Ralph's Party” (pol. „Impreza u Ralpha”) i była najlepiej sprzedającym się powieściowym debiutem w 1999 roku na terenie Wielkiej Brytanii. Jewell ma już na koncie blisko dwadzieścia powieści, z których część trafiło do pierwszej dziesiątki list bestselerów „The New York Timesa” i „The Sunday Times”. Jej pierwotnie wydany w 2019 roku dreszczowiec „The Family Upstairs” (pol. „Idealna rodzina”) swoje powstanie zawdzięcza dość prozaicznemu wydarzeniu. Będąc na wakacjach we Francji, Lisa Jewell zwróciła uwagę na kobietę, która prowadziła swoje małe dzieci pod prysznic w prywatnym klubie plażowym. Jej zachowanie było na tyle niespokojne, że w Jewell narodziło się podejrzenie, że nieznajoma nie jest członkiem klubu. W kolejnych dniach pisarka tak często myślała o tej kobiecie, że w końcu zdecydowała się dać jej jakąś – oczywiście zmyśloną – historię. „Idealna rodzina” w zasadzie została napisana dla tej nieznajomej, której Jewell nadała imię Lucy.

Współczesny powieściowy thriller spisany przez kobietę pochodzącą z Anglii. Więcej w zasadzie mi nie trzeba. Mogę brać w ciemno - nie zadając sobie trudu przeczytania chociażby skrótowego opisu fabuły widniejącego na okładce. W taki też sposób podeszłam do „Idealnej rodziny” Lisy Jewell i... tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że od angielskich powieściopisarek w thrillerze można spodziewać się wszystkiego najlepszego. Przyznaję jednak, że przez chwilę miałam lekkie obawy w związku z tą historią. Okazało się bowiem, że ta licząca sobie trochę ponad trzysta pięćdziesiąt stron publikacja, porusza się po trzech fabularnych torach. Kryje trzy, ponad wszelką wątpliwość powiązane ze sobą, historie, z których dwie toczą się w umownej teraźniejszości, a ostatnia, jedyna spisana w pierwszej osobie, daje nam wgląd w przeszłość. Sporo, jak na taki gabaryt, przygotowałam się więc na skrótowe przejście przez fabułę. Niepotrzebnie, jak się okazało. Książka wprawdzie niezbyt obszerna, ale niesamowicie, nienormalnie wręcz, bogata w treść. Opisy zawarte w „Idealnej rodzinie” są tak obrazowe, i tak zaskakująco (wziąwszy pod uwagę powyższe argumenty) rozbudowane, że nie pozostawało mi nic innego, jak pożegnać się z moim światem i obejrzeć mroczny świat przedstawiony przez tę oszałamiająco sprawnie poruszającą się w ramach thrillera, brytyjską powieściopisarkę. Historie Libby, Lucy i Henry'ego Juniora co prawda mają mocno zbliżoną objętość - właściwie nie zauważyłam, żeby któraś długością wysforowywała się przed inne - ale gdybym miała wskazać wątek przewodni „Idealnej rodziny”, to byłoby to terytorium Libby Jones. Jak to się mówi, żyjącej od pierwszego do pierwszego, starannie planującej swoje wydatki, dwudziestopięcioletniej kobiety, pracującej w firmie projektującej ekskluzywne zabudowy kuchenne. Libby lubi mieć wszystko zaplanowane, jest osobą maksymalnie, może nawet nadmiernie, zorganizowaną. Swoich biologicznych rodziców nigdy nie poznała, bo jak szybko się okazuje, zmarli dziesięć miesięcy po jej narodzinach. Libby, ich najmłodsze, i możliwe że jedyne wciąż żyjące, dziecko, dopiero teraz dowiaduje się, że popełnili samobójstwo wraz z jakimś niezidentyfikowanym mężczyzną. Ich zwłoki znaleziono w ich dużym domu w bogatej londyńskiej dzielnicy, który właśnie stał się własnością Libby. Tym samym nasza bohaterka z dnia na dzień staje się milionerką, a w każdym razie tak będzie, gdy sprzeda posiadłość, którą przekazano jej w ramach funduszu powierniczego ustalonego przez jej biologicznych rodziców. Którzy, jak wszystko na to wskazuje, byli członkami jakiejś podejrzanej wspólnoty. A droga, acz rozpaczliwie wymagająca remontu, nieruchomość w Chelsea, którą właśnie odziedziczyła Libby Jones, stanowiła jej siedzibę. Siedlisko zła? Na pewno miejsce, w którym doszło do tragedii. W którym życie postradały przynajmniej trzy istnienia. Przynajmniej, bo słuch o nieletnich mieszkańcach tego przerażających domostwa, zaginął. Libby miała bowiem rodzeństwo. Siostrę i brata Henry'ego Juniora Lamba, który opowie nam swoją przygnębiającą, niepokojącą historię. Historię z końca lat 80-tych i początku 90-tych XX wieku. Historię dorastającego chłopca, którego życie drastycznie się zmieniło wkrótce po przybyciu obcych. W ten oto sposób narodziła się wspólnota ludzi, którzy, jak słusznie zauważa nasz narrator, pod pewnymi względami wyprzedzali swoją epokę. Młody Henry przede wszystkim jednak skupia się na procesie rozpadu, gnicia jego małego światka. Coraz to bardziej klaustrofobicznego, hermetycznego, odpychającego i najpewniej śmiertelnie niebezpiecznego.

Idealna rodzina” Lisy Jewell, jak zresztą można się domyślić po samym tytule, opiera się na motywie rodzinnych tajemnic. Mrocznych, brudnych sekretach, „zdeformowanych korzeniach”, które dwudziestopięcioletnia Libby Jones stopniowo będzie odkrywać. Praktycznie cały czas starając się dogonić czytelnika, który równolegle będzie zapoznawał się z relacją naocznego świadka, mimowolnego uczestnika koszmaru, jaki przed wieloma laty rozegrał się w posiadłości, która właśnie stała się wyłączną własnością Libby. Ostatnia gałąź tej nadzwyczaj wciągającej opowieści w centralnym punkcie stawia niejaką Lucy, samotnie wychowującą dwójkę dzieci, dwunastoletniego Marca i pięcioletnią Stellę, bezdomną kobietę, którą wbrew staraniom autorki, łatwo umiejscowić w historii Libby i Henry'ego. Łatwo odgadnąć, kim jest ta kobieta, ale nie należy przez to rozumieć, że omawiana pozycja nie ma do zaoferowania żadnych niespodzianek, żadnych nieprzewidzianych, zdumiewających zwrotów akcji. Takie wrażenie może przez dłuższy czas nam towarzyszyć – przekonanie, że w zasadzie wszystko już wiemy. Wiemy, w jakim kierunku to się potoczy, znamy najważniejsze fakty (część od autorki, trochę z własnych domysłów) i teraz już tylko czekamy na dopełniające obrazu detale, mniej istotne okoliczności tragicznych dziejów niegdyś majętnego rodu Lambów. W sumie ciekawa rzecz: masz podejrzenie graniczące z pewnością, że do żadnych rewelacji się już nie dokopiesz, a jakoś oderwać się możesz. Z najprawdziwszymi wypiekami na twarzy śledzisz tę, ogólnie rzecz biorąc, przebiegającą zgodnie z oczekiwaniami, opowieść „trzy w jednym”. No może poza wątkiem reprezentowanym przez Libby. Niekorzystna wypadkowa relacji Henry'ego Juniora (wiemy więcej od Libby), ale i w niewielkim stopniu również coraz szerszego rozeznania w przygnębiających, naprawdę smutnych przeżyciach Lucy, desperacko starającej się zapewnić wikt i opierunek swoim dzieciom. I psu. Poza tym portret Libby w zestawieniu z pozostałymi czołowymi postaciami „Idealnej rodziny” wypada dość ubogo. Autorka też to zauważyła – stąd późniejsze zwierzenia Libby na użytek dziennikarza śledczego, w którym znalazła sprzymierzeńca w poszukiwaniu prawdy o jej krewnych, zagłębieniu się w tragiczną historię Lambów – ale trochę za późno. I za mało. Wciąż mniej niż o Henrym i Lucy. Postaciach, które na dodatek wnoszą zdecydowanie więcej mroku w tę powieść. Właściwie to nieoficjalne śledztwo Libby Jones w sprawie śmierci jej biologicznych rodziców i zaginięcia jej starszego rodzeństwa, traktowałam jako swoistą odskocznię, rzadko pożądaną, od depresyjnej atmosfery emanującej z przeszłości Henry'ego i teraźniejszości Lucy. On: małoletni chłopak bezsilnie przyglądający się nieśpiesznie postępującej degradacji w jego jeszcze do niedawna wystawnym, przytulnym, bezpiecznym domu. Ona: mająca za sobą toksyczny związek, kiedyś maltretowana przez męża, a dzisiaj żyjąca na ulicy z dwójką swoich dzieci, które kocha ponad życie. Marzy o zapewnieniu im lepszego bytu, stara się wydobyć ich z tej okropnej matni, z tego piekła, w jakie zamieniło się ich życie. Więcej zdradzać nie trzeba. Tyle, mam nadzieję, wystarczy by zachęcić wszystkich fanów gatunku do przeczytania tej trzymającej w napięciu, niepokojącej, mocno przygnębiającej powieści o rozkładających się, cuchnących trupach w szafach w posiadłości pewnej rodziny, którą spotkał tragiczny koniec. O potencjalnej sekcie, która niegdyś zagnieździła się w tym, wtedy jeszcze imponującym, domu. I wreszcie o nierozerwalnych rodzinnych więziach, więzach krwi, które mogą być albo największym przekleństwem, albo najcenniejszym darem, spoiwem poplątanych, ciężkich, czy najzwyczajniej boleśnie niekompletnych żywotów. Książka trochę w duchu „Kwiatów na poddaszu” Virginii C. Andrews. Gęsta, po części gotycka (Jewell uderza w te specyficzne struny na nieszczęsnym terenie posiadłości w Chelsea, zarówno w retrospekcjach, jak w umownej teraźniejszości), przygniatająca atmosfera, której głównymi nosicielami są ludzie, nie zaś, bądź co bądź, przeraźliwie zimna, niegościnna sceneria, nieprzytulne domostwo, które od dawna czekało na powrót dziecka. Możliwe, że ostatniej z rodu Lambów, która na swoje nieszczęście, albo szczęście, zapragnie wydobyć na światło dziennego, wszystko to, co dotychczas, zapewne nie bez powodu, pozostawało w ukryciu. Wszystkie niewygodne, wstrząsające fakty na temat nigdy niepoznanych najbliższych krewnych. Nieidealnej rodziny.

Idealna rodzina” - prawie idealny dreszczowiec. Powieść brytyjskiej bestsellerowej autorki Lisy Jewell, w której prawie na pewno przepadniecie. Wy wszyscy, którzy cenicie sobie mroczniejsze klimaty. Depresyjne, klaustrofobiczne, na swój sposób przerażające historie o starych domach kryjących potworne tajemnice. Domach przeklętych. Nawiedzonych... przez śmiertelników. Ludzi podłych, zachłannych, okrutnych, ale i najzwyczajniej mocno pogubionych, rozpaczliwie pragnących fundamentalnych zmian w swojej dotychczas subiektywnie pustej egzystencji. Gorąco polecam wszystkim sympatykom powieściowych thrillerów. Bo to jedna z tych dość rzadkich książek, która spodoba się nieomal każdemu, kto zwykł zaczytywać się w dreszczowcach. Zakład?

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 17 kwietnia 2021

„Cuerdas” (2019)

 

Miguel przywozi swoją córkę z porażeniem czterokończynowym, Elenę, do ich rodzinnego domu, w którym wprowadził udogodnienia dla niepełnosprawnych. Mężczyzna postarał się też dla niej o psa pomocnika, owczarka belgijskiego o imieniu Athos, co bynajmniej jej nie cieszy. Podczas obchodu domu czworonożny opiekun Eleny zostaje zraniony przez nietoperza, a niedługo potem jego zachowanie drastycznie się zmienia. Zwierzę, które miało pomagać niepełnosprawnej młodej kobiecie, staje się jej prześladowcą. Przykuta do wózka inwalidzkiego Elena będzie musiała w pojedynkę zmierzyć się z oszalałym owczarkiem szturmującym jej dom.

Hiszpański animal attack pod tytułem „Cuerdas” aka „Cordes” (ang. „Prey” aka „Ropes”) to pierwszy pełnometrażowy film José Luisa Montesinosa, którego scenariusz napisał wespół z Yako Blesą. Historia jest kojarzona głównie z „Cujo” powieścią Stephena Kinga przeniesioną na ekran w 1983 roku przez Lewisa Teague, ale reżyser i współscenarzysta „Cuerdas” (swoją drogą on sam woli książkę ze względu na lepsze portrety bohaterów) uważa, że jego fabuła ma więcej punktów wspólnych ze „Szczękami” Stevena Spielberga, ponadczasową filmową adaptacją powieści Petera Benchleya. Montesinos czerpał ponadto z między innymi takich dzieł, jak „Gra Geralda” i „Misery” Stephena Kinga oraz „Małpia intryga” George'a A. Romero. Premiera „Cuerdas” odbyła się w październiku 2019 roku na Katalońskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Sitges, a w lutym 2020 roku obraz trafił do wybranych hiszpańskich kin.

Pies, nietoperz, wścieklizna. Długoletnim miłośnikom horroru te trzy słowa zapewne w zupełności wystarczą, by przypomnieć sobie Cujo, dorosłego bernardyna, który z najlepszego przyjaciela człowieka przekształca się w istną maszynę do zabijania. Nic więc dziwnego, że pełnometrażowy debiut reżyserski José Luisa Montesinosa jest zestawiany z tamtą, wymyśloną przez Stephena Kinga, historią. W „Cuerdas” zamiast bernardyna mamy owczarka belgijskiego, ale tak samo jak bodaj najbardziej znany pies w światku horroru, zaraża się wścieklizną od nietoperza. I tym sposobem, tak samo jak w przypadku Cujo, przyjazny piesek przeistacza się w krwiożerczą bestię. Wziąwszy pod uwagę fakt, że scenariusz omawianej produkcji opiera się na motywie walki człowieka ze wściekłym czworonogiem - wątek przewodni, napędzający praktycznie całą akcję – to zasadne chyba będzie stwierdzenie, że to swego rodzaju powtórka z rozrywki. Powiedziałabym, że „Cuerdas” to taki mniej rozgarnięty braciszek „Cujo”. José Luis Montesinos wolałby wprawdzie, żeby jego film nasuwał większe skojarzenia ze „Szczękami” Stevena Spielberga, ale... Naprawdę? „Misery”, „Gra Geralda” i „Małpia intryga”, a i owszem, ale żeby „Szczęki”? W którym miejscu? Pomijam oczywiście kwestię agresywnego zwierzęcia, bo idąc tym tropem trzeba by wymienić wszystkie animal attacki. Będę się więc (może głupio) upierać, że Athos to bardziej kopia bodaj najpopularniejszego psa na arenie horroru niż, to już na pewno, najsłynniejszego rekina, jakiego wydał ten gatunek. I nie dlatego, że Athos też jest psem – sprawę przesądziła wścieklizna, którą złapał akurat od nietoperza. Tak dziwnie się złożyło... Akcja „Cuerdas” toczy się głównie w wiejskim domu (od czasu do czasu, rzadko, wychodzimy na zewnątrz, przed tę osamotnioną nieruchomość) przystosowanym do osoby niepełnosprawnej. Główna bohaterka filmu, młoda kobieta imieniem Elena ma tetraplegię, porażenie czterokończynowe, które jednak w zupełności nie objęło jednej ręki – ma częściową, niewielką władzę w tej jednej kończynie. W postać tę wcieliła się Paula del Rio, która pokazuje się w „Cuerdas” w jeszcze jednej odsłonie – podwójna rola Eleny i jej siostry Very. Warsztat del Rio co prawda mnie przekonał, ale już sam portret Eleny okazał się dla mnie mocno problematyczny. Moje nastawienie do agresorów w animal attackach przeważnie nie jest takie, jakie być powinno, ale choć zazwyczaj nie dopinguję protagonistów w ich walce na śmierć i życie z nie zawsze tylko jednym czarnym charakterem, to nieczęsto się zdarza, by bohaterowie robili na mnie tak niesympatyczne wrażenie, jak centralna postać „Cuerdas”. Wybór niepełnosprawnej, poruszającej się na elektrycznym wózku inwalidzkim postaci niewątpliwie stanowił pewne ułatwienie dla filmowców. Ułatwiało to zrobienie z jej własnego domu śmiertelnie niebezpiecznej pułapki. Przekonujący sposób na odcięcie człowieka od reszty świata. Sposób zapożyczony z „Misery” Stephena Kinga, po mistrzowsku przeniesionej na ekran przez Roba Reinera w 1990 roku i w jeszcze większym zakresie z „Małpiej intrygi” George'a A. Romero. UWAGA SPOILER Skojarzenia z „Grą Geralda” Stephena Kinga, wspaniale zekranizowaną przez Mike'a Flanagana w 2017 roku, nasuwa z kolei nagła śmierć ojca Eleny (zawał serca), co w sumie każe też bliżej przyjrzeć się psu, oderwać na chwilę myśli od Cujo... KONIEC SPOILERA. Wypada dodać, że w 2020 roku, czyli mniej więcej rok przed ukazaniem się „Cuerdas” José Luisa Montesinosa, swoją światową premierę miał thriller psychologiczny „Biegnij!” w reżyserii Aneesha Chaganty'ego, który w podobny sposób ograniczył pole manewru jednostki w obliczu zagrożenia, tam już nie ze strony zwierzęcia. Stan fizyczny Eleny z jednej strony dodaje dramaturgii tej szybko rozwijającej się sytuacji, jaką obserwujemy na ekranie, ale z osobistej tragedii bohaterki wynika też spora niedogodność.

Muszę przyznać, że główna bohaterka „Cuerdas” mocno mi namieszała. Nie sympatyzowałam z nią, w każdym razie nie w wystarczającym stopniu, ale i w pełni rozumiałam jej nieładną postawę tak naprawdę w stosunku prawie do całego świata. Wyłączając jej pupila: fretkę. Nawiasem mówiąc miał być kot, ale Montesinosowi doradzono wymianę zwierzęcia, bo z kotami niełatwo się pracuje (niezwykły działać na rozkaz człowieka), wybrano więc fretkę, która jak można się domyślić, większej gotowości do współpracy od przeciętnego kota, nie wykazywała. Wracając do Eleny. Sposób, w jaki traktuje swojego ojca, który robi wszystko, co w jego mocy, by poprawić jej byt – na tyle, na ile można przy tak poważnych problemach zdrowotnych, z jakimi w domyśle od niedawna zmaga się główna bohaterka filmu – w innych okolicznościach pewnie zasługiwałby na jednoznaczne potępienie, ale tutaj jest całkiem usprawiedliwiony. Kiedy zdrowy człowiek nagle i nieodwracalnie zostaje przykuty do wózka inwalidzkiego, ma wszelkie prawo złościć się na cały świat. Naprawdę trudno się dziwić, że Elena wyładowuje się na swoim troskliwym rodzicu, na człowieku, który jest gotowy zrobić dla niej absolutnie wszystko. Prawdę mówiąc, zapewne zdziwiłabym się, gdyby było inaczej, gdyby Elena ze stoicyzmem przyjmowała tragiczny los, jaki ją spotkał. Zwłaszcza, że to świeża sprawa, a przynajmniej wyglądało mi na to, że do wypadku, który praktycznie zniszczył życie tej młodej kobiecie, doszło nie tak dawno temu. Podsumowując: rozumiałam i współczułam, ale mimo usilnych starań nie udało mi się jej polubić. Pozbyć się tej rezerwy, tej niepożądanej niechęci, która zakiełkowała we mnie już na początku seansu. Dziwnie to zabrzmi, ale sprawę przesadził nie ojciec Eleny, tylko pies, o którego się dla niej wystarał. Owczarek belgijski wyszkolony do pomagania osobom z niepełnosprawnościami (swoją drogą nad otwieraniem drzwi powinien jeszcze trochę popracować, bo tutaj moja niewytresowana suczka bije tego mądralę na głowę), chociaż Elena z całą pewnością sobie tego nie życzyła. Trudno powiedzieć, czy dziewczyna bardziej chce dokuczyć psu, czy zrobić na złość osobie, która jej go podarowała, ale tak czy inaczej traktuje tego nieszkodliwego (jeszcze) czworonoga, jak rzecz, której chce się jak najszybciej pozbyć. Elena postępuje z Athosem tak samo, jak chwilę wcześniej jej ojciec obszedł się z martwym nietoperzem. Bezceremonialnie wyrzuca tego przesympatycznego psiaka za drzwi, zupełnie ignorując jego przeraźliwe wycie, okropne zawodzenie, które niebawem zacznie wydobywać się z jego gardła. Z czasem, jak można się tego domyślić, nawoływania psa nabiorą groźnego, warkliwego tonu. W każdym razie tyle wystarczyło, bym mocno uprzedziła się do Eleny, mimo że nie miałam wątpliwości, że wyrzucając z domu tego pomocnego czworonoga, dziewczyna nieświadomie kupiła sobie życie. A przynajmniej nieco je wydłużyła, bo powiedzmy, że nie wiadomo, jak skończy się ta walka sparaliżowanej dziewczyny z wściekłych zwierzęciem. Powiedzmy, bo cała fabularna zagadka zasadza się tak naprawdę na tym (no dobrze są jeszcze drobne wątpliwości odnośnie przeszłości Eleny), czy bohaterce uda się ujść z życiem, bo pies pewnie umrze bez względu na to, czy wygra ten pojedynek ze swoją „niewdzięczną właścicielką”, czy nie. Los tego czworonożnego stworzenia przypieczętowało bliskie spotkanie z nietoperzem znalezionym w jeszcze wtedy dość przytulnym wiejskim domku, potem już nieco klaustrofobicznym, odrobinę za ciasnym, zamkniętym, mimo że w istocie otwartym i nawet trochę mrocznym. Najbardziej upiornie, jeśli mogę użyć tego słowa w stosunku do tak ugrzecznionego horroru, który może być też odbierany jako thriller, moim zdaniem prezentują się nie wydarzenia z udziałem oszalałego owczarka, tylko te z udziałem Very, siostry głównej bohaterki. Oniryczne wstawki, które niekoniecznie wzięły się z poszukiwań czegokolwiek czym można by dopełnić tę dość niewdzięczną, prościutką koncepcję – wystarczy na krótki metraż, ale na takim dłuższym dystansie dla niektórych materiał może się okazać zanadto ubogi. Nawet z tymi odskoczniami w stronę „siostrzanej relacji”, która w pewnym momencie z jakiegoś ukrytego powodu zaczęła się psuć. Ot, wycieczka w przeszłość i jednocześnie rodzaj wewnętrznego sądu nad samą sobą. Heroiczne zmagania ze swoimi demonami. Nie zdradzę chyba zbyt wiele, jeśli dodam, że ta ciężka próba, przez którą przechodzi nasza bohaterka pozostawiona sama (właściwie to z fretką) z wściekłych psem, to także proces odzyskiwania chęci do życia. Co prawda nic nowego, ale ładnie współgra to z prawie bezkrwawym pojedynkiem toczącym się na ekranie. Pojedynkiem z psem pomocnikiem, co może nieco rozdrażnić potencjalnych odbiorców „Cuerdas”. A nawet odepchnąć ich od tego widowiska. Można to wszak odebrać jako niesprawiedliwy atak na tych czworonogów, którym raczej należy się uznanie, dogłębny szacunek za poprawianie komfortu życia ludzi okrutnie doświadczonych przez przeklęty los. Ale jak już przełamie się ten opór, to przypuszczalnie takiego wniosku z tej nieskomplikowanej i nawet trochę emocjonującej, trzymającej w jakimś tam, niezbyt silnym napięciu, w miarę klimatycznej, opowieści, nie wyciągnie. Ja w każdym razie nie mogłam oprzeć się poczuciu, że twórcom bardzo zależało na tym, byśmy zapamiętali Athosa jako dobrego psa, któremu przydarzyła się zła rzecz i niejako rykoszetem uderzyła w innych. Słowa, które pod koniec filmu Elena kieruje do tego nieszczęsnego zwierzęcia mówią wszystko w tym „kontrowersyjnym” temacie.

Taki tam średniaczek. Ten hiszpański horror, czy jak kto woli thriller, z nurtu animal attack. Pełnometrażowy debiut reżyserski José Luisa Montesinosa, który jest również współautorem scenariusza tego absolutnie nieoryginalnego obrazu dystrybuowanego między innymi pod tytułem „Cuerdas”. Filmu o psie, który zaraził się wścieklizną od nietoperza i nie wabi się Cujo. Nie jest nawet bernardynem, ale to bez znaczenia – i tak będzie się kojarzyć. I to mocno. Czy to źle, czy dobrze, to już zależy od widza. Mnie niespecjalnie podobieństwa do tamtej (i innych) historii przeszkadzały. W każdym razie nie tak bardzo jak ambiwalentny stosunek do, bądź co bądź, pozytywnej bohaterki i dość ugrzeczniona forma. Stąd niezbyt silne emocje, ale ogólnie rzecz biorąc „nieinwazyjny” to tworek. Nawet strawialny.