środa, 30 listopada 2011

Stephen King "Dallas '63"


Nauczyciel angielskiego, Jake Epping, zostaje dopuszczony przez swojego przyjaciela do wielkiej tajemnicy. Mężczyzna pokazuje mu miejsce w swojej spiżarni, które ma moc przenoszenia w czasie do roku 1958. Prosi Jake'a, aby przeszedł przez portal, zaczekał pięć lat i zapobiegł zabójstwu prezydenta Johna Kennedy'ego.

Najnowsza "cegła" Stephena Kinga, licząca sobie 860 stron. Historia, przedstawiona w tej powieści do oryginalnych na pewno nie należy, w końcu temat przenoszenia się w czasie był już wałkowany niezliczoną ilość razy nie tylko w literaturze, ale również kinematografii. Tylko, że tym razem będziemy mieli do czynienia z wersją samego Stephena Kinga, więc na tłumne niespodzianki na pewno można liczyć. Czytelnicy przyzwyczajeni do przydługich wstępów tego autora mogą liczyć na niemałe zaskoczenie, gdyż akcja na początku gna jak szalona. Najpierw poznajemy Jake'a Eppinga oraz jego przyjaciela Ala, znającego sposób na podróżowanie w czasie. Kiedy już zostaje Jake'owi udowodnione, że wehikuł czasu naprawdę istnieje dwaj mężczyźni zaczynają interesującą rozmowę. Otóż, dowiadujemy się, że po przejściu przez portal delikwent zawsze pojawia się w tym samym miejscu, tego samego dnia oraz w tym samym '58 roku. Gdy wraca w roku 2011 mijają jedynie dwie minuty. Przeszłość można zmienić, a gdyby przypadkiem coś poszło nie tak, zawsze można wrócić do roku 1958, co zapewnia pełny reset wszystkich wcześniej dokonanych zmian. Z uwagi na to, że Al jest śmiertelnie chory to właśnie Jake będzie musiał wziąć na siebie najważniejsze zadanie - przyjaciel prosi go, aby przeniósł się w czasie i zapobiegł zabójstwu Kennedy'ego. Wylicza mu nawet korzyści takiego obrotu spraw, w końcu według Ala to może tylko pomóc historii Ameryki, a w razie gdyby coś nie wyszło zawsze można to odkręcić, prawda? Jake'a przekonuje, ale jestem pewna, że czytelnicy znający Kinga cały czas będą pewni, że takie igranie z czasem nie wyjdzie naszemu bohaterowi na dobre, że to wszystko może skończyć się wprost fatalnie.


"Pewnie po prostu umarłbym tutaj, w przeszłości, o której wielu myśli z nostalgią. Zapewne dlatego, że zapomnieli, jak przeszłość cuchnie, albo w ogóle nie biorą pod uwagę tego aspektu złotych lat pięćdziesiątych."
Po mocnym początku akcja powieści diametralnie zwalnia. "Dallas '63" jest swoistym miszmaszem przygodówki, kryminału oraz wątków obyczajowych. W trakcie drugich przenosin w czasie w wykonaniu Jake'a będziemy świadkami dynamicznych wydarzeń z pogranicza thrillera i przygodówki. Ale już po jego trzecim przejściu przez portal King zacznie mieszać wątki kryminalne z obyczajowymi. Czytelnicy niezaznajomieni z tendencją pisarza do gawędziarstwa mogą poczuć się odrobinę zmęczeni. Mogą nawet odnieść wrażenie, że King nie wiedząc jak dalej pociągnąć wątki śledztwa Oswalda (zabójcy prezydenta) przeskakiwał do wydarzeń rozgrywających się w małym miasteczku, które dla naszego bohatera było prawdziwym domem, tym bardziej, że spędzał w nim czas ze swoją ukochaną Sadie. Przyznaję, że akcja jest dosyć nierówna, ale mnie w najmniejszym stopniu to nie przeszkadzało. W końcu zawsze uwielbiałam skłonność Kinga do opisywania życia w małych miasteczkach, w starych dobrych czasach. Myślę, że autorowi idealnie udało się nakreślić nam lata 50-60-te nie pomijając w nich niczego - w końcu każda epoka ma swoje dobre i złe chwile, o czym King, ani na chwilę nie zapomina. Czytając środek tej powieści miałam wrażenie, jakbym zanurzała się w tych minionych czasach, a przecież wtedy jeszcze nawet nie było mnie na świecie! Gdy za każdym razem sięgałam po tę książkę byłam przekonana, że znów znajdę się w tych sielskich latach 50-60-tych, które pomimo wielu problemów społecznych i politycznych stanowiły dla mnie istną wyprawę do krainy marzeń (chyba minęłam się z epoką) i Stephen King nigdy mnie nie zawiódł. Zaofiarował mi miłą alternatywę życia w tym ponurym roku 2011, a już za sam ten fakt należą mu się ogromne podziękowania.

"Przez moment wszystko nabrało wyraźnych kształtów, a kiedy tak się dzieje, widać, jak ulotny jest świat. Czyż wszyscy nie wiemy tego skrycie? To idealnie wyważony mechanizm wołań i ech udających koła i tryby, śniony zegar bijący pod tajemniczą szybą, którą zwiemy życiem. A za nim? Pod nim i wokół niego? Chaos, burze. Ludzie z młotkami, ludzie z nożami, ludzie z pistoletami. Kobiety, które wypaczają to, czego nie potrafią sobie podporządkować, i poniżają to, czego nie potrafią zrozumieć. Wszechobecna pustka i zgroza otaczająca samotną, rozświetloną scenę, na której śmiertelnicy tańczą na przekór ciemności."
Pod koniec akcja książki znowu "rusza z kopyta", aż do melancholijnego finału, niestety aż za bardzo przewidywalnego. UWAGA SPOILER Końcówka przypomniała mi film z 2004 roku zatytułowany "Efekt motyla". W powieści również bohater musiał poświęcić swoją miłość dla dobra ludzkości. Ponadto nasze złe przeczucia z początku książki, odnośnie skutków uratowania JFK sprawdzają się, świat zmienia się na gorsze KONIEC SPOILERA. Jak dla mnie finał powinien wyglądać odrobinę inaczej, żałuję, że mnie nie zaskoczył, ale mam nadzieję, że pozostali czytelnicy będę mieli więcej szczęścia.

"Dallas '63" jest kolejną powieścią Kinga, która udowadnia, że ten autor czuje się dobrze w niemal każdym rodzaju literackim, nie tylko horrorze. Tylko Stephen Kinga mógł tak oklepany temat zamienić w coś, co czyta się niemalże jednym tchem, odnosząc wrażenie, że nikt przed nim nie wymyślił motywu podróży w czasie. Jak zwykle u Kinga bohaterowie są tak drobiazgowo scharakteryzowani, że naprawdę zależy nam na ich szczęściu, przeżywamy z nimi zarówno chwile radości, jak i smutku, zarówno bezpieczną sielankową egzystencję, jak i pełne zagrożenia epizody i naprawdę ciężko jest nam się z nimi pożegnać, gdy książka dobiega końca. Ta pozycja to powrót do starego, dobrego Stephena Kinga, który udowadnia nam tutaj, że jeszcze na wiele go stać, że jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.

niedziela, 27 listopada 2011

"Nie bój się ciemności" (2010)

Mała Sally przeprowadza się do wielkiego domostwa ojca i jego narzeczonej. Dziewczynka, zwiedzając nowe lokum, schodzi do piwnicy, w której słyszy tajemnicze odgłosy. Próbuje przekonać ojca, że ktoś zamieszkał w ich piwnicy, ale mężczyzna jest pewien, że Sally ma wybujałą wyobraźnię. Wkrótce nieproszeni lokatorzy zaczynają popełniać z pozoru niewinne żarty, a winą za nie ojciec obarcza swoją córkę. Wszystko jeszcze bardziej się komplikuje, gdy w piwnicy zostaje popełnione morderstwo.

Tak długo zwlekałam z obejrzeniem tego filmu z dwóch prostych powodów. Po pierwsze, jak pewnie wszyscy zdążyli zauważyć, był szeroko rozreklamowany w mediach, a nie od dziś wiadomo, że im większa promocja, tym gorsza produkcja. Po drugie jednym z producentów i współscenarzystą "Nie bój się ciemności" jest Guillermo del Toro, który ostatnimi czasy zajmuje się obrazami do szczętu przeładowanymi efektami specjalnymi z mało przekonującą fabułą (wyjątkiem jest "Labirynt fauna" z 2006 roku). I chociaż raz moje złe przeczucia się sprawdziły.

Integralny element filmu, czyli fabuła jest tak infantylna, że nie bardzo wiadomo, co też twórcy chcieli osiągnąć - rozśmieszyć widzów, czy może raczej zdenerwować. Pierwsza połowa produkcji, mimo schematyczności, przynajmniej prezentuje sobą, jakiś klimat grozy - wraz z Sally słyszymy tajemnicze głosy, wydobywające się z paleniska w piwnicy ponurego domostwa, które proszą naszą małą bohaterkę o wypuszczenie ich na wolność, ale broń Boże, bez żadnego zapalania światła. Rezolutna Sally, która przecież nie sprawia wrażenia kompletnego przygłupa daje się skusić i praktycznie bez zastanowienia zabiera się za spełnianie próśb niezydentyfikowanych istot. Oczywiście, my wiemy, że nie wróży to niczego dobrego mieszkańcom domu, ale jeszcze nie wiemy kim są nieproszeni goście. Ten fakt, w myśl zasady: "boimy się tego, czego nie widzimy" znacznie podsyca klimat, jest niezawodnym sposobem na stopniowanie atmosfery. Powiem nawet więcej: w takich momentach niejednego widza może ogarnąć autentyczny niepokój. Ale, niestety, nic nie trwa wiecznie, co też twórcy filmu dobitnie udowadniają nam w drugiej połowie projekcji. Nasi antagoniście wreszcie wychodzą z ukrycia, prezentują się nam w całej swojej okazałości, a my... wybuchamy śmiechem. UWAGA SPOILER Kiedy zobaczyłam właścicieli mrożących krew w żyłach głosów zastanawiałam się, co też zmusiło twórców "Nie bój się ciemności" do wygenerowania komputerowo takich istotek. Bo chyba nie mieli zamiaru przestraszyć publiczności - wszak, ich baśniowy wygląd nie jest w stanie poruszyć choćby dziecka, że już nie wspomnę o wielbicielach horroru. Podobne stworki mieliśmy w filmie "Gremliny rozrabiają" (1984), tyle że tam o wiele lepiej współgrały z fabułą. Natomiast tutaj ich pojawienie się niszczy klimat i suspens, pozostawiając jedynie irytację z powodu tak karygodnego zniszczenia potencjału, jaki zarysowywał się nam podczas pierwszej połowy seansu KONIEC SPOILERA. Już od pierwszych minut filmu wiemy, że właściciele tajemniczych głosów żywią się zębami dzieci (!), a już ten fakt powinien dać widzom do myślenia z czym też będą mieli do czynienia w dalszej części obrazu - takie rozwiązanie fabularne w końcu do najmądrzejszych nie należy. Nie radzę również liczyć na ciekawe zakończenie. Po półtoragodzinnej męczarni, w trakcie której byłam świadkiem tak daleko posuniętych głupot, że cudem również nie zidiociałam twórcy zaprezentowali mi pełną akcji końcówkę, której finał niezmiernie mnie zaskoczył. Po przebrnięciu przez bezsensowną drugą część produkcji myślałam już, że do większej głupoty posunąć się po prostu nie można, ale niestety twórcy całkowicie zmienili moje spojrzenie, udowadniając, że jeśli tylko ktoś się uprze może zepsuć dosłownie wszystko.

W roli głównej zobaczymy hollywoodzką gwiazdkę Katie Holmes, którą zatrudniono tutaj chyba tylko dla ozdoby - wiadomo znane nazwisko, rozpoznawalna twarz. Ta pani nie jest złą aktorką, ale postać macochy Sally chyba nie bardzo jej się spodobała. Obserwując jej twarz przez większość seansu widać na niej wyraz permanentnego zagubienia, jakby pytała: Co ja tutaj, do licha, robię? To samo można powiedzieć o filmowej Sally, wykreowanej przez Bailee Madison. O wiele lepiej spisał się pan domu, Guy Pearce - przynajmniej u niego widać jako taką ekspresję.

"Nie bój się ciemności" jest kolejną efekciarką współczesną produkcją grozy, a tym samym kolejnym gwoździem do trumny dla tego gatunku. Przeznaczona tylko i wyłącznie dla młodzieży, spragnionej mocnych komputerowych wrażeń w kinie oraz dzieciaków zakochanych w baśniach. Wielbicielom horrorów radzę obejrzeć tylko pierwszą połowę filmu, na resztę naprawdę szkoda czasu.

czwartek, 24 listopada 2011

Recenzja gościnna

Dzięki uprzejmości Anonimowego Grzybiarza na jego blogu ukazała się moja recenzja gościnna. Wszystkich zainteresowanych zapoznaniem się z moimi wypocinami serdecznie zapraszam - http://mnichhistorii.blogspot.com/2011/11/230-zabawa-z-pika-goscinnie-buffy1977.html

niedziela, 20 listopada 2011

"Noc rekinów" (2011)

Grupka przyjaciół wybiera się do domku letniskowego koleżanki, położonego nad jeziorem. Po dotarciu na miejsce rekin okalecza jednego z nich, a reszta stara się sprowadzić mu pomoc medyczną. Wkrótce zdadzą sobie sprawę, że będą musieli zmierzyć się z całą hordą morskich drapieżników.

David R. Ellis, twórca drugiej i czwartej części "Oszukać przeznaczenie" tym razem na warsztat wziął animal attack, a jego "Noc rekinów" zestawiano na równi z "Piranią" Alexandre Aja. Założenie całkowicie błędne, gdyż oba te filmy dzieli niemalże wszystko. "Pirania" jest obrazem zrobionym w całości na luzie, natomiast "Noc rekinów" pretenduje raczej do poważnej produkcji, co z miejsca ją dyskredytuje - coś z taką fabułą po prostu nie ma siły przebicia. Aja zrobił film pełen humoru, krwawych, pikselowych scen oraz wszechobecnego negliżu. Tymczasem Ellis przedstawił widzom mało drastyczny obraz, bez rozbieranych i komediowych akcentów. Jedyne, co łączy te dwie produkcje to sylwetki antagonistów - zarówno piranie, jak i rekiny wygenerowano komputerowo.

Fabuła nie jest niczym odkrywczym. Ot, grupka studentów, która postanowiła wypocząć nad jeziorem pełnym rekinów. Akcja zawiązuje się stosunkowo szybko - krwiożerczy drapieżnik odgryza rękę jednemu z bohaterów. Od tego momentu zaczyna się zlepek nielogiczności, które zobrazowano w tak poważnym tonie, że aż ręce opadają. Najpierw główny bohater nurkuje po rękę kumpla i co ciekawe w tak dużym jeziorze bez problemu ją znajduje! Potem jest już tylko gorzej, gdyż widz przez cały czas zdaje sobie sprawę, że nasi nierozgarnięci bohaterowie sami, aż proszą się o śmierć (może to potencjalni samobójcy, nie wiem). Zdawać by się mogło, że skoro przebywają na lądzie nic im nie grozi... Tyle, że z takich, czy innych powodów, co chwila zapuszczają się do wody - a to motorówką, żeby odtransportować rannego kumpla do szpitala, a to (tutaj uwaga) w celu walki wręcz z rekinem. Kiedy zobaczyłam jednorękiego studenta zabijającego rekina kijkiem dostałam najzwyczajniejszego ataku śmiechu. Co ciekawe, w zamierzeniu twórców ta scena miała być absolutnie poważna, niemalże dramatyczna... Aż dziw bierze, że w obecnych czasach można było coś takiego nakręcić - czy Hollywood ma widzów za kompletnych idiotów? Biorąc pod uwagę fakt, że przeciętny człowiek raczej nie pchałby się w samo serce siedliska rekinów tylko zwyczajnie ukryłby się w domku letniskowym na lądzie można śmiało stwierdzić, że amerykańscy studenci w wyobrażeniach scenarzysty są zwykłymi kretynami:) Właśnie przez takie dziury w scenariuszu produkcja ta traci na wiarygodności oraz przeszkadza w identyfikacji z bohaterami. No, ale zawsze pozostaje możliwość utożsamiania się z rekinami - przynajmniej wykazują jako taką logikę w zachowaniu.

Krwawych scen nie ma zbyt wiele. Pomijając akcję z odgryzieniem ręki Murzynkowi reżyser zdecydował się na liczne kopie klasycznych scen znanych nam ze "Szczęk" Spielberga - podczas rozszarpywania ludzi w wodzie rekina nie widać, a woda wokół ofiary błyskawicznie zabarwia się na czerwono. Jako ciekawostkę dodam, że budżet filmu szacuje się na 25 milionów dolarów! Aż dziw bierze, kiedy pomyśli się, że tak marne scenariusze mają do dyspozycji takie pieniądze. W jednej z głównych ról zobaczymy znaną z remake'u "Ostatniego domu po lewej" Sarę Paxton i szczerze mówiąc tylko ona zasłużyła na jakąś wzmiankę - bynajmniej nie z powodu jej zdolności aktorski tylko znanego nazwiska. Rola Paxton ograniczała się do pustego spojrzenia i pochmurnego sposobu bycia, a to wszystko przez jej jakże traumatyczną przeszłość, której nie omieszka wyjawić szkolenemu kujonowi przy pierwszej sprzyjającej okazji.

Po tych wszystkich irracjonalnych rozwiązaniach fabularnych pod koniec seansu twórcy decydują się na pouczający wykład odnośnie współczesnej moralności. Jeden z antybohaterów gada i gada o tym, jacy to jesteśmy zepsuci, z jaką przyjemnością oglądamy krwawe filmy, i jak to pragniemy podnieść poprzeczkę i zacząć oglądać na ekranie prawdziwe sceny mordów. Odniosłam wrażenie, że upchnięto tutaj ten wykład na siłę, za wszelką cenę chcąc zmusić widza do jakiś przemyśleń. I nie ważne, czy owo przesłanie jest oryginalne, albo chociaż kompatybilne z tym, co pokazano nam wcześniej. Ważne, aby był morał, bez względu na jego sens.

Współcześni twórcy filmów grozy zmuszają mnie do czegoś, czego absolutnie nienawidzę robić - krytyki gatunku, którego uwielbiam. "Noc rekinów" jest kolejnym tworem 2011 roku, w którym na próżno szukać jakichkolwiek plusów. Podejrzewam, że mój umysł nie zniesie już zbyt wielu podobnych gniotów, a pechowy rok bieżący jeszcze się nie skończył... W każdym bądź razie jeśli ktoś szuka filmu familijnego na niedzielne popołudnie w rodzinnym gronie "Noc rekinów" może być znakomitym wyborem.

sobota, 19 listopada 2011

Anita Has-Tokarz "Horror w literaturze współczesnej i filmie"

Niedawno nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej ukazała się wyczerpująca praca dotyczące zjawiska horroru na świecie autorstwa pracownicy owego Uniwersytetu oraz co ważniejsze wielbicielki gatunku. Nie byłabym sobą, gdybym natychmiast nie zakupiła i nie zapoznała się z tą analizą. We wstępie autorka podkreśla, że lektura "Horroru w literaturze współczesnej i filmie" jest przeznaczona zarówno dla badaczy owego tematu, fanów gatunku, jak i osób, którzy w ogóle się nim nie interesują. Podejrzewam jednak, że ostatnia grupa domniemanych czytelników raczej nie będzie zainteresowana tą pozycją. Książka jest całkiem interesującym kompendium wiedzy o horrorze, aczkolwiek na pewno nie trafi do większej liczby odbiorców. W przciwieństwie do pracy Stephena Kinga "Danse Macabre" (której urywki autorka wielokrotnie cytuje w niniejszej książce) Has-Tokarz zdecydowała się na operowanie skomplikowanym, dla wielu pewnie niezrozumiałym językiem. Mimo, że do mnie dotarły główne myśli autorki to zdaję sobie sprawę, że dla innych czytelników lektura może okazać się niezwykle męcząca - w szczególności dla ludzi nie obcujących z filmową oraz literacką grozą.

W rozdziale pierwszym zostają nam przybliżone pojęcia "gatunku" oraz "formuły" w filmie oraz literaturze - ze szczególnym wskazaniem na grozę. Rozdział drugi jest wyczerpującym omówieniem zarówno tych przełomowych jak i niskobudżetowych dzieł horroru. Tutaj szczególnie rzuca się w oczy zainteresowanie autorki nurtem gore, gdyż zauważalnie poświęca mu najwięcej miejsca - ku mojemu zadowoleniu, oczywiście. W tym rozdziale zapoznamy się zarówno z kinem niemym i ekspresjonizmem, jak i filmem postnowoczesnym - będziemy mieli wgląd w ewolucję, jaka dokonała się przez wszystkie te lata w obrębie interesującego nas gatunku. Autorka nie zaniedbuje również literatury - od tej najstarszej (powieści gotyckie) po najnowszą. Tutaj trochę nie wpasowuje mi się tytuł książki, który mówi jasno, że będziemy mieć do czynienia z powieścią współczesną, a w rzeczywistości autorka poświęca niemal tyle samo miejsca najstarszym dziełom grozy, jak tym współczesnym. Rozdział trzeci oferuje nam skrupulatne omówienie najczęściej spotykanych zarysów fabularnych w horrorze, miejsc akcji oraz środków mających na celu wywołać w widzach/czytelnikach strach bądź obrzydzenie.W czwartym rozdziale staniemy oko w oko z najsławniejszymi potworami występującymi w horrorze - od wampirów i wilkołaków przez diabły i demony po zombie, mutanty, obcych i seryjnych morderców. W podrozdziale poświęconym serial killer autorka nie unika pewnych wpadek, jak np. nazywanie filmu "Złodziej życia" horrorem, ale chyba możemy przymknąć na to oko ze względu na skomplikowany i wyczerpujący zakres pracy. Rozdział piąty i zarazem ostatni rozważa zjawisko horroru w mediach (powieściach, filmach, komiksach, grach komputerowych, prasie, telewizji, Internecie) oraz stawia przed czytelnikiem odwieczne pytanie: Czy horror może być katalizatorem agresji? W swojej pracy Has-Tokarz przedstawia nam wyczerpujące teorie profesorów, psychologów, psychiatrów oraz badaczy, z których część opowiada się po stronie przeciwnej owemu gatunkowi, a część zdecydowanie go popiera. Idealna lektura dla osób potępiających wielbicieli horroru - może w świetle przedstawionych tutaj badań zrozumieją wreszcie, że ich teorie nie mają poparcia w nauce.

Błędów, niestety, jest tutaj całkiem sporo. Dość nadmienić takie wpadki jak nazwanie "Czerwonej róży" adaptacją powieści Kinga, czy nadanie trzeciej części przygód o sławnym czarodzieju tytułu "Harry Potter i Zakon Feniksa", najwięcej jednak potknięć uwidacznia się w kawałku poświęconym sequelom horrorów - zwyczajnie autorka wymienia ich mniej niż istnieje w rzeczywistości. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że nie sposób uniknąć wpadek przy opracowywaniu tego typu tomiszcza, ale mam nadzieję, że jeśli nakład kiedyś zostanie wznowiony korekta zajmie się owymi potknięciami.

Dla mnie lektura tego dzieła okazała się wspaniałym przeżyciem - znalazłam wiele tytułów tak filmów, jak i powieści, na które autorka rozbudziła mój apetyt, a które jakoś do tego czasu zdążyły mi umknąć. Przymykając oko na liczne wpadki można śmiało powiedzieć, że bardzo sprawiedliwie potraktowano tutaj zjawisko horroru, a autorka mimo, że jest wielbicielką gatunku nie narzuca swojego zdania, ogranicza subiektywizm do minimum. Dla wielu wielbicieli kina grozy ta pozycja może okazać się całkiem interesującym kompendium wiedzy.

piątek, 18 listopada 2011

"Smakosz" (2001)

Recenzję dedykuję mojemu młodszemu bratu - Michał, przestań już katować mnie niezliczonymi seansami tego filmu:)

Rodzeństwo, Trish i Darry, wracają do domu starym samochodem. Na wyludnionej drodze natykają się na kierowcę zdezelowanego wozu, który początkowo próbuje zepchnąć ich z drogi, a następnie jakby nigdy nic odjeżdża. Przerażone rodzeństwo wkrótce natyka się na owego tajemniczego kierowcę ponownie, kiedy wrzuca coś do rury w ziemi obok opuszczonego kościoła. Młodzi ludzie podejrzewając, że to ciało postanawiają sprawdzić, czy się nie mylą , i czy ofiara jeszcze żyje. Wkrótce oboje zderzą się z prawdziwym koszmarem - staną się kolejnym celem odrażającego mordercy.

Głośny teen-horror Victora Salvy, którego producentem jest sam Francis Ford Coppola. Niewątpliwą siłą tego obrazu jest oczywiście fabuła, która oferuje nam coś nowego poprzez powielanie utartych schematów. Z jednej strony dostajemy nietuzinkowego antybohatera, a z drugiej zapoznajemy się ze znakomicie nam znanym zarysem fabularnym. W scenach początkowych poznajemy Trish i Darry'ego przemierzających opustoszałą szosę starym samochodem. Twórcy pokrótce zapoznają nas z bohaterami, po czym w znaną, realną rzeczywistość widzów wprowadzają wątek wymykający się logice. Stosunkowo szybko zostajemy zderzeni z nową, odrażającą rzeczywistością protagonistów. Poznajemy tajemniczego mordercę oraz oglądamy jego świątynię złożoną z zakonserwowanych, potwornie okaleczonych ciał. Jednakże jeszcze nie jesteśmy w stanie zobaczyć twarzy owego degenerata. No właśnie, ten obraz jest kolejnym dowodem na to, że publiczność o wiele bardziej interesuje w horrorach to czego nie widać, to czego nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Do momentu poznania prawdziwej tożsamości Smakosza publika dostaje niezwykle nastrojowy, trzymający w napięciu film, od którego nie sposób się oderwać. Reżyser z mistrzowską skrupulatnością dba o nastrój tajemniczości. Do połowy ta produkcja jest niebywałą ilustracją elektryzującego suspensu, który coraz bardziej rozbudza wyobraźnię widza. "Smakosz" w większości jest tzw. horrorem drogi, sporo wydarzeń istotnych dla dalszego rozwoju akcji rozgrywa się w samochodzie, który staje się dla naszych bohaterów pewnego rodzaju gwarantem powrotu do dobrze im znanej rzeczywistości. W końcu, za każdym razem, gdy opuszczają swój azyl zostają skonfrontowani z nieznanym.

W drugiej połowie projekcji reżyser rezygnuje z suspensu na rzecz akcji. Poznajemy prawdziwe oblicze Smakosza. UWAGA SPOILER Dowiadujemy się, że jest on przerażającym stworem, budzącym się co 23 lata i wyruszającym na żer, trwający 23 dni. Wprowadzenie postaci jasnowidzącej kobiety pozwala twórcom na charakterystykę mordercy - to od niej słyszymy, że tytułowy Smakosz gustuje w wybranych częściach ciała, wybranych osób - zjada je, aby się regenerować. Tym razem upatrzył sobie jakiś organ Darry'ego lub Trish i nic go nie powstrzyma przed zdobyciem go KONIEC SPOILERA. Gdy otoczka tajemniczości zostaje rozwiana niestety cała atmosfera niepokoju zwyczajnie wyparowuje - widzowie zostają skonfrontowani z koszmarem, który niestety nie okazuje się dla nich tak przerażający, jak to sobie wyobrażali. Od tego momentu będą świadkami eliminacji kolejnych bohaterów epizodycznych (przede wszystkim policjantów) przez potwora rodem z baśni. Jego wygląd nie budzi takiego lęku jak zapewne chcieliby tego twórcy filmu, ale za to modus operandi okazuje się całkiem interesujący. Smakosz na naszych oczach dokonuje istnej rzezi, a mroczne przeznaczenie naszych głównych protagonistów zdaje się nieuniknione - nie ważne co zrobią, morderca i tak będzie deptał im po piętach. Oczywiście, pierwsza połowa filmu jest niewątpliwie lepsza - osobiście wolę suspens od akcji, ale to wcale nie znaczy, że w dalszej części seansu widzowie nie znajdą niczego godnego uwagi. "Smakosz" oferuje nam zarówno nastrój jak i rzeź, tak więc każdy wielbiciel horroru powinien znaleźć tutaj coś dla siebie.

Zaskakuje obsada filmu. W rolach głównych zobaczymy Justina Longa oraz Ginę Philips - oboje spisali się nadzwyczaj przekonująco. Ich role, oczywiście, nie są niczym odkrywczym w tym gatunku, sztampowe aż do bólu, ale gwarantuję wszystkim, że aktorom udało się wycisnąć z nich maksimum możliwości. Pokazali nam coś znanego w całkowicie nowym wymiarze. Maskę potwora przywdział Jonathan Breck, ale jego rola ogranicza się jedynie do karkołomnych popisów kaskaderskich oraz nabożnego konsumowania części ciał swoich ofiar:)

"Smakosz" jest pozycją obowiązkową dla każdego wielbiciela filmów grozy. Jako teen-horror wypada nadzwyczaj przekonująco, a przy okazji oferuje nam coś iście oryginalnego. W 2003 roku miała miejsce premiera drugiej części filmu, również w reżyserii Victora Salvy, ale fabularnie wypada o wiele słabiej od pierwowzoru. Na rok 2013 zaplanowano trzecią odsłonę "Smakosza" - jednakże z uwagi na ciągłe przesuwanie domniemanej daty premiery możemy spodziewać się kolejnego opóźnienia.

niedziela, 13 listopada 2011

"Skowyt: Odrodzenie" (2011)

Zbliża się koniec szkoły. Mało popularny Will Kidman wreszcie zyskuje uwagę Eliany, która zawsze mu się podobała. Wkrótce Will odkryje również, że jest przeklęty piętnem wilkołaka. Będzie musiał dokonać wyboru pomiędzy dziewczyną a własną rasą.

W 1981 roku Joe Dante nakręcił film, który jak na razie doczekał się, aż ośmiu kontynuacji. "Skowyt: Odrodzenie" jest ostatnią częścią tego popularnego tytułu. Widzieliście może film "Krew jak czekolada"? Nie? W takim razie na pewno obejrzeliście "Zmierzch". Współczesne kino, traktujące o wampirach bądź wilkołakach chyba już doszczętnie pogrążyło się w otchłaniach absurdu. "Skowyt: Odrodzenie" jest tego kolejnym dowodem. Już od pierwszych minut filmu będziemy zdawać sobie sprawę, że mamy do czynienia z typowym teen-horrorem, przeznaczonym dla dzieci i młodzieży. Jest szkoła, jest typowy nieudacznik, który naraża się mięśniakom, przy okazji zdobywając dziewczynę swoich marzeń. I tak gdzieś do połowy. Natomiast odrobinę później mamy już grupkę groźnych wilkołaków, którzy za wszelką cenę pragną przeciągnąć Willa na swoją stronę, a gdy im się to nie udaje postanawiają go po prostu wyeliminować. I to tyle, jeśli chodzi o fabułę. Nic odkrywczego, zero oryginalności, wszystko to widzieliśmy już w niezliczonej ilości współczesnych filmów, profanujących tak postacie wilkołaków, jak i również wampirów. Aby całkowicie uspokoić swoje sumienie dodam jeszcze, że obsada w tym obrazie (poza Landonem Liboiron'em, który coś tam jeszcze potrafi) zwyczajnie leży i kwiczy - moje zmysły ledwo wytrzymały taką dawkę amatorszczyzny. Ja wiem, że jest to film stosunkowo niskobudżetowy, wypuszczony na rynek od razu w formie DVD, ale szczerze mówiąc w thrillerach emitowanych na TVP1 mamy do czynienia z większym profesjonalizmem, choć na pewno budżet wniesiony na realizację tych filmów był jeszcze mniejszy niż tutaj.

Realizację można by było streścić w trzech słowach: same efekty specjalne! Może dzisiejsza bijąca po oczach nowoczesna technologia podoba się niektórym młodym ludziom (ten film na pewno również przypadnie im do gustu), ale w horrorze niestety nie ma ona szans na przebicie. Efekty komputerowe oddzierają film z całego klimatu grozy pozostawiając nam jedynie zlepek mało interesujących wybuchów, czy sztucznych do granic możliwości sylwetek wilkołaków. Jeśli chodzi o efekty specjalne w produkcjach o wampirach, czy wilkołakach preferuję raczej coś w rodzaju "Underworld", który jest całkowicie pozbawiony tej cukierkowatej, młodzieżowej otoczki. "Skowyt: Odrodzenie" klimatem, niestety, do złudzenia przypomina "Zmierzch", a jeśli o mnie chodzi już sam ten fakt jest dla niego ogromną zniewagą.

"Skowyt: Odrodzenie" może spodobać się jedynie entuzjastom współczesnych produkcji o wampirach i wilkołakach. Osoby wypatrujące horrorów, które traktują te sylwetki nieco poważniej powinni raczej sięgnąć po coś starszego, bo w dzisiejszych czasach raczej trudno jest znaleźć tego typu godny uwagi film. Kolejna produkcja z 2011 roku, która okazała się całkowitą porażką... Zaczynam się zastanawiać, czy aby ten gatunek ma nam jeszcze coś ciekawego do zaoferowania...

piątek, 11 listopada 2011

Kobieta w horrorze (Spoilery)

W slasherach na przestrzeni lat ukształtował się pewien zwyczaj, który powielany jest w każdym kolejnym tego typu filmie. Postać final girl rozsławiły w latach 70-tych Sally Hardesty (Marilyn Burns) w "Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną" (1974) oraz Laurie Strode (Jamie Lee Curtis) w "Halloween" (1978). Od tego czasu widzowie mają okazję obserwować schematyczne postacie nie tylko w slasherach, ale często również i w survivalach. Slasher (czasami także survival) stał się pewnego rodzaju przestrogą dla młodych osób - potępia wszelkie amoralne zachowania (za lekkomyślność grozi śmierć) równocześnie aprobując cnotę (wstrzemięźliwość jest gwarantem przeżycia).

Final girl, jak sama nazwa wskazuje, jest kobietą, która wychodzi cało z konfrontacji z psychopatycznym mordercą. Najczęściej posiada cechy typowo męskie, wedle stereotypu oczywiście, które objawiają się przede wszystkim w jej nadzwyczajnej sile (zarówno psychicznej, jak i fizycznej), odwadze oraz sprycie. W chwilach zagrożenia nie poddaje się panice, jest zdeterminowana, aby przeżyć, nawet jeśli ceną tego byłaby walka z zabójcą. Final girl często jest oziębła seksualnie - niejednokrotnie jest dziewicą, która w przeciwieństwie do jej znajomych nie wykazuje żadnego zainteresowania seksem. Nie jest skora do brania jakichkolwiek używek: czy to alkoholu, czy narkotyków. W przeciwieństwie do pozostałych bohaterów filmu jest inteligentna, racjonalnie patrzy na życie i unika tzw. dobrej zabawy. Często wykpiwana przez swoich przyjaciół w momencie zagrożenia staje się ich jedyną nadzieją na przeżycie.
Poniżej zamieszczam kilka sylwetek takich typowych final girl (moich ulubionych), występujących we współczesnym kinie grozy.

1. Erin (Jessica Biel) "Teksańska masakra piłą mechaniczną" (2003) - nie pije, nie pali trawki (awantura o marihuanę w początkowej scenie w samochodzie). Posiada silne poczucie moralności (nie zgadza się porzucić ciała samobójczyni na pustkowiu). Zawsze służy pomocą (próbuje posadzić Starego Monty'ego na wózku inwalidzkim). Zawsze stawia na swoim (pierwsze głosowanie odnośnie pozostawienia ciała samobójczyni w młynie oraz następne dotyczące zaniechania poszukiwań Kempera - oba wygrywa).Opanowała umiejętności będące domeną mężczyzn (otwiera kłódkę do toalety bez klucza - twierdzi, że nauczyła się tego od braci; odpala silnik samochodu za pomocą noża - podobno zna to z Izby Dziecka). Wygrywa w pojedynku z kanibalistyczną rodzinką (zabija szeryfa Hoyta i pozbawia ręki Leatherface'a).

2. Jessie Burlingame (Eliza Dushku) "Droga bez powrotu" (2003) - aseksualne imię (zarówno męskie, jak i żeńskie). Posiada silne poczucie moralności (obwinia siebie za śmierć przyjaciół, którzy zorganizowali wycieczkę do lasu specjalnie dla niej). Zawsze stawia na swoim (początkowa scena, w której zmusza Chrisa do dźwigania toreb). W finale staje się nieocenioną pomocą dla Chrisa w walce z kanibalami (scena z łukiem).

3. Julie James (Jennifer Love Hewitt) "Koszmar minionego lata" (1997) - nie poje alkoholu (impreza z okazji 4 lipca, podczas której w przeciwieństwie do swoich przyjaciół, ani razu nie sięga po alkohol). Posiada silne poczucie moralności (najdłużej upiera się, aby powiadomić policję o wypadku na drodze). Zawsze służy pomocą (bez zastanowienia rusza na ratunek przyjaciołom, gdy dowiaduje się o grożącym im niebezpieczeństwie). Z pomocą Ray'a udaje się jej wyeliminować mordercę.

4. Sidney Prescott (Neve Campbell) "Krzyk" (1996) - aseksualne imię (zarówno męskie, jak i żeńskie). Nie pije, nie zażywa narkotyków, ani innych używek. Aż do końcowych scen filmu pozostaje dziewicą. Posiada silne poczucie moralności (w odpowiedzi na zniewagę zadaje cios w twarz Gale, ale nazajutrz ją przeprasza). Długo opiera się naleganiom Billy'ego odnośnie seksu. W finale zabija swojego chłopaka mordercę.

Odchodząc odrobinę od schematyczności w charakterystyce bohaterów horrorów poniżej zamieszczam bonusową sylwetkę kobiety, która przez cały czas trwania filmu przejawia podręcznikowe cechy final girl, aby w zakończeniu zdjąć maskę cnoty i zaprezentować widzom oblicze zimnej morderczyni.

Bonus. Mandy Lane (Amber Heard) "Wszyscy kochają Mandy Lane" (2006) - nie pije alkoholu, nie zażywa narkotyków, ani innych używek. Nie umawia się z chłopcami, ani nie uprawia seksu (ignoruje zaloty wszystkich kolegów ze szkoły). Stara się zapewnić pewnego rodzaju "duchowe wsparcie" dla koleżanek, mających problemy z facetami. W finale okazuje się być morderczynią wespół z kolegą, którego zabija.

Przeciwwagę dla final girl stanowią osoby (przede wszystkim kobiety), które nie grzeszą inteligencją, wydają się być całkowicie wyzbyci wszelkich zasad moralnych i bez żadnych zahamowań korzystają z różnego rodzaju używek. Dla nich nade wszystko liczy się dobra zabawa, bez względu na jej konsekwencje. Przyjrzyjmy się sylwetkom takich "pewnych ofiar", pojawiających się w wyżej wymienionych horrorach.

1. Pepper (Erica Leerhsen) "Teksańska masakra piłą mechaniczną" (2003) - rozwiązła seksualnie (mimo, że Andy'ego poznała niedawno nie ma żadnych oporów przed obmacywaniem się z nim). Posiada słabe poczucie moralności (nie zgadza się na porzucenie ciała samobójczyni, ale za to jest gotowa na pozostawienie Kempera samemu sobie). Nie zwraca uwagi na konsekwencje swoich, ani czyichś czynów (prosi Morgana o zabicie szeryfa Hoyta w momencie, w którym jeszcze nie wie, iż jest on mordercą). Słaba psychicznie, w chwilach zagrożenia polega tylko i wyłącznie na innych (tuż przed atakiem Leatherface'a jest w stanie jedynie panikować, podczas gdy Erin stara się odpalić silnik samochodu). Ginie pod ostrzem piły mechanicznej, nie próbując nawet stawić czoła mordercy.

2. Francine (Lindy Booth) "Droga bez powrotu" (2003) - rozwiązła seksualnie (bez zahamowań rozbiera swojego chłopaka na drodze w lesie, twierdząc, że i tak podczas seksu zawsze ich ktoś nakrywa). Pali zarówno papierosy, jak i trawkę. Nie szanuje prywatności innych (bez zastanowienia przeszukuje samochód Chrisa na nadziei na znalezienie jakichś przedmiotów dla niej przydatnych). Nie zwraca uwagi na piękno natury, gustuje w wielkich miastach, pełnych miejsc, gdzie można się zabawić. Zamordowana z zaskoczenia za pomocą drutu kolczastego.

3. Helen Shivers (Sarah Michelle Gellar) "Koszmar minionego lata" (1997) - rozwiązła seksualnie (w początkowej scenie na plaży bez oporów obłapia swojego chłopaka). Próżna (najpierw liczy się dla niej tylko wygrana w wyborach miss oraz zaistnienie w branży aktorskiej. Później poznajemy jej obsesję na punkcie włosów). Słaba psychicznie (po potrąceniu człowieka wpada w panikę, jest marionetką w rękach swoich przyjaciół - robi, co jej każą, nie będąc w stanie samej podjąć decyzji). Ginie pod koniec filmu.

4. Tatum Riley (Rose McGowan) "Krzyk" (1996) - rozwiązła seksualnie (na każdym kroku obściskuje się ze swoim chłopakiem). Nie posiada żadnych oporów moralnych (jest wniebowzięta, gdy Sidney wymierza cios Gale i dziwi się koleżance, która decyduje się ją przeprosić). Nade wszystko ceni sobie dobrą zabawę (bez względu na konsekwencje namawia Sidney na imprezę w gronie przyjaciół). Nie grzeszy inteligencją (w garażu jest przekonana, że za mordercę przebrał się jej znajomy). Pije alkohol (ginie podczas swojej wycieczki do garażu po piwo).

niedziela, 6 listopada 2011

"Hellraiser: Revelations" (2011)

Nico i Steven wybierają się w podróż do Meksyku. W pewnym barze włóczęga przekazuje im dziwną kostkę, obiecując, że dostarczy im ona niezapomnianych wrażeń. Nico korzysta z niej i zostaje zabity przez odrażających cenobitów. Steven postanawia pomóc przyjacielowi w odzyskaniu jego ludzkiej postaci.

W 1987 roku Clive Barker nakręcił przerażający horror na podstawie własnego opowiadania, który szybko zyskał ogromne rzesze fanów na całym świecie. Nic więc dziwnego, że zdecydowano się zrealizować również jego kontynuacje. Mijały lata, co jakiś czas pojawiał się kolejny "Hellraiser", a każda kolejna część była gorsza od poprzedniej. Takim oto sposobem docieramy do bieżącego roku 2011 i dziewiątej odsłony kultowej serii horrorów. "Hellraiser: Revelations" wyreżyserował Victor Garcia, twórca takich filmów grozy jak "Lustra 2" oraz "Powrót do domu na Przeklętym Wzgórzu" (widać ten pan wprost uwielbia sequele). Film nakręcono specjalnie na potrzeby DVD, nie wkładając w jego realizację zbyt wielkiego budżetu. Oczywiście, moje zamiłowanie do niskobudżetowych produkcji okazało się tak wielkie, że mimo niepochlebnych recenzji oraz moich zdecydowanie nie najlepszych przeczuć postanowiłam zaryzykować i tak oto straciłam ponad godzinę życia.

Już od pierwszych minut filmu widzom rzucą się w oczy jego niedoróbki realizacyjne. Szczególnie razi praca kamery, która jest na tyle rozproszona, że siłą rzeczy nie pozwala skupić się na dłużej na fabule. O ile pierwsze odsłony serii posiadały dwa charakterystyczne elementy (surrealistyczny klimat oraz obrzydliwe sceny gore), dzięki którym zdobyły serca fanów, o tyle w tym przypadku będziemy mieć do czynienia jedynie z tym drugim elementem. Krew leje się strumieniami, to fakt, ale owe momenty gore nie będą niestety w stanie obrzydzić wytrawnego widza kina grozy. Kurczę, to dopiero osiągnięcie - skoro horror nie potrafi nawet wywołać odruchu wymiotnego u odbiorcy (co akurat w tym gatunku najłatwiej jest osiągnąć) to zastanawiam się, po co on w ogóle powstał. Krwawe sceny są do tego stopnia sztuczne i amatorsko przedstawione, że już na pierwszy rzut oka widać, że to zwykła ściema - nie ma mowy, aby ktokolwiek uwierzył, że patrzy na prawdziwe sceny mordów. Tylko jedna taka scena przypadła mi do gustu, mowa tutaj o akcji cenobita z martwą prostytutką w łóżku, natomiast jeśli chodzi o pozostałe elementy gore to niestety już dawno nie widziałam, czegoś tak rażącego zmysły. Rzecz jasna klimatu nie ma wcale, ani odrobiny, więc śmiało można powiedzieć, że część dziewiąta oddarła tę serię z jej integralnego elementu.

Kolejnym mankamentem jest oczywiście obsada. Pinheada nie zagra już wspaniały Doug Bradley tylko mężczyzna o śmiesznej twarzy, która po ucharakteryzowaniu jej na odgrywaną przez tego pana postać sprawia iście komiczne wrażenie. Zresztą to samo można powiedzieć również o pozostałych cenobitach, których wygląd aż krzyczy: FAŁSZ. Z odtwórcami pozostałych ról również nie jest dobrze - szczególnie jeśli chodzi o nastolatków, którzy niestety nie potrafili zrobić absolutnie nic przekonującego, nawet ich krzyki brzmiały niezwykle sztucznie. Tracey Fairaway wypadła chyba najbardziej groteskowo - jej mimika twarzy zwyczajnie wywoływała u mnie niepohamowane ataki śmiechu.

Podsumowując powiem jedno: nie oglądajcie tego filmu! Zarówno wielbiciele serii, jak i osoby z nią niezaznajomione będą mocno zawiedzeni po skończonym seansie. Jeśli już naprawdę macie ochotę na przygodę z cenobitami to radzę po raz wtóry sięgnąć po wcześniejsze wersje zamiast katować się tym niepotrzebnym tworem nakręconym nie wiadomo dla kogo i po co. Mam nadzieję, że twórcy dadzą już sobie spokój z tą serią, gdyż z każdym kolejnym sequelem dopuszczają się coraz to większej profanacji.

sobota, 5 listopada 2011

"11 cięć" Praca zbiorowa

GRAHAM MASTERTON, PAWEŁ PALIŃSKI, F.PAUL WILSON, JAKUB MAŁECKI, MORT CASTLE, JACEK M. ROSTOCKI, SCOTT NICHOLSON, ROBERT CICHOWLAS, GUY N. SMITH, LUKASZ ORBITOWSKI, JOHN EVERSON

Wydawnictwo Replika przygotowało coś specjalnego dla wielbicieli literatury grozy - zebrało po jednym opowiadaniu od znanych autorów horrorów zarówno polskich, jak i amerykańskich i angielskich i zamieściło je wszystkie w jednej książce. Właśnie tak powstał zbiór opowiadań jedenastu pisarzy, który niestety nie okazał się taką bombą, jak przewidywali wydawcy. Sama wprost nie mogłam się doczekać, kiedy ta antologia wreszcie wpadnie w moje ręce, ale kiedy już zaczęłam ją czytać chwilami z utęsknieniem wyczekiwałam chwili, kiedy wreszcie ją skończę. W przedmowie wydawca zapewnia czytelników, że nie sposób wyłowić z tego zbiorku najlepsze bądź najgorsze opowiadanie, gdyż każde oferuje nam zupełnie co innego, każde daje nam całkowicie inny rodzaj grozy. Nic bardziej mylnego. "11 cięć" jest tak nierówną antologią, gdyż nawet kompletny laik literacki na pierwszy rzut oka wychwyci, który z jej autorów potrafi pisać i doskonale zdaje sobie sprawę, czym jest horror, a który powinien zapomnieć o tym gatunku. Najbardziej chyba rzuca się w oczy wspaniała okładka. Moim zdaniem jej grafik wykonał kawał świetnej roboty - szkoda, że był on nieliczną osobą, pracująca nad tą antologią, która naprawdę się postarała. Jak dla mnie książka zawiera również całkiem sporo błędów, wiele liter "pozjadano", przez co chwilami ciężko się ją czytało - chyba przydałaby się tutaj dokładniejsza korekta.

Antologię otwiera opowiadanie Grahama Mastertona, krótka historia z morałem, którą owszem czyta się jak marzenie ze względu na idealny styl autora, ale niestety szybko o niej zapominamy.
Nienawidzę polskich pisarzy, więc jakoś nie paliłam się do zaznajamiania z ich twórczością przedstawioną w tym zbiorze, ale postanowiłam zacisnąć zęby i jakoś przez to przebrnąć. Pierwszą okazją na sprawdzenie mojej cierpliwości okazała się opowieść Pawła Palińskiego, która oferuje czytelnikom masę niekończących się stron niepotrzebnego "lania wody" (zdecydowanie za dużo słów), które prowadzi do całkiem interesującego zakończenia. Szkoda tylko, że autor nie postanowił odrobinę skrócić tego "dziełka", gdyż naprawdę ciężko jest skupić uwagę na wydarzeniach poprzedzających owy intrygujący finał, ponieważ zwyczajnie nic ciekawego się wcześniej nie dzieje.
F. Paul Wilson napisał coś iście genialnego. Jego opowiadanie "Futerka" zostało zekranizowane przez Dario Argento w drugim sezonie antologii "Mistrzowie horroru". Film nie przypadł mi zanadto do gustu, ale jego literacki pierwowzór całkowicie mnie usatysfakcjonował. Makabryczna opowieść z dającym do myślenia przesłaniem, które praktycznie można streścić w przedstawionym przez Wilsona cytacie: "Wyglądać w futrze pięknie i elegancko może jedynie zwierzę, do którego ono należy." Zdecydowanie jedno z najlepszych opowiadań w tej książce!
Jakub Małecki z kolei zaprezentował nam istną komedię. Historia kompletnie nie w moim stylu, pełna żartobliwych zwrotów oraz wydarzeń. Bardzo się starałam, ale niestety nie znalazłam tutaj ani odrobiny grozy.
Mort Castle napisał całkiem zgrabną opowieść, w której na szczęście wyczuwa się odrobinę grozy, ale w ogólnym rozrachunku nie jest ona niczym odkrywczym w tym gatunku i raczej długo się o niej nie pamięta.
Jacek M. Rostocki to kolejny autor, który całkowicie zanudził mnie swoją prozą. Idąc w ślady Palińskiego przez całe opowiadanie daje czytelnikom coś kompletnie niepotrzebnego (choć muszę przyznać, że jego opisy miasta są po prostu genialne), aby na końcu kompletnie go zaskoczyć. Gdyby ta historyjka była odrobinę krótsza na pewno okazałaby się istną bombą.
Scott Nicholson bez wątpienia inspirował się "Smętarzem dla zwierzaków" Stephena Kinga, ale muszę przyznać, że całkiem nieźle sobie poradził. Według mnie jego "Powiedz im, że kochasz" to kolejne opowiadanie, które widocznie wybija się ponad poziom tego skądinąd słabego zbiorku. Chyba będę musiała bliżej zapoznać się z twórczością tego pana.
Robert Cichowlas to jedyny pisarz polski, który zachwycił mnie podczas obcowania z niniejszą antologią. Powiem nawet więcej: jego opowiadanie jak dla mnie jest tutaj najlepsze - krwawe, odrażające, łamiące wszelkie tematy tabu. Jak na Polskę jest to aż nadto odważna opowieść, która wgniata czytelnika w fotel już na początku i nie daje wytchnienia aż do ostatniej strony. Pierwszy raz spodobała mi się twórczość mojego rodaka, więc jestem zobowiązana bardzo podziękować temu panu za frajdę, jaką zaserwowała mi jego opowieść.
Guy N. Smith napisał krótką opowieść, która podobnie jak to miało miejsce w przypadku Mastertona może i jest całkiem interesująca, ale niestety na dłuższą metę nie ma szansy przebicia. Długo na pewno nie będziemy o niej pamiętać, gdyż nie oferuje sobą absolutnie niczego oryginalnego.
Najciężej było mi przebrnąć przez opowiadanie Łukasza Orbitowskiego (czytałam go aż 3 dni!), a to z tego powodu, iż nienawidzę niezliczonej ilości slangu polskiego w literaturze, dla mnie jest to zabieg poniżej wszelkiego poziomu, który może przyciągnąć jedynie młodzież, ale w żadnym wypadku nie zda egzaminu z osobami poszukującymi w prozie czegoś ambitniejszego, pisanego pięknym stylem lub chociażby odrobinę zrozumiałym. No właśnie, ten slang sprawił, że ciężko było mi zrozumieć większość opisywanych wydarzeń oraz dialogów, musiałam często wracać do pewnych momentów, aby całkowicie pojąć, co też autor miał na myśli. Styl całkowicie nie trafiony, a więc i opowiadanie jak dla mnie strasznie męczące. Według mnie ten autor niestety wypadł w tym zbiorze najsłabiej.
John Everson wprawił mnie w ogromne zdumienie. Już notka o autorze zamieszczona przed jego opowiadaniem ostrzegała, że nie stroni on od kontrowersyjnych tematów seksu oraz gore i tak też było w przypadku jego historii. Czytelnicy będą mieli okazję dowiedzieć się, jak to jest zapłodnić dynię oraz jakie konsekwencje czekają na osobę, która się na to odważy. Heh, brzmi całkiem zabawnie, ale wydaje mi się, że Everson naładował swoją krótką opowieść całkiem sporą dawką grozy, która ratuje dość kulawą fabułę.

Niedawno wydawnictwo Replika wypuściło na rynek niejaką kontynuację "11 cięć" zatytułowaną "15 blizn". Miałam w planach ją zakupić, ale po dość miernym poziomie tej antologii doszłam do wniosku, że raczej nie warto. W końcu w całym zbiorku były najwyżej trzy opowiadania, które całkowicie mnie zadowoliły, za to całe mnóstwo, które zwyczajnie mnie uśpiło. Miałam nadzieję na coś iście genialnego, a niestety dostałam coś wręcz przeciwnego. Raczej nie polecam tego zbioru wielbicielom horroru, bo może się on okazać dla nich zwykłym powielaniem schematów, z minimalną dawką grozy. Pozostali czytelnicy mogą być w jakimś tam stopniu zadowoleni, aczkolwiek ja na ich miejscu nie ryzykowałabym.

wtorek, 1 listopada 2011

Maraton halloweenowy


"Krwawe wzgórza" (2009)

Tyler marzy tylko o jednym - pragnie odnaleźć i obejrzeć legendarny zaginiony film "The Hills Run Red". Reżyser podobno nie żyje, ale chłopakowi udaje się dostać do jego córki i przekonać ją, aby zaprowadziła jego oraz jego przyjaciół do domu, w którym jej ojciec nagrał film, mając nadzieję, że znajduje się tam zaginiona taśma. Jeszcze nikt nie wie, że sławny morderca Babyface, występujący w "The Hills Run Red" istnieje naprawdę i nieustannie ma ich na oku.

Pamiętam, że przed laty długo "polowałam" na ten film - po obejrzeniu trailerów miałam nieodparte uczucie, że "Krwawe wzgórza" jeśli nawet nie okażą się oryginalne to na pewno zapewnią mi multum krwawych wrażeń. Jakże ogromnym zaskoczeniem okazał się dla mnie fakt, że ów film nie okazał się kolejną powielającą fabuły innych slasherów papką. Już sam fakt, że główny bohater ogarnięty jest beznadziejnym przypadkiem obsesji na punkcie horroru widmo oferuje widzom coś nowego, wcześniej niespotykanego w tego typu produkcjach, ale to oczywiście nie wszystko. Zaczyna się dosyć typowo: poznajemy Tylera, jego dziewczynę hipokrytkę, która bezwstydnie robi mu wyrzuty z powodu wyimaginowanej zdrady, podczas gdy sama idzie do łóżka z jego najlepszym przyjacielem oraz oczywiście przesławną córkę legendarnego reżysera Wilsona Wylera Concannona, która aktualnie pracuje w barze ze striptizem. Pierwsze minuty filmu to, oczywiście poza zapoznawaniem widzów z bohaterami, całe mnóstwo rozbieranych scen - w końcu, jak w niemal każdym slasherze także i tutaj widzowie "muszą" nasycić wzrok nagim biustem aktorek. Dalej robi się już odrobinę ciekawiej - kiedy nasi bohaterowie wyruszają wreszcie na poszukiwania tajemniczej taśmy twórcy zaczynają na całego eksperymentować z techniką filmowania: zwyczajną realizację mieszają ze wstawkami pseudodokumentalnymi w formie nagrań na bloga Tylera oraz tzw. "kręceniem z ręki". Dodatkowym smaczkiem jest zapewne fakt, iż twórcy nieustannie raczą nas okropnymi wspomnieniami córki Concannona, pełnymi przemocy i wynaturzenia. To pozwala nam na uniknięcie nudy podczas części opisowej filmu, natomiast w drugiej połowie będziemy już tylko obserwować ciągłe sceny przemocy, z mnóstwem przelanej krwi. I oczywiście obsesja, którą od początku obserwujemy u Tylera później osiąga już całkowicie inny wymiar u innych bohaterów filmu - mania, którą widzieliśmy u chłopaka jest niczym w porównaniu z opętaniem czarnych charakterów tej produkcji.

"Dla dobra filmu można poświęcić każdego."
Snuff movies ostatnimi czasy są niezwykle popularne, krążą wszak o nich liczne legendy. Nic więc dziwnego w tym, że twórcy horrorów coraz częściej starają się wykorzystać te mity w swoich produkcjach. Tak, tak "Krwawe wzgórza" to kolejna pozycja mówiąca o snuffach, ale w całkiem interesującej, nowatorskiej odsłonie. Na uwagę zasługuje również Babyface - morderca w masce dziecka, który już swoim wyglądem budzi przerażenie u widza, a jeśli dodać do tego obrzydliwe czyny, jakich się dopuszcza mamy przepis na slasherowego zabójcę doskonałego. Zakończenie również wyszło całkiem udanie, niejednego widza już zwrot akcji w drugiej połowie filmu może niezmiernie zaskoczyć, ale finał... cóż, poczekajcie, aż przeleci kawałek napisów końcowych, a na pewno będziecie zszokowani. Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o aktorstwie w tak dobrze zagranej produkcji. Mówię tutaj w szczególności o dwóch postaciach, które na długo zostały mi w pamięci. Tad Hilgenbrink jest nie tylko szaleńczo przystojnym osobnikiem, ale również posiada naturalną, bogatą mimikę twarzy, która co tu dużo ukrywać, ubarwia każdy film z jego udziałem. Natomiast nie spodziewałam się takiego profesjonalizmu po Sophie Monk, która znana jest przede wszystkim z ról w przygłupich komedyjkach. Tutaj udowadnia, że może się pochwalić nie tylko piękną buźką i sporym biustem.

Idealna pozycja dla miłośników krwawych jatek w oryginalnej odsłonie. Dobrze jest wiedzieć, że we współczesnych czasach twórcy horrorów są jeszcze w stanie sami wymyślić jakiś ciekawy scenariusz miast kręcić coraz to głupsze remake'i. Oby więcej takich filmów!

"Basen" (2001)

Grupka bogatych nastolatków urządza nielegalną imprezę w zamkniętym basenie, z okazji zakończenia nauki w liceum. Jednakże tę sielankę zakłóci zamaskowany morderca, który uwięzi ich w budynku i metodycznie zacznie eliminować.

"Basen" jest typowym slasherem, prawie w całości utrzymanym w konwencji filmów z tego podgatunku horroru. Jest to tego rodzaju rozrywka, która poza jakże oryginalnymi scenami mordów oraz niezmierną głupotą bohaterów (która przynajmniej oferuje widzom trochę śmiechu) nie pretenduje do niczego odkrywczego. A jednak, lubię czasem obejrzeć sobie tę produkcję, gdyż jest nagromadzeniem tego wszystkiego, co może odrobinę masochistycznie kocham w slasherach. Zacznijmy od przykładowej nielogiczności w zachowaniu jednej z bohaterek. Już podczas sceny otwierającej film będziemy świadkami całkiem interesującego morderstwa na mało inteligentnej lasce. Popatrzmy: dziewczyna wychodzi przed dom, gdzie w samochodzie odkrywa ciało swojego chłopaka, ucieka do domu i zamyka drzwi na przysłowiowe "cztery spusty". Biegnie na górę do telefonu, którego przypadkowo rozbija (ehh), więc zabiera się do broni - nawet przekłada sobie amunicję przez ramię niczym legendarny Rambo. Wraca do drzwi, po czym z niezmiernym zdziwieniem odkrywa, że dom jest zamknięty... Uwielbiam takie sceny! Dają mi przynajmniej wątpliwej jakości rozrywkę, która niezmiennie objawia się u mnie niepohamowanym atakiem śmiechu:)

Poważnego widza kina grozy już ta pierwsza scena skutecznie zniechęci do kontynuowania seansu, ale mogę zagwarantować każdemu, że z przymrużeniem oka "Basen" może okazać się całkiem wciągającą rozrywką. Aby was nieco zachęcić wymienię parę wspomnianych już oryginalnych scen mordów. Moim ulubionym momentem jest akcja na zjeżdżalni, kiedy to dziewczyna zostaje dosłownie przekrojona na połowy. Scena z obcięciem stóp w toalecie również jest niczego sobie (właśnie przez tę sekwencję miałam w gimnazjum uraz do toalet szkolnych). Później będziemy świadkami przerażającej, wywołującej przemożne uczucie klaustrofobii akcji w szybie wentylacyjnym. Co tu jeszcze dodać? Twórcy na pewno wykazali się tutaj iście mistrzowską wyobraźnią. Jak już wspomniałam "Basen" jest schematycznym slasherem, w którym mamy grupkę nastolatków (licealistów wyglądających na osoby po trzydziestce), zamkniętą przestrzeń, z której nie ma drogi ucieczki oraz zamaskowanego mordercę, który pojawia się w kadrze niewiadomo skąd, posiada mało wiarygodne motywy swojego zbrodniczego działania, a umiera dopiero po dobiciu.

Może moje plusy tej produkcji brzmią odrobinę lekceważąco, ale wierzcie mi, inaczej nie da się podejść do tego obrazu - no chyba, że ktoś naprawdę chce się źle bawić podczas seansu. Znalazłam również mankamenty, które okazały się na tyle denerwujące, że dla własnego spokoju ducha nie mogę ich przemilczeć. Przede wszystkim irytowały mnie liczne zwierzenia bohaterów w trakcie największej akcji. Powiedzmy sobie szczerze: kto normalny w obliczu takiego zagrożenia nabiera ochoty na niekończące się rozmowy, w których wyjawia wszystkie swoje głęboko skrywane tajemnice? No cóż, nasi bohaterowie chyba czasem zapominali, że w każdej chwili mogą pożegnać się z tym padołem... Finał jest beznadziejny - nie mówię tutaj o spektakularnej walce z mordercą, która akurat przypadła mi do gustu, ale o wydarzeniu zaraz po tej akcji. Z całym szacunkiem, ale moim zdaniem nie ma gorszego zakończenia niż pocałunek ukochanych. Najbardziej oklepana scena w historii kina.

"Basen" obejrzałam po raz kolejny z prawdziwą przyjemnością. Może jestem nienormalna, ale wręcz ubóstwiam takowe konwencjonalne slashery. Tutaj dodatkowo zachwyca mnie wybór miejsca akcji oraz przerażający strój psychopaty, że już nie wspomnę o krwawych scenach. Jeśli jesteście wielbicielami slasherów ten jest dla was w sam raz.

"Blizna" (2007)

Joan wraca po latach do rodzinnego miasteczka i zatrzymuje się u swojego brata i jego córki. Kobieta wciąż nie może się uporać z koszmarem, z którego uszła cało w czasach, gdy była nastolatką - była niedoszłą ofiarą Bishopa, psychopatycznego pracownika miejskiej kostnicy. Teraz. po latach morderca. wraca,.aby kontynuować swoje zwyrodniałe dzieło.

"Blizna" w 2008 roku ukazała się w polskich kinach na Halloween w technologii 3D. Nie cieszyła się niestety takim powodzeniem, jak chcieliby tego dystrybutorzy, ale dla miłośników krwawych jatek okazała się całkiem miłą rozrywką. Podgatunkowo najbliżej tej produkcji do nurtu torture-porn, gdyż sceny znęcania się nad ludźmi przechodzą tutaj najśmielsze wyobrażenia. Na uwagę zasługuje przede wszystkim nowatorskie modus operandi mordercy, który zadaje ból swojej ofierze do czasu, aż rozkaże mu zabić osobę jej bliską. Całkiem emocjonalna sprawa, ale tak naprawdę nie o to tutaj chodzi. Chodzi przede wszystkim o nacinanie stóp ofiary żyletką, zrywanie skalpu z głowy oraz dziurawienie zszywaczem. A to tylko niektóre z tortur, którymi uraczyli nas tutaj twórcy. Fabuła rzeczywiście schodzi na plan dalszy, obserwujemy jakieś tam małomiasteczkowe życie bohaterów, ale tak naprawdę skupiamy uwagę na ekranie dopiero w momentach retrospekcji, kiedy to Joan przypomina sobie koszmar, jaki przeżyła przed laty oraz rzecz jasna pod koniec, kiedy to jesteśmy świadkami rzezi w wykonaniu naśladowcy Bishopa. Jeśli jakiś potencjalny widz "Blizny" spodziewa się czegoś ponad wynaturzone sceny tortur to zdecydowanie powinien zrezygnować z seansu. To film niszowy, przeznaczony chyba tylko i wyłącznie dla wielbicieli makabry, a nawet oni mogą niejednokrotnie poczuć wzbierające mdłości.

Nie muszę chyba dodawać, że "Blizna" jak najbardziej mnie usatysfakcjonowała? Jest rzeź, więc jest dobrze:) Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić to na pewno byłaby to fabuła, która chwilami okazywała się na tyle rozproszona, że siłą rzeczy usypiała moją uwagę. Nic dziwnego, w końcu poza ciekawymi torturami nie ma tutaj absolutnie nic godnego uwagi. No może, za wyjątkiem ścieżki dźwiękowej, która często niestety schodzi na plan dalszy, ale jeśli o mnie chodzi całkiem skutecznie wpadła mi w ucho. Odtwórczynią głównej roli jest Angela Bettis, która w horrorze zagrzała już chyba miejsca na dłużej, ale nawet rola w tak dobrym moim zdaniem obrazie jak "Blizna" nie wykorzeniła ze mnie niechęci do tej konkretnej aktorski. Na profesjonalizm z jej strony oczywiście możemy liczyć - moja antypatia do niej bierze się z jakiś innych niezrozumiałych dla mnie powodów:/

Kolejna rzeź, kolejny film przeznaczony wyłącznie dla wielbicieli tego konkretnego podgatunku. W przypadku "Blizny" można jedynie "cieszyć oko" krwawymi scenami, których jest tutaj całe mnóstwo, w pozostałych aspektach nie jest już niestety tak różowo. Chcecie mocnego kina torture-porn? Sięgnijcie po ten obraz, a na pewno się nie zawiedziecie. Chcecie ambitnej produkcji grozy? Szukajcie dalej.