środa, 27 lipca 2011

"Frozen" (2010)

Trójka przyjaciół wybiera się na stok narciarski. W nocy zostają uwięzieni na wyciągu kilka metrów nad ziemią. Stok został już zamknięty, wokoło oprócz nich nie ma żywego ducha. Oprócz głodnych wilków...

"Frozen" to thriller w reżyserii Adama Greena twórcy znanego "Topora". Jak widać film obejrzałam dosyć późno. Szczerze mówiąc nie wiązałam z nim większych nadziei, patrząc na jego opisy. W końcu, co ciekawego może się dziać, kiedy bohaterowie utkną na wyciągu? Byłam przekonana, że będę w kółko wysłuchiwać ich lamentów, natomiast na jakąkolwiek akcję w ogóle nie liczyłam. W końcu skusiły mnie oceny Amerykanów - ostatnio zaufałam im w kwestii doboru filmów i bardzo się cieszę z tego powodu, gdyż patrząc na opinię Polaków dotyczące "Frozen" zaczynam się zastanawiać, czy z tym krajem, aby wszystko jest w porządku:)

Na początku poznajemy głównych bohaterów - trójkę młodych ludzi, którzy postanowili zaszaleć na stoku. Reżyser zdecydował się na klasyczny wybieg w tego typu filmach. Najpierw pozwala nam lepiej poznać bohaterów, aby w dalszej części seansu łatwiej było nam się wczuć w ich rozpaczliwą sytuację. Muszę przyznać, że to zadziałało. Wiem, że nawet "Frozen" nie ustrzegł się paru błędów logicznych, ale to nie zmienia faktu, że znacznie wybija się na tle innych thrillerów właśnie z powodu jego aspektu psychologicznego. Pomyślcie tylko - jest mroźna zima, a wy utknęliście parę metrów nad ziemią. W pobliżu nie ma żadnego ratunku, jest niedziela, a wy wiecie, że stok narciarski ponownie zostanie otworzony dopiero w piątek. Jak byście się czuli w takiej sytuacji? Na pewno niezbyt komfortowo, szczególnie gdyby na waszej twarzy zaczęły pojawiać się odmrożenia, a podczas snu dłoń przymarzłaby wam do barierki... No, a na dodatek pod wami nieustannie czatowałaby wataha wilków gotowa was pożreć, kiedy tylko wasze stopy dotkną ziemi. No właśnie, sprawa z wilkami nie przedstawia się zbyt przekonująco. Wiem, że to najmocniejszy element filmu, gdyby nie one nie uświadczylibyśmy paru całkiem interesujących krwawych scen, ale to nie zmienia faktu, że wilki nie są skore do atakowania ludzi, nawet osłabionych, chyba, że są wściekłe. Poza tym zachowanie bohaterów również pozostawia wiele do życzenie - istniało sporo możliwości na wydostanie się z tej osobliwej pułapki, których młodzi ludzie niestety nie wykorzystali. Oczywiście, nie przypisuję tego do błędów logicznych, w końcu nasi bohaterowie byli przerażeni, a dziwne, żeby w tak beznadziejnej sytuacji ich mózgi pracowały na pełnych obrotach.

"Frozen" cenię sobie bardzo wysoko głównie z trzech powodów. Po pierwsze bez trudu wczułam się w sytuację bohaterów, identyfikowałam się z nimi i naprawdę zależało mi na tym, żeby wyszli z tego cało. Po drugie zaimponowało mi umiejętne stopniowanie atmosfery, z każdą kolejną minutą napięcie rosło niepomiernie. I oczywiście po trzecie bardzo dobrze wypadła obsada filmu. W końcu gdyby nie przekonujące aktorstwo nie udałaby się sztuczka z interakcją między widzami, a trójką młodych ludzi. Co więcej nasi aktorzy mają już niejakie doświadczenie z kinem grozy, co na pewno pomogło im w przekonującym odegraniu swoich ról we "Frozen". Brawa dla Emmy Bell ("Topór 2"), Shawna Ashmore'a ("Ruiny", "Przesilenie", "Topór 2") oraz Kevina Zegersa ("W paszczy szaleństwa", "Strach przed ciemnością", "Droga bez powrotu", "Świt żywych trupów" remake).

Kto nie widział tego thrillera powinien jak najszybciej nadrobić zaległości. Fani efektywnego, pełnego akcji kina grozy mogą sobie odpuścić. Natomiast osoby, którym imponuje ciekawy nastrój oraz wyraziści bohaterowie, że już nie wspomnę o oryginalnej fabule na pewno będą zadowoleni z seansu.

poniedziałek, 25 lipca 2011

"Krzyk 4" (2011)


Sidney Prescott wraca do Woodsboro, aby promować swoją książkę. Spotyka się ze starymi znajomymi oraz poznaje przyjaciół swojej kuzynki. Tymczasem wraz z Sidney w mieście znów pojawia się tajemniczy morderca.

Wes Craven znowu w formie! Po jedenastu latach jedna z najsłynniejszych trylogii slasherów doczekała się części czwartej. Zważywszy na szeroką reklamę tego filmu spotkał się on z dużym zainteresowaniem widzów. I jak to często bywa w tym gatunku Polacy po raz czwarty nie zrozumieli głównej jego konwencji, a w efekcie nie pozostawili na nim suchej nitki na różnych portalach filmowych. Inaczej rzecz się ma z Amerykanami, którzy zdają się o wiele lepiej orientować na czym to polega.

Fabuła czwartej odsłony nasłynniejszego tytuły będącego w istocie autoparodią różni się tylko paroma elementami w stosunku do swoich poprzedników (cała seria zawsze opierała się na tej samej konstrukcji i to się nie zmieniło). Na początku filmu zamiast zwyczajowej jednej ofiary mamy dwie, a gdy scena ich śmierci dobiega końca Craven serwuje nam dubel w wykonaniu kolejnych dwóch blond lasek, a potem... znowu to samo:) Wiem, jak to brzmi. Ale na szczęście twórcy nie zdecydowali się na niekończące się sceny mordów (choć jest ich zdecydowanie więcej niż w poprzednich częściach), ale również znacznie rozbudowali historię Sidney, Gale i Dewey'a. Tak, nasi starzy bohaterowie wracają! Szczególnie ucieszył mnie powrót Gale, która na pewno zawsze stanowiła barwną postać całej serii.


Ogólnie jest tak samo, jak poprzednio: Sid znów przyciąga do siebie psycholi, Gale nadal jest spragnioną sławy snobką, a Dewey w dalszym ciągu błaznuje. Cała fabuła opiera się głównie na tajemniczym mordercy, który postanawia zrobić remake pierwszej części "Krzyku", a do osiągnięcia tego celu, oczywiście potrzebne mu są ofiary. Tym razem jednak twórcy postanowili w większym stopniu wykorzystać zdobycze współczesnej technologii - telefony komórkowe, kamery oraz Internet ze szczególnym wskazaniem na Facebooka. Podobało mi się również znaczne rozbudowanie postaci drugoplanowych - w szczególności Kirby, która zaimponowała mi podczas rozmowy z Ghostface'em, kiedy z szybkością karabinu maszynowego odpowiadała na jego pytania. Z uwagi na to, że "Krzyk" zawsze był autoparodią oraz zawsze kpił z konwencji slasherów także i tutaj uświadczymy pewnej dawki humoru. Najbardziej rozśmieszyła mnie scena, w której Dewey uspokaja dziennikarzy, mówiąc że panuje nad sytuacją, gdy w tym samym momencie nieopodal niego ląduje ciało kobiety:) Takich momentów jest o wiele więcej i gwarantuję, że skutecznie umilają seans.

Jak już wspomniałam "Krzyk 4" jest najkrwawszą odsłoną serii. Choć reżyser nie epatuje zbytnio przemocą (w porównaniu do współczesnych obrazów torture-porn) to i tak wielbiciele slasherów będą mieli na co popatrzeć. Na akcję również nie można narzekać. Craven zadbał o to, żeby przez cały czas coś się działo, nie pozwala widzom na ani chwilę wytchnienia. Tymczasem finał filmu przebił całkowicie wszystkie poprzednie części. Jestem pewna, że zaskoczy niejednego widza znającego starą trylogię. I nie mówię tutaj tylko i wyłącznie o tożsamości i motywach mordercy. Dotychczas zarówno cała fabuła każdego kolejnego "Krzyku", jak i zakończenie opierały się na takim samym, utartym schemacie. Teraz będzie inaczej. UWAGA SPOILER Oczywiście, motyw z
dwoma mordercami jest do przewidzenia, ale to co na końcu wyprawia jedna z oprawców, Jill, po prostu w głowie się nie mieści. Jej akty autodestrukcji pewnie niejednego widza wprawią w osłupienie, a nawet w rozbawienie:) No i któż, by się domyślił, że tym razem rzeczywiste zakończenie będzie miało miejsce w szpitalu? KONIEC SPOILERA

Obok znanych gwiazd serii Neve Campbell, Courteney Cox oraz Davida Arquette'a, którzy jak zwykle spisali się wprost fenomenalnie, zobaczymy również młodych aktorów. Szczególnie zastanawiało mnie, jak też spisze się moja faworytka Hayden Panettiere i na szczęście usatysfakcjonowała mnie całkowicie. Zwłaszcza cieszył mnie fakt, że dostała tak interesującą rólkę (bałam się, że przypadnie jej rola tępej blondynki), tymczasem jej fryzura pozostawiała sporo do życzenia... Ciekawy okazał się też Rory Culkin, który moim zdaniem powinien na poważnie pomyśleć o swoim udziale w horrorach, bo całkiem nieźle się w nich czuje. Obok nich, w mniejszych rolach, ujrzymy również Adama
Brody'ego oraz Marley Shelton. No i na koniec oczywiście kuzynka Sidney wykreowana przez Emmę Roberts, która miała twardy orzech do zgryzienia z postacią Jill. Jednak w tym przypadku również nie miałam jakiś większych zastrzeżeń.

Film polecam przede wszystkim wielbicielom serii oraz osobom, którzy rozumieją, że "Krzyk" zawsze był swego rodzaju parodią slasherów, czystą niewymagającą myślenia rozrywką. Moim zdaniem ten obraz jest tylko odrobinę gorszy od dwóch pierwszych części, ale równocześnie przewyższa odsłonę trzecią. Warto było tak długo na niego czekać i na pewno z przyjemnością sięgnę również po "Krzyk 5", którego premierę zaplanowano na rok 2013.

niedziela, 24 lipca 2011

"Chain Letter" (2010)

Grupka nastolatków dostaje tzw. "łańcuszki" - wiadomości z żądaniem, aby rozesłać tę wiadomość do pięciu innych osób, bo w przeciwnym razie zginą. Oczywiście, młodzi ludzie ignorują to, tym samym podpisując na siebie wyrok śmierci.

Nowa moda na tzw. "łańcuszki szczęścia" to kolejny dziwny twór dzisiejszej technologii - obok Naszej Klasy i Facebooka. Reżyser filmu, Deon Taylor, postanowił wykorzystać tą irytującą formę niepożądanej wiadomości na potrzeby okrutnego mordercy, który wykorzystuje "łańcuszki", jako kryteria doboru swoich ofiar. Oryginalne? Na pewno. W istocie pomysł na fabułę oraz imponujące sceny mordów są jedynymi plusami tej produkcji. Jak wiadomo oryginalny pomysł na scenariusz to nie wszystko - zostaje jeszcze jego wykonanie. A tutaj jest zdecydowanie kiepsko.

Zaczynają mnie już męczyć horrory typu: "Grupka tępych małolatów kontra bezwzględny morderca". Oczywiście, tutaj nie mamy do czynienia jedynie z nierozgarniętą młodzieżą, ale co gorsza również skretyniałym policjantem, który swoim zachowaniem, aż prosi się o śmierć. Cóż, fabuła oryginalna, ale niestety niedopracowana. Miałam wrażenie, że reżyser uparł się, aby skonstruować ją na samych nielogicznościach. Absurd goni absurd. A szkoda, ponieważ już sam pomysł doboru ofiar pozostawiał twórcom spore pole do popisu. Również na gruncie aktorskim "Chain Letter" zawiódł. Kiedy tylko zobaczyłam gwiazdę programu "ZigZap" Cody'ego Kascha zastanawiałam się, co on robi w horrorze - i niestety, moje obawy nie okazały się bezpodstawne, gdyż tak drętwego aktora w filmie grozy dawno nie było. Obok głównej bohaterki, wykreowanej przez Nikki Reed (gwiazdy niesławnego "Zmierzchu", co już powinno zniechęcić potencjalnych odbiorców tego filmu do oglądania) popisał się niebywałą wręcz amatorką. Pozostali członkowie obsady również niczym szczególnym się nie wyróżnili - może za wyjątkiem Betsy Russell, która jako jedyna chyba trzymała właściwy poziom, ale niestety nie dano jej zbyt dużego pola do popisu z jej małą rólką.

Przejdźmy do drugiego plusa tej produkcji. Krwawe sceny bardzo przypadły mi do gustu - podobał mi się szczególnie motyw miażdżenia twarzy za pomocą łańcucha. Na pewno nie można odmówić tym momentom oryginalności - zapewniam, że takiego sposobu uśmiercania ofiar nie widzieliście w żadnym innym horrorze. UWAGA SPOILER Na uwagę zasługuje również zarówno początkowa, jak i końcowa scena (ciekawy zabieg - początek filmu jest również jego finałem), kiedy to główna bohaterka zostaje rozerwana przez własnych rodziców KONIEC SPOILERA. Niestety, nawet owe efektowne sceny mordów nie rekompensują nam licznych potknięć fabularnych. To nie są jakieś drobne nielogiczności, na które można przymknąć oko - to poważne błędy, które skutecznie psują odbiór tego obrazu. Nie wiem, może reżyser myślał, że współcześni widzowie to kretyni...

"Chain Letter" posiada również niezbyt oryginalne przesłanie, które ma być pewną formą przestrogi przed nowoczesną technologią. Cóż, zamiar twórców może i był ambitny, ale to nie zmienia faktu, że wszystko to już było. Na koniec powiem tylko, że nie jestem w stanie polecić tego filmu absolutnie nikomu - nawet wielbicielom krwawych jatek, bo chyba nikt nie lubi, gdy robi się z niego debila tak wielkim nagromadzeniem bezsensownych scen...

czwartek, 21 lipca 2011

"Seconds Apart" (2011)

Bliźniaki, Seth i Jonah, posiadają niezwykłe zdolności parapsychiczne. Swoje moce wykorzystują zmuszając ludzi do samobójstw, które namiętnie filmują. Detektyw zajmujący się tymi zgonami stosunkowo szybko odkrywa zbrodniczą działalność bliźniaków, jednak nie ma na to dowodów. Tymczasem między braćmi staje pewna dziewczyna...

"Seconds Apart" jak na razie nie jest zbyt znany w Polsce, a szkoda, bo jak na współczesne produkcje grozy ta wyraźnie wybija się ponad poziom. Zacznijmy od głównych antybohaterów odegranych przez prawdziwych bliźniaków Gary'ego i Edmunda Entin'ów. Muszę przyznać, że chłopcy sami w sobie są dosyć intrygujący, a jeśli dodamy do tego ich niewątpliwie niebanalne talenty aktorskie to w tej materii możemy spodziewać się niemałej niespodzianki. Postacie, które musieli odegrać spełniają w tym obrazie kluczowe role, to na nich opiera się cała konstrukcja fabularna. Już od pierwszej sceny (zbiorowego samobójstwa szkolnych sportowców) wywołują w widzach całą masę pytań, które stosunkowo szybko zostaną wyjaśnione. Następnie będziemy świadkami coraz efektywniejszych morderstw w ich wykonaniu (najbardziej zapadła mi w pamięć scena z zainfekowaniem księdza i wyciąganiem mu robaka z nogi) przerywanych licznymi przesłuchaniami przez dociekliwego detektywa, który nota bene również dostarczy nam sporo wrażeń - szczególnie radzę zwrócić uwagę na jego barwne, często przerażające sny, nawiązujące do jego przeszłości.

Realizacja nie powinna nikogo zawieść, aczkolwiek przeciwnicy efektów specjalnych w horrorze mogą poczuć małą irytację, gdyż w tym obrazie jest ich całkiem sporo. Oczywiście, zdarzają się całkiem miłe dla oka efekty, ale jeśli chodzi o mnie wolałabym, żeby w ogóle ich nie było, co znacznie zawyżyłoby ogólny poziom filmu. Jak już wspomniałam krwawe sceny są bardzo pomysłowe, aczkolwiek w moim odczuciu największym minusem tej produkcji są przydługie wstawki ze śledztwa - zdecydowanie za dużo gadania, które z powodzeniem można było zastąpić większą ilością mordów. Oczywiście, reżyser rekompensuje nam to okraszając fabułę barwną przeszłością bliźniaków oraz zaskakującym zakończeniem.

Filmów grozy traktujących o bliźniakach było dosyć sporo. Ostatnim, który wbił mi się w pamięć jest wspaniały obraz Chrisa Sivertsona zatytułowany "Wiem kto mnie zabił" (2007). Jednak nie pamiętam filmu tego rodzaju, choć odrobinę zbliżonego fabularnie do "Seconds Apart", więc śmiało mogę zapewnić każdego widza przymierzającego się do zapoznania z nim, że może spodziewać się sporej dozy oryginalności, a to ogromna rzadkość we współczesnych horrorach. Wielbiciele klimatycznych produkcji grozy na pewno nie znajdą tutaj zbyt wiele dla siebie, gdyż klimat zauważalnie schodzi na drugi plan. Owszem, aspekt psychologiczny jest dosyć widoczny, ale niestety bez atmosfery grozy za to z pewną dawką przemocy - reżyser nie epatuje brutalnością, nie to jest tutaj najważniejsze. Myślę, że warto poświęcić trochę czasu na ten obraz, może nie należy do jakiś ambitnych horrorów, ale na pewno niejednego widza natchnie wiarą w dalszy rozwój tego gatunku. W końcu w dobie remake'ów i sequeli wielką przyjemnością jest obejrzeć coś, co nie powiela utartych schematów, oferuje nam coś całkiem nowego, a przy okazji również interesującego. Jeśli o mnie chodzi, jestem jak najbardziej zadowolona z seansu.

środa, 20 lipca 2011

"Morderczy przyjaciel" (1993)

Reporterka Lori kradnie z laboratorium psa Maxa, który okazuje się być swego rodzaju geniuszem. Pies bardzo przywiązuje się do swojej nowej pani, ale równocześnie zachowuje się agresywnie w stosunku do innych ludzi. Okazuje się, że Maxowi wszczepiono geny różnych innych zwierząt, a po upływie określonego czasu stanie się istną maszyną do zabijania...

Jeśli o mnie chodzi to "Morderczy przyjaciel" należy do najlepszych Animal Attack'ów, jakie miałam okazję obejrzeć. Jak przystało na filmy tego typu, nie ma on zbyt wiele z horroru - już więcej dopatrzymy się tutaj akcji aniżeli grozy, ale to nie zmienia faktu, że fabuła wciąga mnie za każdym razem, kiedy sięgam po ten obraz. Szczególnie dająca do myślenia jest problematyka tej produkcji. Reżyser John Lafia porusza tutaj bardzo ważny aspekt testów na zwierzętach, ale równocześnie sprawia, że do pewnego stopnia widzowie stoją właśnie po stronie Maxa. I nie ważne, że morduje on ludzi - w końcu zachowuje się tak tylko w stosunku do osób, które wyrządziły mu jakąś krzywdę. Ogólnie fabuła, stopień brutalności oraz minimalna dawka grozy z powodzeniem klasyfikuje się do produkcji dozwolonych od lat dwunastu. I moim zdaniem to jest tutaj najdziwniejsze - mimo, że film do przerażających czy też krwawych na pewno nie należy i tak sprawi, że wielu widzów da się wciągnąć w opowiedzianą w nim historię, a co więcej, na pewno znajdą się też tacy, którzy będą dopingować Maxowi:)

Aktorstwo spisuje się bardzo dobrze. W roli głównej zobaczymy Ally Sheedy, a partneruje jej nie kto inny, jak Lance Henriksen, więc ze strony obsady na pewno można spodziewać się sporej dozy profesjonalizmu. Zakończenie natomiast jest całkowicie przewidywalne. Przyznam się szczerze, że trochę mnie przybiło, ale to nie zmienia faktu, że większość widzów już na początku seansu będzie wiedziało, jaki finał tej historii ich czeka. Oczywiście, nawet tak mało brutalny film, jak "Morderczy przyjaciel" posiada jedną scenę, która jest doskonale znana fanom horrorów, a co więcej jest do tego stopnia efektywna, że na długo pozostanie w pamięci widzów. Rzecz jasna, mowa tutaj o połykaniu kota przez Maxa - efekty specjalne w tym konkretnym momencie są wręcz znakomite.

Jeśli ktoś szuka jakiegoś horroru do obejrzenia "na poważnie" to zdecydowanie powinien odpuścić sobie seans "Morderczego przyjaciela". Ten film jest idealną pozycją na nudny wieczór, kiedy jedyne, czego pragniemy to niewymagającej myślenia rozrywki z mądrym przesłaniem i dość kontrowersyjną tematyką. Nie ma tutaj gęstej atmosfery grozy, nie ma zbyt wiele krwi, ale moim zdaniem ta produkcja całkowicie broni się na gruncie fabularnym i na pewno wrócę jeszcze do niej nie raz.

piątek, 15 lipca 2011

"The Possession of Emma Evans" (2010)

Nastoletnia dziewczyna Emma mieszka z nadopiekuńczymi rodzicami oraz młodszym bratem. Uczy się w domu. Przez cały czas czuje się zniewolona, rodzice na nic jej nie pozwalają. Pewnego dnia dziewczyna dostaje ataku padaczki. Lekarze nie potrafią powiedzieć, co było jej przyczyną. Z biegiem czasu Emma zaczyna się coraz dziwniej zachowywać - słyszy tajemnicze głosy, ma omamy wzrokowe, ale co gorsza zaczyna krzywdzić ludzi. Jej rodzice zwracają się o pomoc do księdza.

Horrory o egzorcyzmach nadal w modzie. Tym razem po tę tematykę sięgnęli Hiszpanie, co już powinno zainteresować wielbicieli gatunku - w końcu ten kraj ostatnimi czasy zasłynął z nastrojowego kina grozy. Niestety w przypadku tej produkcji radzę nie liczyć na jakiś nadzwyczajny klimat. Pierwsze, co rzuca się w oczy podczas seansu to bardzo kiepska realizacja - często miałam wrażenie, że oglądam amatorski film nakręcony przez grupę dzieciaków. Co gorsza, kiedy już zaczęło dziać się coś ciekawego następował przeskok scen, zupełnie jakbym miała do czynienia z produkcją dla młodzieży, ocenzurowaną do granic możliwości. Nie powiem, że film nie posiada paru ciekawych scen, szczególnie końcówka prezentuje jako taki poziom ze wskazaniem na przerażający głos opętanej Emmy. Jednakże główne egzorcyzmy zostały zaprezentowane widzowi w formie niezbyt widocznego nagrania na taśmie, w dodatku w dużym stopniu puszczonego na przewijaniu.

Fabuła w niewielkim stopniu czerpie z kultowego "Egzorcysty" Williama Friedkina - zabawa tabliczką Ouija, rezonans magnetyczny mózgu, rozmowa z psychologiem. Ale główna oś fabularna, o dziwo, wykazuje się sporą oryginalnością. Zdawać by się mogło, że temat egzorcyzmów jest już do tego stopnia oklepany, że twórcy nie są w stanie zaprezentować nam czegoś nowego. Jednakże tutaj mała niespodzianka. Opętanie Emmy przebiega nieco inaczej niż w innych horrorach tego typu - nie mamy groteskowego wyginania ciała, czy nieustannego wykrzywiania twarzy. Emma przez większą część seansu wygląda całkiem normalnie, z tym, że jej zachowanie pozostawia wiele do życzenia. Na początku jest tylko niemiła, ale z biegiem czasu zaczyna mordować bliskich, czego po fakcie nawet nie pamięta. Tak więc, jeśli chodzi o fabułę to jestem jak najbardziej zadowolona, może nie straszyła, może pozbawiona była jakiegokolwiek klimatu grozy, ale za to nagrodziła mnie czymś nowym, a w przypadku zakończenia również zaskakującym. UWAGA SPOILER Bardzo podobał mi się pomysł zrobienia z księdza "tego złego". Powiedzmy sobie szczerze - tego na pewno jeszcze nie było! KONIEC SPOILERA. Chciałabym napisać, że poza fabułą również aktorstwo wypada bardzo dobrze, ale niestety jest ono równie amatorskie, jak sama realizacja. Wszyscy bohaterowie filmu zachowywali się do tego stopnia sztucznie, iż miejscami miałam wrażenie, że przetransportowano ich na plan prosto z ulicy.

"The Possession of Emma Evans" zdaje egzamin tylko i wyłącznie na gruncie fabularnym, wszystkie inne elementy tej produkcji to jedna wielka fuszerka. Aczkolwiek dla mnie fabuła zawsze jest najważniejsza, więc pewnie z tego powodu całkiem dobrze bawiłam się podczas seansu. Jednak odradzam sięganie po tę pozycję osobom wyczulonym na pozostałe aspekty filmowe.

środa, 13 lipca 2011

"Na wysokości" (2010)

Piątka przyjaciół podróżuje samolotem. W pewnym momencie dochodzi do awarii, która sprawia, że mały samolot staje się koszmarną pułapką. Bohaterowie nie mogą lądować, a co gorsza mają coraz mniej paliwa. Dodatkowy problem stanowi niezidentyfikowana istota, która uwzięła się na ten konkretny obiekt latający.

Horror science-fiction w reżyserii Kaare Andrewsa. Jeśli miałabym jednoznacznie określić, czy film mi się podobał, czy nie to miałabym spory problem. Podczas seansu przeżywałam całą gamę sprzecznych uczuć - minusy filmu mieszały się z plusami, a w efekcie sama już nie wiem, czy w obrazie tym więcej jest elementów pozytywnych, czy jednak negatywnych. Dla jasności, zacznijmy od plusów. Na pewno mocną stroną filmu jest fabuła, która początkowo odrobinę kuleje, reżyser dość długo wprowadza widzów w jakąkolwiek akcję. Następnie dochodzimy do relacji pomiędzy bohaterami, kiedy już siedzą w samolocie. Wiadomo, mamy do czynienia z grupą młodych ludzi, których rozpierają hormony, więc ich niechęć do siebie nawzajem jest całkowicie uzasadniona. W tym miejscu muszę jednak przyznać, że właśnie te kłótnie i nieporozumienia pomiędzy naszymi bohaterami idealnie wprowadzają widzów w niepokojący klimat filmu, który znacznie wzrośnie, gdy dojdzie do awarii samolotu.

Obraz "Na wysokości" zdominowany jest przez osobliwe metaliczne kolory, które nota bene bardzo przypadły mi do gustu, gdyż przede wszystkim znacznie przyczyniły się do potęgowania atmosfery wszechobecnego zagrożenia. Do plusów tej produkcji mogłabym jeszcze zaliczyć sam finał, który na pewno do oryginalnych należy, ale przy okazji pozostawia również swego rodzaju niedopowiedzenie. Poza tym aktorzy również całkiem przyzwoicie wywiązali się ze swojego zadania, tym bardziej, że do jakiś światowych gwiazd filmu na pewno nie należą.

Przechodząc do mankamentów filmu na początek zaznaczę, że największym błędem twórców były efekty specjalne, które niejednokrotnie nasuwały skojarzenia z produkcjami z gatunku fantasy. Poczynając od generowanego komputerowo widoku za oknami samolotu, a na postaci dziwnego stwora kończąc stwierdzam, że spece od efektów specjalnych zaprezentowali nam wysokiej rangi fuszerkę. Już pomijam fakt, że nienawidzę ingerencji komputerowej w horrorach, ponieważ to co zobaczyłam tutaj niejednokrotnie nasuwało skojarzenia ze zwykłą animacją. Widzom nie przepadającym za efektami specjalnymi radzę nie oglądać tego, co widać z okien samolotu:) Druga niezbyt zachwycająca rzecz to brak mocniejszego akcentu muzycznego - choć bardzo się starałam nie usłyszałam żadnej ścieżki dźwiękowej, która wpadałaby w ucho, a szkoda, bo to mogłoby znacznie spotęgować klimat. Na zakończenie dodam jeszcze, że reżyser w pewnym stopniu inspirował się twórczością Stephena Kinga - czytelnicy jego prozy będą wiedzieć o jakie jego konkretne dzieło mi chodzi. Oczywiście twórcy wystrzegali się bezmyślnego kopiowania, dodali tylko małe elementy, które świadczyły o wzorowaniu się na opowiadaniu Króla, ale uważam, że gdyby zrezygnowali z tego zabiegu film okazałby się znacznie ciekawszy - to samo tyczy się niezidentyfikowanego stwora, mogli go w ogóle nie pokazywać, co znacznie lepiej zadziałałoby na wyobraźnię widza.

Podsumowując nie mogę bez zastrzeżeń polecić tego filmu. Mogę jedynie powiedzieć, że "Na wysokości" należy do tego rodzaju horrorów, który jest wręcz przeładowany wszelkiego rodzaju sprzecznościami. Jednak z drugiej strony, jeśli ktoś potrafi przymykać oczy na mankamenty filmów grozy to ta produkcja może okazać się dla niego całkiem niezłą przygodą.

poniedziałek, 11 lipca 2011

Rozstrzygnięcie konkursu


"Zaopiekuj się moją mamą"
Autor : Shin Kyung-Sook
Wydawca: Kwiaty Orientu
Tłumacz: Marzena Stefańska-Adams, Anna Diniejko-Wąs
Redaktor: Edyta Ceranowska
Język Oryginału: Koreański
ISBN: 978-83-932534-1-8
Numer Wydania: 1
Rok Wydania: 2011
Oprawa: Miękka
Ilość Stron: 176

Plus dwa filmy DVD "Za wszelką cenę", jako nagrody pocieszenia:)


Zwycięzcy konkursu:
1.
Monika Chojnowska

2. Marlena Kocur

Nagrody pocieszenia:

1. Miłosz Górniak
2. Hanna Piecychna

Gratuluję zwycięzcom i bardzo wszystkim dziękuję za wzięcie udziału w konkursie.

sobota, 9 lipca 2011

"Psychoza" (1960)


Marion Crane kradnie pieniądze należące do klienta jej szefa z pracy. Uciekając z miasta zatrzymuje się na noc w motelu Normana Batesa. Właściciel motelu na pierwszy rzut oka zdaje się być miłym mężczyzną, ale równocześnie wydaje się, że boi się własnej matki, mieszkającej w dużym domu nieopodal. Tymczasem Marion po rozmowie z Batesem postanawia nazajutrz wrócić do miasta i zwrócić skradzione pieniądze. Jednak nie dane jej będzie wprowadzić swoich planów w czyn...

UWAGA TEKST ZAWIERA SPOILERY
Głośny film mistrza dreszczowców Alfreda Hitchcocka na podstawie powieści Roberta Blocha. Miałam okazję przeczytać książkę i muszę stwierdzić, że jest to jeden z tych rzadkich przypadków, gdzie film podobał mi się bardziej. Podejrzewam, że nie muszę wygłaszać tutaj mów pochwalnych na cześć "Psychozy", gdyż każdy doskonale zdaje sobie sprawę, iż film Hitchcocka jest kamieniem milowym w amerykańskim kinie grozy. Wielu uważa ten obraz za prekursora slasherów, z czym muszę się zgodzić. "Psychoza" w czterech kategoriach była nominowana do Oscarów, zdobyła 8 innych nagród oraz 5 innych nominacji. Jednakże błędem byłoby sądzić, że produkcja ta była doceniana przez krytyków od momentu wejścia na ekrany. Niestety, w czasach swojej premiery film został wręcz zmiażdżony negatywnymi opiniami tzw. "znawców kina". Krytycy pisali między innymi: "mały paskudny filmik" oraz "twór chorego, sadystycznego móżdżku". Jednak widzom ta produkcja jak najbardziej przypadła do gustu, a z biegiem lat również skostniałe umysły krytyków doceniły ten obraz.

Film zauważalnie dzieli się na dwie części. Pierwsza połowa zdominowana jest przez postać Marion Crane (zjawiskowa Janet Leight), a potem na scenę wkraczają jej siostra i chłopak. Zdecydowanie najmocniejszym elementem tego obrazu jest muzyka, skomponowana przez Bernarda Herrmanna. Istnieje maleńki ułamek filmów grozy, których ścieżka dźwiękowa do tego stopnia działa na wyobraźnię widza, jak to ma miejsce w "Psychozie". Czymże byłaby kultowa scena pod prysznicem bez tego wspaniałego podkładu muzycznego? W pierwszej połowie filmu poznajemy kultowego antagonistę Normana Batesa (niesamowita kreacja Anthony'ego Perkinsa). Na początku mężczyzna wzbudza nasze zaufanie - jest grzeczny, układny, rozmowny. Jednakże reżyser dosyć szybko wzbudza u nas niepokój. Podczas rozmowy przy kolacji z Marion zaczynamy podejrzewać, że coś z Normanem jest nie tak - przede wszystkim przez to, co mówi na temat własnej matki. Najpierw stwierdza, że "najlepszym przyjacielem chłopca jest jego matka", by zaraz potem dojść do wniosku, że jego rodzicielka doprowadza go do szału. Podczas tej krótkiej konwersacji z Marion jak na dłoni widzimy dwie osobowości Batesa - układność miesza się tutaj ze zwykłą wściekłością skierowaną w stronę jego matki. To pierwszy sygnał dla widza, że za chwilę wszystko potoczy się koszmarnym torem.

Następnie przechodzimy do kultowej, wiele razy parodiowanej sceny morderstwa pod prysznicem. Widzimy Marion biorącą kąpiel, stojącą tyłem do kotary, za którą powoli wyrasta jakaś postać. Tajemniczy osobnik odsuwa kotarę, a my widzimy, że jest płci żeńskiej, a co gorsza w ręku dzierży długi nóż. Potem zaczyna się 45-sekundowa rzeź, podczas której napastnik zadaje naszej bohaterce 28 ciosów nożem, a to wszystko przy mrożących krew w żyłach dźwiękach smyczków. Coś niesamowitego i do tego stopnia sugestywnego, że niektórzy widzowie po wyjściu z kina przyrzekali, iż widzieli czerwień krwi oraz nóż zagłębiający się w ciele Marion. To oczywiście nieprawda. "Psychoza" w całości została nakręcona na czarno-białej taśmie, choć krążą plotki, iż początkowo Hitchcock planował nakręcić cały film w kolorze, za wyjątkiem sceny pod prysznicem, która za względu na obowiązującą wówczas cenzurę tak czy inaczej musiałaby być czarno-biała. Poza tym oczywiście widzowie nie mogli widzieć podczas tej sceny czerwieni, ponieważ podczas jej nagrywania za krew posłużył syrop czekoladowy firmy Bosco. Co się zaś tyczy noża zagłębiającego się w ciele Marion to niestety to kolejne przywidzenie lub efekt wspaniałej sugestywności tej sceny. Nóż ani razu nie wbija się w ciało, choć przyznam się szczerze, że nie widać tego na pierwszy rzut oka. Gdy oglądałam ten film po raz pierwszy zadziałała moja wyobraźnia i sama sobie dopowiedziałam moment zanurzenia narzędzia zbrodni w brzuchu Marion.

W drugiej połowie filmu na scenę wkracza siostra Marion wraz z jej chłopakiem, którzy szukają zaginionej dziewczyny. Właśnie podczas drugiego aktu ma miejsce najstraszniejsza moim zdaniem scena w filmie, w której Lila Crane odwraca krzesło, na którym spoczywa martwa matka Normana. Muszę przyznać, że jak na tamte czasy ten kościotrup robi prawdziwie przerażające wrażenie. W porównaniu do tej kulminacji grozy zakończenie wypada dosyć blado, aczkolwiek nie można zaprzeczyć, że serwuje widzom niemałe zaskoczenie. Okazuje się, że Norman pod płaszczykiem grzeczności ukrywa przerażający sekret. Cierpiąc na rozszczepienie osobowości, z jednej strony jest układnym mężczyzną, a z drugiej morderczą wersją swojej matki, którą tak na marginesie kiedyś sam zamordował. Relacje, które łączyły go z matką są typowe dla większości seryjnych morderców - kochał ją, ale równocześnie nienawidził. A po jej śmierci jego umysł nie mogąc poradzić sobie z jej stratą wykreował drugą jaźń u Normana, która tak przy okazji nie była przyjaźnie nastawiona do ludzi. Krąży plotka, że Hitchcock wykupił wszystkie egzemplarze książki Blocha, jakie tylko nawinęły mu się w ręce tylko po to, żeby jak najmniejsza liczba widzów znała zakończenie filmu.

"Psychoza" Hitchcocka całkowicie słusznie posiada status kultowego dreszczowca, całkowicie słusznie jest wychwalana pod niebiosa przez widzów. Jest to jeden z moich ulubionych filmów, do którego często wracam. Przy okazji wspomnę jeszcze, że obraz ten doczekał się trzech sequeli oraz remake'u, jednakże żaden z tych filmów nie dorównuje fenomenalnemu oryginałowi.

piątek, 8 lipca 2011

"Współlokatorka" (2011)


Studentka Sara zajmuje pokój w akademiku. Szybko zaprzyjaźnia się ze swoją współlokatorką Rebeccą. Wkrótce przyjaciele Sary zaczynają się od niej odwracać, unikać jej. Dziewczyna zaczyna podejrzewać, że jej znajomi są zastraszani przez Rebeccę, która za wszelką cenę stara się zatrzymać Sarę na własność.

"Współlokatorka" jest thrillerem skierowanym przede wszystkim do młodszej części widowni - reżyser celował w nastolatków i podejrzewam, że tylko te osoby nie będą miały żadnych zastrzeżeń, co do tej produkcji. Jeśli chodzi o mnie to mam mieszane odczucia, oczywiście film oferuje kilka ciekawych scen i niejednokrotnie trzyma w napięciu, ale to nie zmienia faktu, że posiada dwie poważne wady. Po pierwsze cała oś fabularna nieodmiennie kojarzyła mi się ze wspaniałym thrillerem z 1992 roku pt. "Sublokatorka". Cała ta obsesja współlokatorki z piekła rodem na punkcie swojej koleżanki z pokoju to jedna wielka kalka tamtego dreszczowca sprzed lat. To niestety znacznie psuje cały seans, a jeśli dodać do tego sporą przewidywalność (już na początku wiedziałam, jakie będzie zakończenie) to fabularnie "Współlokatorka" wypada niestety bardzo blado. Aczkolwiek podczas całego seansu wyłapałam (aż!) dwie interesujące sceny. Akcja pod prysznicem ukazuje przede wszystkim świetną pracę kamery, ale poza tym twórcy mogą poszczycić się sporą klimatycznością (która nie powtórzy się już ani razu, aż do końca filmu). Natomiast najbardziej szokującą dla mnie sceną był moment z kotem i pralką - tym bardziej, że akurat niedawno mojej kotce urodził się identyczny kociak:) Poza tym nie zauważyłam już żadnej godnej uwagi akcji. Szczerze mówiąc przez pierwszą połowę filmu widz jest świadkiem typowego życia amerykańskiego studenta - imprezy, randki, a od czasu do czasu jakiś wykład. Reżyser prowadzi akcję bardzo powoli, co niejednego widza może trochę znużyć i niestety nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że po tym długim wstępie cała nuda zostanie nam zrekompensowana, ponieważ później też niewiele się dzieje.

Odcinając się od fabuły muszę wspomnieć o paru mocnych stronach tego obrazu. Po pierwsze bardzo podobała mi się zarówno ścieżka dźwiękowa filmu, jak i chwytliwe kawałki muzyczne. Może nie przyczyniały się zbytnio do potęgowania atmosfery, ale za to wpadały w ucho. Zaskoczyła mnie również obsada. Myślałam, że będę miała do czynienia z mało utalentowaną grupą młodzieży, a tymczasem zarówno odtwórczyni roli Sary, Minka Kelly, jak i jej prześladowczyni Rebecca kreowana przez Leighton Meester poradziły sobie nadzwyczaj dobrze, przekonały mnie do swoich postaci, nawet jeśli te postacie były aż nadto sztampowe. Dodam jeszcze, że w filmie zobaczymy również pewnego przystojniaka Matta Lantera, znanego Billy'ego Zane'a oraz Ninę Dobrev w epizodycznej roli. Pod kątem zdolności aktorskich nie zauważyłam żadnych niedociągnięć, wydaje mi się nawet, że odtwórcy głównych ról wyciągnęli za swoich postaci więcej niż zamarzyłby scenarzysta, który zapomniał chyba o trochę bardziej odkrywczej psychologii swoich bohaterów.

Ogólnie nie mam zamiaru nikomu odradzać seansu tego filmu. To prawda, że "Współlokatorka" nie zaoferuje nam niczego oryginalnego, ale przyznam szczerze, że był jakiś urok w tym, że oglądałam "Sublokatorkę" sprzed lat w realiach młodzieżowego życia:) Jeśli ktoś potrafi przymknąć oko na te potknięcia fabularne to raczej powinien być zadowolony po obejrzeniu tej produkcji.

środa, 6 lipca 2011

"The Clinic" (2010)

Ciężarna Beth wraz z narzeczonym Cameronem przemierzają Australię, aby dotrzeć na święta do rodziny. Zatrzymują się na noc w motelu. Cameron wychodzi do sklepu po coś do jedzenia, a gdy wraca odkrywa, że jego narzeczona zniknęła. Tymczasem kobieta budzi się w jakimś starym magazynie i orientuje się, że ktoś zabrał jej dziecko.

Debiut reżyserski Jamesa Rabbitts'a. Jeśli koniecznie miałabym przypasować ten obraz do jakiegoś konkretnego podgatunku horroru to moim zdaniem posiadałby najwięcej cech slashera. Jednakże w tym przypadku nie jest to takie oczywiste. Australijskie horrory zawsze oferowały nam malownicze widoczki przyrody - wystarczy przypomnieć sobie chociażby głośny "Wolf Creek" (2005). Natomiast w "The Clinic" zobaczymy tylko ponurą pustynię w pochmurny dzień. Zdawać by się mogło, że taka scenografia przyczyni się do potęgowania atmosfery grozy i początkowo rzeczywiście tak jest. Na początku seansu wszystko wydaje się być niemalże idealne - może odrobinę sztampowe, ale prawdę mówiąc to właśnie pierwsza połowa filmu najmocniej trzyma widza w napięciu.

Zaczyna się, jak każdy typowy horror. Najpierw mamy klimatyczną zarówno wizualnie, jak i dźwiękowo czołówkę, po czym na scenę wkracza pewna para przemierzająca samochodem australijską pustynię. W pewnym momencie (co za niespodzianka) zostają zepchnięci z drogi przez innego kierowcę, który szybko odjeżdża. Nasi bohaterowie dostają się do smętnego miasteczka, gdzie zatrzymują się w podejrzanym motelu. W momencie, kiedy na scenę wkracza jego właściciel już wiemy, że Beth i Cameron powinni jak najszybciej opuścić to lokum. Jednakże takie przejawy logicznego zachowania raczej się w horrorach nie zdarzają, więc nasza parka wynajmuje pokój na noc, tym samym skazując się na prawdziwy koszmar. Do tego momentu wszystko jest przyzwoicie wyważone. Widz ma do czynienia z ogranym tłem fabularnym, wydaje mu się, że dalsze wydarzenia można łatwo przewidzieć. Poza tym wyraźnie wyczuwa niepokojącą atmosferę zagrożenia. Doskonale zdaje sobie sprawę, że dla Beth i Camerona ta wycieczka nie skończy się zbyt szczęśliwie.

W dalszej części filmu Beth budzi się w wannie w tajemniczym magazynie. Nie ma już w łonie swojego dziecka, jest zdezorientowana i nie wie, jak wydostać się z tego miejsca. W tym momencie wszystkie domysły widza, co do dalszej fabuły filmu zostają odsunięte na bok, gdyż reżyser rezygnuje już z ogranych motywów w kinie grozy, w zamian oferując nam oryginalną grę o życie, z pewnym przesłaniem w tle. Na pewno druga połowa filmu zapewni nam istną jatkę. Beth spotka w magazynie inne kobiety, które przeszły przez to samo, co ona i od tego momentu widz będzie miał okazję obserwować systematyczną eliminację kolejnych uczestniczek krwawej gry. Poza tym powoli zacznie dowiadywać się, kto za tym wszystkim stoi i gdzie do diabła podziały się zaginione dzieci. Ale to później, najpierw dostaniemy rzeź, która dosyć szybko nas zmęczy. Przede wszystkim twórcy zapominają już o klimacie, liczą się tylko mordy. Nie ma atmosfery zagrożenia, a fatalna gra aktorska kobiet nie pozwala nam wczuć się w ich beznadziejną sytuację, nie pozwala nam im dopingować - w końcu cały czas zdajemy sobie sprawę, że bez względu na wszystko final girl może być tylko jedna. Zarówno zwyciężczynię gry, jak i kolejność umierania uczestniczek niezwykle łatwo jest przewidzieć, ale gorzej już sprawa ma się z motywami sprawców. UWAGA SPOILER Szczerze mówiąc nie wpadłam na to, że cała ta szopka ma na celu tylko i wyłącznie handel dziećmi. Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że bogaci ludzie pragną noworodków od silnych kobiet, co wydaje mi się, aż nazbyt naciągane. A jeśli dodać do tego fakt, że Beth również kiedyś była takim przehandlowanym dzieckiem i jakimś cudem akurat znów znalazła się w tym samym magazynie to cała fabuła wydaje się być naciągana do granic możliwości. Aż takie zbiegi okoliczności się nie zdarzają. Cóż, finał filmu do udanych na pewno nie należy KONIEC SPOILERA.

Na plus filmu odbieram również ścieżkę dźwiękową, która na szczęście słyszalna jest również podczas średnio udanej drugiej połowy seansu. Początkowo idealnie potęgowała atmosferę, później z klimatem było już dużo gorzej, ale to nie zmienia faktu, że do horroru wpasowuje się, aż za dobrze. Można powiedzieć, że "The Clinic" należy do tego rodzaju obrazów, które posiadają w sobie spory potencjał, przede wszystkim dzięki oryginalnemu pomysłowi na fabułę, ale równocześnie pozostawiają sporo do życzenia pod kątem realizacji. Można było wycisnąć z tego o wiele więcej, ale reżyser niestety nie wykorzystał swojej szansy i zamiast mocnego, niespotykanego horroru dał nam tylko przeciętny obraz na stosunkowo bezbolesny, rozrywkowy seans, o którym szybko się zapomina.

Ps. Dziękuję Pani Rulling za polecenie mi tego filmu.

niedziela, 3 lipca 2011

"Milczenie owiec" (1991)


Studentka Akademii FBI, Clarice Starling, zostaje wysłana do przebywającego w zakładzie dla niebezpiecznych przestępców Hannibala Lectera, w celu przeprowadzenia z nim wywiadu odnośnie jego zbrodniczej działalności. Jednakże Lecter podrzuca jej trop na temat zabijającego młode kobiety Buffalo Billa, który nadal nie został schwytany. W ten sposób Clarice zostaje wciągnięta w toczące się właśnie śledztwo. Wspomagana poszlakami podrzucanymi przez Lectera coraz bardziej zbliża się do okrutnego Billa. Czy zdąży do niego dotrzeć zanim zabije kolejną porwaną kobietę?

"Milczenie owiec" to popularna ekranizacja drugiej powieści Thomasa Harrisa o Hannibalu Lecterze - ikonie fikcyjnych seryjnych morderców. Reżyserem jest między innymi Jonathan Demme. Jeśli chodzi o zgodność z książkowym pierwowzorem to oczywiście wielu różnic nie zauważymy - nawet niektóre dialogi są identyczne, aczkolwiek twórcy opuścili parę elementów śledztwa, które i tak w filmie nie odegrałyby istotnej roli. Jeśli miałabym osobiście wystawić opinię temu obrazowi to bez wyrzutów sumienia powiedziałabym, ze "Milczenie owiec" wpisuje się w ścisłą czołówkę thrillerów psychologicznych traktujących o wielokrotnych mordercach, a już na pewno jest to najlepsza ekranizacja twórczości Harrisa. Co sprawia, że "Milczenie owiec" pomimo upływu tylu lat nadal cieszy się niesłabnącą popularnością? Otóż, na fenomen tego filmu składa się kilka bardzo istotnych rzeczy w przypadku tego gatunku kinematografii.

Zacznijmy od fabuły, skądinąd najważniejszego elementu każdej produkcji. Na pierwszy rzut oka jest to obraz traktujący o ambitnej studentce FBI oraz tajemniczym doktorze Hannibalu Lecterze, który na świecie zasłynął przede wszystkim dzięki swojej skłonności do zjadania niektórych części swoich ofiar. Jego relacja z Clarice Starling jest odrobinę skomplikowana. W filmie twórcy nie wyjaśniają tego tak dobitnie jak Harris, ale bez problemu można wydedukować, że Lecter mimo pomocy, którą oferuje Starling nie stoi całkowicie po jej stronie. Z jednej strony jego wkład w śledztwo Buffalo Billa to czysta psychologiczna zabawa - dzięki podrzucaniu Clarice drobnych tropów również dowiaduje się istotnych rzeczy z jej życia osobistego, ze wskazaniem na jej dzieciństwo. Tymczasem Starling jest pod wrażeniem przenikliwości doktora, pragnie go wykorzystać, ale równocześnie drży ze strachu na jego widok. To interesująca mieszanka, która potęguje tylko wrażenia widza w trakcie oglądania scen ich rozmów. Siłą rzeczy wciąga nas w pewnego rodzaju psychologiczną grę. Jednakże relacja tych dwóch osób nie odgrywa głównej roli w filmie. To prawda, że najbardziej zachwyca nas postać genialnego Hannibala Lectera, jego zmysł estetyczny oraz niemożność wrzucenia go w jakiekolwiek ramy psychologiczne - to iście zdumiewający fenomen. W przypadku "Milczenia owiec" nie dowiemy się zbyt wiele na temat tego konkretnego mordercy, gdyż wbrew pozorom odgrywa on tutaj jedynie rolę drugoplanową, ale już w kolejnej części filmu zatytułowanej "Hannibal" (2001) uzyskamy jego pełniejszy obraz psychologiczny. Tymczasem cała oś filmu opiera się głównie na postaci nieuchwytnego Buffalo Billa, który obdziera swoje ofiary ze skóry, aby uszyć z niej pewnego rodzaju strój dla siebie. Zupełnie jak prawdziwy morderca Ed Gein - oczywiście skojarzenia są jak najbardziej na miejscu, Harris przy tworzeniu postaci Billa musiał inspirować się Geinem, gdyż podobieństwa są aż nazbyt widoczne. Oczywiście Buffalo Bill nie jest aż tak intrygującą postacią jak Hannibal Lecter, jednakże jego dziwactwa, okrutny sposób mordowania młodych kobiet oraz zapędy transseksualne mają w sobie pewien urok, a widzów nieprzyzwyczajonych do przemocy w filmach może nawet zniesmaczyć.

Niewątpliwą zaletą filmu jest również gęsta atmosfera, rzadko spotykana w thrillerach. Nawet jeśli akurat nie dzieje się nic godnego uwagi reżyser nie rezygnuje z klimatu, podkreślanego wspaniałą ścieżką dźwiękową, co pozwala mu zaintrygować widza nawet w najmniej interesujących momentach. "Milczenie owiec" nie bez powodu zdobyło 5 Oscarów, 25 innych nagród oraz 21 nominacji. Rzadko zdarza się, żeby jakikolwiek dreszczowiec został tak wyraźnie doceniony przez krytykę, więc tym bardziej należy niezwłocznie się z nim zapoznać.

Na gruncie aktorskim "Milczenie owiec" wypada nadzwyczaj dobrze. Anthony Hopkins w roli Lectera oczywiście jest bezkonkurencyjny, powiem więcej: moim zdaniem to rola jego życia. W żadnym innym obrazie z jego udziałem nie widziałam takiej profesjonalności i realizmu z jego strony. Przy okazji to właśnie dzięki niemu scena, w której ma na twarzy atrybut Hannibala (brązową maskę) wywołuje w widzach tyle emocji ze wskazaniem na pewnego rodzaju uczucie niepokoju. Jednakże z drugiej strony kreacja Hopkinsa sprawia, że niejeden widz identyfikuje się właśnie z Lecterem - mordercą kanibalem. Tymczasem główna bohaterka filmu wykreowana przez Jodie Foster również spisuje się nadzwyczaj dobrze. Jedyne do czego mogłabym się przyczepić to niewielka zmiana w charakterze Clarice odnośnie do książki. W powieści ta osoba podobała mi się o wiele bardziej, aczkolwiek nie ma w tym winy Foster tylko scenarzysty, który postanowił odrobinę zmodyfikować jej postać. Jednakże słyszałam, ze rolę Starling zaproponowano również Michelle Pfeiffer i zastanawiam się, czy gdyby nie odrzuciła scenariusza nie wypadłaby jeszcze lepiej niż Foster. Wspomnę jeszcze tylko o odtwórcy postaci Buffalo Billa, Tedzie Levinie, który jest chyba najbardziej przerażającym bohaterem tego filmu. W końcu nie łatwo było w tak realistyczny sposób przedstawić nam postaci szaleńca, a Levine robi to w tak lekki, bezproblemowy sposób, że aż ciarki przechodzą:)

"Milczenie owiec" jest bezsprzecznym fenomenem filmowego thrillera psychologicznego. Myślę, że nie muszę nikomu polecać tego obrazu, gdyż moim zdaniem żyje niewielu ludzi, którzy jeszcze go nie widzieli. Ze swojej strony mogę tylko powiedzieć, że ta produkcja należy do moich ulubionych pozycji, a Hannibal Lecter znajduje się w ścisłej czołówce faworyzowanych przeze mnie fikcyjnych psychopatów.

piątek, 1 lipca 2011

Subiektywnie najlepsi aktorzy z horrorów

Przyznam się szczerze, że w przypadku tego zestawienia było o wiele trudniej niż z aktorkami. Przede wszystkim przez wzgląd na moją słabość do przystojniaków musiałam zamieścić tutaj paru aktorów, których uwielbiam przede wszystkim za ich wygląd, ale równocześnie nie mogłam opuścić panów, którzy mają niemały wkład w gatunek. Więc będzie to swego rodzaju miszmasz - zdolności aktorskie oraz atrybuty zewnętrzne:) A jakie są Wasze propozycje?



1. Robert Englund:

- "Zjedzeni żywcem" (1977)
- "Galaktyka grozy" (1981)
- "Martwy i pogrzebany" (1981)
- "Koszmar z ulicy Wiązów" (1984) - lista 100 największych bohaterów i złoczyńców wszech czasów, miejsce 40.
- "Koszmar z ulicy Wiązów 2: Zemsta Freddy'ego" (1985)
- "Koszmar z ulicy Wiązów 3: Wojownicy snów" (1987) - nominacja do Saturna w kategorii: Najlepszy aktor drugoplanowy.
- "Koszmar z ulicy Wiązów 4: Władca snów" (1988) - nominacja do Saturna w kategorii: Najlepszy aktor drugoplanowy.
- "Koszmar z ulicy Wiązów 5: Dziecko snów" (1989)
- "Freddy nie żyje: Koniec koszmaru" (1991)
- "Makabryczny taniec" (1992)
- "Nocny terror" (1993)
- "Nowy koszmar Wesa Cravena" (1994)
- "Maglownica" (1995)
- "Władca życzeń" (1997)
- "Ulice strachu" (1998)
- "Pyton" (2000)
- "Freddy kontra Jason" (2003)
- "Behind the Mask: The Rise of Leslie Vernon" (2006)
- "Topór" (2006)
- "Śmiercionośny rój" (2007)
- "Łowca potworów" (2007)
- "Striptizerki zombie" (2008)

2. Johnny Depp:

- "Koszmar z ulicy Wiązów" (1984)
- "Dziewiąte wrota" (1999)
- "Jeździec bez głowy" (1999) - nominacja do Złotego Satelity w kategorii: Najlepszy aktor w komedii lub musicalu; nominacja do Saturna w kategorii: Najlepszy aktor.

3. Tony Todd:

- "Noc żywych trupów" (1990)
- "Świt voodoo" (1991)
- "Candyman" (1992)
- "Kruk" (1994)
- "Candyman 2: Pożegnanie z ciałem" (1995)
- "Władca życzeń" (1997)
- "Cień bestii" (1998)
- "Candyman 3: Dzień umarłych" (1999)
- "Oszukać przeznaczenie" (2000)
- "Oszukać przeznaczenie 2" (2003)
- "Mord w kawałkach" (2004)
- "Tajemniczy przypadek doktora Jakylla i pana Hy de'a" (2006)
- "Topór" (2006)
- "Bunt zmarłych" (2006)
- "Minotaur" (2006)
-"Topór 2" (2010)

4. Kerr Smith:- "Oszukać przeznaczenie" (2000)
- "Straceni" (2001)
- "Krwawe walentynki" (2009)

5. Miko Hughes:

- "Smętarz dla zwierzaków" (1989)
- "Nowy koszmar Wesa Cravena" (1994)
- nomin acja do Saturna w kategorii: Najlepsza kreacja młodego aktora.
- "Spawn" (1997)

6. Keanu Reeves:

- "Dracula" (1992)
- "Adwokat diabła" (1997)
- "Constantine" (2005)



7. Dan Byrd:
- "Podpalaczka 2" (2002)
- "Miasteczko Salem" (2004)
- "Kostnica" (2005)
- "Wzgórza mają oczy" (2006)


8. Tad Hilgenbrink:
- "Straceni chłopcy 2" (2008)
- "Śmierć się śmieje" (2008)
- "Krwawe wzgórza" (2009)


9. David Boreanaz:
- "Walentynki" (2001)
- "Kruk 4" (2005)

10. Shane West:



- "Dracula 2000" (2000)
- "Czerwone piaski" (2009)