Na
trzydzieste urodziny swojego chłopaka Tylera, Christen przygotowała
drogą niespodziankę, z której mogą skorzystać także ich wspólni
znajomi i siostra solenizanta. Polega ona na wzięciu udziału w
grze, której celem jest wydostanie się z zamkniętego
pomieszczenia. Uczestnicy mają godzinę na rozwiązanie wymyślonych
przez organizatorów zabawy zagadek, gdyż tylko w taki sposób wyjdą
zwycięsko z tej umysłowej rozgrywki. Do gry wchodzą Christen,
Tyler, siostra tego drugiego i jej chłopak oraz zaznajomiona z nimi
para. Początkowo wszystko zdaje się przebiegać tak jak powinno.
Uczestnicy rozwiązują zagadki w zadaszonym obiekcie, którego
położenia nie są w stanie zidentyfikować. Ale już wkrótce
okazuje się, że nie biorą udziału w niewinnej zabawie tylko w
grze, w której stawką jest ich własne życie.
Amerykański
horror „Escape Room” to dzieło bardziej doświadczonego w roli
producenta niźli reżysera Willa Wernicka, na podstawie scenariusza
również dopiero wprawiającego się w tym zawodzie Noaha Dorseya.
Fabułę panowie obmyślili wspólnie, ale tylko ten drugi przelał
ją na papier, w sposób, który delikatnie mówiąc nie chwycił za
serca milionów widzów z całego świata. „Escape Room” trafił
na ekrany kin w kilkunastu krajach (a przynajmniej o tylu wiem), z
Polską włącznie, zbierając zdecydowanie więcej negatywnych niż
pozytywnych opinii. W 2017 roku pojawił się jeszcze jeden horror
pod tytułem „Escape Room”, niszowy obraz Petera Dukesa
niezwiązany z projektem Willa Wernicka.
„Escape
Room” Willa Wernicka wielu jego widzom silnie skojarzył się z
serią „Pił”, a ja nie jestem tutaj żadnym wyjątkiem. Choć
nie znalazłam żadnych informacji na ten temat, za wyjątkiem
przypuszczeń recenzentów, to wcale bym się nie zdziwiła, gdyby
się okazało, że pomysłodawcy tej historii świadomie czerpali ze
wspomnianego cyklu filmów spod znaku torture porn. Z drugiej
jednak strony nie należy zapominać, że przede wszystkim
inspirowali się stosunkowo nową (abstrahując od gier
komputerowych), od niedawna bardzo popularną rozrywką polegającą
na zamykaniu ochotników w pomieszczeniach pełnych zagadek, które
należy rozwiązać, aby wydostać się z pułapki. To jedna z tych
zabaw, które wydają się być w miarę wdzięcznym materiałem dla
twórców kina grozy. Problem tyko w tym, że (między innymi) filmy
spod znaku „Piła”, choć nie zostały pomyślane jako opowieści
o właśnie tej grze, bardzo ją przypominają. A przez to „Escape
Room” może kojarzyć się z tym znanym cyklem. Równie dobrze
jednak pomysłodawcy tej produkcji mogli jednocześnie z pełną
świadomością czerpać z tamtego kilkuczęściowego
przedsięwzięcia. Uczynienie tematem horroru tej konkretnej gry
wymuszało na twórcach podpięcie się pod nierzadko wykorzystywany
w kinie grozy motyw zamknięcia protagonistów w jakimś obiekcie, w
którym to będą zmuszeni walczyć o życie. Zagorzeli miłośnicy
tego motywu pewnie więc wprost nie mogli doczekać się swojego
spotkania z tym obrazem, choć podejrzewam, że entuzjazm
przynajmniej niektórych z nich trochę przytłumiły wściekle
krytyczne recenzje wielu z tych osób, które miały okazję przed
nimi obejrzeć ten film. W sumie to wcale nie dziwią mnie tak
skrajnie negatywne reakcje na „Escape Room” Willa Wernicka. To,
co zobaczyłam rzeczywiście dobre nie było, właściwie to nawet
nie dobiło do średniej (w moich oczach), ale szczęśliwie byłam
akurat w takim nastroju, że chyba przetrzymałabym nawet największy
chłam w historii kina. Włączyła mi się częściowa (bez
przesady) tolerancja na horror niższych lotów, na głupiutką
rąbankę, na której absolutnie nie wolno myśleć, bo ilekroć
ruszy się głową nie można oprzeć się wrażeniu, że twórcy
„Escape Roomu” mają (mieli) bardzo niskie mniemanie o
inteligencji widza. Na pierwszym planie umieścili ponoć niezwykle
inteligentnego trzydziestolatka (piszę ponoć, bo z czasem
przestałam w to wierzyć), Tylera, w którego wcielił się Evan
Williams i była to doprawdy komiczna kreacja. Jego przesadzona
mimika niezmiennie wywoływała lekceważący uśmiech na mojej
twarzy, a czasami kazała mi wręcz zastanowić się nad tym, czy aby
zamiarem Willa Wernicka nie było stworzenie parodii horroru, czy nie
powinnam przygotować się na wyśmiewanie jakichś konkretnych
produkcji w dalszych partiach filmu. Elisabeth Hower wcielająca się
w rolę Christen, dziewczyny Tylera, przykuła moją uwagę dopiero
po wręczeniu solenizantowi wejściówek do Escape Roomu. Przyglądam
się jej i widzę kobietę, która coś knuje, która właśnie
zaczyna wprowadzać w życie jakiś niecny plan. A zaraz potem
zaczynam się zastanawiać, czy twórcy tego filmu rzeczywiście
porwaliby się na taki sabotaż? Bo jaki sens miałoby naprowadzenie
widza na przygotowany zwrot akcji, tak wczesne sygnalizowanie
rewelacji, którą wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wyartykułują
w końcówce „Escape Roomu”? Wystarczy przyjrzeć się twarzy
Hower, jej tajemniczemu uśmieszkowi i przebiegłym błyskom w oku (a
że subtelność nie jest domeną tej kreacji to bardzo łatwo to
zauważyć), żeby podejrzewać ją o najgorsze. I wystarczy obejrzeć
zaledwie kawałek tego filmu, żeby nabrać pewności, że
scenarzysta, reżyser i sama Hower popełnili tutaj ogromny błąd,
taki który pozbawi odbiorcę elementu zaskoczenia. UWAGA SPOILER
Zakończenie przebiegło jednak inaczej niż to sobie wyobrażałam.
Co nie znaczy, że lepiej, bo o wiele bardziej wolałabym
przewidywalne zrobienie z Christen oprawcy od tego... no nie wiem
czego. Bo chyba nie miała to być jakaś wielka bomba, coś wprost
wgniatającego widza w fotel. Nie taki standard przecież... KONIEC
SPOILERA.
O
postaciach zaludniających scenariusz „Escape Roomu” nie wiemy
wiele. We wszelkiej maści horrorowych rąbankach skąpienie
informacji na temat bohaterów jest dosyć powszechne, ale dla mnie
nie zawsze jest to przeszkoda nie do pokonania. W sumie to nawet
często udaje mi się sympatyzować z pobieżnie nakreślonymi
protagonistami tego typu obrazów, ale tutaj miałam doprawdy spory
problem. Postać Christen, owszem, z lekka mnie zaintrygowała.
Niedostatki warsztatowe Elisabeth Hower oczywiście raziły mnie, ale
miałam powody by przypuszczać, że jest to ten typ filmowej
sylwetki, który w większości znanych mi przypadków silnie mnie
elektryzował, który w moich oczach znacznie wzbogacał daną
historię. Kobiece czarne charaktery w filmie i literaturze są
przeze mnie jak najbardziej pożądane, wyobraźcie więc sobie moje
rozczarowanie, gdy odkryłam, że nie będzie ona wraz z pozostałymi
rozwiązywać zagadek przygotowanych przez tajemniczego organizatora
tej śmiercionośnej rozgrywki. Nie będzie, bo Christen rozebrano i
zamknięto w niewielkiej klatce. Jej irytujący przyjaciele zobaczą
to na monitorach i początkowo odczytają jako część zabawy, dojdą
do wniosku, że celem tej atrakcji jest odnalezienie i uwolnienie
porwanej koleżanki. Ale to oni. My tymczasem będziemy czekać, aż
wreszcie dotrze do nich, że mają błędne wyobrażenie o intencjach
organizatorów, aż uświadomią sobie, że stawką jest ich własne
życie, a nie wygrana w jakiejś tam grze umysłowej. Najmniej
domyślny, jeśli o to chodzi, jest człowiek, który to w swoim
otoczeniu uchodzi za geniusza, a najbardziej podejrzliwy okazuje się
być mężczyzna siedzący pod pantoflem swojej partnerki, która
wprost marzy o romansie z tym ponoć niezwykle bystrym, z Tylerem,
który to właśnie obchodzi swoje trzydzieste urodziny. O siostrze
Tylera i jej chłopaku można natomiast powiedzieć tylko tyle, że
ich ulubionym zajęciem jest obściskiwanie się, że świata poza
sobą nie widzą i w sumie jest im kompletnie obojętne czy wygrają
tę grę, czy nie. Pokoje, w których bohaterowie filmu dają się
zamknąć mogłyby być bardziej mroczne, ale jak na standardy
mainstreamowego horroru moim zdaniem tragicznie nie jest. Ciemności
gęste nie są, a i poczucia klaustrofobii, na czym szczególnie mi
zależało, absolutnie nie miałam, ale przynajmniej obyło się bez
jaskrawych kolorów, bez tak często eksponowanego na wielkich
ekranach plastiku. Z budowaniem napięcia twórcy mieli spory problem
– wiele momentów, aż prosiło się o spowolnienie, o nieśpieszne
najazdy i oddalenia kamer poprzedzające spodziewane uderzenia. A
pułapki do najbardziej kreatywnych na pewno nie należały. Nie
przeszkadzała mi tak mała liczba drastycznych szczegółów, tak
tchórzliwe (może za wyjątkiem sceny z kwasem, chociaż tutaj też
mamy serię szybkich migawek zamiast pornograficznych zbliżeń)
podejście do płaszczyzny gore, ale brak pomysłu na ciekawe,
charakterystyczne pułapki już tak. Po prostu seria „Pił”
przyzwyczaiła mnie do większej kreatywności twórców w tej
materii. Liczne głupotki, z niezwykłą wręcz przewidywalnością
oprawcy (czyżby jasnowidz?) i kompletnie dla mnie niezrozumiałą
sekwencją UWAGA SPOILER z otwieraniem drzwi rzekomo
prowadzących na zewnątrz (dlaczego nie wykorzystano sznurka, którym
to wcześniej była związana jedna para?) KONIEC SPOILERA na
czele. Ale jak już wspomniałam „Escape Room” nie jest filmem,
na którym powinno się myśleć, po który powinny sięgać osoby,
dla których logika ma duże znaczenie. Bo dla jego twórców
większego (albo wręcz żadnego) z całą pewnością nie miała.
Willowi
Wernickowi świetlanej przyszłości w kinematografii grozy nie
wróżę, ale kto wie, może „Escape Room” to tylko jednorazowa
wpadka przy pracy? Może tym oto wątpliwej jakości dziełkiem
wprawiał się przed jakimś arcydziełem horroru, zbierał
doświadczenie, które okaże się niezwykle pomocne w przyszłości...
Cóż, wątpię w to, ale mówią, że cuda się zdarzają. Jak na tę
chwilę żadnego potencjału w tym reżyserze nie dostrzegam. Owszem,
bez większego trudu wytrzymałam do napisów końcowych „Escape
Roomu”, ale żebym gratulowała sobie wyboru tego filmu to nie, tak
na pewno nie jest. Mogłam spędzić ten czas na dziesiątki lepszych
sposobów. Ale też na wiele gorszych, więc summa summarum tak
kompletnie stracone niespełna półtorej godziny to chyba nie
było...