poniedziałek, 30 sierpnia 2021

„On wie, że jesteś sam” (1980)

 

Na Staten Island grasuje seryjny morderca, celujący w młode kobiety niebawem mające wziąć ślub. Teraz obserwuje studentkę Amy Jensen. Jej wybranek Phil wyjechał na weekend kawalerski, a ona ma zamiar spędzić ten czas ze swoimi najlepszymi przyjaciółkami, Joyce i Nancy. Amy dręczą wątpliwości w związku ze zbliżającym się wielkimi krokami ślubem. Rozważa odwołanie tego wydarzenia, co niewątpliwie ucieszyłoby jej byłego chłopaka Marvina Travisa, który pracuje w miejskiej kostnicy i niestrudzenie walczy o względy Amy. Tymczasem jej uwagę coraz mocniej zaprząta nieznany jej mężczyzna, widywany przez nią w różnych miejscach. Znajomi Amy uważają, że tylko jej się wydaje, że ktoś ją obserwuje, a ona nie wyklucza i takiej możliwości.

Pod koniec lat 70-tych XX wieku Armand Mastroianni przedstawił producentowi filmowemu, Edgarowi Lansbury'emu, swój pomysł na horror, notabene silnie inspirowany popularną legendą miejską pt. „Hak”. Gdy jego rozmówca nie okazał zainteresowania, Mastroianni podrzucił kolejne rozwiązanie, które w trakcie tej wymiany zdań przyszło mu do głowy – odmalował coś w rodzaju filmu w filmie, co dało mu zielone światło od Lansbury'ego. Napisanie scenariusza Mastroianni zlecił niedoświadczonemu Scottowi Parkerowi. Projekt miał różne tytuły - „Shriek”, „Shreik”, „The Uninvited" - ostatecznie jednak zdecydowano się na „He Knows You're Alone” (pol. „On wie, że jesteś sam”). Tytuł alternatywny: „Blood Wedding”. Według Armanda Mastroianniego właśnie ta nazwa sprawiła, że niektórzy fani kina grozy mylili jego film z „Kiedy dzwoni nieznajomy” (oryg. „When a Stranger Calls”) Freda Waltona. Prace nad „On wie, że jesteś sam” zajęły około sześciu miesięcy – poczynając od pisania scenariusza, na montażu kończąc. Film nakręcono na Staten Island (tam też toczy się jego akcja) w grudniu 1979 roku. Zdjęcia trwały osiemnaście dni. Budżet oszacowano na dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów, a wpływy z biletów na prawie pięć milionów dolarów.

Amerykański slasher debiutującego reżysera Armanda Mastroianniego (późniejszego twórcy między innymi „Czasu zabijania” z 1982 roku i „Istnego obłędu” z roku 1987) z nader wyraźnymi nawiązaniami do „Halloween” Johna Carpentera i „Psychozy” Alfreda Hitchcocka. Główny motyw muzyczny skomponowany przez Alexandra i Marka Peskanovów jest tak podobny do pamiętnej, kultowej melodii stworzonej przez samego Johna Carpentera na użytek jego „Halloween”, którą wykorzystano też w kolejnych częściach – w sumie to jeden ze znaków rozpoznawczych tej popularnej filmowej serii – że wręcz zakrawa to na plagiat. Na pewno? Plagiat, a nie mieszczący się w granicach przyzwoitości, dozwolony, niewinny ukłonik w stronę „Halloween”? Różnie się fani grozy na to zapatrują. Sprawa nie trafiła na wokandę, więc... W każdym razie jest tego więcej. Zapożyczeń, czy po prostu pomników stawianych nieśmiertelnemu slasherowi Johna Carpentera. Ujęć niby żywcem wyjętych z tamtego giganta filmowego horroru: Amy Jensen, w którą w nieprzekonującym mnie stylu wcieliła się Caitlin O'Heaney, maszerująca przez miasto, zmierzająca do domu, to swoista kopia, uważam gorsza wersja, wędrówki Laurie Strode w wykonaniu Jamie Lee Curtis. Albo scena z oknem. Mężczyzna tkwiący przed domem Amy, z którym kobieta na moment nawiązuje kontakt wzrokowy. Chwilę potem wzorem Michaela Myersa jegomość „rozpływa się w powietrzu”. Teraz „Psychoza” Alfreda Hitchcocka. Wspomni o niej młody Tom Hanks – aktorski debiut tego pana, który podobno tak spodobał się ważniejszym członkom ekipy „On wie, że jesteś sam”, że UWAGA SPOILER ostatecznie odeszli od planu uśmiercenia jego postaci KONIEC SPOILERA. Jest też scena pod prysznicem, która chyba miała bardziej przypominać... „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego. Co nucimy w kąpieli? „Kołysankę Rosemary” Krzysztofa Komedy! Właściwy hołd dla rzeczonej legendarnej już sceny z Janet Leigh odbywa się wcześniej, podczas sekretnej schadzki kochanków: nóż w akcji przy akompaniamencie kiepskiej podróbki prawdopodobnie najlepszej roboty w muzycznej karierze nieodżałowanego Bernarda Herrmanna. Wszystko zaczyna się w kinie. Na seansie jakiegoś taniego slashera. To właśnie ten wzmiankowany film w filmie. Dekadę później nieżyjący już Wes Craven wcieli coś podobnego do „Krzyku 2”. Popełnione tam zabójstwo w kinie miało nawiązywać właśnie do „On wie, że jesteś sam”. Można więc domniemywać, że stąd wzięła się fascynacja Cravena motywem filmu w filmie uświetniającym nie tylko serię „Krzyk”, ale także „Nowy koszmar”, siódmą odsłonę cyklu z Freddym Kruegerem, który to on, mistrz Wes Craven, zapoczątkował w 1984 roku, ponadczasowym slasherem pt. „Koszmar z ulicy Wiązów”. Tuż po (nie)krwawym zamknięciu tego, bądź co bądź, całkiem pomysłowego prologu, dowiadujemy się, że to najprawdopodobniej któreś już z kolei uderzenie osobnika, który z jakiegoś nie tylko sobie znanego powodu (ta kwestia szybko zostanie widzowi rozjaśniona) poluje na młode kobiety, które wkrótce mają wyjść za mąż. Twarz mordercy praktycznie od początku będzie nam znana. Twórcy nie robią z tego żadnej tajemnicy. Tak samo jak w „Halloween”... i nie tylko. W thrillerach to rzecz częsta, ale nie powiedziałabym, że dłuższe utrzymywanie tożsamości sprawcy w tajemnicy jest rzeczą charakterystyczną dla podgatunku slash. Tak bywa (np. „Piątek trzynastego” Seana S. Cunninghama), ale nie jest to regułą (jeszcze jeden przykład: „Koszmar z ulicy Wiązów” Wesa Cravena). Dość tych dygresji. Wróćmy do zabójcy niedoszłych panien młodych, którego wytrwale ściga „nowy doktor Samuel Loomis”, detektyw Len Gamble (przeciętna kreacja Lewisa Arlta). Policjant ma obsesję na punkcie tego bezwzględnego mordercy. Jego największym, właściwie jedynym, marzeniem jest schwytanie, ewentualnie uśmiercenie, tego niebezpiecznego, dla niego wciąż tajemniczego, człowieka. Postępy jego śledztwa będziemy śledzić rzadziej od perypetii studentki Amy Jensen, potencjalnej final girl, która wbrew nazwie filmu bynajmniej nie jest sama. Ma przy sobie przyjaciółki, Nancy i Joyce (w tych rolach odpowiednio Elizabeth Kemp i Patsy Pease, które generalnie mnie nie kupiły, ale gdybym miałam wskazać lepszy występ, to zdecydowanie postawiłam na Pease) oraz byłego chłopaka Marvina Travisa, w którego wcielił się Don Scardino, według mnie najsilniejszy składnik obsady, jeśli idzie o warsztat. Nie licząc Toma Hanksa, któremu dostała się nieporównanie mniejsza, praktycznie epizodyczna rola.

Armand Mastroianni jakiś czas po premierze swojego reżyserskiego debiutu, „On wie, że jesteś sam” zwrócił uwagę, że jego film niektórym myli się z „Kiedy dzwoni nieznajomy” Freda Waltona, co tłumaczył sobie podobnie złowieszczo brzmiącymi tytułami. Zauważyć jednak można jedno bardzo luźne powiązanie fabularne. Ot, taka mała rzecz jak inspiracja legendą miejską. Nie tą samą, bo twórcy „Kiedy dzwoni nieznajomy” na warsztat wzięli opowieść o młodej opiekunce do dzieci, a Scott Parker otworzył scenariusz „On wie, że jesteś sam” scenką zaczerpniętą z opowieści o mordercy z hakiem (albo hakiem w miejscu dłoni, wersje są różne, o czym zresztą później będą debatować bohaterowie „Koszmaru minionego lata” Jima Gillespiego), co zrobił na wyraźną prośbę, żeby nie rzec żądanie, Armanda Mastroianniego. Scenariusz składający się z samych klisz. No może, z wyjątkiem osób, które są głównym celem „myśliwego” z przeszywającym spojrzeniem i pokracznym, kaczkowatym chodem (w sumie niezbyt wymagająca kreacja Toma Rolfinga, którą szczerze mówiąc najczęściej przyjmowałam z uśmiechem politowania). Poza tym: stara śpiewka. Co samo w sobie w ogóle by mi nie przeszkadzało (ja z tych kochających slasherowe schematy), gdyby nie biła z tego taka beznamiętność, gdyby filmowcy podeszli do tego z większym uczuciem. Podobno mnóstwo potu wylali, ponoć sporo energii w to włożyli i... może właśnie w tym tkwił ich błąd. Gdyby pójść na żywioł, pozwolić sobie na większą spontaniczność, nie trzymać się tak mocno podręcznika „Jak nakręcić dobry slasher?”, to może coś konkretnego by z tego wyszło. Wielki Duch Slash. Magia XX-wiecznych horrorowych rąbanek. Coś, czego słowami oddać się nie da. To trzeba poczuć, ale mam poważne wątpliwości, czy poczujecie to w „On wie, że jesteś sam” Armanda Mastroianniego. Mnie takich doznań w zasadzie ten obraz nie zapewnił. Zdjęcia wprawdzie nie odbiegają od standardowego, dla mnie wysokiego, poziomu krwawych, umiarkowanie krwawych, albo jak w tym przypadku prawie bezkrwawych horrorów o polowaniu na ludzi. Mroczne, ziarniste, przybrudzone, przymglone. Do tego wpadająca w ucho, zróżnicowana (nie tylko "odbitka" „Halloween”) oprawa dźwiękowa i zręczny montaż. Wszystko się zgadza, a jakoś moje zainteresowanie spadało praktycznie ze sceny na scenę. Najbardziej ożywiona byłam w pierwszej i ostatniej partii. Z zaskakującym epilogiem włącznie, który trochę koliduje z wcześniejszym przekazem. UWAGA SPOILER Jakoś nie widać, żeby temu młodzieńcowi zależało na głównej bohaterce filmu – w każdym razie nie na tyle, by nie sypiać z innymi KONIEC SPOILERA. W środku czułam się zdecydowanie mniej komfortowo. I to nie jest komplement. Widziałam co prawda starania twórców obliczone na wykrzesanie z tej historii zadowalającego napięcia, ale za mało w tym szaleństwa, nieobliczalności – jakaś monotonia się tu skrada. Jakieś takie kwadratowe to wszystko. Prostą drogą od punktu A do punktu B, gdzie nie ma właściwie żadnych niewiadomych. Łatwo przewidzieć miejsce i moment (co do sekundy) ataku niezamaskowanego zabójcy, który szczególnie upodobał sobie długi nóż. Jak „jego idol” Michael Myers. W ostatniej partii też raz mi się zdarzyło to bezbłędnie wyliczyć, w akcji, która automatycznie nasunęła mi na myśl „Lśnienie” Stanleya Kubricka, choć zaryzykuję twierdzenie, że wykonanie gorsze. Przyznaję, że parsknęłam śmiechem: ale sobie stanęła ta nasza przyszła panna młoda. Zakładając, że wyjdzie z tego cało. Studentka opiekująca się młodszą siostrą pod nieobecność rodziców, która prawie przez cały film zmaga się z wątpliwościami nie tylko, co do przygotowywanego już ślubu z Philem, ale co gorsza zaczyna się też zastanawiać, czy aby nie traci zmysłów. To znaczy boi się, że człowiek, którego widuje w różnych okolicznościach, to tylko projekcja jej skołowanego umysłu. A to widzi go z okna własnego domu, a to za witryną sklepową, a to (a jakże!) w wesołym miasteczku. W świecie przedstawionym panuje aura jesienna, ale na planie było mroźno, na co wskazują choćby ubrania aktorów i słowa Toma Hanksa, który nie krył swojego zdziwienia pomysłem na rozbicie wesołego miasteczka w grudniu – czysty absurd w scenariuszu, według niego. Będzie też akcja w parku, czy niewielkim lasie nieopodal domu Amy Jensen, w sklepie z sukniami ślubnymi, bo to w końcu rzecz o ślubach, i wreszcie w kostnicy. Krwawych scen prawie wcale – nie licząc jakichś tam pojedynczych kropli substancji niezbyt udanie imitującej krew. Hmm... a tak! Głowa w akwarium. To właściwie jedyny śmielszy, dosadniejszy akcent w „On wie, że jesteś sam”. Nic specjalnego, ale niech nikt nie mówi, że pierwszy film Armanda Mastroianniego jest zupełnie pozbawiony makabrycznych dodatków! Oto jest efekt specjalny.

Czas stracony? To byłoby za dużo powiedziane. Nawet zły slasher, to dobry slasher. Żarcik. Po prostu moim życiowych celem (mówiłam już, że nie jestem zbyt ambitna?) jest obejrzenie wszystkich filmów wpisujących się w ten nurt, jakie powstały w latach 70-tych i 80-tych XX wieku. Wątpię, żeby się udało, ale próbować, próbuję. Dlatego nie widzę powodu, by wyrzucać sobie wybór „On wie, że jesteś sam” w reżyserii Armanda Mastroianniego na pewien szczególnie nudny wieczorek. Który za sprawą tego slasherka stał się jeszcze nudniejszy. W każdym razie więcej złego niż dobrego w tym patrzydełku znalazłam. W mojej ocenie, poniżej średniej.

sobota, 28 sierpnia 2021

Antologia „Wakacje wśród duchów”

 
OSCAR WILDE, GRANT ALLEN, GEORGE MACDONALD, FITZ JAMES O'BRIEN, ARTHUR QUILLER-COUCH, WILLIAM BUTLER YEATS, ABRAHAM MERRITT, MARGARET OLIPHANT, CHARLES DICKENS

Wakacje wśród duchów” to trzeci tom specjalnej edycji wydawnictwa Zysk i S-ka: wybór klasycznych opowieści o duchach i innych niesamowitościach. Poprzednie antologie, „Wigilia pełna duchów” i „Z duchami przy wigilijnym stole”, jak już same tytuły wskazują, były przygotowywane z okazji świąt, co miało nawiązywać do tradycji kultywowanej głównie w czasach wiktoriańskich. „Wakacje wśród duchów” są odstępstwem od dotychczasowej reguły. Tym razem wydawnictwo Zysk i S-ka „przywołuje istoty z zaświatów” w okresie letnim, z nadzieją, że ich towarzystwo urozmaici nam wakacje. Jedenaście, wybranych przez Tadeusza Zyska, opowiadań grozy od dziewięciu żyjących i tworzących w XIX i XX wieku autorów i autorki, w nastrojowej twardej okładce zaprojektowanej przez Aleksandrę Zwolankiewicz. Nad wodą, w górach, czy w domowym zaciszu – nieważne, gdzie spędzasz wakacje, każde miejsce jest dobre na spotkanie z duchami mieszkającymi na kartach tego urokliwego zbiorku.

Najpierw moi ulubieńcy, czyli teksty przygotowane przez Charlesa Dickensa i Margaret Oliphant. Autor „Olivera Twista” i „Opowieści wigilijnej”, istna legenda angielskiej sceny literackiej, opowie o pewnym „Dróżniku”, który doświadcza niepojętych zjawisk. O swoich straszliwych przeżyciach opowiada nowo poznanemu mężczyźnie, naszemu narratorowi, który stara się znaleźć dla nich jakieś racjonalne wytłumaczenie. Tytułowy bohater jest natomiast przekonany, że widuje istotę z zaświatów. A jakby tego było mało, w miejscach, w których się mu ukazuje, niedługo potem ktoś dokonuje żywota. Rzecz o mrocznym przeznaczeniu w adekwatnej oprawie. Atmosfera nadnaturalności, a w ślad za tym i tajemniczości, skrupulatnie budowana już od pierwszej stronicy. Styl przepiękny – w końcu to Charles Dickens – a zakończenie może zaskoczyć. Idealne dopełnienie całości, domknięcie na miarę mistrza słowa pisanego, jakim z pewnością był (i wciąż jest!) sprawca dziwnych perypetii sumiennego dróżnika.

Margaret Oliphant i jej tajemnicze „Biblioteczne okno”. Umowna relacja oczytanej dziewczyny, która korzysta z gościnności swojej mocno posuniętej już w latach ciotki. Najwięcej czasu narratorka spędza w wygodnym kąciku w wykuszu z książką w ręku. Jako że jest osobą obdarzoną godną pozazdroszczenia podzielnością uwagi, podczas lektury zwykle jednocześnie śledzi przebieg rozmów toczonych w tym samym pokoju. W barwnym towarzystwie, jakim otacza się jej ciotka. Pewnego dnia rozmowa nagle schodzi na tytułowe biblioteczne okno znajdujące się dokładnie naprzeciwko okna, w którym przesiaduje młoda siostrzenica gospodyni. Starszych ludzi ciekawi, czy to faktycznie okno, czy tylko takie wrażenie sprawia. Może po prostu szyba została zamalowana, aby uniknąć podatku. Takie toczą się rozmowy w związku z tym „dziwnym obiektem”. Ale główna bohaterka tej frapującej opowieści szybko rozwiązuje ową zagadkę. Właściwie to dochodzi do wniosku, że jej kochana ciocia i jej starzy przyjaciele, czy to z racji swojego podeszłego wieku, czy przez niedostateczne skupienie wzroku na interesującym ich oknie, nie zauważyli tego, co stopniowo wyłania się przed nią. Dla niej oczywistym jest, że to najprawdziwsze okno. Jeśli się przyjrzeć, z okna z wykuszem w pokoju ciotki, można obejrzeć sobie fragment tego bibliotecznego pomieszczenia. W ten sposób rodzi się obsesja. Mroczna fascynacja niezwykłym oknem, za którym toczy się (nie)zwykłe życie. Jedno z dłuższych opowiadań w omawianym zbiorze i zarazem jedno z najmocniej nasyconych, najhojniej obdarowanych wytrącającym ze strefy komfortu pierwiastkiem niesamowitości. Witamy w Strefie Mroku!

Dobrych rzeczy ciąg dalszy. Wsłuchajmy się w „Opowieść starej piastunki”. (Nie)skromne dziełko George'a MacDonalda o palącej zazdrości prowadzącej do zbrodni, która bynajmniej nie kończy tej tragedii. Dawno temu żyli dwaj bracia. Starszy był powszechnie lubiany, a młodszy wręcz przeciwnie. Kain i Abel. Skaza i Mufasa:) W każdym razie historia stara jak świat, która w tym przypadku toczy się i toczy także „po drugiej stronie”. Wieczna tułaczka złego, ale nie bezgłowego jeźdźca, relacjonowana przez tytułową piastunkę na użytek spragnionego tej wiedzy młodzieńca, którego uczyniono głównym narratorem (bo starszej pani rozprawiającej tej burzowej nocy o duchu nawiedzającym jej okolicę, siłą rzeczy też dostaje się rola narratorki), i który niebawem opuści swoje rodzinne strony. Ciemno, straszno... i zaskakująco. Nieprzekombinowana ghost story z ciekawym zwrotem akcji. Tym bardziej, że nieoczywistym; prędzej dokładającym wątpliwości, niż je rozwiewającym.

Dwie rączki” z umywalki wychodziły. Aż się przypomina dużo młodszy „Palec” Stephena Kinga, opowiadanie zamieszczone w jego zbiorze „Marzenia i koszmary”. Tak, tak, ale Arthur Quiller-Couch, generalnie rzecz biorąc, o czym innym nam opowie. Będzie szeptał o młodej kobiecie, która wynajmie uroczy wiejski domek, w którym w ostatnim czasie mieszkała jedynie starsza kobieta, gospodyni: cała służba tego niewielkiego przecież budyneczku. Nadzwyczaj przytulnego, zaskakująco wygodnego. Tak, głównej bohaterce opowieści dobrze żyje się na tym odludziu. O czymś pomyśli, coś sobie zamarzy (a trzeba dodać, że nie ma wielkich zachcianek) i już się spełnia. Czy to robota uczynnej gospodyni, która jakimś niepojętym sposobem (telepatia?) zawsze wie, czego panienka sobie życzy? Sielanka i smutek idą tutaj w parze. Grozy niewiele, ale melancholijny nastrój też znakomicie sprawdza się we wszelkiej maści opowieściach o rzeczach nie z tej ziemi.

Do plejady ponadprzeciętnych, tu już tylko trochę powyżej średniej, opowieści z tych nadnaturalnych wakacji, zaliczam też spotkania z... Najpierw kilkukrotnie przenoszony na ekran „Duch Canterville” autorstwa Oscara Wilde'a (tak, to ten pan, któremu zawdzięczamy ponadczasowy „Portret Doriana Graya”). Satyra na konsumpcjonizm. Materializm Amerykanów kontra wrażliwość duchowa Anglików. Rzecz dzieje się w XIX wieku. Pewien pastor ze Stanów Zjednoczonych kupuje posiadłość w Anglii, gdzie ma zamiar na stałe osiąść razem ze swoją żoną i dziećmi. Człowiek, od którego kupuje tę rezydencję, uczciwie informuje go o złośliwym duchu mieszkającym w tych nieskromnych progach. Zjawie, która jeśli wierzyć poprzednim lokatorom i gospodyni od lat trwającej na tym niekomfortowym posterunku, daje się we znaki wszystkim śmiertelnikom, którzy mają czelność zakłócać jej spokój swoją obecnością. To on, Duch Canterville, jest wyłącznym właścicielem tego domu i biada tym, którzy nie przyjmują tego do wiadomości. Pastor i jego rodzina muszą odejść – już jego, Ducha Canterville, w tym głowa. Nic trudniejszego: wystarczy ich postraszyć... Ale nieoczekiwanie role się odwracają (hehe „Sok z żuka” Tima Burtona): tytułowy nieżyjący jegomość zawsze był dręczycielem, a teraz przekona się, jak to jest być dręczonym. Dykteryjka, bardziej zabawna niż niepokojąca opowieść z ważkim przesłaniem. Nie bądź materialistą. Miej współczucie także dla tych, którzy nie budzą wielkiej sympatii. Wspieraj innych. Dawaj, a i tobie będzie dane. Zamiast tylko brać i bawić się kosztem innych istot żyjących... i nieżyjących. 
Co to było?”, no cóż to takiego? Jakieś dziwy Fitz James O'Brien tu odprawia. Na pierwszy rzut oka, zwykły dom. Niczym niewyróżniający się budynek w Nowym Jorku. No może zaniedbany, ale nie aż tak, jak nieruchomości stojące w mniej reprezentacyjnych dzielnicach tego gęsto zaludnionego amerykańskiego miasta. Poza tym od jakiegoś czasu mówi się, że budynek jest nawiedzony. I owszem, zadzieje się tutaj coś niepojętego. Niewidzialna istota. Nie zobaczysz, ale na pewno poczujesz. Możesz jej dotknąć. Możesz, i chyba powinieneś, ją obezwładnić. A potem co? Czekać aż umrze, czy poszukać innego sposobu na wyjście z tego niezwyczajnego impasu? Dość pomysłowa i całkiem wciągająca to opowieść, której jednak moim zdaniem przydałby się bardziej zagęszczony klimat zagrożenia. Oczywiście niezdefiniowanego, ukrytego przed ludzkim wzrokiem.
Moje początki z „Leśnymi kobietami” Abrahama Merritta nie były łatwe. Nie potrafiłam odnaleźć się w tej opowieści. Nie wiedziałam, „jak to jeść”, jak to rozumieć. Czego się spodziewać i czy w ogóle na coś konkretnego liczyć. Błądziłam w „zielonej mgle” wraz z mężczyzną przekonanym, że rozumie mowę drzew. Drzewa też mają osobowość – on to wie i najwyraźniej lepiej czuje się w tym towarzystwie niż wśród ludzi. Na tym świecie nie brakuje jednak człeków, którzy w drzewach widzą wrogów. Niszczyciele Natury, która raczej nie pozostaje im dłużna. Oni w nią, ona w nich. Ta wojna trwa od pokoleń, ale nasz bohater może ją zakończyć. Co, jak można się tego spodziewać, łatwe nie będzie. Mieszkańcy zielonej krainy proszą, błagają, ale czy to aby nie fantazja? Chwilę to potrwało, ale w końcu wszystko ślicznie się rozjaśniło. Dreszczyku co prawda nie zaznałam, trwoga nawet mnie nie musnęła, ale za to temat bliski mojemu sercu i zaryzykuję przypuszczenie, że Merritt wyprzedził swoją epokę. Ten tekst teraz jest aktualniejszy niż kiedykolwiek. W tych naszych niezielonych czasach.
Podnieść martwych z grobu” pióra Margaret Oliphant to najdłuższa historia w „Wakacjach wśród duchów”. Powiedziałabym, że bardziej minipowieść niż opowiadanie, ale to tylko moja, absolutnie niewiążąca, opinia. Z perspektywy dzisiejszego czytelnika pomysł wyjściowy może wydawać się znajomy – puk, puk! Kto tam? „Mgła” Stephena Kinga. Mgła, jaka zawisła nad pewną francuską miejscowością. Mgła i ciemność. À la noc polarna:) Umownie mamy przed sobą raport mera tej nieszczęsnej krainy - z dodatkami w postaci osobistych relacji paru innych uczestników tych fatalnych wydarzeń - którą prawdopodobniej pokarało za upatrywanie boga w mamonie. Za odwrócenie się od chrześcijańskiego Boga. Boga Jedynego, i jak już wkrótce ci grzesznicy się przekonają, rzeczywiście Wszechmogącego. Nie wszyscy zawinili, ale wszyscy będą cierpieć. Możliwe że to doświadczenie ma ich nauczyć żyć w wierze (prawdziwej, chrześcijańskiej, a nie obrzydliwym kulcie pieniądza. Żeby jeszcze mogli liczyć na jego ciągłą pokrzepiającą obecność). Tylko tyle. Ale nasuwa się jeszcze jedna możliwość. A mianowicie nie można wykluczyć, że mieszkańcy tego malowniczego miasta będą jak Adam i Ewa. Na zawsze wygnani z Raju. Jeśli przeżyją. Jak zginą, to najpewniej wrócą do swoich domów... Koncepcja interesująca, ale w moim poczuciu Oliphant nie starczało na całość. Innymi słowy, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że kręcimy się w kółko. Na siłę wydłużamy tę historię. Mówimy i mówimy, ale praktycznie żadnej, w każdym razie niewiele, treści, w tym zawieramy. Opowieści wszystkich osób poza merem (jemu Margaret Oliphant dała najdłuższy „czas antenowy”) według mnie są zbędne. Nieładne przedłużacze. Mączące rozdziały, które chciało się – ach jak chciało – opuścić. Nie uległam tej pokusie, ale to była ciężka walka. Co do relacji mera – jest klimacik, jest frasunek, jest niezwykła mgła i takaż sama ciemność, w której czają się... potwory?

Teraz będzie (subiektywnie) średniawo. Oscar Wilde i jego „Zbrodnia lorda Arthura Savile'a”. Przyjęcie w domu pewnej oryginalnej (jak na swoją epokę) damy. Główna atrakcja: czytanie z dłoni. Chiromanta i jego straszna przepowiednia. Mroczne przeznaczenie tytułowej postaci, młodego mężczyzny, który niebawem ma poślubić piękną niewiastę, w której jest bez pamięci zakochany. Nie bez wzajemności. Ale nasz dzielny Arthur dowiaduje się od, mniej czy bardziej podejrzanego, czytacza ludzkich dłoni, że ta miłość wymaga ofiary. Dlaczego? Nieważne. Trzeba kogoś zabić i już. Straszne? Bardziej zabawne – wisielczy humor przede wszystkim, groza może gdzieś tam za kulisami niecierpliwie przebiera nogami. Czeka i dyszy. Słyszysz? Ja ledwie, ledwie. Sama fabuła, być może może być. Nic specjalnego, jakoś szczególnie zajmującego, ale żeby od razu utrapienie, uciążliwość – nie, tak źle to u mnie nie było.
Pallinghurst Barrow” Granta Allena. Stary dwór nieopodal kurhanów, gdzie dzieją się rzeczy tajemnicze. Jakieś czary się tam odprawia. Jakaś magia. Najpewniej czarna. Pradawni ludzie. O czasach pogańskich. Mitologia, duchy i pewien człowiek, którego nogi poniosą do „krainy nigdy”. Jak na swoje czasy, całkiem odważnie panie Allen, ale po co tak komplikować? Może to nie najlepsze słowo, ale nic lepszego akurat nie przychodzi mi do głowy, gdy przywołuję w pamięci te chwile, w których niepewnie (taka trochę zagubiona, taka nierozumiejąca, ale powolutku coś tam wreszcie chwytająca – wyjątkowo niepojętna, jakby powiedzieli młodzi, niekumata słuchaczka, trzeba przyznać) stałam na tym Allenowskim gruncie...

ale nieporównanie gorzej było ze mną w świecie przedstawionym przez noblistę, Wielkiego Poetę, Williama Butlera Yeatsa. Z jego „Klątwą ogni i cieni” miałam naprawdę ostro pod górkę. Wiem, że prawie nic nie wiem. Coś o purytańskich żołnierzach, którzy przypuszczają atak na klasztor karmelitów. Nie biorą jeńców. Zabijają wszystkich mnichów, których tam zastają. I tak rodzi się klątwa. Sucha „transmisja” nadnaturalnego koszmaru. Emocje żadne, ale trzeba mieć na uwadze, że się w tej narracji pogubiłam. Za wysokie progi, jak dla mnie. Tak myślę.

Trzecie spotkanie z duchami (w tej edycji) zorganizowane przez wydawnictwo Zysk i S-ka i pierwsze wakacyjne, uznaję za mniej udane od kontaktów z zimowymi zjawami. Całościowo patrząc, bo „Wakacjom wśród duchów” też trafiło się trochę smacznych kąsków. W moim mniemaniu parę solidnych opowiadań, a wśród nich i takie, które zapewne już zawsze będą kojarzyć mi się z latem 2021. Wracamy w grudniu? Ufam, że tak. A jeszcze lepiej jesienią, bo czyż nie jest to najlepsza pora na tajemnicze historie niesamowite? Klasyczne opowiastki o duchach i nie tylko. O upiornościach, które czasami okazują się całkowicie nieszkodliwe. O zjawach, które bywają pomocne. Życzliwsze od żywych...

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


czwartek, 26 sierpnia 2021

„Ogon diabła” (2021)

 

Sześć krótkich opowieści grozy wyreżyserowanych przez sześć kobiet. Argentyńsko-nowozelandzka antologia filmowa wytwórni Black Mandala, „Ogon diabła” (oryg. „The Devil's Tail”), która swoją premierę miała w sierpniu 2021 roku w internecie. Zauważalnie zrealizowana niewielkim kosztem produkcja, mogąca nasuwać skojarzenia z kinem grozy z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Proste historyjki utrzymane w obskurnym klimacie. A zaczynamy od „Reformed”, wyreżyserowanego i rozpisanego przez Samanthę Timms shorta, który swoją premierę miał w 2018 roku. I jak na razie to jej jedyne filmowe przedsięwzięcie. Miejscem akcji uczyniła ona stację kolejową, a na pierwszym planie postawiła starszego mężczyznę czekającego na pociąg. Modlącego się i wspominającego swoje mroczne dzieciństwo. Umowna teraźniejszość przeplata się więc z retrospekcjami. Niegdysiejsze życie na farmie u boku wymagającego, można chyba nawet powiedzieć, nieznającego litości ojca – przyblakła kolorystyka (wszak po jakimś czasie wszystkie wspomnienia przykrywa co najmniej lekka mgiełka) w słonecznej krainie – i obecne coraz mniej cierpliwe oczekiwanie na środek transportu w coraz to bardziej niepokojącym otoczeniu. Na pewno niepokoi się centralna postać opowieści, mężczyzna najwyraźniej prześladowany przez jakąś nadnaturalną siłę. Napięcie niewątpliwie miało narastać – widać starania twórców w tym kierunku – ale po lekkim wstrząsie zaaplikowanym w finale obszaru retrospektywnego, emocje opadły. Mroczna przygoda tego już mniej tajemniczego osobnika, nieuchronnie zbliżająca się konfrontacja z „nieznanym” (łatwo domyślić się, kto/co zacz) na opustoszałej stacji kolejowej, to już raczej szybka akcja, ale nie na tyle, bym nie zdążyła się zniecierpliwić.

Potem mamy pierwszy fragment tytułowego „The Devil's Tail” w reżyserii debiutującej Taz Pereyra. Scenariusz napisała wespół z Mauro Croche'em, który pracował między innymi nad antologią „Nightmare Radio” (2019). Spinacz, klamra. W każdym razie opowieść snuta pomiędzy pozostałymi segmentami. Bez żadnego związku z nimi. Historia ta nie jest pniem, z którego w pewnym sensie wyrastają wszystkie inne opowiastki, wzorem wielu innych antologii filmowych. „The Devil's Tail” sobie, a reszta sobie. Rzecz dzieje się w zaniedbanym, żeby nie rzec obskurnym, klaustrofobicznym szpitalu. Duchota przepiękna. Gorzej z aktorstwem. Główna bohaterka, nowa pielęgniarka imieniem Rose, jeszcze przejdzie, ale, na szczęście niedługie, występy reszty nocnego personelu interesującego nas szpitalnego skrzydła - „upiorna siostrzyczka” i jej bardziej komunikatywny, mniej podejrzany zmiennik - niektórych mogą przerosnąć. Poziom wyjątkowo niski. Moim zdaniem. Rose zamierza spędzić najbliższe godziny w pokoju zajętym przez jednego pacjenta. Ale w sali pojawia się ktoś jeszcze. Okrutnie poparzona istota (całkiem upiorny jegomość), która jak dowiaduje się Rose, jest doskonale znana pracownikom z dłuższym stażem. Szpitalna zjawa strasząca nową pielęgniarkę. Przewidywalna, ale całkiem mroczna historyjka, która przypuszczam działałaby lepiej, gdyby wyłożono ją ciągiem, nieetapowo.

Z „What Metal Girls Are Into” w reżyserii i na podstawie scenariusza Laurel Vail, najmniej jest mi po drodze. Krótki filmik z 2017 roku (premiera), pierwsze reżyserskie przedsięwzięcie tej pani, która notabene w dłuższym metrażu jeszcze swoich sił nie próbowała. Opowieść o trzech zaprzyjaźnionych dziewczynach, fankach heavy metalu, które wynajmują domek na czas muzycznego festiwalu organizowanego w pobliskim mieście. Domek na odludziu, w pustynnej scenerii, blisko autostrady. Właścicielem tego przybytku jest mieszkający obok mężczyzna, który bardzo zabiega o towarzystwo kompletnie niezainteresowanych jego umizgami młodych gniewnych. Miły, serdeczny, gościnny. Aż do przesady. Kreacje aktorskie zarówno tego wielce podejrzanego dżentelmena, jak i oddanych miłośniczek metalu, są mocno przerysowane. Efekt jest iście groteskowy, ale chyba tak miało być. Koresponduje to z fabułą. Poza tym nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że obsada miała „grać na starą modłę”. To znaczy wzór czerpać z niektórych starszych, niskobudżetowych produkcji. Przypuszczalnie horrorowych rąbanek, co wnioskuję z przebiegu tej naiwnej, głupiutkiej wręcz historyjki. Jeśli odczucia mnie nie myliły, jeśli istotnie to miał być „powrót na stare śmieci”, to albo za daleko to posunięto, albo miało być prześmiewczo. Cóż, do śmiechu mi nie było. Bardziej czułam coś w rodzaju zażenowania. Znajdujemy dłoń w zamrażarce, co napawa nas przekonaniem, że mężczyzna mieszkający obok jest mordercą, ale nie robimy zamieszania z tego powodu. Odkładamy to na później, bo przecież trwa wydarzenie muzyczne, na którym nie może nas zabraknąć. Krwi nie poleje się dużo, ale za to będzie nieapetyczna kolacyjka. Prawdę mówiąc jedyny moment, który wzbudził we mnie jakieś tam zainteresowanie. Dosłownie chwila.

Pora na dwa najsmaczniejsze dania, jakie znalazłam na tej grozowej uczucie. W mojej ocenie dwie najciekawsze pozycje w „Ogonie diabła”. Ulubienica za chwilę, najpierw też wyróżniająca się, nie tylko „pudełkowym” formatem obrazu, „Cerdita” pierwotnie wydana w 2018 roku rozpisana i wyreżyserowana przez Carlotę Martínez-Peredę (swoją drogą, na 2022 rok wstępnie zaplanowano premierę rozszerzonej wersji – prawdopodobnie będzie to pełnometrażowy debiut reżyserski Peredy). O puszystej dziewczynie, która postanawia ochłodzić się w niestrzeżonym zbiorniku wodnym, gdzie przebywa tylko jedna osoba: nieznajomy starszy od niej mężczyzna. Widz, w przeciwieństwie do bohaterki, wie o makabrycznej zawartości tego niezbyt czystego kąpieliska, ale podejrzewam, że nawet, gdyby miała taką wiedzę, to i tak wskoczyłaby do wody. Bo oto na horyzoncie pojawiają się trzy dziewczyny, które najwyraźniej dobrze znają tę bez wątpienia samotną dziewczynę. Wszystko wskazuje na to, że mają pewne doświadczenie w uprzykrzaniu życia tej niewchodzącej im w drogę nastolatki. To dla nich rozrywka – dręczyć osobę, za którą nikt się nie wstawi. Trzy na jedną: bohaterki jak się patrzy. Przygaszone barwy. Niby słonecznie, a tak mglisto. Klimat prawie jak w latach 70-tych XX wieku. To niezupełnie to, ale nie ukrywam, że moje myśli zawędrowały aż do „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera. Przewidywalnie, ale ze smakiem. Elegancko podana prościutka opowieść ku przestrodze.

I jest moja jedyneczka. Moja zwyciężczyni pojedynku na ogonie diabła. „Boogeywoman” od Eriki Scoggins (scenariusz i reżyseria), shorcik, który został wypuszczony już w 2019 roku. Wszystko zaczyna się na wrotkowisku. Pierwsza menstruacja i możliwe że pierwsze zauroczenie pewnej z natury nieśmiałej nastolatki, która jakiś czas temu straciła matkę w nieznanych nam okolicznościach. Wiadomo tylko tyle, że w otoczeniu tej dziewczyny krążą nieprzyjemne plotki. Ile jest w tym prawdy, możemy się tylko domyślać, ale niektórzy są zdania, że matka zginęła z winy córki. Właściwie cała ta historia jest złożona z nieoczywistym elementów. Tajemniczość. Nadnaturalność. Jakaś zła energia, która z minuty na minutę odczuwalnie, czasami nawet dostrzegalnie, rośnie w siłę. Aluzje, półsłówka, symbole, wątpliwości. Duszny, z lekka oniryczny „niedzisiejszy” (retro) klimacik w alegorycznej (staje się kobietą...) przypowiastce z naprawdę silnym dreszczykiem, której może i przydałaby się jakaś wyrazistsza puenta. Ale z drugiej strony to uparte niewykładanie wszystkiego na tacy, pozostawienie pola dla wyobraźni widza – w sumie to przez cały czas Scoggins rzeczoną przestrzeń buduje, od samiuteńkiego początku konsekwentnie, z podniesionym czołem idzie tą drogą – to, uważam, największy urok tego segmentu „Ogona diabła”. Dosadniejszy finały mógłby to zniszczyć.

Ostatni przystanek: „Supine” z 2018 roku w reżyserii i na kanwie scenariusza debiutującej w obu tych rolach Nicole Goode. Stary dom w leśnej scenerii, a w nim młoda kobieta zajmująca się taksydermią. Szuka nadających się zwierzęcych zwłok jeżdżąc po tej bezludnej okolicy swoim stareńkim samochodem, a gdy już coś znajdzie z zapałem przystępuje do ukochanej pracy. „Daje nowe życie nieszczęsnym stworzeniom”. Z najnowszych poszukań wraca z ciałem jelonka (wzruszająca scenka z udziałem tego, jeśli mnie oczy nie myliły, wygenerowanego komputerowo słodziaka) i młodym mężczyzną, autostopowiczem, któremu zaoferowała chwilowe schronienie. Samotnie mieszkająca w leśnej głuszy niewiasta zaprasza do swojego domu kompletnie obcego człowieka – to nie wróży dobrze. Ale groźba szybko traci na sile. Spychana z afisza przez coś, co może być albo pierwszym etapem pięknej przyjaźni, albo wręcz początkiem wielkiej miłości. Słodko-gorzki nastrój. Bardziej melodramat niż horror. Przynajmniej do pewnego momentu, przynajmniej do ostatniego rozdania. Nic specjalnego, moim zdaniem, ale jakoś zleciało.

Nie wiem, czy „Ogon diabła” to odpowiednia oferta dla szerszej grupy widzów. Czy wypada polecać? Mam co do tego poważne wątpliwości, mimo że sama nie najgorzej się bawiłam. Sześć historii od sześciu reżyserek. Każda ma swoje „pięć minut”. Poziom różny, w moim mniemaniu. Tak jak i sama tematyka owych krótkich opowieści. Raz lepiej, raz gorzej. Niemniej mam przeczucie, być może błędne, że bardziej wymagający widzowie mogą mieć problem z tą propozycją. Może nie wszyscy, ale tak jakoś czuję, że „Ogon diabła” wielu serc nie podbije. Skazany na wąską niszę, tak obstawiam. Tak mi się myśli...

wtorek, 24 sierpnia 2021

Zakupy

 
Biblioteka Grozy wydawnictwa C&T. Tutaj mam poważne zaległości. Ale oto trafiła się okazja, z której bez namysłu skorzystałam. Dużo i niedrogo. Taki tam zestawik sobie ostatnio przytuliłam:
 

Ray Bradbury „Październikowa kraina”
Algernon Blackwood „Wendigo i inne upiory”
Edith Wharton „Duchy i ludzie”
Henry James „O duchach”
F. Marion Crawford „Wędrowne duchy”
Charles Dickens „Dróżnik”
Mary E. Wilkins Freeman „Zagubione duchy”
Oliver Onions „Na opak”

 

Elizabeth Gaskell „Niesamowite historie”
Vernon Lee „Nawiedzenia”
Edith Nesbit „Opowieści upiorne”
William Hope Hodgson „Tropiciel duchów”
M.R. James „Opowieści starego antykwariusza”
M.R. James „Opowieści o duchach”

 

Arthur Conan Doyle „Dziwne zjawiska”
Arthur Conan Doyle „Zagadka Cloomber”
Joseph Sheridan Le Fanu „Duch pani Crowl”
Joseph Sheridan Le Fanu „Osobliwe zdarzenia”
Edward Frederic Benson „Widzialne i niewidzialne”
Edward Frederic Benson „Pokój na wieży”

poniedziałek, 23 sierpnia 2021

L.E. Flynn „Dziewczyny są tu takie miłe”

 

Ambrosia 'Amb' Turner dostaje zaproszenie na zlot absolwentów organizowany przez Wesleyan, uczelnię, o której wolałaby zapomnieć. Na pierwszym roku ona i jej ówczesna przyjaciółka, Sloane 'Sully' Sullivan, dopuściły się czegoś strasznego. Czegoś, co Amb trzymała w tajemnicy nawet przed swoim mężem Adrianem. Kobieta nie ma więc zamiaru skorzystać z zaproszenia na jej dawną uczelnię, zmienia jednak zdanie, gdy otrzymuje anonimowy list: „Musimy porozmawiać o tym, co naprawdę się stało tamtego wieczoru”. Wygląda na to, że ktoś odkrył najbardziej wstydliwą tajemnicę Ambrosii. Mroczny sekret, który, jak dobrze wie, może ją zniszczyć.

Dziewczyny są tu takie miłe” (oryg. „The Girls Are All So Nice Here”), thriller psychologiczny, którego światowa (i polska) premiera przypadła na rok 2021, to pierwsza tak zwana powieść dla dorosłych urodzonej i mieszkającej w Kanadzie - w London w prowincji Ontario - byłej modeliki Laurie Elizabeth Flynn. Książka szybko zyskała status bestsellera w jej rodzimym kraju, a telewizja AMC wykupiła prawa do jej ekranizacji/adaptacji. Polecana przez między innymi Robyn Harding, Chandler Baker, Samanthę M. Bailey i Samanthę Downing, powieść, którą jej autorka określa jako spotkanie „Wrednych dziewczyn” Marka Watersa i „Koszmaru minionego lata” Jima Gillespiego. Rzecz o toksycznej przyjaźni, pożądaniu, obsesji i ambicji, osadzona w uwielbianej przez Flynn „odosobnionej, niemal klaustrofobicznej” scenerii: w miasteczku akademickim. Autorka „Dziewczyny są tu takie miłe” w ramach przygotowań dokładnie zbadała kampus Wesleyan i przeprowadziła rozmowy z niektórymi absolwentami rzeczonej uczelni, którzy dostarczyli jej mnóstwa interesujących ją informacji.

W „Dziewczyny są tu takie miłe” pióra L.A. Flynn przeplatają się dwa okresy życia narratorki Ambrosii 'Amb' Wellington/Turner. Czasy studenckie oraz wydarzenia rozgrywające się lata później, w umownej teraźniejszości. Do świata przedstawionego przez tę kanadyjską powieściopisarkę wchodzimy z przekonaniem o jakiejś tragedii, która rozegrała się w przeszłości prawdopodobnie nie bez udziału Ambrosii. Ale na bliższe informacje będziemy musieli poczekać. Suspens jak się patrzy – wiesz, że coś, ale nie wiesz co. Jeszcze nie. Dzieje głównej bohaterki, albo antybohaterki, będą się odsłaniać powoli z zachowaniem chronologii wydarzeń w przestrzeni retrospektywnej i w atmosferze niepewności, narastającej nieufności „w epoce tu i teraz”. Amb poznajemy jako raczej nieszczęśliwą mężatkę, zajmującą się PR-em niespełnioną ponad trzydziestoletnią kobietę mieszkającą w irytująco ciasnym mieszkanku w Nowym Jorku. Tylko ze swoim życiowym wybrankiem Adrianem, który w przeciwieństwie do niej marzy o dzieciach. Ona zarabia dużo więcej od niego, co bardzo go cieszy. Amb tego nie rozumie i nie podoba jej się, że Adrian nie ma większych ambicji, że nie wykazuje najmniejszych chęci podniesienia swoich kwalifikacji zawodowych. Bo już od dawna nie ma wątpliwości, że książka nad którą pracuje jej mąż nigdy nie zostanie ukończona. Ale nic nie mówi – udaje, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, choć czytelnik zapewne szybko dojdzie do wniosku, że ten związek nie ma przyszłości. Prędzej czy później się rozpadnie. Z hukiem i doszczętnie. Chyba że coś się zmieni. Adrian ma oczywiście swoje wady, ale problem wyraźnie leży po stronie Amb. Dystans narzuca ona. To ona odpycha jego. Bo już go nie kocha? Bo tak naprawdę nigdy go nie kochała? Tak jej się wydaje, ale odbiorca „Dziewczyny są tu takie miłe” może odnieść wrażenie, że Ambrosia Turner, za panny Wellington, tak jakby nie pozwala sobie na szczęście. Nie potrafi docenić tego co ma. Chce więcej, jak zawsze zresztą. Chce czegoś, czego mieć nie może. Chociaż... Dziesiąty zlot absolwentów uniwersytetu Wesleyan, pierwszy, w którym weźmie udział nasza narratorka, może całkowicie odmienić jej życie. Na lepsze, aczkolwiek ona przewiduje zgoła inny scenariusz. Obawia się, że podczas tego weekendu na jaw wyjdzie jej najpilniej strzeżona tajemnica. Że wszyscy dowiedzą się, co zrobiła prawie czternaście lat temu. Maska opadnie. Przestawienie dobiegnie końca. Ambrosia wyjdzie z roli, którą przez cały ten czas odgrywała. Od pierwszego roku studiów, a ściślej od wieczoru, który zakończył jej niebezpieczne harce w Wesleyan. Seks, sporo seksu – bez wdawania się w szczegóły, ale nie da się ukryć, że rozdziały retrospektywne długo kręcą się głównie wokół tego tematu. Niektórym oczywiście może to przeszkadzać, ale według mnie w tym przypadku jest to jak najbardziej uzasadnione. Nie seks dla samego seksu, tylko ważny, może nawet integralny, składnik tej historii ku przestrodze. Podobnych tragedii w twardej rzeczywistości nie brakuje. Niebezpieczne związki. Szkoła uwodzenia nieodpowiednich chłopców. Ambrosia Wellington i Sloane 'Sully' Sullivan brały, co chciały. Nie licząc się z uczuciami innych. Ba! To była dla nich czysta przyjemność: odbierać szczęście znajomym. Niszczyć. Przysparzać cierpień dziewczynom, które tylko udają, że są miłe. Utrzeć nosa tym wszystkim zakłamanym dziewuchom. A już na pewno jednej. Najsympatyczniejszej osobie w ich akademiku. Najmilszej z najmilszych. „Świętszej od papieża”. Jednej z tych osób, przy której prawie każdy człowiek może się poczuć gorszy. Ambrosia i Sully uważają, że to tylko poza. Starannie wyreżyserowany wielki występ studentki psychologii, która tak naprawdę niczym się od nich nie różni. A nawet jeśli najbardziej denerwująca ich dziewczyna jest takim ideałem, za jakiego uchodzi w kampusie, to chyba tym bardziej należy wskazać jej miejsce w szeregu. Ot, tak dla zabawy, zadać cios prosto w serce. No, niezupełnie tylko dla zabawy. Stawka w tej okrutnej grze jest większa. Dziewczyny, które nie są miłe nie spoczną, dopóki nie zdobędą tego, czego pragną.

Faceci są okropni, ale dziewczyny jeszcze gorsze. Zawsze tak było”. Odważnie. W czasach, w których jak grzyby po deszczu mnożą się utwory feministyczne, gdy w debacie publicznej króluje pogląd, że dziewczynki są dobre, a chłopcy źli, L.E. Flynn mówi, że w istocie jest na odwrót. Idzie więc pod prąd. Ale tylko do pewnego momentu. Bo w „Dziewczyny są tu takie miłe” odnajdujemy też, bądź co bądź, niemijające się z prawdą stwierdzenia, że kobiecie w tej niby oświeconej epoce wolno mniej, że gdy mężczyzna bierze co chce, to zwykle zbiera gratulacje, z uznaniem klepie się go po plecach, a w przypadku kobiety nierzadko jest wręcz przeciwnie. Na przykład przygodny seks. On jest gość gdy każdą noc spędza z inną, ona dla swojego własnego dobra powinna hamować swoje popędy. Nie chadzać ścieżkami Ambrosii Wellington i Sloane Sullivan. Osiemnastoletnich studentek, które ostro balują i zupełnie nie obchodzi ich, co inni sobie pomyślą. Żyją jak chcą, a jak kogoś to oburza, to jego problem. Gdyby chodziło tylko o zaspokajanie swoich cielesnych potrzeb z przygodnymi partnerami na suto zakrapianych studenckich imprezach, to powiedziałabym: twoje ciało, twoja sprawa. Twój cyrk, twoje małpy. Ale „macki” tych zdecydowanie wyzwolonych (i to jak) dziewcząt sięgają dalej. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Im więcej biorą, tym więcej chcą. Rosną ich zgubne ambicje. Ten wiecznie nienasycony potwór. Ta bestia każąca im brać i brać. Bez opamiętania. Zagarniać dla siebie wszystko, co tylko się zamarzy. Ranić, poniżać, deptać. Przeżuć i wypluć bliźniego. A już zwłaszcza tego, który ma „coś”, czego pragniesz. Co należy się tobie. Należy się, bo tego chcesz. To takie proste. I przerażające. Tym bardziej, że Flynn zabiegała o przynajmniej odrobinę sympatii dla Ambrosii. To nie jest jedna z tych opowieści, w której lubimy dobrego, a złemu, że tak ujmę, życzymy wszystkiego najgorszego. To jedna z tych literackich pozycji, które porywają się na dużo trudniejszą sztukę. W moim przypadku efekt został osiągnięty. Flynn sprawiła, że raz po raz łapałam się na kibicowaniu niemiłej dziewczynie, którą uczyniła narratorką swojej pierwszej powieści dla dorosłych. Nie miałam powodów jej ufać – bynajmniej – stopniowo odkrywałam jej grzechy z czasów studenckich, przyjemnie wyboistą drogą szłam w stronę od początku zapowiadanej tragedii sprzed blisko czternastu lat, do której miała przyłożyć rękę (to jej własne przekonanie i raczej nie ma powodu przypuszczać, że zbyt surowo się osądza: Ambrosia nie wydaje się typem osoby, która zwykła przypisywać sobie winę innych, już prędzej uchodzi za kogoś z deficytem empatii) – a mimo to jakoś nie potrafiłam pozbyć się cieplejszych uczuć do tej kobiety. Sympatia to byłoby za dużo powiedziane, ale jakąś więź na pewno, chcąc nie chcąc, z Ambrosią nawiązałam. Nie życzyłam jej źle, choć niektórzy mogliby powiedzieć, że nie zasłużyła sobie na lepsze jutro. Coś złego zrobiła i uniknęła kary. Pytanie tylko, co zrobiła? Zbrodnia, czy szczeniacki wybryk, którego katastrofalnych skutków przewidzieć nie mogła? A może – wbrew temu, co ona sama o sobie myśli – Ambrosia w rzeczywistości była ofiarą, nie sprawczynią. Może przez wszystkie te lata żyła w kłamstwie. Flynn co innego sugeruje, a właściwie pieczołowicie buduje w nas przekonanie, że Amb jest co najmniej współwinna długo ukrywanej, pociągająco tajemniczej tragedii, jaka rozegrała się na terenie uniwersytetu Wesleyan przed kilkunastoma laty. Ciekawa rzecz z tym moim silnym zaangażowaniem w mroczny sekret, bo miałam swoją teorię odnośnie tragedii, która, co trzeba dodać, dość wcześnie skrystalizowała się w moim umyśle. Nie wątpiłam, że ogólny obraz tego sekretnego koszmaru, który położył się cieniem na całym dorosłym życiu Ambrosii, jest prawidłowy, że tę rzecz (pomijając szczegóły) już odkryłam. Przedwcześnie i prawie bez wysiłku. Trudniej było znaleźć osobę, która po latach przywiodła czołową postać „Dziewczyny są tu takie miłe” tam, gdzie wszystko się zaczęło. Autora, ewentualnie autorkę, anonimowego krótkiego listu, który zmusił Amb do uczestniczenia w swoim pierwszym zjeździe absolwentów. I to z mężem, który nie ma nawet takiej wiedzy, jaką mają jej dawni koledzy i koleżanki. Wszyscy ci ludzie, którzy pojawią się na tym spotkaniu po latach. Ambrosia ma zamiar pilnować, by do uszu Adriana nie przedostały się niepożądane przez nią informacje. By nie poznał prawdy. Bo jeśli tak się stanie, to niechybnie dojdzie do wniosku, że w istocie nie zna kobiety, którą poślubił. Możliwe że nawet ona sama nie wie, kim tam naprawdę jest Ambrosia Turner. Ale najpewniej wkrótce się dowie. Ktoś, kto zna prawdę już się o to postara. Chyba że Amb znajdzie sposób, żeby udaremnić niezbyt misterny plan tajemniczego kogoś, przypuszczalnie mający odebrać jej to, co jej się nie należało. Raz na zawsze zakończyć to przedstawienie z „Oscarową rolą” niedoszłej aktorki: niemiłej dziewczyny, która udaje miłą, Ambrosią kiedyś Wellington, dziś Turner. Tożsamość anonima też udało mi się przedwcześnie rozpracować (trochę to zajęło, ale liczy się efekt), ale finał... Finał zaskoczył i to mocno. W mojej ocenie strzał w sam środek tarczy. Piękny ruch.

Szybko poszło z tymi (nie)miłymi dziewczętami. Praktycznie samo się czytało. To dziełko kanadyjskiej powieściopisarki Laurie Elizabeth Flynn dotychczas celującej w tak zwaną literaturę młodzieżową. „Dziewczyny są tu takie miłe” to jej pierwszy występ dla starszej publiki. Thriller psychologiczny spisany lekkim piórem - styl prosty, ale treściwy i całkiem płynny – o kobietach gotowych na wszystko. Zobacz, do czego może się posunąć dziewczyna, która wie, czego chce. Zazdrosna, gniewna i możliwe że pozbawiona sumienia... tak naprawdę to niejedna kobieta. Takich jest wiele. Grają miłe, ale nie wszystkie. Są i takie, które ani myślą wkładać maski, w jakich chce ich widzieć społeczeństwo. Miast pokornie przyjąć rolę narzucaną przez innych, piszą własne. Są jakie są, a będą jeszcze gorsze. Sprawdzisz, jak daleko posuną się kobiety, które biorą co chcą? Zachęcam, zrób to.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


sobota, 21 sierpnia 2021

„Don't Tell a Soul” (2020)

 

Siedemnastoletni Matt namawia swojego niespełna piętnastoletniego brata Joeya do obrabowania domu poddawanego fumigacji, argumentując to potrzebą sfinansowania leczenia ich chorej matki. W trakcie napadu zaskakuje ich ochroniarz, Dave Hamby, który rusza w pogoń za chłopcami, uciekającymi przez las ze skradzioną gotówką. I wpada do suchej studni. Bracia wracają do domu, zostawiając mężczyznę w głębokim dole. Joey chce mu pomóc, ale jego brat uważa, że nie powinni się w ten sposób narażać i radzi mu zapomnieć o nieszczęsnym ochroniarzu. Joey w tajemnicy przed agresywnym bratem nawiązuje jednak bliższą relację z uwięzionym mężczyzną.

Amerykański thriller w reżyserii i na podstawie scenariusza Alexa McAulaya, zainspirowany trudną braterską relacją, jaką miał jego ojciec oraz wydarzeniami z okresu dorastania Alexa w stanach Teksas i Ohio. Główny twórca dobrze przyjętego przez krytyków „Don't Tell a Soul” zdradził, że w tamtym okresie rabowanie domów przykrytych namiotami (chemiczne tępienie termitów) było dość powszechne. Motyw uwięzienia człowieka w suchej studni McAulay zaczerpnął natomiast z przypadku dziecka, które utknęło na jeden dzień w szybie w opuszczonej fabryce samochodów. I jeszcze wspomnienie jego dwunastoletniego wówczas kolegi, który przypadkowo zastrzelił jednego ze swoich przyjaciół w lesie – ono także miało pewien wpływ na w gruncie rzeczy fikcyjną opowieść Alexa McAulaya. Film kręcono półtorej godziny drogi od miejscowości, w której jego reżyser odebrał wykształcenie średnie. „Chciałem stworzyć mroczną i niepokojącą historię, niczym przerażającą bajkę, rozgrywającą się tam, gdzie amerykański Środkowy Zachód spotyka się z Południem” - powiedział w jednym z wywiadów poświęconych „Don't Tell a Soul”.

Elektryzujący duet młodych aktorów, Fionn Whitehead i Jack Dylan Grazer (młody Eddie Kaspbrak z dwuczęściowej readaptacji powieści „To” Stephena Kinga wyreżyserowanej przez Andy'ego Muschiettiego), wspierany przez bardziej doświadczone gwiazdy, Rainna Wilsona i Menę Suvari. Opowieść o skomplikowanej braterskiej relacji – która przypomniała mi „Found” Scotta Schirmera, film oparty na minipowieści Todda Rigneya pod tym samym tytułem – i dorosłym mężczyźnie całkowicie zdanym na łaskę tych nastoletnich chłopców. Którzy zdążyli się już przekonać, jak nieznośne, niesprawiedliwe może być życie. Ojciec obecnie siedemnastoletniego Matta i prawie piętnastoletniego Joeya umarł jakiś czas temu. Na domiar złego ich matka Carol (przyzwoity występ Meny Suvari) zapadła na poważną chorobę. Kobieta większość czasu spędza na kanapie przed telewizorem w otoczeniu buteleczek z silnymi lekami przeciwbólowymi. Domem zarządza jej starszy syn Matt (wspaniały popis Fionna Whiteheada), który nie poświęca matce takiej uwagi jak jego brat Joey (nie mniej efektowna kreacja Jacka Dylana Grazera). Rządzi twardą ręką, która zwykle spada na jego nieporównanie bardziej uczuciowego brata. Właściwie trudno oprzeć się wrażeniu, że Matt to klasyczny przykład osobowości psychopatycznej, tj. dyssocjalnej. Film otwiera skok zaplanowany przez tego młodego człowieka. Chłopak bez skrupułów wykonawcą swego przestępczego planu czyni swojego młodszego brata – to on ma włamać się do opuszczonego na czas fumigacji domu i ukraść przechowywane tam pieniądze, które ma zamiar – tak twierdzi – przeznaczyć na leczenie ich matki. Chłopcom udaje się obłowić, ale nie obywa się bez przypadkowej ofiary. Niejaki Dave Hamby, ochroniarz, w trakcie pościgu za nastoletnimi złodziejami, wpada do suchej studni w leśnej głuszy. Poza skręconą kostką nie odnosi żadnych obrażeń, ale bez czyjejś pomocy z całą pewnością z tej pułapki się nie wykaraska. A jedynymi osobami, które wiedzą o jego ekstremalnie niewygodnym, rozpaczliwym położeniu są chłopcy, w których interesie nie leży śpieszenie z odsieczą temu konkretnemu bliźniemu. Sytuację zaognia wybuchowy temperament starszego brata: ewidentny pociąg do przemocy, agresywna natura i domniemany brak empatii. Zanosi się na coś w rodzaju „Zabawmy się u Adamsów” Mendala W. Johnsona, „Dziewczyny z sąsiedztwa” Jacka Ketchuma, poniekąd „Martwej dziewczyny” Gadiego Harela i Marcela Sarmiento, i tak dalej. Kolejne podejście do motywu znęcania się młodych ludzi nad zniewoloną, bezprawnie ubezwłasnowolnioną jednostką? Kolejna opowieść o człowieku, który stanie się swoistą zabawką w rękach zdemoralizowanych, sadystycznych dzieciaków? Niezupełnie. Alex McAulay pochyla się nad innym tematem. Buduje zaskakującą, nietypową relację pomiędzy pogubionym nastolatkiem i jak by nie patrzeć jego więźniem. Warstwa psychologiczna nie jest w „Don't Tell a Soul” jakoś specjalnie rozbudowana, ale niewątpliwie pełni bardzo ważną rolę. Konflikt toczący się w głowie niespełna piętnastoletniego chłopca, któremu leży na sercu los nieszczęsnego ochroniarza, ale boi się reakcji swojego brata. Z tyłu głowy Joey ma też zapewne scenariusz przytoczony przez Matta. Konsekwencje prawne, które mogą go spotkać po uwolnieniu... jego nowego przyjaciela, Dave'a Hamby'ego (przekonujący występ Rainna Wilsona). Wrażliwość młodszego brata zderza się w „Don't Tell a Soul” z zimną osobowością starszego. Matt nie dba o innych - może z wyjątkiem swoich najbliższych: ogromny znak zapytania – możliwe, że nigdy nie zaznał czegoś takiego, jak wyrzuty sumienia, stara się czerpać z życia jak najwięcej, silnymi kopniakami odrzucając kłody bez przerwy rzucane mu pod nogi przez złośliwy los. Egoista rozstawiający po kątach swojego bezbronnego brata i niepoświęcający uwagi swojej schorowanej matce. Opieka nad matką to obowiązek „jego niewolnika” i jak widzimy już na początku filmu, pozyskiwanie pieniędzy na jej leczenie też zostaje wrzucone przez Matta na wątłe barki Joeya. Relacje międzyludzkie – trudny związek braci, zdumiewająca (może trochę za bardzo, może trochę to ponaciągane) przyjaźń rodząca się w niemałych bólach, ale też związek niedomagającej, zmagającej się z jedną z najpoważniejszych chorób znanych ludzkości, wdowy, która niejedno już przeżyła, już wcześniej sporo wycierpiała, z ukochanymi dziećmi. Carol boli, że nie może już wypełniać swoich rodzicielskich obowiązków, zapewnić Mattowi i Joeyowi należytej opieki. Nietrudno odczuć, że Carol uważa się za swego rodzaju balast, że według niej jest ciężarem dla swoich dzieci. Nie chce tego, ale choroba nie pozostawia jej wielkiego wyboru. Tymczasem, jak wiemy, jej synowie pakują się w poważne kłopoty.

Niewielka miejscowość. Jesień. Szaro, wilgotno. Aż przypomniał mi się „Synalek” Josepha Rubena, kultowy thriller z niezapomnianą rolą Macaulaya Culkina. Podobny klimat (ta posępność) w podobnym miasteczku (cisza małego miasta: pod płaszczykiem spokoju, monotonii wręcz nudy, czai się zło w absolutnie ludzkiej postaci). W tekście też da się zauważyć przynajmniej jedno podobieństwo. Zły i dobry dzieciak. Potencjalny psychopata wikłający swojego krewnego w ekstremalnie niekomfortową dla niego sytuację. Mówiąc wprost: wciągający go w istne bagno. W którym Joey poniekąd na własne życzenie coraz bardziej się pogrąża. Przez swoją pasywność, którą twórcy tłumaczą obawą przed spodziewanym gniewem starszego brata. To w największej mierze powstrzymuje Joeya przed wydobyciem swojego nowego przyjaciela z opresji. Wystarczyłoby podzielić się z kimś, z jakąkolwiek najlepiej dorosłą osobą, wiedzą, jaką ma tylko on i jego „zły brat”. I ich ofiara. Tak Matta, jak Joeya, choć ten drugi zapewne miałby inne zdanie na ten temat. Prędzej określiłby się jako cichy sprzymierzeniec mężczyzny, który na jego oczach utknął w głębokim dole w leśnej głuszy. Wbrew przykazaniom silniejszego brata (o czym zresztą Joey często przekonuje się na własnej skórze: prawo pięści), nastolatek regularnie odwiedza Dave'a Hamby'ego. Nosi mu jadło i napoje. Daje jakieś okrycie i coś jeszcze. Coś, co umożliwi zacieśnienie więzi pomiędzy nim i... jego więźniem. Największym winnym oczywiście jest Matt, ale powstrzymanie się od wydobycia biednego człowieka z głębokiej dziury w ziemi, czyni Joeya współwinnym. On też ponosi odpowiedzialność za krzywdę, jakiej doznaje ten przemiły mężczyzna. Człowiek, z którym Joeyowi tak dobrze się rozmawia, prawie jak z troskliwym ojcem, którego tak naprawdę nigdy nie miał. Niebezpieczeństwo, jakie grozi mu ze strony Matta (zastraszanie) niewątpliwie jest okolicznością łagodzącą, w jakimś stopniu usprawiedliwia bierność Joeya w obliczu ewidentnych cierpień drugiego człowieka, ale czy całkowicie go rozgrzesza? Wydaje mi się, że Alex McAulay nie chciał kompletnie wybielać tego chłopca. Bardziej widziałam w tym zabieganie o sympatię dla nastolatka, który ponad wszelką wątpliwość straszliwie pobłądził, niż o silne zaciemnianie tychże błędów (trudniejsza sztuka). Poważnych potknięć. Prawdopodobnie takich, które ukształtuje jego przyszłość. Od tego, co zrobi tu i teraz przypuszczalnie zależeć będzie praktycznie całe jego dalsze życie. Kara jaka mu za to grozi, to nie wszystko. Ważniejsze kim się stanie. Czy pójdzie śladami swojego starszego brata, czy zostanie na tej grząskiej drodze występku, a właściwie to drodze zbrodniczej, czy postawi się wreszcie swojemu okrutnemu „opiekunowi”, tym samym chociaż częściowo rehabilitując się w oczach społeczeństwa, które na pewno przeżyje niemały wstrząs, gdy sprawa „człowieka ze studni” ujrzy światło dzienne. O ile tak się stanie. Największa niespodzianka, która tym razem nie została przygotowana na koniec - zwrot akcji następuje dość długo przed „nie do wiary” finałem (a było tak blisko. Żeby aż tak popsuć) - nie ukrywam, lekko mną wstrząsnęła. Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Nie jestem tylko przekonana, czy to bardziej pomogło, czy zaszkodziło tej w sumie mocno wciągającej, trzymającej w napięciu, w miarę pomysłowej historii: człowiek uwięziony w suchej studni i rozterki z tego wynikające. Ten punkt zwrotny właściwie mógłby zostać, ale ten kierunek, ta zagadkowa, żeby nie rzec mało prawdopodobna postawa jednej z postaci... Najgorsze jednak przychodzi na koniec. „Zgniła wisienka” na całkiem smacznym torcie. W każdym razie większość owego „przyjemnie gorzkiego” posiłku upłynęła mi w całkiem dobrym nastroju. W dramatycznej, ponurej atmosferze i praktycznie niesłabnącej pewności, że będzie gorzej. Im dalej w las, im dłużej w tej studni, tym gorzej nie tylko dla więźnia, ale i przynajmniej jednego nastolatka, który chcąc nie chcąc stał się oprawcą. Pseudo strażnikiem jednoosobowego więzienia, niezadaszonej celi. Wilgotnej, klaustrofobicznej przestrzeni, ciasnej, zimnej, głębokiej dziury w leśnych ostępach. Gdzie nikt nie usłyszy twojego krzyku...

Rozpisany i wyreżyserowany przez natchnionego swoimi wspomnieniami z czasów młodzieńczych i niełatwą relacją jego ojca i stryja, Alexa McAulaya, klimatyczny, całkiem emocjonujący, solidnie obsadzony dreszczowiec o człowieku uwięzionym w wysuszonej studni. Zdanym na dwóch nastolatków, znacznie różniących się od siebie braci, bynajmniej nieśpieszących z odsieczą. Jesienna aura, małe amerykańskie miasteczko. Nieskomplikowana, acz niepozbawiona niespodzianek, nieefekciarska, trzymająca w napięciu, interesująca historia o wykazujących psychopatyczne skłonności młodzieńcu i jego wrażliwym, pogubionym młodszym bracie, stającym przed największą próbą w całym swoim krótkim życiu. „Don't Tell a Soul”: kameralny thriller z zajmującą, acz niezbyt szeroką, niespecjalnie pogłębioną, podstawą psychologiczną, który według mnie ma swoje wady, ale... Ogólnie podobał się.

czwartek, 19 sierpnia 2021

Matthew Farrell „Zobacz, co zrobiłeś”

 

W podrzędnym hotelu w Filadelfii zostają odnalezione zwłoki zamordowanej młodej kobiety. Na miejsce zostaje wezwany zespół kryminalistyków pod kierownictwem Liama Dwyera. Mężczyzna rozpoznaje ofiarę, ale nie informuje o tym policjantów prowadzących śledztwo. Zamiast tego kontaktuje się ze swoim starszym bratem Seanem Dwyerem, detektywem z wydziału zabójstw Departamentu Policji w Filadelfii, który także znał ofiarę. Nazywała się Kerri Miller i swego czasu była kochanką Liama. Człowieka, który z jakiegoś zagadkowego powodu nie pamięta niczego z nocy, w której zginęła jego ukochana. Na domiar złego wszystkie dowody w tej sprawie wskazują na sprawstwo Liama. Dwyerowie, chcąc zyskać na czasie, robią wszystko, co w ich mocy, by ukryć to przed swoimi kolegami po fachu. Zakładają, że ktoś próbuje wrobić Liama i starają się na własną rękę rozpracować tę sprawę, zanim podejrzenia policjantów skupią się na młodszym Dwyerze. Im bardziej jednak się w nią zagłębiają, tym więcej zyskują argumentów świadczących o winie Liama.

Pierwotnie wydana w 2018 roku druga powieść amerykańskiego pisarza Matthew Farrella - debiutował w 2005 roku publikacją pod tytułem „Winter Hill” - obecnie mieszkającego na obrzeżach Nowego Jorku z żoną i dwiema córkami, syna emerytowanego już sierżanta Departamentu Policji w Pleasantville. Wcześniej Farrell pisał opowiadania dla czasopisma „Heavy Metal”, a po „Zobacz, co zrobiłeś” (oryg. „What Have You Done”) na światowym rynku literackim pojawiły się jego kolejne thrillery/kryminały: „I Know Everything” oraz dwa pierwsze tomy zaplanowanej serii ze śledczymi Susan Adler i Liamem Dwyerem: „Don't Ever Forget” i „Tell Me the Truth”. „Zobacz, co zrobiłeś” to opowieść kryminalna, idąc za słowami samego Matthew Farrella, o rodzinnej więzi i fałszywym poczuciu bezpieczeństwa, w które może ona wprowadzić. A także opowieść o więzi łączącej funkcjonariuszy policji.

Matthew Farrell zdradził, że „wychował się” na prozie między innymi Stephena Kinga, Deana Koontza i Clive'a Barkera. Literatura grozy w tamtym okresie najbardziej go fascynowała – czytał każdy horror, jaki tylko wpadł mu w ręce – i, wedle jego słów, „odpryski” tej pasji widać w jego opowiadaniach opublikowanych na łamach czasopisma „Heavy Metal” i w jego pierwszej powieści kryminalnej, „Zobacz, co zrobiłeś”. Historii opartej na sprawdzonym motywie (przykład: „Amnezja” w reżyserii Philipa Kaufmana) dotyczącym wspomnień. Albo raczej ich braku. Otóż, jedna z ważniejszych postaci powieści, technik kryminalistyki w Departamencie Policji w Filadelfii, Liam Dwyer, nie pamięta nocy, w której zginęła jego niegdysiejsza kochanka Kerri Miller. Zaczyna się od jego przebudzenia w wannie wypełnionej wodą. W domu, w którym mieszka ze swoją żoną, pielęgniarką Vanessą. Mężczyzna nie wie, jak się tam znalazł – jego pamięć sięga do poprzedniego wieczora, a potem już nic, dosłownie czarna dziura. Sytuacja jest tym bardziej zastanawiająca, że Liam od dzieciństwa panicznie boi się wody. Zawsze korzysta z prysznica, nigdy nie wchodzi do wanny. Szybko dowiemy się, skąd wziął się ów lęk Liama. Zajrzymy w tragiczną przeszłość Dwyerów i prześledzimy - w niedługich retrospekcjach – zacieśniającą się braterską więź. Najpierw jednak autor wprowadzi nas do obskurnego hotelu w Filadelfii o nazwie Tiger. Przekroczymy próg pokoju splamionego krwią. Młoda kobieta z niedokładnie ogoloną głową. Powieszona. Z rozpłatanym brzuchem. Z kolorowymi papierowymi kwiatami u stóp. Martwa, zamordowana przez nieznanego sprawcę. Chociaż... Wezwany na miejsce kryminalistyk, Liam Dwyer, nie dość, że dobrze zna ofiarę, to na dodatek nie ma bladego pojęcia, co robił ostatniej nocy. Nie wyobraża sobie, żeby mógł być zdolny do tak bestialskiego czynu. Tym bardziej, że nie miał powodu zabijać Kerri Miller. Ich romans zakończył się w przyjaznej atmosferze. Liam skoncentrował się na ratowaniu swojego małżeństwa i choć nadal myślał o Kerri, to nie miał jej za złe zakończenia ich trwającego ponad rok sekretnego związku. Owszem, przygnębił go taki obrót spraw, ale absolutnie nie czuł gniewu do swojej ukochanej. Dlaczego więc ją zabił? Bo wszystko wskazuje na to, że to Liam odpowiada za okrutną śmierć Kerri Miller. Oprócz niego na razie wiedzą o tym tylko dwie osoby: jego starszy brat, detektyw z wydziału zabójstw Departamentu Policji w Filadelfii, Sean Dwyer oraz jego zawodowy partner, Don Carpenter. Ukrywanie dowodów przez policjantów, mataczenie w sprawie zabójstwa młodej kobiety. Krycie swoich. Brata, przyjaciela, kolegi po fachu. Policyjna więź jest prawie tak samo silna, jak więź krwi. Skorumpowani gliniarze? Ludzie zdolni zrobić wszystko, by ochronić jednego z nich przed odpowiedzialnością karną? Na początku Sean, podobnie jak jego młodszy brat, jest przekonany, że Kerri Miller zabił ktoś innych. Ktoś, kto niepokojąco dużo o nich wie. Znane są mu fakty, o których wiedzą tylko nieliczni. Garstka najbardziej zaufanych osób. W tym Don Carpenter, detektyw z wydziału zabójstw, którego Sean wciąga w nielegalne działania wdrożone z myślą o ochronie najbliższej mu osoby. „Zobacz, co zrobiłeś” to taki trochę kryminał w starym stylu. Matthew Farrell skupia się na policyjnych procedurach - i procederach – na poszczególnych aspektach, fazach oficjalnego i przede wszystkim nieoficjalnego śledztwa w sprawie otwartej po odnalezieniu zwłok Kerri Miller w pokoju hotelowym. Płaszczyzna obyczajowo-psychologiczna nie cieszy się takim zainteresowaniem Farrella, do jakiego, myślę, przywykli czytelnicy współczesnej prozy kryminalnej. Ja na pewno częściej spotykam się z bardziej rozbudowanymi pod tym względem kryminałami/thrillerami policyjnymi, detektywistycznymi. Chyba że rzecz dotyczy starszych pozycji gatunkowych. Warstwa obyczajowo-psychologiczna w „Zobacz, co zrobiłeś” bardziej przypominała mi „kryminał kiedyś” niż „kryminał dziś”.

Głównymi postaciami „Zobacz, co zrobiłeś” są bracia Dwyer. Że Matthew Farrell szczędzi nam informacji na ich temat, to byłoby za dużo powiedziane. Portrety Seana i Liama nie są tak pogłębione, tak szerokie, do jakich przyzwyczaiły mnie współczesne powieści oparte na motywie śledztwa. Policyjnego, czy jakiegokolwiek innego. Niemniej minimum pod tym kątem Farrell osiągnął. Dostałam tyle informacji o Seanie i Liamie Dwyerach, że obyło się bez poczucia niedosytu. Ich przeszłość, nagle wyjątkowo komplikująca się teraźniejszość, myśli, uczucia – niewiele tego, ale przynajmniej luźniejszą znajomość spokojnie można z nimi nawiązać. Platoniczny związek prawdopodobnie nieopierający się na zaufaniu. Matthew Farrell już na początku skupia nasze podejrzenia na młodszym bracie. To znaczy stara się przekonać nas, że Liam jest „zabójcą bez pamięci”. Zabił, ale tego nie pamięta. Podejrzewam, że co bardziej zorientowani w tego rodzaju historiach, odbiorcy „Zobacz, co zrobiłeś”, nie będą skorzy do przyjęcia tej wersji wydarzeń. Innymi słowy, wyjdą z takiego samego założenia co sam Liam i jego starszy brat – że ktoś próbuje wrobić w morderstwo Kerri Miller nieszczęsnego technika kryminalistyki. Z czasem jednak nawet on sam zwątpi w swoją niewinność. Zwątpi w nią również Sean. Co zwycięży? Zawodowy obowiązek, moralność, etyka, poszanowanie prawa czy miłość nie tylko braterska, ale w pewnym sensie także ojcowska? Bo Sean tak naprawdę wychował Liama. Opiekował się nim od dzieciństwa – od śmierci ojca i kolejnej tragedii, która nawiedziła ich rodzinę niedługo potem – zawsze przedkładając jego dobro ponad własne. Sean poświęcił wiele dla Liama. I jak się wydaje wciąż to robi. Nadal go chroni. Wiele przy tym ryzykując, za wszelką cenę... Ale czy na pewno? Gdzie leży granica tego braterskiego poświęcenia? Jak silne są więzy krwi? Myśli kłębiące się w głowie Seana są prawie tak samo zajmujące, jak bitwa, jaka równolegle toczy się w umyśle Liama. Tak naprawdę obaj stoją pod ścianą, każdy z nich ma nadzwyczaj twardy orzech do zgryzienia. Ujawnić dowody wskazujące na winę Liama, czy pozwolić, by potencjalny morderca uniknął kary? Sean zdaje się być bardziej przekonany do słuszności ich ukradkowych działań – w które wtajemniczony zostaje jedynie zawodowy partner Seana, jego przyjaciel i mentor, Don Carpenter. Liam, jak zawsze, całkowicie zdaje się na swojego starszego brata. Bez szemrania podporządkowuje się jego woli, oddaje mu inicjatywę, przekazuje mu stery, ufając, że Sean, jak zawsze zresztą, znajdzie wyjście z tej, delikatnie mówiąc, wielce kłopotliwej sytuacji. Czyli znajdzie prawdziwego sprawcę. Człowieka, który z jakiegoś zagadkowego powodu stara się wrobić Liama w zabójstwo kobiety, z którą przez ponad rok młodszy Dwyer zdradzał swoją, nadal niczego nieświadomą, żonę Vanessę. Nieoficjalne, wręcz nielegalne działania Dwyerów i Carpentera, przynoszą jedynie kolejne poszlaki i twarde dowody obciążające Liama. I tak to się toczy niekoniecznie w atmosferze rozlicznych podejrzeń. Przedwczesne – bardzo wczesne – rozpracowanie tej zagadki, naturalnie odebrało mi tę przyjemność z lektury. Wykluczyło z umysłowej gry przygotowanej przez tego amerykańskiego pisarza. Wiedziałam jak to się potoczy, miałam nie tyle podejrzenie, ile absolutną pewność, do jakiego rozwiązania Farrell zmierza, patrzyłam więc na to wszystko z innej perspektywy. Pewnie mniej komfortowej, nie tak emocjonującej, ale też mającej swoje zalety. Napięcie płynęło z innych źródeł, co innego zaprzątało moją uwagę – inna gra, innego rodzaju zabawa: w wyławianie luźniejszych, subtelnych wskazówek, na które, gdybym nie znała rozwiązania tej zagadki, prawie na pewno uwagi bym nie zwróciła. Akcja nie jest tak rozpędzona, jak się obawiałam po zapowiedziach samego autora „Zobacz, co zrobiłeś”. Tempo w punkt. Ani jednego nużącego, zbędnego przestoju, ani dynamizmu, który w moim odbiorze zwykle zabija klimat, a z postaci prędzej czy później robi nieapetyczne „papierówki”. Obojętność? Nic z tych rzeczy. Wiedziałam, dokąd Matthew Farrell mnie prowadzi – nie w szczegółach, ale podstawa, fundament tej intrygi dla mnie żadną tajemnicą nie był – a mimo to, albo dzięki temu, aż do ostatniej stronicy byłam emocjonalnie zaangażowana w coraz to mocniej komplikujące się, coraz bardziej zdecydowanie odzierane z nadziei losy tragicznego bohatera/bohaterów pierwszej kryminalnej powieści Matthew Farrella. Płynny, maksymalnie przystępny styl, choć rzecz jasna nie miałabym nic przeciwko bardziej wyczerpującym opisom. Tyle wystarczy, ale ja z tych, co to lubią mnóstwo dla wielu nieistotnych detali. I po prostu ciekawa historia. Może i niezbyt oryginalna intryga, którą na dodatek nietrudno przedwcześnie rozpracować, ale jak już wciągnie – a szybko wciąga – to nie puszcza. Trzeba doczytać do końca, choćby się waliło i paliło:)

Stęsknieni za czystszymi kryminałami? Z niezbyt poszerzoną warstwą obyczajową i/lub psychologiczną? Jeśli tak, to zalecam sprawdzenie „Zobacz, co zrobiłeś” Matthew Farrella. To powinien być dobry strzał dla osób zmęczonych, przejedzonych, albo po prostu potrzebujących małego odpoczynku od tych wszystkich literackich kryminałów/thrillerów z bardziej pogłębionymi portretami przynajmniej ważniejszych postaci. Mniej scenek z dnia codziennego, więcej o zbrodni i związanych z nią poszukiwaniach. Trzymająca w napięciu, przewidywalna, ale za to spójna, logiczna, ładnie poskładana (nie odnotowałam ani jednego naciąganego zbiegu okoliczności) opowiastka z gatunku tych, które spokojnie mogłyby zaistnieć w rzeczywistości. Jest realizm, jest zabawa. To jak? Wsiądziecie do tego wagonika? Śmiało, nie ma się czegoś bać:)

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu