wtorek, 30 sierpnia 2016

„The Remains” (2016)


Trzy miesiące po śmierci żony John wraz z dziećmi, Izzy, Victorią i Aidenem, przeprowadza się do wiktoriańskiego domu. Mężczyzna ma nadzieję, że zmiana miejsca zamieszkania pomoże dzieciom pogodzić się ze stratą rodzicielki. Jakiś czas po przeprowadzce najmłodsi członkowie rodziny, Victoria i Aiden, znajdują na strychu skrzynię ze starymi przedmiotami. Zaintrygowany znaleziskiem John przeprowadza krótkie śledztwo. Dowiaduje się, że w XIX wieku ten dom należał do medium madame Addison, która przeprowadzała w nim seanse spirytystyczne. W 1891 roku zmarła w niewyjaśnionych okolicznościach wraz z kilkoma swoimi klientami. Tymczasem w domu co jakiś czas mają miejsce osobliwe zjawiska, a Aiden i Victoria zaczynają zachowywać się w sposób nietypowy dla siebie.

W 2014 roku Thomas Della Bella stworzył 13-minutowy short zatytułowany „Open House”. Najwyraźniej jednak uznał, że ta historia zasługuje na rozbudowanie, bo dwa lata później postanowił zadebiutować horrorem opartym na swoim pierwszym dokonaniu zatytułowanym „The Remains”. Tak samo, jak w przypadku „Open House” sam napisał scenariusz i podjął się reżyserii, ale jego debiut nie spotkał się z aprobatą amerykańskich odbiorców, między innymi z powodu silnego osadzenia fabuły w ramach konwencji ghost story oraz wyraźnego zamiłowania Belli do jump scenek. Pojawiły się głosy, że początkujący twórca z miernym skutkiem próbował naśladować Jamesa Wana i być może tkwi w tym ziarno prawdy, ale wydaje mi się, że fani kina grozy zauważą w „The Remains” głównie inspirację „Horrorem Amityville” bądź jego remakiem.

„The Remains” wpisuje się w poczet standardowych filmowych opowieści o duchach, rezygnujących z ambicjonalnego dążenia do choćby ułamkowego wyrwania się z ram konwencji. Po krótkim prologu przybliżającym widzom szczegóły ostatniego seansu spirytystycznego urządzonego przez medium madame Addison w 1891 roku w jej własnym domu, Thomas Della Bella przeskakuje do teraźniejszości zawiązując akcję „starym jak świat” motywem przeprowadzki do nowego domu. To pierwszy sygnał dla dobrze zaznajomionego z filmowymi ghost stories odbiorcy, wskazujący na stereotypowość scenariusza „The Remains”. A kolejne wydarzenia tylko utwierdzają w tym przekonaniu. Czy to źle, że pełnometrażowy debiut Belli jest silnie zakorzeniony w tradycji nastrojowych straszaków o bytach z zaświatów? To oczywiście zależy od osobistych preferencji widzów - wydaje mi się, że osoby, które tak jak ja wprost uwielbiają konwencjonalne historyjki o duchach powinni znaleźć dużo sympatii dla przedsięwzięcia Belli, natomiast poszukiwacze innowacji najprawdopodobniej najlepiej zrobią, jak odpuszczą sobie seans. Wszak twórcy „The Remains” jak przekonujemy się wkrótce po przeprowadzce głównych bohaterów do wiktoriańskiego domostwa na przedmieściu z lubością przywołują zwyczajowe zabiegi, mające na celu zasygnalizować widzom obecność czegoś nieznanego. Przemykający cień, samoistne zapalanie się i gaszenie nocnej lampki, drzwi otwierające się bez ingerencji człowieka, czy tłukąca się ramka ze zdjęciem to elementy doskonale znane wielbicielom horrorów nadprzyrodzonych. Bardziej śmiałe próby manifestowania bytów z zaświatów również nie grzeszą odkrywczością, ale co zauważy chyba każdy poszukiwacz minimalistycznych form przekazu mogą poszczycić się realistyczną aparycją. Mała dziewczynka z długimi czarnymi włosami być może nawiązująca do specyfiki azjatyckich ghost stories, szkaradna z wyczuciem ucharakteryzowana twarz madame Addison co jakiś czas z nagła wypełniająca ekran i jakaś postać ukrywająca się pod prześcieradłem, która w „wyparowuje” po dotknięciu jej przez Johna – tym dosadnym demonstracjom zagrożenia z całą pewnością nie można oddać oryginalności (właściwie to tylko czerwona substancja w jajkach wyróżniała się sporą świeżością), ale dla mnie nie ona jest wyznacznikiem dobrego straszaka, nie ona przesądza o atrakcyjności tego rodzaju ustępów. Ważniejsza jest forma, sposób w jaki twórcy podchodzą do prób straszenia i oczywiście charakteryzacja bytów z zaświatów. Dałam już do zrozumienia, że wygląd duchów całkowicie mnie zadowolił, a niemalże z taką samą przychylnością przyjęłam oprawę audiowizualną towarzyszącą paru sekwencjom mającym na celu nieco podnieść emocje. Jump scenki bez wyjątku były nieskuteczne, głównie przez wtłaczanie ich w najbardziej spodziewane momenty, ale już powolne preludia do poszczególnych manifestacji intruzów z tamtego świata znacznie podnosiły napięcie emocjonalne. Twórcy wszak wykazali się dużą cierpliwością, konieczną do zbudowania odpowiedniej aury tuż przed „mocnym uderzeniem”, czego niestety brakuje wielu współczesnym filmowcom porywającym się na nastrojowe horrory i przede wszystkim potrafili natchnąć zdjęcia wystarczającą dozą złowieszczości, głównie za pośrednictwem spokojnych tonów muzycznych, ale chwilami również z wykorzystaniem ciemnych barw. Których było zdecydowanie zbyt mało, przydałoby się bardziej zdecydowane przyciemnienie większej ilości kadrów, ale efekt i tak zdeklasował większość współczesnych mainstreamowych ghost stories. Szczególnie zachwycały sekwencje nakręcone na strychu, gdyż skąpano je w przyblakłym czerwonym świetle, nadającym wszystkim incydentom mającym miejsce w tym niewielkim pomieszczeniu swego rodzaju psychodelicznego posmaczku.

Wspomniałam już, że „The Remains” przywodzi na myśl „Horror Amityville” i jego remake. Podobieństwa są tak wyraźne, że raczej trudno mówić o zwykłym zbiegu okoliczności – zdziwiłabym się, gdyby Thomas Della Bella nigdy nie oglądał żadnego z tych obrazów. Nie wiem, czy zabieg był celowy, czy przypadkowy, ale dużych zbieżności nie można nie zauważyć. Podczas, gdy w „Horrorze Amityville” duże znaczenie miała godzina 3:15 nad ranem, w „The Remains” taką samą wagę nadano godzinie trzeciej (godzinie demonów). To wówczas, podobnie jak w obrazie, który mógł stanowić bezpośrednią inspirację Belli „głowa rodziny” zaczynała niepokojące wędrówki po domu. John tak samo, jak George Lutz zaczyna wykazywać oznaki świadczące o tym, że dom ma niego zgubny wpływ. Często wyładowuje swoją złość na dzieciach i dręczą go koszmarne halucynacje, co naturalną koleją rzeczy uczula widzów na jego osobę. Ale nie tylko zachowanie Johna jawi się podejrzanie, nie tylko ono zwiastuje ingerencję sił nadprzyrodzonych. Victoria i Aiden również nie zachowują się w typowy dla siebie sposób, z wesołych, często przekomarzających się dzieci zamieniając się w apatyczne, blade jednostki wykazujące niezdrowe przywiązanie do przedmiotów znalezionych na strychu. Najmocniejszą sekwencją „The Remains” jest moim zdaniem mistrzowski ustęp uderzania kijem baseballowym w głowę śpiącego Aidena (najpewniej również inspirowany „Amityville”) zasłoniętą cienkim materiałem, przez co nie można przyjrzeć się szczegółom makabry, ale odgłosy uderzeń, szaleńczy grymas wykrzywiający twarz Johna i plama krwi wykwitająca na przykryciu moim zdaniem wystarczały, aby natchnąć tę sekwencję sporą dozą tragizmu i czystego obłędu. W ramach ciekawostki dodam tylko, że Thomas Della Bella w jednym ujęciu wspomniał „Noc żywych trupów” George’a Romero, z czego można wnioskować, że jeśli nie jest fanem gatunku to przynajmniej ma szacunek do żelaznej klasyki horroru. Być może dlatego tak silnie zakorzenił „The Remains” w tradycji gatunku, nie wykazując chęci eksperymentowania z konwencją, udziwniania znanych motywów, celem nadania im dotychczas niespotykanego wymiaru. I właśnie głównie tą konsekwentną prostotą przekonał mnie do swojego przedsięwzięcia. Nie całkowicie, bo jednak niektórym zdjęciom zabrakło mroczności, a i aktorzy miejscami wypadli nieco manierycznie, szczególnie odtwórczyni starszej córki Johna, Brooke Butler, ale na tle współczesnych ghost stories „The Remains” i tak jawi się bardzo przezwoicie. Nie wyłączając końcówki, która co jest nieczęsto spotykane w dzisiejszych straszakach nie odchodzi w stronę komputerowego efekciarstwa i nie zostaje sfinalizowana przesłodzonym akcentem, mającym podnieść widzów na duchu.

Nie mam żadnych wątpliwości, że „The Remains” nie wkupi się w łaski szerokiej opinii publicznej. Jestem przekonana, że zyska więcej przeciwników niż sympatyków, bo takie tradycyjne podejście do ghost stories, niegrzeszące oryginalnością, skutecznymi jump scenkami i częstymi efektami komputerowymi raczej ma małą szansę sprostać oczekiwaniom współczesnych odbiorców, przyzwyczajonych do zgoła odmiennego podejścia do kina grozy. Ale mam nadzieję, że przynajmniej wielbiciele konwencji, znajdujący przyjemność w mocno wyeksploatowanych motywach przekonają się do tego obrazu. Pomimo moim zdaniem niepotrzebnych zrywów mających na celu sprostać oczekiwaniom masowych odbiorców w formie nieudolnych jump scenek, miejscami zbyt jasnej kolorystyki i czasami irytującego aktorstwa, bo mam wrażenie, że na tle współczesnych ghost stories pełnometrażowy debiut Thomasa Delli Belli wypada całkiem zadowalająco, przy odpowiednim nastawieniu rzecz jasna.

niedziela, 28 sierpnia 2016

„The Darkness” (2016)


Peter i Bronny Taylorowie wraz ze znajomymi oraz dwójką dzieci, nastoletnią Stephanie i młodszym autystycznym Michaelem, obozują w Wielkim Kanionie. Ich syn znajduje w podziemnej jaskini czarne kamienie z podobiznami zwierząt i nikogo o tym nie informując zabiera je ze sobą. Po powrocie do domu Taylorowie świadkują dziwnym zjawiskom, o które podejrzewają Michaela. Chłopiec tymczasem dużo czasu spędza w swoim pokoju, uporczywie wpatrując się w jedną ścianę, w której jakoby znajduje się jego przyjaciółka Jenny. Peter i Bronny starają się ignorować niepokojące zachowanie syna, do czasu aż, jak wszystko na to wskazuje, jego poczynania zaczynają zagrażać innym. Wkrótce nabierają przekonania, że zachowanie Michaela nie jest ich jedynym problemem, że w domu zagnieździły się jakieś byty, które bynajmniej nie mają przyjaznych zamiarów.

Dotychczasowa twórczość Grega McLeana nie pozostawia żadnych wątpliwości, że postanowił realizować się w kinie grozy. W pełnym metrażu, jako reżyser i scenarzysta debiutował w 2005 roku, zwracając uwagę wielbicieli szeroko pojętego horroru swoim „Wolf Creek”. Dwa lata później ukazał się animal attack zatytułowany „Zabójca”, wyreżyserowany do spółki z Johnem Blushem, na podstawie scenariusza McLeana. Po długiej przerwie kilka lat poświęcił na rozwijanie pomysłu, który zyskał uznanie tak wielu fanów krwawego kina grozy, dokręcając kontynuację „Wolf Creek” i współtworząc miniserial na podstawie swojego najważniejszego filmowego przedsięwzięcia. Jeśli wierzyć zapowiedziom wkrótce ma ukazać się trzecia odsłona „Wolf Creek” również wyreżyserowana przez McLean, co każe mi sądzić, że ma ambicję zrobić z tego „niekończącą się historię”… Jednak pomiędzy „Wolf Creekami” McLean znalazł chwilę na stworzenie czegoś innego, znacznie różniącego się od jego najpopularniejszego osiągnięcia. Jego najnowszy horror, „The Darkness” nie bazuje na stylistyce torture porn, jak „Wolf Creek” tylko porusza się w ramach schematu ghost story. Scenariusz opracowali Shayne Armstrong, Shane Krause i oczywiście sam McLean, a budżet, którym dysponowali twórcy „The Darkness” opiewał na cztery miliony dolarów. Inwestycja już się zwróciła, przynosząc nawet jako taki zysk (szacuje się, że dotychczasowe wpływy przekroczyły sumę dziesięciu milionów dolarów), ale nie spotkała się z wielkim uznaniem widzów.

„The Darkness” to jeden z tych w zamyśle nastrojowych horrorów traktujących o zjawiskach nadprzyrodzonych, o którym szybko się zapomina, bo w ogólnym zarysie niczym się nie wyróżnia na tle całego podgatunku. Konsekwentne poruszanie się w ramach konwencji samo w sobie nie jest złe, przynajmniej nie dla mnie, pod warunkiem, że twórcy takiego straszaka zadbają o odpowiednią oprawę audiowizualną. W erze, jak ja je nazywam, filmowych plastików nie jest to łatwe, a często nawet niepożądane, wszak wielu tak zwanych masowych odbiorców zdaje się całkowicie akceptować silnie skontrastowane, dopieszczone, pastelowe zdjęcia w kinie grozy. Śmiem przypuszczać, że Greg McLean nakręcił „The Darkness” głównie z myślą o takich widzach, najprawdopodobniej nastawiając się jedynie na wielomilionowy zysk. I jak się okazało udało mu się zarobić na tej produkcji, aczkolwiek nie zdołał wkraść się w łaski szerokiej opinii publicznej. Te w większości negatywne reakcje na „The Darkness” w sumie napawają mnie nadzieją na „lepsze jutro dla filmowego horroru”, bo wydaje mi się, że zmusić wielu współczesnych twórców do powrotu do korzeni kina grozy mogą przede wszystkim opinie tzw. masowych odbiorców. Ale dość tych dygresji, przejdźmy do krótkiej subiektywnej oceny najnowszego tworu Grega McLeana, reżysera, który jak się okazuje z miernym skutkiem na chwilę zrobił sobie przerwę w dokręcaniu kolejnych obrazów opartych na jego pełnometrażowym debiucie. Scenariusz „The Darkness” stanowi zbitkę klisz, najczęściej kojarzonych z ghost stories, ale nie tylko. Motyw autystycznego, podejrzanie się zachowującego dziecka może przywodzić na myśl thrillery o morderczych nieletnich, ale pozostałe popularne wątki wtłoczone w fabułę horroru McLeana są już silnie zakorzenione w tradycji produkcji o zjawiskach paranormalnych. Tak więc żadnym zaskoczeniem dla fanów horrorów nastrojowych o nadprzyrodzonych bytach nie powinny być sekwencje obrazujące krany, które same się odkręcają, samoistnie zamykające się drzwi, dziwne hałasy rozlegające się wewnątrz domu zamieszkałego przez rodzinę Taylorów oraz nieprzyjemne zapachy w kuchni, których źródła nie sposób zidentyfikować. Motyw rzekomej wymyślonej przyjaciółki najmłodszego domownika również „jest częstym bywalcem” horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych, zostaje więc wątek przewodni, czyli źródło niepoddających się racjonalizacji incydentów, mających miejsce w domu Taylorów. Tutaj widać mały powiew świeżości, szczególnie w formie indiańskiego rytuału, w przeszłości odprawionego w Wielkim Kanionie (początkowe malownicze zdjęcia tego miejsca zaparły mi dech w piersi), przy czym same odniesienia do kultury indiańskiej, w tym przypadku Anasazi są dosyć powszechne w amerykańskich horrorach, więc o innowacyjnych szkielecie wątku przewodniego nie może być mowy – odrobinę oryginalności widać jedynie w szczegółach (czarne kamienie, zwierzęta, które przywołują, osoba nieczująca strachu zdolna zatrzymać potężne byty wdzierające się do znanej nam rzeczywistości i oczywiście Wielki Kanion). Ktoś może powiedzieć, że właśnie w takich subtelnych, znanych zagraniach tkwi urok ghost stories, że to minimalistyczna forma silnie osadzona w tradycji podnosi jakość nastrojowych horrorów i oczywiście będzie miał rację. Z całą pewnością byłabym zadowolona z takiego sznytu, gdyby nie plastikowa realizacja, niepozwalająca wypracować przynajmniej zalążków mrocznego klimatu niezdefiniowanego zagrożenia.

Już pierwsze nieśmiałe próby manifestacji obecności czegoś nieznanego w domu Taylorów kazały mi sądzić, że operatorzy i oświetleniowcy pod wodzą McLeana zapewne nie zdołają zadbać o odpowiednią oprawę wizualną. W horrorach często spotykam się albo ze zbyt oszczędnym sztucznym oświetleniem, uniemożliwiającym mi przyjrzenie się wszystkim szczegółom, albo z nazbyt obfitym. W „The Darkness” miałam do czynienia z tym drugim niedociągnięciem, co w połączeniu z pastelowymi barwami, którymi nasycono większość zdjęć odzierało wszelkie manifestacje nieznanego z tak pożądanej atmosfery grozy. Tytuł filmu jest mylący, bo choć uporczywie wypatrywałam owej ciemności nie zdołałam jej dostrzec, nawet podczas nadmiernie oświetlonych zdjęć nocnych. Pozbawienie sekwencji zasadzających się na sygnalizowaniu obecności jakichś nadprzyrodzonych bytów mrocznej otoczki i charakterystycznych, mrożących krew w żyłach dźwięków sprawiło, że absolutnie wszystkie manifestacje nieznanego przyjmowałam bez emocji, tak jakbym patrzyła na popijanie herbatki w rodzinnym gronie, a nie świadkowała zwiastunom wielkiego niebezpieczeństwa, w obliczu którego stanęli główni bohaterowie filmu. Nawet całkiem pomysłowe ciemne odciski rąk pojawiające się nagle na ścianach, a w jednym momencie również na ludzkim ciele oraz czerwone rysunki demonów pokrywające sufit i ściany łazienki Taylorów nie zdołały mnie pobudzić, właśnie przez „niemoc twórczą” w warstwie audiowizualnej. Nie wspominając już o końcowej ingerencji komputera, której przecież nie mogło zabraknąć we współczesnym mainstreamowym straszaku (ironia) i która oczywiście musiała wręcz razić brakiem realizmu. W takim rozrachunku (ażeby uniknąć odbiegania myślami od spektaklu rozgrywającego się przed moimi oczami) musiałam poszukać czegoś, na czym mogłabym zawiesić wzrok i znalazłam jedynie całkiem ciekawe wątki dramatyczne. Relacji międzyludzkich nie trzeba było wyłuszczać z dbałością o podskórną grozę, jak wypadało to czynić podczas manifestacji nieznanego, a zważywszy na to, że twórcy „The Darkness” ewidentnie nie mieli pojęcia, jak wygenerować mroczną oprawę audiowizualną zapewne dlatego moim zdaniem najlepiej wypadli w wątkach dramatycznych. Świetny duet złożony z Kevina Bacona i Radhy Mitchell zrobił wszystko, co w ludzkiej mocy, aby wykreować wiarygodne postacie małżeństwa, które przeżywa kryzys, jakiś czas temu zapoczątkowany zdradą mężczyzny. Ich egzystencję komplikuje autyzm syna, a ściślej niepokojące zachowania, które jak zauważają zaczynają stanowić zagrożenie dla innych oraz kompleksy ich nastoletniej córki, które prowadzą do choroby. Coraz częściej sięgająca po alkohol Bronny najwięcej czasu spędza z Michaelem (również przekonująca kreacja Davida Mazouza), zauważalnie mając z nim lepszy kontakt niż Peter, który z kolei lepiej dogaduje się ze Stephanie (moim zdaniem najsłabsza aktorsko Lucy Fry). Niby nic odkrywczego – ot, sztampowa historia rodziny z problemami, która nagle musi zmierzyć się z nieoczekiwanym zagrożeniem w postaci agresywnych bytów gnieżdżących się w ich domu, ale na tyle zgrabnie wyłuszczona, żebym miała na czym zawiesić oko. A nawet wzbogacona odrobiną napięcia w formie rzekomych morderczych skłonności Michaela. Muszę też wspomnieć o jednej sekwencji, która niemalże wycisnęła mi łzy z oczy, a mianowicie smutnym końcu psa sąsiada, ale poza tym nie znalazłam w „The Darkness” niczego, co wykrzesałoby ze mnie jakieś żywsze emocje. No może poza rozbawieniem w końcowych partiach, bazujących na znanym motywie wynajętych kobiet, które przybywają do Taylorów celem wypędzenia duchów z ich domostwa, co czynią w niezamierzenie zabawnym stylu. UWAGA SPOILER I irytacją przewidywalnym happy endem, podkreślonym ostatnim sielankowym ujęciem szczęśliwej rodzinki niby żywcem wyjętej z jakiejś pocztówki KONIEC SPOILERA.

O „The Darkness” trudno nawet powiedzieć, że miał techniczny potencjał, który został zaprzepaszczony, bo wydaje się, że od razu wykoncypowano sobie, że najlepiej dostosować się do głównego nurtu, pomijając oczekiwania długoletnich fanów kina grozy albo zwyczajnie brakło wyczucia gatunku. Choć pomijając końcówkę minimalistyczne, nieprzekombinowane manifestacje nieznanego w większości silnie osadzone w tradycji ghost strories same w sobie jak dla mnie były trafionym pomysłem to niestety pozbawiono je siły rażenia nieudolną realizacją. Gdybym chociaż na początku filmu dostrzegła jakieś zalążki atmosfery mrocznego niezdefiniowanego zagrożenia mogłabym przyznać, że „The Darkness” miał w sobie potencjał, jeśli chodzi o warstwę wizualną, ale w takim rozrachunku mogę jedynie stwierdzić, że koncepcja tekstowa obiecywała miły powrót do korzeni, co stosunkowo szybko zostało zaprzepaszczone niezadowalającą realizacją.

piątek, 26 sierpnia 2016

„They Look Like People” (2015)


Wyatt odwiedza długo niewidzianego przyjaciela Christiana mieszkającego w Nowym Jorku. Zdradza mu, że jakiś czas temu rozstał się z narzeczoną i na kilka dni zatrzymał się u znajomych. Christian proponuje mu własne mieszkanie, na co Wyatt przystaje, ale informuje przyjaciela, że niedługo zamierza wyjechać z miasta. Pierwszego wieczora Christian namawia kolegę, żeby wybrał się z nim na podwójną randkę, ponieważ jest umówiony ze swoją kierowniczką Marą, która zabierze ze sobą przyjaciółkę, Sandy. Spotkanie nie przebiega pomyślnie ze względu na wypadek Sandy, ale w kolejnych dniach Christian zacieśnia więzi z Marą. Wyatt tymczasem zastanawia się, czy zdradzić przyjacielowi swoją tajemnicę, czy poinformować go, że jest jednym z nielicznych ludzi, którzy dostrzegają pod maską człowieczeństwa niektórych osobników ich prawdziwe demoniczne oblicza.

„They Look Like People” jest thrillerem psychologicznym debiutującego w pełnym metrażu Perry’ego Blacksheara na podstawie jego własnego scenariusza. Pierwszy pokaz filmu odbył się na Slamdance Film Festival, gdzie otrzymał Specjalne Wyróżnienie Jury, a Perry Blackshear dostał nominację do Głównej Nagrody Jury. Na „They Look Like People” zwrócili uwagę amerykańscy krytycy, jak do tej pory w większości chwaląc dokonanie debiutanta, zresztą podobnie jak wielu zwykłych widzów, w tym fanów gatunku. Ciepłe przyjęcie „They Look Like People” w Stanach Zjednoczonych być może zaowocuje rozwinięciem reżyserskiej kariery Blacksheara, choć mam wątpliwości, czy jego pierwszy pełnometrażowy obraz wkradnie się w łaski milionów odbiorców na arenie międzynarodowej.

Perry Blackshear bez wątpienia chciał nakręcić minimalistyczny film ukierunkowany na emocje, ale w moim odczuciu jego dzieło nie może się równać z takimi oszczędnymi w formie thrillerami, jak „Królowa Ziemi”, „Zaproszenie”, czy „Złaknieni”, żeby wymienić tylko kilka współczesnych obrazów wpisujących się w tę modę. Głównym wątkiem scenariusza Blackshear uczynił motyw rzekomej zdolności głównego bohatera Wyatta (zadowalająco wykreowanego przez MacLeoda Andrewsa) polegającej na dostrzeganiu u co poniektórych osobników potwornego oblicza skrywanego pod maską „normalności”. W zarysie (nie w szczegółach) przypomina to opowiadanie Stephena Kinga zamieszczone w zbiorze „Marzenia i koszmary”, zatytułowane „Ludzie Godziny Dziesiątej”. Tam również mieliśmy „grupę wybrańców” dostrzegających demoniczne postacie pod płaszczykami człowieczeństwa. Blackshear jednak inaczej ujął ową tematykę, sugerując widzom, że mogą mieć do czynienia jedynie z majakami rozchwianego psychicznie mężczyzny, a nie rzeczywistym zagrożeniem w formie potworów ukrywających się w ludzkich ciałach. Koncepcja zacna, nie przeczę, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że scenarzysta nie potrafił należycie jej rozwinąć. Nie wiem, czy inwencja Blacksheara wyczerpała się na tym jednym pomyśle, czy był to przemyślany zabieg, ale bez względu na powody takie podejście do problematyki „They Look Like People” nie zdołało mnie w pełni zadowolić. Można oczywiście stworzyć prawdziwie emocjonujące, minimalistyczne widowisko w oparciu o jeden ciekawy wątek, ale do tego potrzeba wyczucia gatunku, którego w moim pojęciu Blackshearowi na razie brakuje. Choć powolne najazdy kamer, lekko ziarniste zdjęcia i przede wszystkim ślamazarne tempo akcji ze względu na moje osobiste preferencje przykuły moją uwagę, już na początku seansu obiecując wymagające maksymalnego skupienia, ukierunkowane na emocje widowisko, między innymi sposób w jaki twórcy podeszli do budowania napięcia zawiódł moje oczekiwania. Wyglądało to, jakby zrezygnowano z jego stopniowania, jakby cały czas tkwił na tym samym poziomie, nie narastając z biegiem trwania seansu. Może dlatego, że fabuła specjalnie się nie rozwijała, a przynajmniej nie w takim kierunku, jakiego można się spodziewać po tego rodzaju pomyśle. Blackshear już na początku filmu wyraźnie nakreślił wątek przewodni skupiający się na czy to szaleństwie, czy niezwykłych zdolnościach Wyatta, ale zapewne czując, że to nie wystarczy postanowił rozciągnąć intrygę na inne postacie, których postępowania nijak nie potrafiłam zrozumieć. Miało to swoje uzasadnienie w przypadku Christiana (również przyzwoity aktorsko Evan Dumouchel), który również nie miał stanowić okazu zdrowia psychicznego, tak samo jak Wyatt miał swoje problemy i nieco infantylne podejście do życia (za przykład nie posłużą beztroskie zabawy, jakim lubią oddawać się przyjaciele) z tą różnicą, że nie widywał demonów kryjących się pod ludzką skórą, które przecież mogły wcale nie stanowić projekcji skołowanego umysłu głównego bohatera tylko być realnym zagrożeniem czyhającym na obu mężczyzn. W tym nielicznym gronie najbardziej zwyczajną osobowością miała być chyba Mara, kierowniczka i zarazem sympatia Christiana, aczkolwiek jej relacja z mężczyzną miała cokolwiek nietypowy przebieg – nie potrafiłam zrozumieć jej zachowania tuż po zwolnieniu Christiana, ale powiedzmy, że jej pragnienie kontynuowania romansu było wyrazem zdecydowanego rozgraniczania sfery zawodowej i prywatnej, na co poszkodowany zresztą przystał bez większych pretensji… W międzyczasie twórcy serwują nam kilka ujęć świadczących, czy to o postępującym szaleństwie Wyatta, czy o jego zbliżającej się konfrontacji z prawdziwymi potworami, nie szafując efektami specjalnymi. Powściągliwa forma w najmniejszym stopniu mi nie przeszkadzała – nocne rozmowy telefoniczne z osobnikami operującymi zniekształconym głosem, dziwaczne dźwięki słyszalne jedynie przez Wyatta, czy wreszcie twarz kobiety przybierająca upiorne rysy ze szczególnym wskazaniem na mistrzowsko pokazany uśmiech rozciągający się dosłownie od ucha do ucha i oczy zachodzące bielą, swoim oszczędnym charakterem całkowicie mnie przekonały, ale ich ilość była zdecydowanie zanadto ograniczona.

Kiedy główny wątek zostaje dokładnie nakreślony scenarzysta nie robi wiele, żeby natchnąć go jakąś dodatkową atrakcyjnością. Zamiast tego często ucieka w stronę Christiana i Mary, dając do zrozumienia, że grozi im jakieś niebezpieczeństwo, czy to ze strony popadającego w szaleństwo Wyatta, czy demonów ukrywających się w ludzkich ciałach, ale nie dbając zanadto o audiowizualne stopniowanie atmosfery. Zamiast przede wszystkim skupić się na budowaniu napięcia miałam wrażenie, że twórcy woleli skoncentrować się na mało zajmującej, właściwie to nudnej, swoistej otoczce romantyczno-dramatycznej z udziałem Christiana i Mary. W pewnym momencie Wyatt i jego rzekoma paranoja zeszli na dalszy plan, a ja musiałam zadowolić się obserwowaniem głębszego uczucia kiełkującego pomiędzy jego znajomymi oraz komplikacjami na gruncie zawodowym. Od czasu do czasu twórcy raczyli mnie głupawymi rozrywkami Wyatta i Christiana, mającymi przede wszystkim zasygnalizować widzom, że nie podchodzą do życia nazbyt poważnie i być może nawet mają nieco wypaczony ogląd na rzeczywistość, w jakiej przyszło im żyć. Te wszystkie nudnawe akcenty konsekwentnie wyłuszczano w nieśpiesznym tempie, koncentrując się na mało istotnych szczegółach, ale w moim poczuciu bez hipnotyzującej, czy też ponurej otoczki audiowizualnej, bez należytej dbałości o napięcie, które przecież powinno być nadrzędnym elementem minimalistycznego thrillera psychologicznego. Naprawdę było mi całkowicie obojętne co stanie się z bohaterami i właściwie nie interesowało mnie rozwiązanie całej intrygi. Trwałam przed ekranem jedynie w oczekiwaniu na jak się okazało sporadyczne rzekome halucynacje Wyatta, które w dodatku wtłoczono w nieciekawą fabułę, jak się wydawało bez zważania na suspens i bez dbałości o ówczesne akcentowanie wzrastającej aury zagrożenia.

Choć wprost przepadam za minimalistycznymi thrillerami propozycja Perry’ego Blacksheara do mnie nie trafiła. Zamiast nastawionej na emocje, trzymającej w napięciu opowieści o postępującym szaleństwie bądź zbliżającej się konfrontacji z potworami dostałam toporną narrację, w której próżno szukać zagęszczającej się aury zagrożenia. Po takich oszczędnych w formie dreszczowcach spodziewam się przede wszystkim hipnotyzujących kadrów, przepełnionych podskórną grozą, na apogeum której chce się czekać, a nie jak to moim zdaniem miało miejsce w przypadku „They Look Like People” utrzymywania napięcia na niezmiennym, niezbyt wygórowanym poziomie, z wyłączeniem końcówki, która swoją drogą ostatecznie również rozczarowuje.

czwartek, 25 sierpnia 2016

Splat!FilmFest 2 Horror Festival


Jest nam niezmiernie miło zaprosić Państwa na festiwal horroru, pełen dzikiego, pięknego i mrocznego kina. Zaprezentujemy premiery, nowości, filmy krótkometrażowe i kultowe horrory. Zapraszamy także na spotkania z naszymi gośćmi i wykłady. Uwaga! Groza i przemoc na dużym ekranie są jeszcze bardziej przerażające!

Początki kina grozy sięgają przełomu XIX i XX wieku. Przez lata horror ewoluował i przybierał rozmaite formy. Z jednej strony jest to gatunek mocno osadzony w ramach konwencji, a z drugiej bardzo bogaty wewnętrznie i tak różnorodny, że trudno nawet o jedną, uniwersalną definicję. Natomiast bez wątpienia u podstaw horroru leży intencjonalne wzbudzanie strachu, przerażenia, obrzydzenia. Kino grozy może odnosić się do naszych uniwersalnych lęków, odzwierciedlać społeczne niepokoje, być zaangażowane społecznie, a tym samym oswajać widza z tym, czego boi się najbardziej. Jak pisał Carl Gustav Jung, „nie stajemy się oświeceni, wyobrażając sobie światło, lecz czyniąc ciemność świadomą”.

Międzynarodowy festiwal kina grozy Splat!FilmFest 2 odbędzie się w dniach 12-18 września 2016 roku w Centrum Kultury w Lublinie (ul. Peowiaków 12)

Wstęp tylko dla widzów pełnoletnich o mocnych nerwach
Więcej na http://www.splatfilmfest.com/

Źródło: informacja podesłana przez organizatorów festiwalu