poniedziałek, 31 maja 2021

Peter Mohlin, Peter Nyström „Ostatnie życie”

 

Rok 2009, Karlstad. Jedyna dziedziczka firmy modowej AchWe, młoda kobieta Emelie Bjurwall, po kłótni z rodzicami, Sisselą i Heimerem, wychodzi z domu i nie wraca. Policja wszczyna poszukiwania dziewczyny, które jednak nie przynoszą rezultatu. Zamiast tego znajdują dowody obciążające miejscowego młodzieńca pochodzącego z ubogiej rodziny, Billy'ego Nermana. Wszystko wskazuje na to, że chłopak zabił Emelie, ale dopóki nie ma ciała, nie można postawić go w stan oskarżenia.
 
Rok 2019, Baltimore. Agent FBI John Adderley po zakończeniu pracy pod przykrywką nad sprawą dotyczącą kartelu narkotykowego, zostaje objęty programem ochrony świadków. Choć to ryzykowne, mężczyzna upiera się nad przeniesieniem do niewielkiego szwedzkiego miasta Karlstad, gdzie jak wie, niedawno ponownie otwarto sprawę zaginięcia Emelie Bjurwall. Śledztwo powierzono nowo powołanej grupie do spraw niewyjaśnionych zbrodni w Wydziale Kryminalnym Policji w Karlstad, a John wymusza na swoich przełożonych wcielenie go tego zespołu.

Ostatnie życie” (oryg. „Det sista livet”, ang. „The Bucket List”) to debiutancka powieść zaprzyjaźnionych od dzieciństwa, Petera Mohlina i Petera Nyströma, której premierowe wydanie ukazało się w 2020 roku. Kryminał z solidną płaszczyzną psychologiczną otwierający cykl książek z byłym agentem FBI Johnem Adderleyem – druga część „Den andra systern” swoją światową premierę miała w 2021 roku, a w Polsce nakładem wydawnictwa Czarna Owca powieść ma ukazać się już wkrótce pod tytułem „Druga siostra”. Mohlin i Nyström swoją pierwszą wspólną powieść napisali w wieku dziesięciu lat, ale po ukończeniu szkoły średniej chcieli spróbować czegoś innego: dziennikarstwo, aktorstwo, teatr. Do swoich dawnych zainteresowań wrócili po latach, a zaczęło się od rozmowy (na lekkim kacu) na temat serialu detektywistycznego, który widzieli w telewizji i który im się nie podobał. Obaj czuli, że byliby w stanie stworzyć lepszy scenariusz, ale po namyśle doszli do wniosku, że powinni zacząć od powieści, bo w końcu (to ich obserwacja) większość seriali telewizyjnych opiera się na książkach. Wymyślili więc bohatera, który wyróżniał się na tle skandynawskich powieści kryminalnych i postawili na scenerię kojarzącą im się z dzieciństwem: miasto w Szwecji niedaleko ich rodzinnego Åmål. „Chcemy tworzyć książki, które zawierają wiele nieoczekiwanych zwrotów akcji i mają napęd, który utrudnia odłożenie książki, ale też chcemy, aby czytanie naszych bohaterów, tego, co porusza się w ich mózgach, było co najmniej tak ekscytujące, jak tajemnica zbrodni” - tak opisują główne cele, jakie sobie postawili w cyklu o Johnie Adderleyu, a z reakcji czytelników wnoszą, że udało im się je osiągnąć.

Ze Skandynawii idzie kolejna elektryzująca seria kryminalna. Kolejny przebojowy cykl powieści, który może zainteresować także osoby nieprzepadające za gatunkowymi dokonaniami pisarzy z tamtego regionu Europy. Peter Mohlin i Peter Nyström na kartach „Ostatniego życia” doprowadzają bowiem do zderzenia dwóch kultur. Główny bohater książki, agent FBI John Adderley (właściwie odsunięty już od służby), wprawdzie ma szwedzkie korzenie, ale większość życia spędził w Stanach Zjednoczonych. Przesiąkł więc tamtejszą kulturą, zdążył zapomnieć, jak wygląda życie w jego rodzinnej Szwecji. Kraju, do którego na własne żądanie zostaje wysłany w ramach programu ochrony świadków. John dostaje nową tożsamość, fałszywą biografię i nową pracę. W Wydziale Kryminalnym Policji w Karlstad. Dołącza do niedawno utworzonego zespołu do spraw niewyjaśnionych zbrodni, który na pierwszy ogień wziął sprawę sprzed dziesięciu lat dotyczącą zaginięcia Emelie Bjurwall. Wywodzącej się z majętnej rodziny młodej kobiety, która najprawdopodobniej została zamordowana. Głównym podejrzanym był, i nadal jest, czarnoskóry mężczyzna pochodzących z ubogiej rodziny, Billy Nerman, który obecnie samotnie wychowuje ośmioletnią córkę Nicole. Prowadzi jednoosobową działalność gospodarczą – warsztat samochodowy – nadużywa alkoholu i klepie biedę. Najbliższą przyjaciółkę, właściwie jedyną, ma w swojej matce, Gunvor, która od jakiegoś czasu przebywa w domu spokojnej starości. Choć nie został skazany, ani nawet postawiony w stan oskarżenia w związku z domniemaną śmiercią Emelie Bjurwall (nie ma ciała, nie ma zbrodni), mieszkańcom Karlstad wystarczyło, że policja wskazała go jako głównego – w zasadzie jedynego – podejrzanego. Społeczeństwo Karlstad już dawno temu wydało wyrok. Winny i skazany na dożywotne szykany, ostracyzm. Jego jedyne dziecko, zaledwie ośmioletnia dziewczynka, podziela jego los. Dlaczego? Bo jest jego córką – stara zasada wciąż obowiązująca w tak zwanym oświeconym, cywilizowanym świecie: grzechy rodziców przechodzą na ich dzieci. Tak było, jest i zapewne zawsze będzie. Ale to potem. Najpierw Peter Mohlin i Peter Nyström pokrótce przedstawiają nam poprzedni rozdział życia Johna Adderleya, przybliżają nam jego ostatnie zlecenie (tajniak w szeregach Federalnego Biura Śledczego), które kończy się objęciem go programem ochrony świadków. I tak zaczyna się jego nowe życie. Na starych śmieciach. John przeprowadza się do miasta Karlstad, w którym się urodził i spędził część dzieciństwa. Potem przeniósł się wraz z nieżyjącym już ojcem, który zostawił mu małą fortunę, do Stanów Zjednoczonych. I nawet jeśli zdarzało mu się oglądać za siebie, jego rodziciel dbał o to, by zawsze szybko porzucał wszelką myśl powrotu do ojczystego państwa. Doniesienia o wznowieniu sprawy zaginięcia Emelie Bjurwall przez policję z Karlstad zmuszają jednak Johna do powrotu. Traktuje to jak drugą szansę od losu, wspaniałą okazję do naprawienia tego, co w swoim mniemaniu zaniedbał. Równolegle z tym osadzonym w 2019 roku wątkiem, śledzimy wydarzenia sprzed dekady – autorzy dają nam zadowalający wgląd we właśnie otwartą (tj. na płaszczyźnie retrospektywnej) sprawę zaginięcia Emelie Bjurwall, narzucając nam punkt widzenia (acz w trzeciej osobie – tak jak w przypadku obszaru reprezentowanego przez Johna Adderleya) jej ojca, Heimera Bjurwalla, bezrobotnego mężczyzny, uległego męża miliarderki, właścicielki ogromnej firmy modowej funkcjonującej pod nazwą AchWe (rodzinny biznes, który przejęła po swoim ojcu), Sisseli Bjurwall. Ojca nieutulonego w żalu po stracie jedynego dziecka. Mężczyzny przechodzącego przez niewyobrażalne męki, przeżywającego ogromne katusze rodzica, którego najgorszy koszmar właśnie się ziścił. Mężczyzny, który nie może oprzeć się wrażeniu, że jego małżonka i zarazem matka jego przypuszczalnie zamordowanej córeczki, dużo lepiej znosi – dziwnie spokojnie – tę tragiczną sytuację.

Powroty do przeszłości w „Ostatnim życiu” Petera Mohlina i Petera Nyströma serwowane są tylko w pierwszej partii, ale to nie znaczy, że będziemy musieli opuścić naszego cierpiącego Heimera Bjurwalla. Nadal będziemy podglądać jego smutny, można powiedzieć, pusty żywot w willowej dzielnicy Karlstad, ale już dziesięć lat później. W umownej teraźniejszości, w roku 2019, tym samym, w którym John Adderley po wielu latach wraca do domu. No niezupełnie. On w każdym razie tak się nie czuje. To szwedzkie miasto jest mu prawie kompletnie obce. Potrzebuje czasu, żeby zapoznać się z tutejszymi zwyczajami, ze szwedzkim systemem prawnym, kulturą, której, jak podejrzewa, nigdy nie zdoła polubić. Irytuje go przyjęty w Wydziale Kryminalnym Policji w Karlstad zwyczaj sprzątania stołówki przez detektywów (tzw. tydzień kuchenny), irytuje go ustawa antyalkoholowa (ograniczenie sprzedaży alkoholu, taka tam częściowa prohibicja), irytują go potępiające spojrzenia, jakie posyłają mu Szwedzi nauczeni nie wsiadać za kierownicę po spożyciu alkoholu – choćby tylko dwóch piwach. Amerykanin w Europie. Więcej: kapitalista w kraju socjalistycznym. W kraju, w którym wręczanie napiwków na przykład taksówkarzom czy kelnerom jest ewenementem. W tak zwanym kraju opiekuńczym, gdzie każdy, także ludzie z niższych warstw społecznych, w jesieni życia mogą liczyć na miejsce w domu spokojnej starości; gdzie każdy ma tak zwaną darmową opiekę medyczną; gdzie podatki może i są wysokie, ale przeciętny obywatel „wie za co płaci”. Przynajmniej w teorii, bo w tym „opiekuńczym państwie” John jakoś nie czuje się zaopiekowany. W każdym razie nie widzi tego troskliwego podejścia do zwykłego, szarego obywatela, z której Szwecja słynie. Bezdomność, niska jakość usług publicznych, rozwarstwienie społeczne i oczywiście nieformalne przywileje, jakimi cieszą się ludzie zamożni. Mohlin i Nyström nie próbują przedstawić swojej rodzimej Szwecji jako istnej utopii, krainy mlekiem i miodem płynącej, w której nie ma równych i równiejszych. Bjurwallowie są w grupie równiejszych, uprzywilejowanych, a Nermanowie to ten gorszy sort. John Adderley szybko zostaje uświadomiony, że sprawa zaginięcia, potencjalnego zabójstwa Emelie Bjurwall została wznowiona właściwie tylko po to, żeby doprowadzić do skazania Billy'ego Nermana. Główny bohater „Ostatniego życia” ma wrażenie, że tylko jego w całym niedawno utworzonym zespole do spraw niewyjaśnionych zbrodni, interesuje prawda; że jego koledzy nie zamierzają nawet próbować spojrzeć na tę zagadkę nowym okiem. Klasyczny błąd śledczych: szukanie dowodów pod tezę. Szukanie nie tyle sprawcy zbrodni, ile materiałów obciążających człowieka, którego poprzedni zespół zajmujący się tą sprawą, wskazał, jako głównego podejrzanego. Właściwie to uznał go za winnego, i takie też przekonanie panuje w grupie śledczej, do której dołącza „jedyny sprawiedliwy”, John Adderley. On chce prawdy, a nie kozła ofiarnego. Oczywiście nie wyklucza sprawstwa Nermana, ale w przeciwieństwie do swoich kolegów po fachu, nie zamyka się na inne możliwości. Podchodzi do tego z otwartym umysłem, nie czyniąc żadnych przedwczesnych założeń, a więc i poświęcając czas też na te wątki, które przed dekadą nie zostały należycie zbadane. Podąża za tropami, które poprzednia ekipa śledcza porzuciła, gdy znalazł się materialny dowód świadczący przeciwko czarnoskóremu, ubogiemu mężczyźnie, w tamtym czasie mieszkającemu ze stanowczo nadużywającą alkoholu matką. Dowód mocny, ale nie dość, żeby móc go skazać za zabójstwo młodej dziedziczki rodzinnej fortuny. Intrygująca tajemnica domniemanej zbrodni osadzona po części w pocztówkowym, malowniczym, kolorowym, a po części nieprzyjemnie chłodnym, ponurym i... cuchnącym średnim szwedzkim mieście. W tym charakterystycznym, przez wielu tak uwielbianym skandynawskim klimacie, aczkolwiek wydaje mi się, że z mocniej niż zazwyczaj zaznaczającymi się kontrastami. Bogactwo i bieda, piękno i brzydota, słońce i deszcz, depresyjne szarości i oszałamiająca, orzeźwiająca paleta żywotnych, słonecznych barw. Niespodziewane zwroty akcji, doskonale rozplanowana, dobrze poukładana, niepowierzchownie rozpisana (i dotyczy to także postaci), upływająca praktycznie w niesłabnącym zainteresowaniu, psychologiczna powieść kryminalna od szwedzkiego duetu, Petera Mohlina i Petera Nyströma, któremu wróżę świetlaną przyszłość na światowym rynku wydawniczym. Bo to petarda jest, to ich pierwsze „Ostatnie życie”. Kawał naprawdę porządnej, w sumie to doskonałej prozy. Moim zdaniem to kryminał kompletny, który może się też wybronić w oczach miłośników literackich thrillerów psychologicznych, bo na dobrą sprawę i na tym polu uzdolnieni debiutanci (gdzieście się chowali?) swoich sił, uważam, z powodzeniem spróbowali. Wciągająca, emocjonująca, zaskakująca, niesamowicie plastyczna historia pewnej dziewczyny, która zaginęła bez śladu i pewnego mężczyzny, który zawzięcie szuka Prawdy. I jeszcze wspomnę, bo to ważne: „Ostatnie życie” to też dwie charakterne kobiety, nie mniej, a może nawet bardziej barwne jednostki, niż bądź co bądź wzbudzający ogromną sympatię John Adderley. Mimo, a może właśnie dzięki temu, że raczej trudno go uznać za ideał człowieka. Tak czy inaczej, panowie Peterowie nie starali się go idealizować. Stawiali na realizm i to, jak mniemam, na wszystkich polach. Tego swojego fantastycznego premierowego występu na, jak się okazało, międzynarodowej scenie wydawniczej.

Ostatnie życie” na szczęście ostatnie nie jest – ciąg dalszy mrocznych przygód byłego agenta FBI Johna Adderleya, obecnie zamieszkałego w szwedzkim mieście Karlstad, już niedługo trafi do Polski. A tymczasem upraszam wszystkich sympatyków powieści kryminalnych (nie tylko tych skandynawskich, bo to taki trochę zamerykanizowany skandynawski kryminał jest), ale i literackich dreszczowców psychologicznych o danie szansy temu początkującemu (czego zupełnie nie widać) tandemowi pisarskiemu ze Szwecji, wieloletnim przyjaciołom Peterowi Mohlinowi i Peterowi Nyströmowi. Gorąco – ach, jak gorąco! - polecam. Szczerze. Z głębi serca.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


sobota, 29 maja 2021

„The Mad Hatter” (2021)

 

Studenci, Henry, Chelsey, Ian i Val, zgłaszają się na ochotników do badań parapsychologicznych jednego z ich wykładowców, profesora Davida Harta. Najbliższy weekend mają spędzić w ogromnej posiadłości wzniesionej przez nieżyjącego już Fredricka Williamsa, jednego z największych amerykańskich wytwórcy kapeluszy. Profesor Hart z pomocą swoich studentów chce zweryfikować pogłoski mówiące, że miejsce to jest zamieszkałe przez duchy. Niedługo po przekroczeniu progu domostwa Szalonego Kapelusznika Henry i jego koledzy zaczynają doświadczać niepojętych zjawisk.

The Mad Hatter”: amerykański horror nadprzyrodzony będący pełnometrażowym debiutem reżyserskim Cate Devaney, która współpracowała między innymi ze Scottem Derricksonem – storyboardzistka „Sinister” (2012), „Zbaw nas ode złego” (2014) i „Doktora Strange” (2016). Scenariusz „The Mad Hatter” Devaney napisała wespół z początkującym scenarzystą, R.V. Romero, który obmyślił całą fabułę, wychodząc od pomysłu Armando Gutierreza, producenta, aktora i współautora scenariusza dramatu biograficznego „Walt Before Mickey” (2015). W styczniu 2021 roku „The Mad Hatter” został wpuszczony do wybranych amerykańskich kin, a w maju tego samego roku udostępniono go na platformach VOD.

Pierwsze skojarzenie (tytuł): „Alicja w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla. Główne źródło inspiracji? No nie wiem. „The Mad Hatter” Cate Devaney opiera się na motywie, który zdaje się żywcem wyjęty z „Nawiedzonego” aka „Nawiedzonego domu na wzgórzu” Shirley Jackson, kultowej powieści gotyckiej po raz pierwszy przełożonej na ekran w 1963 roku przez Roberta Wise'a. Potem, w 1999 roku, była adaptacja w reżyserii Jana de Bonta, a w roku 2018 serial Mike'a Flanagana. Samo podobieństwo do notabene jednej z moich ulubionych książek, nie byłoby dla mnie problemem - tak jak nie jest choćby w przypadku „Czerwonej Róży” Craiga R. Baxleya, miniserialu rozpisanego przez Stephena Kinga – gdyby twórcy „The Mad Hatter” inaczej do tego podeszli. Uważasz, że „Nawiedzony” Jana de Bonta jest przesadnie efekciarski? Ciekawe więc, jak podsumujesz pierwszy długometrażowy film Cate Devaney... „The Mad Hatter” otwiera bal maskowy w posiadłości tytułowego kapelusznika, Fredricka Williamsa, który szybko zamienia się w orgię. A potem wkracza niszczycielski żywioł, czołówka, i już jesteśmy w czasach współczesnych, na amerykańskiej uczelni, gdzie studiuje główny bohater filmu, dwudziestojednoletni Henry (przeciętna kreacja Samuela Caleba Walkera). Małomówny, niezbyt towarzyski młody mężczyzna, którego prześladuje jakaś zjawa. Czy to duch małej dziewczynki, czy zwyczajne halucynacje, traumatyczne wspomnienia z mniej czy bardziej odległej przeszłości? Tego być może dowiemy się później. Nasza luźna znajomość z Henrym zaczyna się od takiego oto „zagadkowego” przeżycia na kampusie, a potem już rozsiadamy się w sali wykładowej – niepotrzebnie, bo to też nie potrwa długo – i wsłuchujemy w irytująco szczątkową opowieść profesora Davida Harta o Fredricku Williamsie autentycznej postaci (oczywiście tylko w świecie przedstawionym przez twórców „The Mad Hatter”), której dusza ponoć utkwiła w imponującej posiadłości tego sławnego wytwórcy kapeluszy. Posiadłości, do której nasz profesorek właśnie się wybiera, aby sprawdzić, czy w tych fantastycznie brzmiących opowieściach tkwi choćby ziarno prawdy. A towarzyszyć będą mu studenci-ochotnicy. Wśród nich Henry, zamknięty w sobie młodzieniec, który może mieć osobisty interes w spędzeniu całego weekendu w towarzystwie wykładowcy psychologii. Może gdzieś w głębi duszy liczy na to, że profesor pomoże mu przepracować traumatyczną przeszłość, pokonać wreszcie wewnętrzne demony, uporać się z koszmarnymi snami i naturalnie jeszcze gorszymi wizjami doznawanymi na jawie. Domorosłych badaczy zjawisk paranormalnych za progiem domu wzniesionego na zlecenie tytułowego Szalonego Kapelusznika, „wita” jeden z wielce podejrzanych opiekunów zabytkowej posiadłości, niekontaktowy mężczyzna kreowany przez istną legendę kina grozy Michaela Berrymana (między innymi oryginalne „Wzgórza mają oczy” w reżyserii Wesa Cravena i „Bękarty diabła” Roba Zombie). Przepych à la „Nawiedzony” Jana de Bonta, archaiczny wystrój, problematycznego domostwa, robi wrażenie, ale efekt byłby zdecydowanie lepszy, gdyby filmowcy bardziej przyłożyli się do budowy całej emocjonalnej otoczki. Wolniej i nie tak powierzchownie. Od jednego tylko w zamyśle upiornego incydentu do następnego, a gdzieś na marginesie trochę oderwanych, niezbyt ciekawych, niewiele wnoszących informacji na temat coraz to bardziej zdezorientowanych gości przeklętego dworu, w którym przed laty doszło do tragedii. Swoją drogą od początku wiadomo jakiej, to żadna tajemnica. Dobrze, przyziemne scenki typu „młodzi się bawią” też się przewijają - niezbyt interesujące beztroskie chwile niedokładnie wykreślonych studentów, UWAGA SPOILER którzy na pierwszy rzut oka mocno się od siebie różnią, ale po bliższym przyjrzeniu... To chyba miała być tajemnica. Nie mam pewności, bo już hipnoza, jakiej na początku pobytu w domu Szalonego Kapelusznika, został poddany Ian, sprawę mi rozjaśniła - trudno nie połączyć jego najwyraźniej nieprzyjemnych wspomnień z traumą Hanry'ego, a potem już tylko czekać na podobnego rodzaju „rewelacje” o Chelsey i Val. Skojarzenie: „Obłęd” Davida R. Ellisa KONIEC SPOILERA. Ale „The Mad Hatter” to przede wszystkim zlepek „super strasznych ujęć”: w większości generowanych komputerowych, porażających sztucznością niby narkotycznych przeżyć, koszmarnych snów i nie mniej koszmarnych halucynacji, doznawanych w „nowym Domu (nie) na Wzgórzu”

W całym tym efekciarskim rozgardiaszu, jakim w mojej ocenie jest pierwsze reżyserskie dokonanie Cate Devaney w pełnym metrażu, odnotowałam zaskakująco dużą rolę muzyki. Zaskakująco, bo we współczesnym kinie grozy, a już zwłaszcza w przeładowanych efektami specjalnymi straszakach (spoza tak zwanej nowej fali horroru), z wyjątkiem jump scenek, ścieżka dźwiękowa zwykle robi za blade, mało charakterystyczne, a często wręcz prawie niesłyszalne, tło. „The Mad Hatter” może się pochwalić wpadającą w ucho instrumentalnym spokojnym utworem przewodnim, w którym czuć jakąś zawoalowaną zapowiedź niebezpieczeństwa. Ale na tym nie koniec. Efekty dźwiękowe, naprawdę głośne uderzenia w przewód słuchowy widza, szczerze mówiąc bardziej przykuwały moją uwagę od tych wszystkich niby przerażających „bajerów” wizualnych. No prawie wszystkich, bo mała dziewczynka w białej koszuli nocnej zadręczająca głównego bohatera filmu Devaney; ta sylwetka, przy której nie majstrował komputerek, ta nieoryginalna wprawdzie, ale na pewno staranna, w miarę upiorna charakteryzacja, to najlepsze, co mnie w tym cudacznym świecie spotkało. Przekombinowanym, nieuporządkowanym (w tym chaosie chyba miała być metoda), beznamiętnym, plastikowym horrorze o nawiedzonym domu. W każdym razie domu, w którym rozgrywają się jakieś niecodzienne wydarzenia. Nie tak znowu trudne do przeniknięcia, jak zapewne chcieli tego twórcy „The Mad Hatter”, zjawiska, które mogą, ale nie muszą mieć charakter nadprzyrodzony. Gdzie w tym wszystkim tytułowy kapelusznik? Gdzieś tam się gadzina chowa (ogniste widmo w karnawałowej masce) albo to właśnie on raz po raz wyrasta na ekranie – te wszystkie zjawy bez pomyślunku, bez uprzedniego przygotowania zadowalającego podłoża atmosferycznego, bez dostatecznej intensyfikacji napięcia (nieśmiałe próby w tym kierunku się zdarzają – na przykład płonąca postać zbliżająca się do wirujących w tańcu pijanych studentów – ale bez wyjątku bezowocne) mogą być, ale nie muszą, po prostu różnymi wcielaniami Szalonego Kapelusznika. Są jeszcze opiekunowie posiadłości, którzy już bardziej podejrzani być chyba nie mogli. Tak, twórcy „The Mad Hatter” nie bawią się w subtelności także na tym polu. Przejaskrawiają, uwypuklają, podkreślają paroma gruby krechami. Taka technika podtrzymywania w widzach przekonania, że to złe miejsce jest. Henry i jego znajomi, rzecz jasna, nie wiedzą na co się piszą. Wiedzą, że najbliższy weekend spędzą na szukaniu dowodów bytowania jakichś sił nieczystych, nadprzyrodzonych istot, w rozległej posiadłości wzniesionej przez od dawna nieżyjącego Fredricka Williamsa, tak zwanego Szalonego Kapelusznika, ale oczywiście nie sądzą, żeby wystawiali się na niebezpieczeństwo. Nie widzą w projekcie profesora Davida Harta (w tej też niewidowiskowej roli pomysłodawca niniejszej opowieści Armando Gutierrez) żadnych zagrożeń. Nie to, żeby nie wierzyli w duchy. Henry i najbardziej domyślna osoba w tym wąskim gronie, studentka o imieniu Chelsey, w którą z takim sobie skutkiem wcieliła się Isadora Cruz, nie są takimi sceptykami, jak ich narwany, ewidentnie mający problemy z gniewem kolega Ian, chłopak Val (i znowu: przeciętne kreacje Nicka Millera i Rachel Brunner). Wierzą, ale nie biorą na poważnie legendy krążącej na temat wielkiego domostwa sławnego kapelusznika, którego jedyne dziecko, mała Emma, zginęła w pożarze, który dawno temu wybuchł właśnie w tej nieruchomości. Swoją drogą, ogień to swoista wizytówka Szalonego Kapelusznika – boleśnie kiczowaty, potwornie sztuczny znak tego filmowego przedsięwzięcia. Któremu podejrzewam przysłużyłby się niższy budżet – mniej kasy to większa szansa na mniej efektów komputerowych, które w moich oczach zabiły ten obraz. Może i potężnego potencjału owa historia nie miała, ale uważam, że dałoby się z tego zrobić klimatyczną, całkiem emocjonującą, pobudzającą ciekawość albo chociaż niemęczącą, typową opowieść o przeklętym domostwie, przyjemnie kojarzącą się z najsłynniejszym, wybitnym utworem Shirley Jackson. W takim kształcie też się kojarzy, ale nieprzyjemnie. Ot, przeładowane efektami, uważam, mało treściwe, przewidywalne, przejaskrawione, toporne, kombinujące jak koń pod górę, plastikowe filmidło, zastanawiająco zbieżne z ponadczasową historią Shirley Jackson i zarazem tak rozbieżne. Popłuczyny po legendzie? Na pewno mizerniutki, ciężkostrawny posiłek dla mojego organizmu, ale już niekoniecznie Twojego.

Lubisz współczesne historie o przynajmniej na pozór nawiedzonych przez jakieś istoty z zaświatów domach, w których aż roi się od efektów specjalnych, najlepiej komputerowych? Jeśli tak to (nie)koniecznie sprawdź „The Mad Hatter”, pełnometrażowy debiut reżyserski Cate Devaney, która, wraz z początkującym w tej dziedzinie R.V. Romero, napisała też scenariusz tego „niewesołego spektaklu”. Jeśli zaś, tak jak ja, masz raczej niską tolerancję dla CGI w horrorze, to może być ci ciężko przebrnąć przez to „dziwowisko”. Dotrwać do zbawiennych napisów końcowych. W każdym razie osobom, które szukają horrorów bazujących na klimacie, subtelnościach, które celują w skromniejsze, kameralne, nieefekciarskie grozowe pozycje (przynajmniej takie co to nie szafują „wybuchowymi” dodatkami), „The Mad Hatter” polecić nie mogę. To nie ta bajka. Zupełnie inny rodzaj - haha – straszenia.

czwartek, 27 maja 2021

„Co widać i słychać” (2021)

 

Rok 1980. Catherine i George Claire oraz ich trzyletnia córka Franny przeprowadzają się z Manhattanu do wioski Chosen w stanie Nowy Jork, kiedy mężczyzna dostaje pracę na okolicznym uniwersytecie w charakterze wykładowcy historii sztuki. Podczas gdy George szybko się aklimatyzuje, jego zmagającej się z zaburzeniami odżywiania żonie, doskwiera samotność w ich nowym, odizolowanym domu. Domu, w którym zachodzą niepokojące zjawiska. Catherine nabiera przekonania, że odpowiedzialny za to jest duch kobiety, która niegdyś tutaj mieszkała, George jednak wychodzi z założenia, że jego małżonkę ponosi wyobraźnia. Ich relacja coraz bardziej się pogarsza, ich małżeństwo przechodzi poważny kryzys, który mężczyzna stara się załagodzić, ale Catherine wyraźnie ma już dość życia z człowiekiem, który myśli wyłącznie o swoich potrzebach.

Co widać i słychać” (oryg. „Things Heard & Seen”) to dystrybuowany przez Netflixa amerykański horror z nurtu ghost story wyreżyserowany przez będących w związku małżeńskim Shari Springer Berman i Roberta Pulciniego na podstawie ich własnego scenariusza, który z kolei został oparty na głośnej powieści Elizabeth Brundage z 2016 roku pod tytułem „All Things Cease to Appear”. Dodatkową inspirację Berman i Pulcini czerpali z „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego, „Zemsty po latach” Petera Medaka, „Co kryje prawda” Roberta Zemeckisa i „Nie oglądaj się teraz” Nicolasa Roega. Dali też do zrozumienia, że jakiś udział w procesie powstawania „Co widać i słychać” miały „Lśnienie” Stanleya Kubricka i „Inni” Alejandro Amenábara. Trochę czasu zajęło im znalezienie odpowiedniej lokalizacji – szukali domu, który nie wyglądałby jak tradycyjny, w oczywisty sposób, nawiedzony budynek, aż w końcu Pulciniemu wpadł w oko stary wiejski domek stojący na odizolowanym, pięknym kawałku ziemi. Domek, który miał swoją historię.

Amanda Seyfried i James Norton w bezbłędnych kreacjach niezbyt dobrze poprowadzonych przez scenarzystów postaci z ewidentnymi problemami. Catherine i George Claire („Horror Amityville”) na pozór są szczęśliwym małżeństwem, które doczekało się uroczej córeczki, obecnie trzyletniej Franny (Ana Sophia Heger, która niestety nie miała tutaj dostatecznego pola do popisu). Ona jest konserwatorką dzieł sztuki, zdolną malarką, a on właśnie dostał upragnioną pracę w szkole wyższej jako wykładowca historii sztuki. Problem w tym, że z dala od ich miejsca zamieszania (Manhattan). Przyjęcie tej pracy wiąże się z koniecznością przeprowadzki i tym samym przerwaniem kariery zawodowej Catherine. Kobieta godzi się z tym – jak zwykle – i już przenosimy się na prowincję, do nowo zakupionego niewielkiego domu farmerskiego, w pobliżu którego nie ma innych zabudowań. Klasyka: nieśmiertelna przeprowadzka do nowego lokum, które – jakżeby inaczej – najprawdopodobniej jest już zamieszkałe. Przez istotę z zaświatów, a przynajmniej takiej pewności szybko nabiera zaniedbywana żona nawykła do spełniania wszystkich zachcianek swojego ambitnego męża. Shari Springer Berman i Robert Pulcini w swoim przekazie medialnym zaznaczyli, że w okresie, w którym toczy się akcja ich filmu (rok 1980) w Stanach Zjednoczonych wciąż dość powszechny był taki styl życia małżeństw, jaki klaruje się w „Co widać i słychać”. Wiele kobiet żyło niejako w cieniu swoich partnerów, bez słowa skargi egzystowało w pewnym sensie pod dyktando swoich mężów. Kariera zawodowa Catherine nie jest tak ważna jak kariera George'a. Jej ambicje, nawet dla niej samej, nie mają takiego znaczenia, jak ambicje jej męża. Bo przecież on pnie się w górę z myślą o całej ich rodzinie... Tak sobie to tłumaczy nasza „żona ze Stepford”. Na Manhattanie konserwatorka dzieł sztuki, a na prowincji gospodyni domowa, która już tylko hobbystycznie oddaje się swojej malarskiej pasji. Tymczasem George zawiązuje nowe przyjaźnie, również ze swoim przełożonym, który nie kryje zadowolenia z jego pracy ze studentami. Wpada mu też oko młoda kobieta imieniem Willis (wpadający w oko występ Natalii Dyer), która wprawdzie podczas ich pierwszej rozmowy daje mu do zrozumienia, że nie jest zainteresowana związkiem z żonatym mężczyzną, ale George musi czuć, że to tylko takie gadanie. Widzimy więc dwa światy, które trwają niejako obok siebie. Smutny, monotonny, samotny, można wręcz powiedzieć pusty (w pewnym zakresie) żywot Catherine oraz hulaszczy, towarzyski, pełen nowych możliwości, kolorowy byt zdecydowanie egoistycznego George'a. Tak bardzo zajętego sobą, że niemającego już ani czasu, ani energii na zajmowanie się potrzebami swoich bliskich. Również jedynego dziecka, trzyletniej Franny, która coraz bardziej działa mu na nerwy swoimi nocnymi lękami. Za nieprzyjemne pobudki w środku nocy (a przecież królewicz musi się wyspać), George obwinia głównie Catherine – jej kategoryczny sprzeciw co do zaproponowanej przez niego kuracji farmakologicznej (mężczyzna jest zdania, że tabletki pomogą Franny uporać się z lękami i co najważniejsze on wreszcie będzie się wysypiał), ale „wybitny nauczyciel akademicki” wyraźnie pracuje i na to, by jego córka też czuła się winna. Nie potrafi, albo nie chce, zapanować nad swoją złością w obecności dziecka, które „zawiniło” jedynie tym, że boi się spać samo. Mamy więc antypatycznego żywiciela rodziny i zagubioną gospodynię domową, której doskwiera samotność i która cały czas prowadzi nierówną walkę ze swoją chorobą, bulimią, a od niedawna zmaga się również ze świadomością dzielenia przestrzeni z istotą z zaświatów. Stopniowo zapoznaje się z – jakżeby inaczej - tragiczną historią domu, w którym zamieszkała wraz ze swoją rodziną, i jednocześnie powoli staje się niezależna. Zaprzyjaźnia się z ludźmi, którzy nie są przyjaciółmi jej męża (młodym mężczyzną, który w dzieciństwie mieszkał w jej domu oraz zdecydowanie wyzwoloną dojrzałą kobietą, która nie kryje swojej awersji do George'a) i prawie na każdym kroku daje swojemu zdezorientowanemu jej zachowaniem mężowi, odczuć, że skończyło się już jego panowanie, że teraz będzie musiał bardziej się liczyć z jej zdaniem. Z typowej bohaterki opowieści gotyckich, z naiwnej, uległej żony à la bezimienna narratorka „Rebeki” Daphne du Maurier albo Rosemary Woodhouse z „Dziecka Rosemary” Iry Levina w tak zwaną bohaterkę postmodernistyczną. W kobietę wyemancypowaną.

Gdyby ktoś jeszcze nie miał pewności, czy „Co widać i słychać” Shari Springer Berman i Roberta Pulciniego daje dużą przestrzeń tradycyjnym, doskonale znanym chyba wszystkim fanom gatunku, motywom, to wspomnijmy jeszcze seans spirytystyczny (latający obrus – śmiech), podejrzaną biżuterię (przeklęty przedmiot?) i spodziewaną, ale na wszelki wypadek UWAGA SPOILER, przemianę George'a Claire'a w Jacka Torrance'a, czy jego imiennika z „Horroru Amityville” Stuarta Rosenberga, filmu opartego na książce Jaya Ansona jakoby będącej relacją prawdziwych wydarzeń KONIEC SPOILERA. Powieści Elizabeth Brundage, która posłużyła za kanwę scenariusza autorstwa Shari Springer Berman i Roberta Pulciniego, nie czytałam (polskiego wydania ni ma), a szkoda, bo przypuszczam, że to ułatwiłoby mi obcowanie z „Co widać i słychać”. Dopóki nie zapoznam się z literackim pierwowzorem pewności w tym względzie oczywiście mieć nie mogę, ale wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby się okazało, że filmowcy powyrywali sobie z niego różne motywy, ale już znacząco, zanadto okroili ich obudowę. Takie skakanie po wątkach, które jakoś tam się ze sobą łączą, ale przydałby się większy porządek w narracji. Bo takie to jakieś porwane, podziurawione. Mogę się mylić, ale zakładam, że czołowymi twórcami „Co widać i słychać” kierowała potrzeba przełożenia na język filmu wszystkich kluczowych wątków z książki, a że nie starczyło już czasu na szerszą otoczkę informacyjną (film trwa mniej więcej dwie godziny), to trudno się dziwić, że niektórych odbiorców tego widowiska, w tym mnie, dopadło nieprzyjemne wrażenie przesytu. To w trakcie seansu, bo już po, obejmując myślą całokształt, uznałam, że paradoksalnie historia ta okazała się uboga w treść. Tyle motywów – znanych z nieliczonych nowszych i starszych dzieł i co do zasady przynajmniej przeze mnie lubianych – a taka pustka. Zastanawiające albo nie. W końcu nie od dziś wiadomo, że zwykle mniej znaczy więcej. Wniosek z tego taki, że niniejsza produkcja Shari Springer Berman i Roberta Pulcinieo mogłaby zyskać na pominięciu niektórych wydarzeń i zagospodarowaniu tym sposobem uzyskanej przestrzeni, rozwinięciem pozostałych. Na przykład historii nowego domu Claire'ów (ależ to zmarginalizowano, wprost uderzające zaniedbanie bądź co bądź ważnego, co nie znaczy oryginalnego, trybiku tej „zacinającej” się machiny), ze wskazaniem na rolę w owej historii pomocnika i zarazem nowego przyjaciela Catherine, młodego mężczyzny, który kiedyś w tym problematycznym domu mieszkał – wątek jemu poświęcony niewystarczająco klarowny. Potrzebny dla zaakcentowania wewnętrznej przemiany jednej z ważniejszych postaci, dlatego miast z niego rezygnować, moim zdaniem twórcy powinni nad nim trochę dłużej popracować. Co w takim razie wyrzucić? Może ten nieszczęsny seans spirytystyczny, może (przynajmniej skrócić) relacje Claire'ów z nowym szefem George'a i nową przyjaciółką Catherine. I malarstwo – do wrażliwości co poniektórych widzów będzie to przemawiało, nawet więcej: artystyczne dodatki mogą być odebrane jako powiew lekkiej świeżości w twardym schemacie ghost story (ludzi, którzy to lubią, a jeszcze nie widzieli, odsyłam do filmu „Dom, który zbudował Jack” Larsa von Triera, to znaczy polecam), ale mnie tam nic z tego nie wynikało. Chyba, że później... Też nie. Nie przemawia do mnie ta kombinacja, którą przygotowano na sam koniec. Pochwalić za to muszę wcześniejsze uderzenie – dość zaskakujący obrót spraw. A już wydawało się, że to jeden z tych mocno ugrzecznionych, „bezpiecznych straszaków”, takich co to delikatnie obchodzą się z widzem (wyjątkiem pewien sen – czyżby oczko puszczone do sympatyków body horrorów?). Ujął mnie też klimat, jaki udało się wypracować dla tej, przypomnijmy, rozgrywającej się na początku lat 80-tych XX wieku, historii. Nie jest to stylizacja na obraz powstały w tamtych latach – prawdopodobnie nikomu nie zapomni się, że obcuje ze współczesną produkcją, ale też chyba nikt nie będzie się co rusz napominał, że rzecz nie dzieje się w czasach współczesnych. Ładne kolorki. Takie przyblakłe. Przydałoby się jeszcze trochę napięcia z tego wykrzesać, niemniej nie umknęło mi, że twórcy byli dość niechętni nowoczesnym technikom tak zwanego straszenia, że z rzadka wspomagali się prymitywnymi jump scenkami i efektami komputerowymi. Z drugiej strony, jeśli chodzi o te ostatnie, to chyba i tak za dużo. Po co pokazywać ducha? Po co skoro to taki ciężkostrawny kicz (rzecz jasna, to zupełnie subiektywna ocena)? Wystarczyło poprzestać na niby samorzutnie wprawianych w ruch przedmiotach, samo włączających się urządzeniach elektrycznych, migających żarówkach i czego tam sobie jeszcze dusza zapragnie.

Co widać i słychać” w reżyserii i na podstawie scenariusza (opartego na jeszcze niewydanej w Polsce powieści „All Things Cease to Appear” autorstwa Elizabeth Brundage) małżeństwa Shari Springer Berman i Roberta Pulciniego to obraz w stylu między innymi „Co kryje prawda” Roberta Zemeckisa i „Dotyku przeznaczenia” Sama Raimiego. Tylko jakość słabsza. Horror o zjawiskach nadprzyrodzonych, historia o duchach, ale i małżeństwie przeżywającym poważny kryzys. Rzecz trochę chaotycznie, skokowo opowiedziana, dość mocno przewidywalna (twardy schemat), niedostatecznie rozwinięta/pogłębiona, mało emocjonująca, ale za to zachowująca całkiem smaczny klimacik (oprawa wizualna) i jakimś cudem niedłużąca się. Tak, szybko mi zleciało, choć powodów do ekscytacji to raczej nie miałam. Silniejszych wrażeń „Co widać i słychać” mi nie dostarczył, większego zainteresowania ta opowieść we mnie nie rozbudziła, ale jakoś dało się to to wchłonąć. Na bezrybiu i rak ryba:)

wtorek, 25 maja 2021

John Crowley „Małe, duże”

 

Młody mężczyzna, Smoky Barnable, przybywa do Edgewood, posiadłości rodu Drinkwaterów, aby poślubić kobietę, w której ze wzajemnością się zakochał, Daily Alice Drinkwater. Jej rodzinny dom to w istocie wiele domów przylegających do siebie i przenikających się. W zielonej krainie, w której wzniesiono tę niezwykłą budowlę stoi też kilka innych nieruchomości zamieszkałych przez krewnych Drinkwaterów. Wszyscy członkowie tej niewielkiej społeczności strzegą jakiejś wielkiej tajemnicy i zdają się czegoś wyczekiwać. Smoky nader chętnie zostaje przyjęty do nietypowej rodziny, ale nie zostaje dopuszczony do ich sekretów. Musi żyć w poczuciu wykluczenia, jako być może jedyny nieuświadomiony, niemający rozeznania w Opowieści, o której często się tutaj mówi. Nie stanowi to jednak dla niego problemu. To nie osłabia jego przeświadczenia, że wreszcie znalazł swoje miejsce na ziemi. Mijają lata, a od pokoleń wyczekiwany rozdział Opowieści nie nadchodzi. Może nigdy nie nadejdzie, a może to już tylko kwestia miesięcy, tygodni, dni...

John Crowley: amerykański pisarz specjalizujący się w literaturze historycznej, fantasy i science fiction oraz scenarzysta filmów dokumentalnych. Jego powieściowy debiut przypadł na rok 1975 - tak zwany utwór spekulatywny zatytułowany „The Deep” - ale większą rozpoznawalność przyniosła mu dopiero czwarta powieść, pierwotnie wydana w 1981 roku powieść low fantasy, określana też jako reprezentantka realizmu magicznego, „Little, Big” („Małe duże”). Laureatka World Fantasy Award i Mythopoeic Fantasy Award, nominowana do Nagrody Hugo, Nebula, Locus i BSFA. Wyróżniona przez krytyka Harolda Blooma w jego książce z 1994 roku „The Western Canon: The Books and School of the Ages” - Bloom nie ukrywa, że John Crowley to jego ulubiony współczesny pisarz, a „Małe, duże” to jego ulubiony utwór romantyczny. Szkocki redaktor David Pringle też zachwalał tę publikację w swojej książce non-fiction, „Modern Fantasy: The 100 Best Novels, An English-Language Selection”, a pisarz i poeta, Thomas M. Disch nazwał „Małe, duże” „najlepszą powieścią fantasy wszech czasów”.

Małe, duże” Johna Crowleya to specyficzna opowieść o (nie)magicznej krainie gdzieś w Stanach Zjednoczonych - najbliższym dużym miastem jest Nowy Jork, nazywany po prostu City. Przepięknym zakątku, którego centralnym punktem jest niezwykła budowla mieszkalna o nazwie Edgewood. Wiele domów w jednym: tak w skrócie można opisać to architektoniczne cudo. Historia zaczyna się w tysiąc dziewięćset którymś roku, od pieszej wędrówki młodego mężczyzny, Smoky'ego (imię które przyjął z czasem) Barnable'a. Młodzieniec zmierza do Edgewood na swój ślub z Daily Alice Drinkwater, bardzo wysoką kobietą, która sprawiła, że przestał być niewyrazisty. A właściwie sprawiła to miłość, która ich połączyła. Miłość od pierwszego wejrzenia, która jak można się tego domyślić, w kolejnych latach będzie wystawiana na próby. Ale nasz bohater jeszcze o tym nie wie, a nawet gdyby wiedział, to i tak pewnie wytrwale pokonywałby drogę prowadzącą do jego życiowej wybranki. Pieszo, bo Alice powiedziała mu, że tak trzeba. Dlaczego? Nieważne. Smoky nie jest z natury dociekliwy. Nie musi wszystkiego wiedzieć, co dobrze się składa, bo Alice nie zamierza mu wszystkiego mówić. „Małe, duże” to opowieść o miłości, przemijaniu, poświęceniu, wielkich sekretach, tajemniczych istotach i światach, przekleństwie bądź wspaniałym przeznaczeniu i niezwyczajnym domostwie, który zdaje się być sercem tej fabularnej machiny. Coraz wolniej bijącym, starzejącym się, z wolna upadającym, umierającym... Kiedy Smoky Barnable przybywa do tej spokojnej, malowniczej, wręcz zapierającej dech w piersiach, krainy, nic nie zwiastuje słabowitości Edgewood. W tym okresie posiadłość Drinkwaterów wciąż ma tę solidność, to niewzruszone dostojeństwo, które miała od zawsze. Od „swoich narodzin”. A była wznoszona latami przez jednego z Drinkwaterów: nieżyjącego już genialnego, nieco ekscentrycznego architekta, współpracującego również na tym polu ze swoją ukochaną żoną spirytualistką. Szczęśliwą posiadaczką magicznych kart. Albo po prostu zwykłych kart tarota. Kart przekazywanych z pokolenia na pokolenie, które obecnie są w dyspozycji ciotki Nory Cloud, zamieszkałej w Edgewood. Gdy Smoky wprowadza się do tego domostwa mieszkają w nim ponadto młodsza siostra Alice, Sophie i ich rodzice. I wszyscy, bez wyjątku, dają mu do zrozumienia, że wiedzą coś, o czym nie wie nikt spoza ich małej społeczności. „Małe, duże” to pozycja, która wymaga od czytelnika niemałej cierpliwości. Potrzeba czasu, żeby nie tyle zrozumieć, ile po prostu zatopić się w tej „niezrozumiałej” opowieści. W każdym razie nie do końca. Najpopularniejszy utwór Johna Crowleya zasadza się wszak na niedookreśloności, tajemnicach, w które nawet sam autor zdaje się nie mieć całkowitego wglądu. Wie tyle, ile wiedzą niektórzy bohaterowie jego powieści. Może nawet mniej, bo Alice stwarza wrażenie, jakby znała całą Opowieść. Najdłuższą z najdłuższych – tak długą, że przeciętnemu śmiertelnikowi najpewniej życia by nie starczyło na jej wysłuchanie. Wybranka Smoky'ego Barnable'a jakimś sposobem zapoznała się z tą niekończącą się? Opowieścią. A przynajmniej takie złudne pozory stwarza. Najprawdopodobniej nie zna jednak jej zakończenia, bo ono ma dopiero nastąpić (Opowieść wciąż się toczy)... albo nie. Z drugiej strony, Alice mogła przecież zajrzeć w przyszłość. Ktoś mógł już dawno temu objawić jej ów niekoniecznie szczęśliwy finał najdłuższej w dziejach historii. Ktoś lub coś.

Małe, duże” Johna Crowleya ma w sobie cechy powieści szkatułkowej. Bajki, przypowieści, anegdoty, historyjki, nowe stawiane na znanych fundamentach, jak na przykład „Jaś i Małgosia” braci Grimm, czy opowieść o podmienionym dziecku, odmieńcu, albo o „księciu” przemienionym tym razem nie w żabę, nowa „Alicja w Krainie Czarów” i nieznana historia pewnego rzymskiego cesarza. Umowna teraźniejszość, przeszłość i przyszłość (gwałtowny przeskok o ponad dwie dekady). Dzieje współczesnych Drinkwaterów i ich krewnych, żywoty ich antenatów – tych, którym Edgewood zawdzięcza swoje powstanie, tak jakby – oraz losy ich dzieci i wnuków, ze wskazaniem na dwudziestoparoletniego Auberona Barnable'a, który po ojcu, Smokym, odziedziczył sceptycyzm, ale już nie ogromną, wiecznie nienasyconą ciekawość. Ciekawość świata i tajemnic rodzinnych, do których, nie wiedzieć czemu, nie został dopuszczony. A jeśli tak naprawdę nikt nic nie wie? Jeśli wszyscy tylko udają, że wiedzą? Nie wyłączając samego autora „Małe, duże”? Cóż, wtedy i my niczego się nie dowiemy. Pytanie: czy w ogóle będzie nam na tym zależało? Przez jakiś czas pewnie tak, ale im dłużej trwa ta niejasna historia, tym silniejsza powinna być pewność, że kluczem do zrozumienia tego dzieła jest przyjęcie filozofii Smoky'ego Barnable'a. Pogodzenie się z tym, że człowiek nie może wiedzieć wszystkiego, to już połowa sukcesu. Ale prawdziwa zabawa zacznie się dopiero wówczas, gdy pokochamy ten stan niewiedzy. Odkryjemy w sobie miłość do tego rodzaju tajemniczości, która w innych pisarskich rękach zapewne potwornie by nas irytowała. Świat przedstawiony przez Johna Crowleya na kartach tej mocno rozbudowanej, a jednocześnie jakby nieobfitującej w wydarzenia, długiej powieści, jest praktycznie pozbawiony stabilniejszego podparcia, stałości, wyrazistszych drogowskazów, sprecyzowanego kierunku, chyba że za ów kierunek uznać zakończenie nieznanej Opowieści, którego przyjście wcale nie jest pewne. Crowley niby przypadkowo, bez widocznego planu, przerzuca nas z fali na falę, z piętra na parter, z parteru na piętro, ze świata tu i teraz do świata wtedy i świata gdzieś indziej. Na pierwszy rzut oka wszystko jest po staremu. Żadne dziwy w świecie Drinkwaterów nie zachodzą. Ot, pospolite życie niepospolitych ludzi mieszkających na prowincji. W ciszy, spokoju, wśród natury, bez większych trosk, bez zmartwień dobrze znanych wielu mieszkańcom bardziej czy mniej odległego City. W miłości, solidarności, wzajemnej troskliwości. To byt może i zwyczajny, może i zbudowany z rutyny (dziś nie różni się zbytnio od wczoraj i prawie na pewno nic nie zmieni się jutro), może i nic się nie dzieje, ale kto powiedział, że zmiany zawsze są dobre? Po co zmieniać coś, co jest doskonałe? Po co rewolucja, skoro wszyscy są szczęśliwi? Tylko czy są? Czy Alice i jej krewni tak z ręką na sercu mogą przyrzec, że nigdy niczego im nie brakowało? Nie chodzi o pieniądze, ani żadne inne dobra materialne. Tylko krótkowzroczni osobnicy utożsamiają szczęśliwość z bogactwem, tylko ludzie nieznający, albo niepotrafiący zrozumieć Opowieści, gonią za mamoną i władzą w wiecznym przekonaniu, że już niebawem (może gdy z milionów dolarów zrobią się miliardy, może gdy z przywódcy sekty awansuję na prezydenta ponoć najpotężniejszego mocarstwa świata) ogarnie mnie to wspaniałe, wytrwale poszukiwane, poczucie spełnienia. Drinkwaterom do kompletności brakuje czegoś mniej przyziemnego. Czegoś być może magicznego, a na pewno dotyczącego bardziej sacrum niż profanum. Ci bardzo religijni ludzie, którzy kiedyś z otwartymi ramionami przyjęli pod swój dach urodzonego sceptyka, człowieka, który nie wierzy i nic nie wskazuje na to, by to kiedykolwiek miało się zmienić, ci potencjalni strażnicy jakiejś tajemnej wiedzy, cierpliwie, od pokoleń, czekają aż ich duchowe przeznaczenie się dopełni. Aż ich ciekawość zostanie zaspokojona, aż odegrają przewidzianą dla nich rolę najprawdopodobniej w najważniejszym rozdziale historii niejednego świata. Trud, mozół, znój prawie niedostrzegalnie przeszły w odprężający, regenerujący spacer po nie zawsze pięknych zakątkach, ale zawsze godnych zobaczenia, poznania, poczucia dosłownie wszystkimi zmysłami (mogłabym przysiąc, że dochodziły do mnie te wszystkie zapachy, te dźwięki, że czułam pod palcami tę fakturę, a na języku przyjemne i te mniej przyjemne smaki). A potem przyszedł zachwyt. Nie zdradzę, czy wraz ze zrozumieniem tego wszystkiego, co wcześniej mi się wymykało, z taką niezaprzeczalną gracją przemykało gdzieś na obrzeżach pola widzenia – tak blisko, a tak daleko – ale tak czy inaczej zachłysnęłam się tym unikalnym dziełem. Tą przepięknie poukładaną, z ogromną fantazją opowiedzianą, radosną i smutną, słoneczną i mroczną, spokojną i groźną, miłosną historią o wspaniałym bądź straszliwym przeznaczeniu, o dorastaniu, przemijaniu wszechrzeczy i cudownościach, które są na wyciągnięcie ręki. Zawsze. Każdego dnia. I tak będzie przynajmniej do ostatniego rozdziału Opowieści, o której niewielu słyszało, a jeszcze mniej zapoznało się z jej treścią. Może nikt, może nowa Alicja w Krainie Czarów. A może my wszyscy, którzy to przeczytamy. To fenomenalne dzieło Johna Crowleya. I niełatwe. O tak, na pewno niełatwe.

Planujesz lekturę „Małych, dużych” Johna Crowleya? Jeśli tak, to pamiętaj o jednym: nie wszystko trzeba wiedzieć. Może to zabrzmi niewiarygodnie, ale można cieszyć się opowieścią, za którą się nie nadąża, której tak do końca się nie rozumie, w której ciągle się gubimy, co rusz potykamy, zacinamy. Która wiedzie nas na manowce albo nie. Która jest o niczym albo o wszystkim. Którą po części znamy, ale zupełnie jakbyśmy jej nie znali. Która komplikuje nieskomplikowane albo rozplątuje poplątane. Nie obiecuję, że będzie łatwo, nawet jeśli od razu pokochacie tę niedookreśloność, to „wiem, że niewiele wiem”. Nie obiecuję, że ta historia będzie Was niosła na swoich fantazyjnych skrzydłach od początku do samiuteńkiego końca. Część z Was niewątpliwie prędzej czy później zadomowi się w tej „krainie nigdzie i wszędzie”, wręcz rozpłynie w unikatowym piórze Johna Crowleya. I tej części „dedykuję” tę wymagającą powieść fantasy, która jest niepodobna do niczego, choć tak podobna do wielu. Wielu opowieści, które w „Małych, dużych” złożą się w Opowieść. Albo nie. Bo tutaj nigdy nic nie wiadomo. I dla mnie właśnie to jest w tym utworze najpiękniejsze. Najcenniejsze. Nie dziwcie się więc, jeśli nie będziecie chcieli tego stracić. Bo niewiedza czasami jest wspaniała. Najlepsza.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 23 maja 2021

„Obsesja” (1976)

 

Rok 1959. Żona Elizabeth i dziewięcioletnia córka Amy dewelopera budowlanego z Nowego Orleanu, Michaela Courtlanda zostają porwane dla okupu. Podczas akcji policyjnej mającej na celu odbicie bliskich Michaela dochodzi do wypadku, w którym Elizabeth i Amy tracą życie. 
Rok 1975. Michael Courtland i jego partner w interesach, Robert Lasalle, udają się do Florencji. W tym samym kościele, w którym Michael przed laty poznał Elizabeth, mężczyzna spotyka kobietę łudząco do niej podobną, która przedstawia mu się jako Sandra Portinari.

Zrealizowany za niecałe półtora miliona dolarów thriller psychologiczny z silnie rozwiniętą warstwą melodramatyczną, określany również jako obraz neo-noir, zainspirowany „Zawrotem głowy” Alfreda Hitchcocka, film innego mistrza suspensu, Briana De Palmy, twórcy między innymi „Sióstr” (1972), „Carrie” (1976), „W przebraniu mordercy” (1980), „Wybuchu” (1981), „Człowieka z blizną” (1983), „Świadka mimo woli” (1984) i „Ofiar wojny” (1989). Scenariusz „Obsesji” (oryg. „Obsession”) napisał Paul Schrader w oparciu o historię, którą wymyślił razem z Brianem De Palmą. A potem narodził się konflikt. De Palma uznał, że tekst przedstawiony mu przez Schradera jest za długi i nazbyt skomplikowany, z czym zgodził się Bernard Herrmann, niedościgniony kompozytor muzyki filmowej, który zmarł tuż po dostarczeniu ścieżki dźwiękowej do „Obsesji”. Sam uznał ją za najlepszą w swojej karierze, a przypomnijmy, że mówimy o człowieku, który stworzył niezapomnianą oprawę muzyczną do „Psychozy” Alfreda Hitchcocka. Paul Schrader przez lata chował urazę do De Palmy za zmiany jakie wprowadził w tekst, który ponoć uważał za swoje arcydzieło (wstępnie zatytułowane „Déjà Vu”). Po przeróbce scenariusza przestał interesować się tym projektem. Film przyniósł nieoczekiwany sukces kasowy, ale reakcje ówczesnych krytyków były różne – pod tym kątem „Obsesja” zyskiwała wraz z upływem lat. Niemniej produkcja dostała kilka prestiżowych wyróżnień, między innymi nominację do Oscara dla Bernarda Herrmanna (pośmiertnie) w kategorii „najlepsza muzyka oryginalna” i nominację do Złotego Zwoju (Saturn) w kategorii... „najlepszy horror”.

Cliff Robertson w roli człowieka szaleńczo zakochanego w swojej zmarłej żonie. Wieść niesie, że Brian De Palma żałował obsadzenia tego aktora, bo trudno mu się z nim pracowało. Natomiast najbardziej zadowolony był z Geneviève Bujold - podwójna(?) rola Elizabeth Courtland i Sandry Portinari. Szesnaście lat po śmierci swojej życiowej wybranki Elizabeth i ich jedynego dziecka, dziewięcioletniej Amy, biznesmen Michael Courtland nadal żyje w przekonaniu, że to on odpowiada za ich śmierć. Uważa, że gdyby w tamtym czasie podjął inną decyzję, wszystko ułożyłoby się inaczej. Nie doszłoby do największej tragedii w jego życiu. Tragedii, która mocno go odmieniła. Z brylującego w towarzystwie człowieka sukcesu, Michael zamienił się w człowieka wiecznie zamyślonego, wycofanego i niezbyt zainteresowanego rozwojem firmy, którą prowadzi do spółki z Robertem Lasalle (w tej roli John Lithgow). Pierwszy „akt” „Obsesji” Briana De Palmy rozgrywa się pod koniec lat 50-tych XX wieku i skupia na wydarzeniu, które tak bardzo odmieniło naszego bohatera. Najpierw dostajemy przesłodzone obrazki (i takąż muzykę) z życia Courtlandów. Wielka miłość. Dwa „gołąbki”, które świata poza sobą nie widzą. No, nie licząc ich jedynego dziecka, uroczej dziewczynki o imieniu Amy. Ta sielanka nie trwa długo, nie dla widzów, bo oto na horyzoncie pojawiają się pazerni mężczyźni. Włamują się do domu Courtlandów i porywają bliskich Michaela. Dla okupu, który wyceniają na pół miliona dolarów. Nasz bohater ma więc dwa wyjścia – spełnić żądanie porywaczy ufając, że dotrzymają słowa i puszczą wolno Elizabeth i Amy, kiedy tylko dostaną pieniądze albo pójść za radą policjanta prowadzącego śledztwo mającego doświadczenie w podobnych sprawach, które nauczyło go, że próba odbicia zakładników jest bezpieczniejszą opcją od wnoszenia okupy. Michael dokonuje wyboru i traci wszystko. Przegrywa szczęśliwe życie u boku ukochanych osób. Wmawia sobie, że gdyby wybrał tę drugą opcję, Elizabeth i Amy wyszłyby z tego cało. Żyje więc z poczuciem, że to on ich zabił. A potem nieoczekiwanie los się do niego uśmiecha. Michael dostaje drugą szansę na dobre życie. Kiedy poznaje kobietę wyglądającą jak jego tragicznie zmarła przed kilkunastoma laty żona, która jakoby jest rodowitą Włoszką i nazywa się Sandra Portinari. Jakoby, bo równie dobrze Michael może mieć przyjemność ze swoją rzekomo zmarłą żoną. Sandra to Elizabeth? Takie pytanie ma zadawać sobie odbiorca omawianego filmu w jego środkowej partii. To tajemnica, na której buduje się ta miłosna opowieść. Bo na dobrą sprawę, w „Obsesji” ujawnia się romantyczne oblicze Briana De Palmy. Romans w ponurej Florencji. Dosyć intrygujący kontrast – podglądamy najpewniej najszczęśliwsze chwile w życiu głównego bohatera filmu od śmierci jego żony i córeczki, którym akompaniują cukierkowe kompozycje Bernarda Herrmanna, ale zdjęcia, za które odpowiadał Vilmos Zsigmond, stoją w niejakiej sprzeczności z miłosnym uniesieniem Michaela Courtlanda. Z tekstu wynika, że jego życie znowu nabrało kolorów, ale sfera wizualna - aura pogodowa, kolorystyka zdjęć - pokazuje coś zupełnie innego. Szaro, ponuro, mgliście, nawet trochę brudno, zamiast słonecznie i kolorowo, bo jak by nie patrzeć najczęściej w takim klimacie oddaje się na ekranie miłosne chwile przeżywane przez bohaterów. Co prawda dzisiaj tego rodzaju wątki utrzymuje się w dużo jaskrawszych, zdecydowanie żywszych, nie tak przytłumionych barwach jak w latach 70-tych, ale aż tak posępnie, jak w „Obsesji” to nawet wtedy raczej rzadko bywało. Bo ten romans może być niebezpieczny. Na co wskazuje choćby sam tytuł owego widowiska.

Ciekawostka. „Obsesja” w reżyserii Briana De Palmy odniosła komercyjny sukces – może nie ogromny, ale wpływy z biletów były wyższe od spodziewanych – jednakże opinie krytyków były podzielone. Z biegiem lat sytuacja tak jakby się odwróciła. Odbiór się polepszył, ale grono odbiorców mocno się skurczyło. Powiedziałabym, że „Obsesja” to jeden z zapomnianych filmów Briana De Palmy. Nie całkowicie, ale w jego wcześniejszej, XX-wiecznej, filmografii są pozycje, które cieszą się praktycznie niesłabnącą popularnością, obecnie szczycą się zdecydowanie większą oglądalnością niż omawiany produkt, który swoje powstanie zawdzięcza „Zawrotowi głowy” Alfreda Hitchcocka. Brian De Palma nie bez kozery jest nazywany następcą Alfreda Hitchcocka. Podobny styl, ale i podobne historie. Nie wszystkie, ale dość, by zasłużyć sobie na miano przerabiacza filmów Hitchcocka. Nie tyle kopisty, ile po prostu budowniczego nowych historii opartych na motywach twórczości niekwestionowanego mistrza suspensu. Silnie inspirowanych wybranymi dokonaniami Alfreda Hitchcocka. „Nowy Zawrót głowy”, hołd, wariacja na temat, czy po prostu historia powstała z inspiracji tamtym kultowym obrazem. Jak zwał, tak zwał. Tak czy inaczej brzmi podobnie. Nie mylić jednak z „identycznie” - kto miał już przyjemność z De Palmowskimi podejściami do ponadczasowych dzieł Hitchcocka, ten wie, że trzeba się przygotować nie tyle na kopie, ile „nowe na starym”. Nowy budynek na starym fundamencie. Inną opowieść wzniesioną na Hitchcockowskim szkielecie. Opowieść, która, prawdę mówiąc, trochę mnie zawiodła. Po jednym z moich ulubionych reżyserów spodziewałam się... powiedzmy, że czegoś innego. Więcej thrillera w thrillerze. Mniej słodkości, więcej dramaturgii. Niektórzy mogą powiedzieć, że „Zawrót głowy” też taki był, ale tam „romantyczny duch” jakoś bardziej mi smakował. Po dynamicznej, acz średnio trzymającej w napięciu pierwszej partii „Obsesji”, akcja straszliwie zwalnia. No dobrze, może nie od razu, bo zastanawiające podobieństwo Sandry Portinari do zmarłej przed szesnastoma laty żony Michaela Courtlanda, Elizabeth, chwilę podtrzymywało moje zainteresowanie. Powiedzmy, że ten tajemniczy składnik niósł tę opowieść na samym początku owej zaskakującej znajomości biznesmena z Nowego Orleanu z kobietą, która może, ale nie musi być rodowitą Włoszką. W każdym razie ona utrzymuje, że urodziła się i wychowała we Florencji – może kłamać, może sama od jakiegoś czasu żyje w tym błędnym przekonaniu, ale równie dobrze taka może być prawda. Michael nie kwestionuje jej tożsamości – przynajmniej nie wprost – ale też nie można powiedzieć, że natychmiast, od pierwszego wejrzenia, zakochuje się w Sandrze. Obiekt jego miłość od dawna jest tylko jeden i to w zasadzie się nie zmienia. Sandra staje się dla Michaela swego rodzaju substytutem Elizabeth. Nic nie wskazuje na to, by, przynajmniej na początku tej znajomości, nasz bohater dopuszczał do siebie możliwość, że Sandra to Elizabeth, ale to nie zmienia faktu, że patrząc na nią widzi swoją żoną. Rozum mówi jedno, a serce co innego. Percepcja sercowa, a nie rozumowa:) Podczas gdy Michael przeżywa „nową-starą” miłość, widz ma roztrząsać w myślach owo niepokojące podobieństwo Sandry do Elizabeth. Michael nie zawraca sobie tym głowy, ale nie mam wątpliwości, że twórcy „Obsesji” chcieli, by publiczność przede wszystkim tym się zajmowała w środkowej części filmu. I jeszcze tytułowym stanem ducha czołowego bohatera. Obsesją, która zaznacza się raczej nieśmiało, niezbyt wyraziście, UWAGA SPOILER i która może być zaraźliwa (Sandra). Skoro już w spoilerze jestem to wspomnę, że kierownictwo wytwórni Columbia Pictures, pod skrzydła której trafiła omawiana produkcja, też wprowadziło trochę zmian w ten produkt. A były one podyktowane chęcią uniknięcia zbyt dużych kontrowersji. Mówiąc bez ogródek: postarali się, by motyw kazirodztwa nie wybrzmiewał tak głośno – zamiana wspólnego życia Michaela i Sandry w Nowym Orleanie (ślub, który w domyśle został skonsumowany) na takowe marzenie senne mężczyzny KONIEC SPOILERA. Ostatni „akt” „Obsesji” może zaskoczyć – i to więcej niż raz – ale ta dosyć złożona prawda może też objawić się widzowi wcześniej, niż to zaplanowano, że już wcześniej poukłada sobie w głowie te puzzelki. Na wypadek, gdyby kogoś to interesowało: ja nie przewidziałam tylko jednego i to w dodatku największego fabularnego rozwiązania. Może dlatego, że moje zainteresowanie tą historią niedługo po przybyciu Michaela do Florencji (czyli otwarciu drugiego „rozdziału”) mocno osłabło. Właściwie to z niecierpliwością wypatrywałam końca tego obficie polukrowanego widowiska. Przez tekst, bo już z oprawy wizualnej i po części dźwiękowej – mowa o mroczniejszych, utrzymanych w bardziej złowieszczej, groźniejszej tonacji utworach Bernarda Herrmanna skomponowanych na potrzeby „Obsesji” - czerpałam jakąś pociechę. Podsumowując: pierwszy akt może być, trzeci jeszcze lepszy, ale środkowa partia omawianego obrazu Briana De Palmy, nieźle mnie wymęczyła, niemiłosiernie się dłużyła.

Polecać czy nie? Na pewno nie zalecałabym „Obsesji” na pierwszy piknik z Brianem De Palmą. Zakładając, że znalazłby się ktoś, kto uwzględniałby tę produkcję na początek swojej przygody z twórczością tego mistrza suspensu. Natomiast osoby, które trochę od De Palmy już sobie wzięli, którzy nie tylko znają, ale i doceniają jego stylowość, chyba można zaryzykować seans z tym „pomnikiem” dla „Zawrotu głowy” Alfreda Hitchcocka. Moim zdaniem mógłby być dużo lepszy - powiedziałabym wręcz, że „Zawrót głowy” zasłużył sobie na solidniejszy hołd – ale dało się obejrzeć. Tragedii nie było. Było... tak sobie.

piątek, 21 maja 2021

„In the Earth” (2021)

 

Pandemia. Ludzkość zniewolona przez wirusa, na którego nie ma lekarstwa. Naukowiec Martin Lowery po kilkumiesięcznej izolacji przybywa do placówki badawczej położonej na obszarze leśnym. Mężczyzna zamierza pomóc swojej przyjaciółce, doktor Olivii Wendle, w eksperymentach ukierunkowanych na zastosowanie mykoryzy do zwiększenia wydajności upraw. Martin wraz ze strażniczką leśną, Almą, wchodzi w głąb lasu w nadziei na odnalezienie doktor Wendle, z którą od dawna nie było kontaktu. Kierują się w stronę jej obozu, ale w pewnym momencie zostają napadnięci przez nieznajomych. Pomoc oferuje im mieszkający w lesie mężczyzna o imieniu Zach.

Nakręcony w czasie pandemii COVID-19 niskobudżetowy brytyjski horror nastrojowy wyreżyserowany i rozpisany przez Bena Wheatleya, twórcę między innymi „Listy płatnych zleceń” (2011), jednego segmentu w antologii filmowej „The ABCs of Death” (2012), „A Field in England” (2013) i „Rebeki” (2020). „Na jednym poziomie to Jaś i Małgosia, a potem przechodzi w coś w rodzaju Doktora Who i Quatermassa z lat 70-tych” - tak Wheatley opisał „In the Earth” w jednym z wywiadów, dodając, że inspirację czerpał też z niektórych brytyjskich horrorów, korespondując również ze swoimi własnymi osiągnięciami: „Listą płatnych zleceń” i „A Field in England”. Przypadkowe, niezaplanowane nawiązania do innych dzieł też ekipie się zdarzały – Wheatley podczas zdjęć zakrzyknął do Hayley Squires, odtwórczyni jednej z ról: „O mój Boże, to prosto z filmu Hammera. Fantastyczny”. A była to reakcja na jej akcent. Pierwszy pokaz „In the Earth” odbył się na Sundance Film Festival w styczniu 2021 roku, a dystrybucję kinową rozpoczęto w kwietniu tego samego roku.

Horror z tak zwanej nowej fali. Klimat, powolna narracja i... męcząca dezorientacja. „In the Earth” Bena Wheatleya długo tak jakby szuka swojej drogi. Jak gdyby nie wiedział dokąd zmierza, czy w ogóle istnieje jakiś cel tej nieprzyjemnej przechadzki po gęstym lesie. Film otwiera przybycie naukowca Martina Lowery'ego (w tej roli Joel Fry, który nie odstaje od miernego poziomu reszty obsady; poza konkurencją jest Hayley Squires, moja zwyciężczyni w zawodach „kto gorzej wypadnie”) do placówki badawczej ulokowanej na terenie leśnym. Trwa pandemia, z którą ludzkość zdaje się przegrywać i choć wirus, który pustoszy świat nie zostaje w „In the Earth” nazwany, to nomenklatura (lockdown, trzecia fala) wskazuje na COVID-19. Może jakaś super agresywna mutacja? Nieważne. Wiedzieć trzeba tylko tyle (trzeba?), że na świecie szaleje bardzo groźny wirus, na którego nie wynaleziono jeszcze lekarstwa. Kombinezony, szybkie testy, dezynfekcja – nawet w lesie wszystkie te środki ostrożności są zachowywane. Przez osoby uprawnione do przebywania na tym należącym do rządu terenie. Do rządu, nie do państwa, bo w wizji Wheatleya do takiego lasu nie można sobie tak po prostu wejść. Nieupoważnionym wstęp wzbroniony. Tak, tak, z życia wzięte. „In the Earth” może nasunąć też skojarzenia z „Honeydew” Devereux Milburna, innym horrorem zainspirowanym baśnią „Jaś i Małgosia”, który swoją premierę miał blisko rok wcześniej i który też mówił o uprawach rolnych. Już na początku filmu zostajemy wtajemniczeni w badania niejakiej doktor Olivii Wendle, których celem jest zwiększenie wydajności upraw. Jakaś zaraza niszcząca plony, jak w „Honeydew”? Może tak, może nie. Wheatley, przynajmniej w pierwszej partii „In the Earth” nie zagłębia się w ten wątek. Ani w ten, ani w legendę o Parnag Fegg, duchu lasu, z którą Martin Lowery pokrótce zapoznaje się tuż po dotarciu do małego ośrodka badawczego. Chłopina dopiero co odzyskał wolność, po trwającej parę miesięcy izolacji, jest więc trochę zagubiony, oszołomiony, jakby nieco przygnieciony życiem, od którego zdążył już się odzwyczaić. Był więźniem we własnym domu, a teraz... jak się okazuje zamienił jedną klatkę na inną. Znacznie większą, ale tylko na początku. Jego „cela” z czasem nie tylko się skurczy, ale wręcz zamieni w coś w rodzaju izby tortur. W niedoli będzie mu towarzyszyć Alma, strażniczka leśna, nieprzekonująco wykreowana przez Ellorę Torchię. To nasi nowi Jaś i Małgosia, ruszający na spotkanie... wiedźmy? Pierwszy etap ich wędrówki przez las przypomniał mi „Blair Witch Project” Daniela Myricka i Eduardo Sáncheza. Coś wisi w powietrzy – o nie, kamienie! - coś dziwnego się tu dzieje, pod tym płaszczykiem zwyczajności. Nie wiadomo, o co chodzi, ale coś się po tym gęstym lesie rozchodzi. Opuszczony namiot, a w środku jakaś książeczka. Napastnicy „bez twarzy” i brodaty mężczyzna śpieszący im z pomocą. Ten pan to Zach (Reece Shearsmith - chyba nie muszę mówić, jak w moim oczach wypadł), człowiek mieszkający w lesie, oczywiście niezgodnie z prawem, ale kto by tam przejmował się prawem w czasie pandemii. Ci odbiorcy „In the Earth”, którzy dotrwają do tego momentu wreszcie dostaną jakiś punkt zaczepienia. Po długim oczekiwaniu, łażeniu bez sensu po dosyć mrocznym lesie, rzecz nieco się skrystalizuje. W końcu mogłam zakotwiczyć się w tej historii na tyle, by nie przygniatało mnie już wrażenie, że „In the Earth” to opowieść o „wszystkim i o niczym”, która najpewniej zawiedzie mnie w ślepą uliczkę.

Wirus dziesiątkujący gatunek ludzki. Eksperyment naukowy dotyczący mykoryzy (mycorrhiza) i upraw rolnych. Legenda o duchu lasu (folk horror). Przypadkowe czy celowe aluzje wskazujące na motyw wiedźmy mieszkającej w leśnym ostępach. To wszystko jakoś nie chciało się połączyć – oderwane informacje, wrzucone do tego kotła, ale już nierozwijane, porzucone. Celowo, bo miało być tajemniczo. A wyszło... cóż, czas poprzedzający spotkanie z Zachem upłynął mi w poczuciu bezcelowości. Rozdrażnienie, senność, „heroiczna walka” z przemożnym pragnieniem przerwania tej podróży donikąd z pobieżnie wykreślonymi i, delikatnie mówiąc, nieprzekonująco wykreowanymi (amatorka straszna) bohaterami u boku. Przyczepność znalazłam w tradycji. Miała być niespodzianka, ale w tego rodzaju zagrywki miłośnicy gatunku już dawno zostali wtajemniczeni – w każdym razie sztuczka dobrze spraktykowana, ograna – nie sądzę więc, żeby drugi „akt” „In the Earth” okazał się tak nieobliczalny, jak z pewnością chcieli tego twórcy. Rzucasz okiem i już wiesz. Wiesz, jak to się potoczy. Praktycznie bez udziału woli, bezwiednie nasuwa się w myślach obraz drugiej fazy strasznej przygody dziewczynki i chłopczyka w ogromnym lesie. A na tym nie koniec. Będzie jeszcze jedna stacja. Psychodeliczna. Hipnotyczne kolaże - doprawdy niezły montaż dźwięku i „narkotycznych” wizji, niepokojących, dziwnych i na swój sposób magicznych obrazów. Rozpatrując poszczególne składniki tego grozowego widowiska w oderwaniu od reszty, „In the Earth w moich oczach zdecydowanie bardziej się broni niż w całokształcie. Tragiczne aktorstwo, „sceny zamknięte”, zrobione w różnych wnętrzach, choćby tylko namiotach (niewprawne oświetlenie, krzyczące o groszowym budżecie) oraz niedopracowane, nie zawsze naturalne dialogi (kwestie, które w rzeczywistości raczej by nie padały; rozmowy, które w życiu, wydaje mi się, trochę inaczej by przebiegały) – to jedno. Ale oprócz tych, uważam, rozpaczliwie wymagających poprawy elementów, dostałam dość intensywne, piękne, a przy tym mroczne, nasycone jakąś ukrytą, niezdefiniowaną, być może nadnaturalną, groźbą, liczne zdjęcia odczuwalnie przeklętego lasu. Lubiane przeze mnie fabularne motywy – nieciekawie prowadzone, ale wlewały przynajmniej odrobinkę nadziei, w dodatku słabnącej, że coś ciekawszego się z tego w końcu, może na końcu, wykluje. Wspomniane już psychodeliczne kolaże, tym bardziej zaskakujące, że wcześniej stosowane nagłe, w moim poczuciu błędnie obliczone cięcia, uczuliły mnie na wkład montażystów. Niczego dobrego się po nich nie spodziewałam, a tu proszę, takie zgrabniutkie dziwowiska. I wreszcie tak zwane obrzydliwości. Realistycznie się prezentujące, umiarkowanie krwawe efekty specjalne (praktyczne) podawane w stylu torture porn. Duże zbliżenia na brzydkie, poszarpane, broczące rany. Wyróżnić jednak muszę akcję z pieńkiem i siekierą. Scenka ta, uważam, jest dowodem na to, że chwile przed nieuchronnym rozlewem krwi mogą być dla widza bardziej bolesne niż samo okaleczenie. Normalnie siedziałam jak na szpilkach. A już myślałam, że ekipa pracująca nad „In the Earth” większego napięcia z tej opowieści nie wykrzesa. Oprawa audiowizualna wpada w oko, ale emocje płyną z nieśmiałością, topornie im to idzie, bez zdecydowania. Niby chcemy, by widz czuł się nieswojo, niby chcemy zasiać w nim jakieś niewygodne, acz pożądane emocje (niepokój, niepewność, przerażenie), ale gdy już coś zaczyna nam się wykluwać, gdy jesteśmy na dobrej drodze ku temu, gwałtowanie skręcamy, powoli się wycofujemy albo uciekamy w popłochu (może z wyjątkiem „halucynogennych” wstawek). Zamiast kuć żelazo, póki gorące, zamiast doprowadzać rzeczy do końca, Ben Wheatley i jego ekipa wolą się zatrzymać, pomyśleć, podumać, a potem zacząć od nowa, czasem od innej strony tego „rogu obfitości”, jakim jest scenariusz „In the Earth”. Sporo sprawdzonych motywów – może nie w szczegółach, ale szkielety żadnym novum w kinie grozy na pewno nie są – mieszanie różnych kultur, tj. podgatunków, rodzajów horroru, uważam, bez pomyślunku. Chaos twórczy, a w każdym razie zastosowanie zupełnie niezadowalających, mętnych połączeń tego z tamtym, tamtego z tym. Aż wyszło... to przekombinowane coś. Ani to to zaskakujące, ani tchnące ogromną świeżością, imponujące kreatywnością, ani zastanawiające, ani tym bardziej niepokojące. Takie wielkie nico. Na to czekałam, po to brnęłam przez błocko tej pomieszanej, poplątanej, poszarpanej, usilnie pchanej i niepotrzebnie komplikowanej opowiastki.

Dobrze przyjęty przez krytyków brytyjski horror nastrojowy, napisany i zrealizowany niewielkim kosztem w czasie głębokiego lockdownu tłumaczonego pandemią COVID-19. „In the Earth” w reżyserii i na podstawie scenariusza Bena Wheatleya dostosowuje się do tego okresu, można powiedzieć idzie z duchem czasu, ale tak naprawdę skupia się na czym innym. Zabiera nas w leśne ostępy na spotkanie jakichś innych koszmarków. Idziemy z „Jasiem i Małgosią” na spotkanie z naturą. I jakimiś straszliwymi siłami? A może po prostu ludźmi? Moim zdaniem lepiej, żeby Was to nie obchodziło. Lepiej, żebyście nie mieli potrzeby sprawdzenia tego tworu. Chociaż nie. Nie powinnam tak pisać, bo przecież wśród odbiorców „In the Earth” są też wygrani. Ujmę to więc w ten sposób: polecać nikomu nie będę (nie chcę). I starczy.

środa, 19 maja 2021

Zapowiedzi wydawnictwa Vesper

 
Michael McDowell „The Elementals”

The Elementals" to powieść z 1981 roku, wciąż jednak zaliczana do najlepszych dzieł ze „Złotej Ery" amerykańskiego horroru. To przykład nastrojowej, nieśpiesznej, opartej na dusznej atmosferze, nieoczywistej powieści, która aż ocieka gotyckim klimatem. Coś, co wielbiciele starej dobrej szkoły grozy lubią najbardziej.   
Alabama, plaża, dwie szanowane i bogate rodziny, trzy wiktoriańskie rezydencje, z których jedna od lat jest opuszczona. Wypełnia ją tylko piach... i coś jeszcze. Coś niesamowitego. Coś groźnego. Coś, co nie chce, aby tajemnice przeszłości pozostały zakopane pod gorącym piaskiem.
 

Christina Henry „Czerwona Królowa”

Kontynuacja „Alicji” Christiny Henry. „Czerwona Królowa" zaczyna się tam, gdzie skończyła jej poprzedniczka. Nasi bohaterowie - Alicja i Topornik wyruszają na poszukiwania zaginionej córki tego ostatniego. Ale nie będzie im tak łatwo: zmierzyć się muszą z szaloną Białą Królową oraz okrutnym Czarnym Królem. Pionki już rozstawione, gra się rozpoczęła, każdy ruch to krok w kierunku przeznaczenia. Aby wygrać Alicja będzie musiała wykorzystać odkryte w sobie umiejętności i sprzymierzyć się z potężną, ale i mściwą Czerwoną Królową.
 

Dan Simmons „The Fifth Heart”

To kolejna cegiełka (ponad 600 stron) i kolejna po „Droodzie" powieść - hołd dla klasyków wiktoriańskiej literatury. Kryminał osadzony w realiach historycznych, gratka dla fanów literackich crossoverów. Bohaterami „The Fifth Heart" są Henry James (tak, ten Henry James) oraz .... Sherlock Holmes. Ta nietypowa para łączy swe siły w celu rozwikłania zagadki śmierci Clover Adams - żony historyka Henry'ego Adamsa (z tych Adamsów - aż dwóch jego przodków pełniło funkcję prezydenta USA). Rzecz dzieje się w 3 lata po rzekomej śmierci Holmesa w otchłani wodospadu Reichenbach. Holmes sfingował własną śmieć, musiał zrobić sobie przerwę po tym jak jego analityczny umysł doszedł do wniosku, że... jest postacią fikcyjną. Fakt, że Holmes jest przekonany o swojej nierzeczywistości poważnie komplikuje śledztwo, nad którym unosi się w dodatku złowroga siła, a wraz z nią znajome określenie... Moriarty.
 

Dan Simmons „Children of the Night”

Children of the Night" to jeden ze starszych (1992 rok), nigdy wcześniej w Polsce nie wydanych tytułów Dana Simmonsa. Tym razem autor zabierze nas na wycieczkę do Rumunii, żeby odświeżyć mit o wampirze. A wśród bohaterów znany z „Letniej nocy" Mike O'Rourke, ale nieco starszy i po święceniach kapłańskich.
 

John Langan „The Fisherman”

Nagrodzona Bram Stoker Award dla najlepszej powieści roku 2016. „The Fisherman" uchodzi za najważniejszą współczesną powieść weird fiction, jaka powstała w USA. Czerpiąca pełnymi garściami z klasyków gatunku, mroczna, surrealistyczna, przepełniona senną, niepokojącą atmosferą. Gratka dla miłośników nieoczywistej, nastrojowej grozy. 
Abe, mężczyzna w średnim wieku, doświadcza osobistej tragedii - umiera jego chorująca na raka żona. Nie mogąc pogodzić się ze stratą i próbując odegnać od niej myśli, oddaje się nowej pasji - wędkarstwu. Do Abe'a wkrótce dołącza Dan - jego kolega z pracy, który również boryka się ze stratą rodziny. Przyjaciele postanawiają wybrać się na ryby nad Dutchman's Creek - strumień o którym słyszeli różne historie. Po drodze zatrzymują się w przydrożnym barze. Tam poznają przerażającą legendę o strumyku i jego złej sławie i tajemniczej postaci znanej jako Der Fisher.
 

Grady Hendrix „Horrorstör"

Horror w IKEI? Dlaczego nie? „Horrorstör" to debiutancka powieść Grady'ego Hendrixa, horror, ale jak mieliście już okazję przekonać się podczas lektury „Mojej przyjaciółki opętanej" czy „Sprzedaliśmy dusze", Hendrix w swojej twórczości traktuje grozę bardziej jako punkt wyjścia, tło do snucia refleksji na tematy społeczno-kulturowe dotyczące współczesnej Ameryki.
Akcja powieści dzieje się w Orsku - olbrzymim sklepie meblowym - nocami coś niszczy regały, tłucze wazony, przewraca szafy. Kamery monitoringu nic nie wykazują, ludzie zaczynają szeptać, że sklep jest nawiedzony. Troje pracowników postanawia zostać w budynku na noc, aby wyjaśnić co stoi za tajemniczymi zjawiskami...
 

Lord Dunsany „Bogowie Pegāny i inne opowieści fantastyczne"

Do serii Klasycznej Literatury Grozy Vesper dołącza kolejne nazwisko: Lord Dunsany (choć w tym przypadku mówimy bardziej o literaturze fantasy niż grozie). Wyborem, a także tłumaczeniem opowiadań, które znajdą się w tomie zatytułowanym "Bogowie Pegāny i inne opowieści fantastyczne" zajął się Maciej Płaza.
Lord Dunsany (1878-1957) – prozaik i dramatopisarz irlandzki, wybitny pionier gatunku fantasy. W swoim czasie autor bardzo poczytny, tłumaczony na wiele języków. Jego sztuki wystawiano w teatrach w Dublinie, Londynie i na nowojorskim Broadwayu; jego proza, inspirowana mitami i legendami z różnych stron świata, pełna nieokiełznanej fantazji, subtelnej grozy i wybornego humoru, była natchnieniem dla wielu autorów literatury fantastycznej i niesamowitej, od H.P. Lovecrafta poprzez J.R.R. Tolkiena i Ursulę Le Guin po Neila Gaimana.
 

Elizabeth Engstrom „When Darkness Loves Us”

Debiut Elizabeth Engstrom z 1985 roku, który ukazał się na rynku dzięki wsparciu mentora autorki - mistrza science fiction Theodore'a Sturgeona - to dwie mini opowieści: tytułowe opowiada historię uwięzionej w pozbawionych choćby odrobiny światła podziemnych korytarzach kobiety, krok za krokiem poddającej się wpływowi otaczającej ją ciemności. W drugim opowiadaniu poznajemy dzieje upośledzonej, urodzonej bez nosa kobiety i tajemniczych wydarzeń z jej przeszłości. 
 

Elizabeth Engstrom „Black Ambrosia”

Inteligentny, pomysłowy horror z 1988 roku. „Black Ambrosia" to powieść o wampirach, ujęta w dość nietypowy sposób. Bohaterem jest tu słodka, niewinna Angelina Watson. Dziewczyna słyszy uwodzicielski Głos nakazujący jej zabijać. Angelina więc zabija, przedtem składając jednak swoim ofiarom obietnicę: oferuje im wieczny spokój w zamian za ich duszę.
 

Robert McCammon „Boy's Life”

Najsłynniejsza, dla wielu najlepsza książka Roberta McCammona, nie bez powodu porównywana i z „To" Stephena Kinga i z „Letnią nocą" Dana Simmonsa, ale jeszcze bardziej kameralna, wzruszająca, sentymentalna wręcz magiczna - „Boy's Life", znana u nas w zależności od wydania jako „Chłopięce lata" i „Magiczne lata". Małe, zagubione w Alabamie miasteczko i dwunastoletni chłopiec który jest świadkiem jak do miejscowego jeziora wtacza się samochód ze zmasakrowanymi zwłokami. Zagadka, którą próbuje rozwikłać, sny jakie go nawiedzają, odkrywanie tajemnic mieszkańców, wszystko to sprawia, że pamiętne lato będzie ostatnim latem jego dzieciństwa. „Boy's Life" to nie tylko podszyty nutką grozy kryminał, to przede wszystkim opowieść o dojrzewaniu, o odzieraniu świata z magii, z niesamowitości i niewinności. Żywy język, plejada barwnych, wielowymiarowych postaci i wspaniale sportretowana rzeczywistość Ameryki lat 60. XX wieku.
 

Robert McCammon „Swan Song”

W Polsce po raz pierwszy wydana pod tytułem „Łabędzi śpiew". To gratka dla wielbicieli literatury post-apokaliptycznej. Po wojnie atomowej resztki ludności toczą bezwzględną, brutalną walkę. Walkę o przetrwanie i o godne życie, walkę która szybko przeradza się w odwieczny konflikt dobra i zła.
 

Robert McCammon „Usher's Passing”

Polska premiera. „Usher's Passing" z 1984 roku to jedna z najmroczniejszych powieści Roberta McCammona, wręcz ociekająca gotyckim klimatem. Czego tu nie ma - stary ród, posępna rezydencja pełna zakurzonych, mrocznych zakamarków, znikające dzieci, starający się dojść do prawdy dziennikarz i... tajemniczy nocny strach z dynią zamiast głowy.
Tytuł przywodzi na myśl „Zagładę domu Usherów" Edgara Allana Poe - no i słusznie, dobrze Wam się kojarzy. Bohaterami powieści są bowiem potomkowie tych właśnie Usherów. Akcja dzieje się jednak współcześnie, a mieszkający w odludnej rezydencji niedaleko Asheville w Północnej Karolinie Usherowie zajmują się produkcją i handlem bronią, na czym zbili fortunę. Ich dom budzi powszechną trwogę wśród mieszkańców okolicy, powtarzane szeptem plotki mówią, że to siedziba zła. Rix Usher chce odciąć się od mrocznej przeszłości swojej rodziny, ale gdy jego ojciec umiera nie ma wyboru - musi wrócić. Stara rezydencja ma bowiem swoje tajemnice... i potrzeby.
 

Robert McCammon „The Listener”

Polska premiera, jedna z najnowszych książek Roberta McCammona. Akcja powieści dzieje się w 1934 roku w Nowym Orleanie. Wielki Kryzys, bieda i głód zaglądają do oczu niejednego Amerykanina. Ale są tacy, którzy się w tych ciężkich czasach doskonale odnajdują. Pozbawieni skrupułów, bezwzględni, okrutni i chciwi. Szukają każdej okazji do łatwego zarobku. John Partlow i Ginger LaFrance to jedni z nich. Planują coś większego niż zwykłe oszustwa - w ich głowach rodzi się plan porwania dla okupu. Doskonale zorganizowaną intrygę psuje im jednak Curtis Mayhew, młody czarnoskóry mężczyzna, który posiada niezwykły dar. Słyszy rzeczy których inni nie słyszą, słyszy słowa które nawet nie zostały wypowiedziane. Traf chciał, że pewnego dnia usłyszał wołanie o pomoc...
 

William Hjortsberg „Harry Angel”

Koniec lat 50., Nowy Jork, niejaki Louis Cyphre wynajmuje prywatnego detektywa, tytułowego Harry'ego Angela i zleca mu odnalezienie popularnego przed wojną piosenkarza - Johnny'ego Favorite, który ma u Cyphre'a dług. Z pozoru błaha sprawa zaczyna przybierać całkiem nieoczekiwany obrót, gdy Angel wkracza w świat nowojorskiej bohemy artystycznej powiązanej z praktykującym czarną magię i obrządki voodoo kultem.
Mistrzowskie połączenie klimatów kryminału w stylu noir z okultystycznym horrorem. Powieść, która obowiązkowo powinna znaleźć się w biblioteczce każdego miłośnika grozy. W 1987 roku została w rewelacyjny sposób zekranizowana przez Alana Parkera z Mickey'em Rourke i Robertem De Niro w rolach głównych.
 

H.P. Lovecraft Listy

Wraz z Mateuszem Kopaczem, który odpowiadać będzie za wybór, przekład i opracowanie krytyczne, wydawnictwo Vesper ruszyło z projektem wydania zbioru, który będzie zawierał chronologiczny wybór około 100 najlepszych listów Lovecrafta z lat 1906-1927. Znajdziemy w nim między innymi: nieliczne zachowane listy z młodości i okresu samotnictwa lat 1908-1913, filozoficzno-literackie epistoły z okresu pracy w organizacjach amatorskiego dziennikarstwa i opisy pierwszych podróży po wyrwaniu się spod negatywnego wpływu matki, szczegółowe relacje z życia z żoną w Nowym Jorku w latach 1924-1926, kiedy to Lovecraft walczył z depresją, złodziejami i biedą, jednocześnie prowadząc bujne życie towarzyskie, radość z powrotu do Providence i twórczą eksplozję, gdy powstały m.in. „Zew Cthulhu", „Przypadek Charlesa Dextera Warda" i „Kolor z innego wszechświata". A wszystko barwnym, nietypowym jak na Lovecrafta, stylem, z humorem i swadą. Wśród adresatów m.in. Frank Belknap Long, Clark Ashton Smith czy August Derleth.
W Polsce jak dotąd wydano nie więcej jak 40 listów z obfitego dorobku korespondencyjnego Lovecrafta, mimo że wielu krytyków i badaczy, w tym S.T. Joshi, uważa listy za co najmniej równie wybitne dzieło Lovecrafta co jego opowiadania. Będzie to pierwsza tak obszerna i chronologiczna próba przedstawienia tej części dorobku pisarza z Providence. Wciąż jeszcze nienazwany tom zawierać będzie wyłącznie listy dotąd niewydane po polsku. Nie ma więc obawy o duble z wydaną swego czasu przez SQN pozycją „Koszmary i fantazje. Listy i eseje". A wszystko to przypieczętowane Vesperowym znakiem jakości, możecie więc spodziewać ciekawostek także od strony edytorskiej oraz twardej oprawy. 
 
Źródło: https://pl-pl.facebook.com/WydawnictwoVesper