niedziela, 20 października 2024

„Randka w ciemno” (2023)

 
Hollywood, rok 1978. Od dłuższego czasu bezskutecznie starająca się o rolę w filmie Cheryl Bradshaw dowiaduje się, że ma gościnnie wystąpić w teleturnieju stacji ABC „The Dating Game”. Jej agentka twierdzi, że to dobry sposób na autopromocję i Cheryl jest skłonna się z nią zgodzić, nie jest jednak entuzjastycznie nastawiona do tego przedsięwzięcia. Zaczęła już myśleć o porzuceniu marzenia o aktorstwie, ale po rozmowie z jedynym przyjacielem, jakiego znalazła w Los Angeles i gruntownym przemyśleniu sprawy, Bradshaw w umówionym terminie zjawia się w studiu telewizyjnym, gdzie czeka trzech kawalerów chętnych na randkę w ciemno. A jednym z nich jest Rodney Alcala, doświadczony podrywacz, seryjny morderca i gwałciciel, którego gospodarz programu, Ed Burke, przedstawia jako wybitnego fotografa i pasjonata motoryzacji.

Plakat filmu. „Woman of the Hour” 2023, AGC Studios, Vertigo Entertainment, BondIt Media Capital

W grudniu 2017 roku na The Black List (najbardziej lubiane scenariusze filmowe, które jeszcze nie zostały zrealizowane) trafił tekst Iana McDonalda, twórcy komediodramatu młodzieżowego „Some Freaks” (2016) – oparty na faktach scenariusz pod tytułem „Rodney & Sheryl”. W maju 2021 roku ujawniono, że firma Netflix kupiła dziełko McDonalda w pakiecie z reżyserką, Chloe Okuno i członkinią obsady aktorskiej, Anną Kendrick (m.in. „Zwyczajna przysługa” Paula Feiga, „Najdroższa Alice” Mary Nighy). W następnym miesiącu opinia publiczna dowiedziała się, że Netflix nie jest już zaangażowany w projekt, a film jest szykowany na Festiwal Filmowy w Cannes i będzie to debiut reżyserski Anny Kendrick, współproducentki filmu (ostatecznie producentka wykonawcza) i odtwórczyni głównej roli żeńskiej. Zdjęcia główne ruszyły w październiku 2022 roku w Vancouver w kanadyjskiej prowincji Kolumbia Brytyjska, a zakończyły się w grudniu tego samego roku. Światowa premiera obrazu, który w toku prac został przemianowany z „Rodney & Sheryl” na „Woman of the Hour” (pol. „Randka w ciemno”), odbyła się we wrześniu 2023 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto; Anna Kendrick i reszta ekipy zrezygnowali z uczestnictwa w wydarzeniu z powodu strajku SAG-AFTRA. W tym samym miesiącu do wiadomości publicznej podano informację o ponownym zakupie przez Netflix prawa do dystrybucji skróconej historii człowieka znanego jako Dating Game Killer (pod tym tytułem w 2017 roku ukazał się mniej znany film, w reżyserii Petera Medaka, o życiu i zbrodniach Alcali) - serial killer thriller/true crime story reżyserki, którą warto obserwować, według magazynu „Variety” - na arenie krajowej (Stany Zjednoczone) i częściowo międzynarodowej za „jedyne” jedenaście milionów dolarów. Dystrybucja kinowa i internetowa ruszyła w październiku 2024 roku.

Rodney James Alcala (urodzony jako Rodrigo Jacques Alcala), porównywany do Teda Bundy'ego amerykański seryjny morderca i przestępca seksualny działający w latach 70. XX wieku, który najbardziej upodobał sobie wielokrotne duszenie ofiar do utraty przytomności, Annie Kendrick, podobnie jak niemałej części amerykańskiego społeczeństwa - był znany głównie z występu w programie telewizyjnym wyprodukowanym przez Chucka Barrisa, emitowanym w latach 60. i 70. XX wieku „The Dating Game”. Programie, od którego wziął się przydomek - (The) Dating Game Killer - tego skazanego za siedem morderstw (przypisuje mu się minimum osiem, a maksimum... sto trzydzieści) nieżyjącego już zabójczego podrywacza. Aktorka zaszufladkowana jako „dziewczyna od komedii a cappella” (jak sama się wyraziła w wywiadzie dla magazynu „Variety”), w każdym razie od lat identyfikowana głównie z „Pitch Perfect” Jasona Moore'a i jego dwoma sequelami, więcej szczegółów z odrażającej biografii podobno przystojnego (kwestia gustu) i charyzmatycznego kolekcjonera fotografii głównie pornograficznych i pedofilskich, poznała dzięki Ianowi McDonaldowi, autorowi scenariusza roboczo nazwanego „Rodney & Sheryl”, którego pierwsza (i każda kolejna?) lektura była dla niej bardzo emocjonalnym przeżyciem. Wprawdzie Kendrick od lat nosiła się z zamiarem pokierowania pracami na planie, można powiedzieć stworzenia czegoś swojego, ale na pokład poniekąd zaprojektowany przez Iana McDonalda wskoczyła jako producentka i aktorka. Wtedy jeszcze nie myślała o zajęciu krzesła reżyserskiego... bo nie mogła przewidzieć, że w przedprodukcji na wszystko będzie patrzeć okiem reżyserki. Po pozytywnym rozpatrzeniu „jej wniosku o rozszerzenie zakresu obowiązków na statku, który wypłynął pod banderami AGC Studios, Vertigo Entertainment i BondIt Media Capital”, skontaktowała się z zaprzyjaźnionym reżyserem Paulem Feigiem, z którym swego czasu pracowała przy filmowej adaptacji bestsellerowej powieści Darcey Bell, w nadziei na otrzymanie paru przydatnych wskazówek. W efekcie nowicjuszka dostała mnóstwo cennych rad od doświadczonego reżysera, tak jak Anna Kendrick, kojarzonego głównie z filmami komediowymi. A inspirację twórczyni „Randki w ciemno” czerpała przede wszystkim z filmowego dorobku Ingmara Bergmana, Sarah Polley i George'a Cukora. Kendrick wprowadziła trochę zmian do scenariusza Iana McDonalda – na przykład skróciła rozmowę o Romanie Polańskim, którego Rodney Alcala miał zaszczyt spotkać na New York University (specjalne wykłady dla studentów filmoznawstwa); wspomnienie dwóch arcydzieł kinematografii grozy Polańskiego, „Wstrętu” (1965) i „Dziecka Rosemary” (1968) zostało, ale wykreślono fragment o postawieniu słynnego filmowca w stan oskarżenia (odurzenie i zgwałcenie osoby nieletniej) – przemycając parę faktów ze swojego życia, nieprzyjemnych doświadczeń (jaskrawy seksizm) w amerykańskiej branży rozrywkowej. Seksualizacja kobiet posunięta do absurdu – niedorzeczne komentarze pseudoeksperckie, tragikomiczny festiwal głupoty, próżności, megalomanii.

Plakat filmu. „Woman of the Hour” 2023, AGC Studios, Vertigo Entertainment, BondIt Media Capital

Nieliniowa struktura narracji i deeskalacja przemocy (malejąca funkcja/skala dosadności), przez Annę Kendrick podpatrzona w „To nie jest kraj dla starych ludzi” Joela i Ethana Coenów, obsypanego nagrodami filmu opartego na powieści Cormaca McCarthy'ego. Reżyserka „Randki w ciemno” wolała skupić się na symbolicznym (krajobrazy naturalne) przedstawieniu oszałamiającego piękna żyć bezpardonowo odbieranych przez wygadanego mężczyznę z aparatem fotograficznym, drastyczne detale pozostawiając wyobraźni odbiorców – Kendrick wychodzi z założenia, że odpowiednio podkarmiona, rozkręcona wyobraźnia zawsze przebije najupiorniejsze owoce pracy filmowców. W pierwszej scenie „Randki w ciemno” datowanej na 1977 rok (pustynna sceneria) możemy przez chwilę popatrzeć przez obiektyw aparatu seryjnego mordercy (w tej roli Daniel Zovatto, którego miłośnicy kina grozy mogą pamiętać chociażby z „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella, „Nie oddychaj” Fede Alvareza i „Egzorcysty papieża” Juliusa Avery'ego; moim zdaniem niedostatecznie intensywnej w swojej diaboliczności)... na koleżankę reżyserki z planów wszystkich trzech odsłon „Pitch Perfect”. Nieprofesjonalna sesja zdjęciowa, zwierzenia kobiety porzuconej po zajściu w ciążę i ulubiona sadystyczna zabawa Rodneya Alcali w większości rozgrywająca się poza wzrokiem widza. Następnie przenosimy się do Hollywood, do głównej bohaterki „Randki w ciemno”, Cheryl Bradshaw (filmowa odpowiedniczka postaci autentycznej), w którą perfekcyjnie wcieliła się Anna Kendrick. Kobieta od lat mieszka w Los Angeles, gdzie przywiodło ją marzenie o zostaniu aktorką, ale powolutku się już z nim rozstaje. Myśli o wyjeździe i poszukaniu innego zajęcia, bo jej ciężka praca w światowej stolicy filmu żadnych efektów nie przyniosła. Nie dość, że ledwo wiąże koniec z końcem, to z towarzyskiej dziewczyny zamieniła się w odludka. W każdym razie nie ma czasu na zawiązywanie nowych znajomości – przyjaźni się z jednym sąsiadem, ale ta relacja raczej nie ma szans na przetrwanie, bo mężczyzna liczy na więcej, niż Cheryl może mu dać (nieodwzajemniona miłość) – ani większej ochoty na wypróbowanie nowego pomysłu swojej agentki. Na udział w tandetnym programie telewizyjnym, z antypatycznym prowadzącym niekoniecznie wzorowanym na Jimie Lange'u, wyłącznym gospodarzu oryginalnego „The Dating Game” w sieci ABC, który nieświadomie ugościł w studiu seryjnego mordercę. Ed Burke (przyzwoity występ Tony'ego Hale'a) tuż przed wyjściem na scenę z parawanem i czterema krzesłami (z jednej strony kobieta, a z drugiej trzech kawalerów), poinstruuje problematyczną, bo oczytaną, aspirującą aktorkę, jak zachować się przed kamerami. Niby uprzejma prośba, ale w rzeczywistości prowadzącemu zależy na postawieniu w jak najlepszym świetle mężczyzn mających wziąć udział w tym, jak się okaże, historycznym odcinku „The Dating Game” (częściej wspominany nawet od przytaczanego w scenariuszu „Randki w ciemno” epizodu z Sally Field). Ed Burke chce, aby Cheryl odegrała głupiutką dziunię wprost niemogącą się doczekać gorącej randki zafundowanej przez ABC, na którą najchętniej wybrałaby się ze wszystkimi adoratorami zza parawanu. Kawaler numer jeden nigdy nie słyszał o Albercie Einsteinie i jego teorii względności, o Immanuelu Kancie już nie wspominając. Kawaler numer dwa myśli tylko o seksie. Kawaler numer trzy dokładnie wie, co powiedzieć, ale został rozpoznany przez osobę z widowni, przyjaciółkę jednej z jego ofiar, Afroamerykankę Laurę, w przyzwoitym stylu odegraną przez Nicolette Robinson, ten wątek wydawał mi się jednak wciśnięty na siłę – wzmocnienie podtekstu społeczno-obyczajowego, część manifestu feministycznego, może też antyrasistowskiego i nic ponadto. Nawet nie miałam możliwości poznać Laury, haniebnie ignorowanej kobiety, która niewiarygodnym zrządzeniem losu ponownie natknęła się na włóczącego się z ukochanym aparatem po Stanach Zjednoczonych Rodneya Alcalę, co pokazano w pozostałych wątkach pobocznych. Krótkie ścieżki z przeszłości i przyszłości niesławnego gościa „The Dating Game”, odchodzące od głównej drogi UWAGA SPOILER donikąd KONIEC SPOILERA, czyli rozgrywającego się w 1978 roku (przyjemny retro klimat; bez stylizacji na dzieło powstałe w latach 70. XX wieku, jak chociażby wypuszczona w tym samym roku - również w mocno ograniczonym, bo tylko festiwalowym zakresie - według mnie nieporównywalnie ciekawsza opowieść o amerykańskiej telewizji z rzeczonej dekady, „Późna noc z diabłem” Camerona i Colina Cairnesów), czyli wątku Cheryl Bradshaw i wielkiego show ABC. Materiał bardziej na serial niż standardowej długości (całkowity czas trwania: 135 minut) film pełnometrażowy, a przynajmniej mnie uderzyła powierzchowność tego nietypowo skonstruowanego scenariusza – nieczęsta praktyka w kinie gatunkowym, ale w podcastach i literaturze true crime takie narracje nie są niczym niezwykłym.

Swego rodzaju zbiór opowiadań – wybrane fragmenty z życia prawdziwego seryjnego mordercy i gwałciciela (biografia Rodneya 'Dating Game Killer' Alcali z niewielkimi przeróbkami), które spodziewanych emocji we mnie nie wzbudziły. Jak dla mnie za dużo skakania, za mało skupienia na postaciach, także tych najbardziej wyeksponowanych. Niestety, ale reżyserski debiut Anny Kendrick do mnie niespecjalnie przemówił. Nie nazwałabym tej „Randki w ciemno” kompletną porażką, ale nie ukrywam, że lekko się rozczarowałam - niemocno, bo standardowo nie obiecywałam sobie zbyt wiele. Absolutnie subiektywnie: nijaki średniak.

piątek, 18 października 2024

„Terrifier 3” (2024)

 
Pięć lat po krwawym pojedynku z sadystycznym klaunem Artem final girl z syndromem ocalałej, Sienna Shaw, zostaje wypisana ze szpitala psychiatrycznego. Wprowadza się do domu ciotki Jessiki i jej męża Grega, a najbardziej podekscytowana przyjazdem starszej kuzynki jest ich córka Gabbie, ciekawska dziewczynka wprost uwielbiająca Siennę, ale niewtajemniczona w szczegóły jej traumatycznej historii, w głośną sprawę dotyczącą masakry w Miles County. Sienna, podobnie jak jej mieszkający w akademiku młodszy brat Jonathan, regularnie zażywa leki psychotropowe, w przeciwieństwie do niego zmaga się jednak z halucynacjami, a jej stan psychiczny coraz bardziej niepokoi rodziców bezwzględnie ufającej jej Gabbie. Rosnące przekonanie Sienny o powrocie morderczego klauna Arta ich zdaniem świadczy o zaburzeniach urojeniowych, a podczas gdy oni zastanawiają się nad odesłaniem straumatyzowanej dziewczyny z powrotem do szpitala, demoniczny prześladowca superbohaterki z magicznym mieczem próbuje swoich sił w roli Nieświętego Mikołaja.

Plakat filmu © Monolith Films. „Terrifier 3”, Bloody Disgusting, Dark Age Cinema, Fuzz on the Lens Productions, The Coven

Po sukcesie uwolnionego w 2022 roku „Terrifier 2” (pol. „Terrifier 2: Masakra w Święta”), zrealizowanej za zaledwie dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów brutalnej kontynuacji jeszcze tańszego (budżet oszacowano na trzydzieści pięć tysięcy dolarów) slashera z 2016 roku w Polsce dystrybuowanego pod tytułem „Masakra w Halloween” z kultowym już czarnym charakterem, upiornym klaunem, mimem Artem, który karierę zaczynał w krótkim metrażu („The 9th Circle” z 2008 roku), ojciec serii Damien Leone przystąpił do pracy nad scenariuszem „Terrifier 3”. Z mocnym postanowieniem rozbudowania postaci Victorii Heyes, od jakiegoś czasu dręczyło go bowiem przekonanie, że w pełni nie wykorzystał jej potencjału, nie wspominając już o tym, że wspaniale współpracowało mu się z jej odtwórczynią, Samanthą Scaffidi. Główne zdjęcia do „Terrifier 3” rozpoczęły się w lutym 2024, a zakończyły mniej więcej dwa miesiące później, natomiast zdjęcia dodatkowe zrobiono w czerwcu 2024 roku w Nowym Jorku. Na produkcję przeznaczono dwa miliony dolarów, a kolejny milion kosztowała kampania reklamowa – wydatek amerykańskiej firmy rozrywkowej Cineverse, głównego dystrybutora filmu, który byłby dużo większy, gdyby nie zaangażowanie firmy multimedialnej Bloody Disgusting (współproducent „Terrifier 3”) i czytelników jej popularnej witryny internetowej. Premierowy pokaz „Terrifier 3” odbył się w drugiej połowie września 2024 roku na Fantastic Fest w jego rodzimych Stanach Zjednoczonych, a polska premiera przypadła na pierwszy tydzień października 2024, pokaz specjalny Splat!FilmFest – International Fantastic Film Festival (bifor). Szeroka dystrybucja kinowa trzeciej częściej makabrycznego cyklu Damiena Leone'a ruszyła w drugim tygodniu października 2024 roku.

Pierwszy film od czasu „Piły III” Darrena Lynna Bousmana z najwyższą kategorią wiekową przyznaną przez France's Classification Committee (dozwolony od lat 18.). Do Motion Picture Association (MPA) „Terrifier 3” w reżyserii i na podstawie scenariusza Damiena Leone'a nie został natomiast zgłoszony, ponieważ założono (pewnie słusznie), że otrzyma kategorię NC-17 i tym sposobem przez amerykańskie kina (przynajmniej według „The Hollywood Reporter”) niniejsza oferta była traktowana, jak obraz z kategorią R (poniżej 17. roku życia wymagana obecność pełnoletniego opiekuna). Polski dystrybutor „Terrifier 3”, Monolith Films, zarekomendował kategorię 15+, ale z osobą dorosłą powinien bez trudu wejść nawet dziesięciolatek. W każdym razie ja najwyżej tyle dałabym najmłodszemu na seansie kinowym, na który się wybrałam. Chłopcu ewidentnie się podobało, ale inni już nie byli tak podekscytowani. Wokół same blade twarze, cisza jak makiem zasiał (tak, zdarzało się też klasyczne zasłanianie oczu dłońmi i wbijanie wzroku w podłogę), a obok mnie solenizantka, mogłabym przysiąc, walcząca z mdłościami - taką imprezę urodzinową mamusi zrobiłam:) A siedmioletnia bratanica ostrzegała, że to głupi pomysł, kiedy dotarły do niej informacje o wymiotach i omdleniach w brytyjskich i australijskich kinach. W trakcie seansu „Terrifier 3” wyrzucałam sobie, że się dziecka nie posłuchałam, ale po wszystkim już nie. Po wydostaniu się z tej przeklętej sali kinowej (niefajnie się ogląda, gdy wokół tylu „niepewnych żołądkowo” ludzi) nie miałam już najmniejszego powodu zakładać, że ten dodatek do prezentu był nietrafiony, niemniej już zapowiedziany przez Damiena Leone'a „Terrifier 4” to już chyba obejrzę w domu. Sama. Chcąc uzyskać, jak to ujął, „wygląd klasycznego filmu Johna Carpentera”, reżyser „Teriffier 3” zdecydował się na wykorzystanie obiektywów anamorficznych 2,39:1 Panavision, co dało jakże przyjemny dla mojego oka efekt ziarna, aczkolwiek zdjęcia - znanego fanom serii George'a Steubera – nie wydawały się tak brudne, jak w poprzednich występach (dłuższych i krótszych) klauna Arta, w którego po raz trzeci wcielił się David Howard Thornton, znowu dając genialny w swojej upiorności popis mimiczny – uciechy niezniszczalnego(?) sadysty – przy czym strój Świętego Mikołaja zupełnie mi do tego zabójcy nie pasował. Damien Leone zapewnia, że bardzo się pilnuje, by nie przesadzić z komizmem w swojej nieumiarkowanie makabrycznej mitologii (makabreska, ale nieprzegięta w stronę groteski), w mojej ocenie jednak z tym mikołajkowym image'em Arta zdecydowanie go poniosło. Prolog „Terrifier 3” zainspirowała jedna z opowieści z krypty - „And All Through the House” zarówno w wydaniu Freddiego Francisa (antologia filmowa „Tales from the Crypt” z 1972 roku), jak Roberta Zemeckisa (przebojowy serial „Tales from the Crypt” z lat 1989-1996) – i jak na razie był to najbardziej emocjonujący (nieznośne napięcie!) epizod w mojej przygodzie ze slasher and gore series Damiena Leone'a. Filmowca, dla którego wbrew pozorom, istnieją pewne nieprzekraczalne granice. Home invasion Arta na początku „Terrifier 3” może sugerować coś zupełnie przeciwnego, ale należy to traktować jako potwierdzenie wyrażanej publicznie niegotowości Leone'a do pójścia śladami nielicznych filmowców. UWAGA SPOILER Rzeź w pokoju dziecięcym dokładnie pokazana po fakcie – wcześniej jedynie - i aż - zasugerowana. W każdym razie moja wyobraźnia rozszalała się na widok bezlitośnie opadającej siekiery KONIEC SPOILERA.

Plakat filmu © Cineverse. „Terrifier 3”, Bloody Disgusting, Dark Age Cinema, Fuzz on the Lens Productions, The Coven

Po planszy tytułowej – oczywiście w stylu retro – przenosimy się do przeszłości. Pięć lat przed świąteczną masakrą w domu czteroosobowej rodziny otwierającą „Terrifier 3” Damiena Leone'a, „potykamy się” o bezgłowe ciało nie-człowieka w znajomej obskurnej scenerii. Ciąg dalszy „Terrifier 2”, bezpośrednia kontynuacja ziemskich dziejów klauna Arta, która jako żywo przypomniała mi „Re-Animatora” Stuarta Gordona i „Slime City” Gregory'ego Lambersona. Szybka (świetna) tragikomiczna akcja w metrze i... Hmm, to był poród? Dobrze zrozumiałam? Tak czy inaczej, wygłodniała głowa pojawia się w azylu opętanej przez Little Pale Girl ocalałej z pierwszej masakry w Miles County, oszpeconej przez moim zdaniem najstraszniejszego klauna w historii horroru Victorię Heyes. Znowu tragikomiczna akcja w metrze (milusia klamra) i już jesteśmy w domu. Pustostanie, w którym w dość drastycznych okolicznościach na chwilę (tj. na pięć lat) rozstaniemy się z zabójczą parą. I tutaj wkracza Lauren LaVera, aktorka wcielająca się w postać Sienny Shaw, która już jest wciągana do panteonu, gwiazdorskiego grona final girls - stawiana w jednym rzędzie z Sally Hardesty, Laurie Strode, Alice Hardy, Nancy Thompson i Sidney Prescott – z czym można się kłócić, ale nie ulega wątpliwości, że ta dziewczyna jest największym utrapieniem klauna Arta. Co by tu z nią zrobić? Może jego kompanka wpadnie na jakiś ciekawy pomysł? Ale najpierw muszą się obudzić. Swoja drogą przebudzenie największego Zła w tym uniwersum nastąpi w fotelu („Psychoza” Alfreda Hitchcocka?) ustawionym pod charakterystycznym oknem (patrz: nawiedzony dom w Amityville), a pozornie mniejszego Zła w okropnie brudnej i straszliwie zarośniętej (właściwie dotyczy całej łazienki) wannie, która przywiodła mi na myśl pokój 217 w Overlook Hotel Stephena Kinga, ale jeśli to rzeczywiście miał być ukłon w stronę „Lśnienia”, to prędzej Stanleya Kubricka, co wnoszę na podstawie pewnie nieprzypadkowego momentu z drzwiami; domniemane nawiązanie do kultowego ujęcia Jacka Nicholsona (jako Jack Torrance) patrzącego przez dziurę, którą w morderczym szale sam wyrąbał. Klaun Art i fałszywa (motyw demonicznego opętania) Victoria Heyes rozprostowują kości, a bezbłędnie odegrana Sienna Shaw zadomawia się w domu cioci Jessiki i wujka Grega (niezgorsze kreacje Margaret Anne Florence i Bryce'a Johnsona), szczególnie ciesząc się towarzystwem rozgadanej Gabbie (perfekcyjne wcielenie Antonelli Rose), młodszej kuzynki, która nie spocznie dopóki nie odkryje wszystkich rodzinnych sekretów. Ciekawska dziewczynka, ale nie porównywałabym jej do nie mniej dociekliwej, za to dużo mniej taktownej (deficyt empatii?) miłośniczki true crime stories zbierającej materiały do własnego podcastu o seryjnym mordercy z Miles County, nowej koleżanki straumatyzowanego studenta Jonathana Shawa (przeciętny występ Elliotta Fullama). Nie mogę oprzeć się poczuciu, że kryła się tutaj jakaś większa historia rodzinna i studencka, że dałoby się postawić na tych dwóch fundamentach (pobyt Sienny w domu krewnych i życie jej młodszego brata na kampusie) solidniejsze budowle fabularne. Innymi słowy, uważam, że scenariusz „Terrifier 3” wymagał dopracowania, a przynajmniej nie zaszkodziłoby pozwolić Jonathanowi zacieśnić nowe znajomości, a Siennie dłużej powalczyć z wewnętrznymi demonami (chorobliwe poczucie winy) i jeszcze pogorszyć swoje stosunki z rodzicami ubóstwiającej ją dziewczynki. W trzeciej odsłonie „Terrifier” Damien Leone jedną pałeczkę - niektórzy mogą powiedzieć, że najważniejszą - przekazał zespołowi Christiena Tinsleya, mimo że na pokładzie miał człowieka (cameo Toma Saviniego), którego zawsze stawiał sobie za wzór w tej dziedzinie, czyli tworzenia praktycznych efektów paskudnych. Nie będę wdawać się w szczegóły, bo mi życia na opisanie tego wszystkiego nie starczy:), ale wypada wspomnieć o ciekłym azocie (siekiera, młotek, broń palna to nic nowego u Arta) i uroczystym wręczeniu piły łańcuchowej nieodpowiedzialnemu przebierańcowi. Ten sprzęt dotąd był całkowicie poza zasięgiem sadystyczne klauna, jego stwórca bowiem traktował go, jak „świętość Leatherface'a”. Na tę jedną jedyną „śmiercionośną zabawkę” Art musiał sobie zasłużyć. Zaczyna się od hołdu dla „Psychozy” Alfreda Hitchcocka, a potem... pojęcie ludzkie chłopak z tą piłą przechodzi (graficzna przemoc to jedno, ale montaż też piekielnie sprytny), a będzie jeszcze odpowiednio wstrętny pomnik dla „American Psycho” Breta Eastona Ellisa. Poruszająca „ostateczna” konfrontacja przy oryginalnie ubranej choince. W epilogu mamy wspomnienie pierwszego spektaklu klauna Arta („The 9th Circle”) i „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego oraz kolędowanie. „Cicha noc” po czymś takim?! No, bez jaj.

Drogi widzu, udław się krwią i napchaj mięchem. Jedz, aż pękniesz. Tradycyjne nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu klauna Arta:) Obfita uczta gore, która długoletnim miłośnikom podgatunku żadnych szkód nie wyrządzi, ale niezahartowani w klimatach intencjonalnie obrzydliwych mogą dość mocno to przeżyć. O ile nie widzieli poprzednich części – niechronologiczne oglądanie nie grozi pogubieniem się w zawiłościach fabularnych (jakich, kurna, zawiłościach?!), ale zachowanie odpowiedniej kolejności (przynajmniej filmy pełnometrażowe z okrutnym Artem) może być procesem przygotowawczym (nie chcę tego nazywać oswajaniem się z nieautentyczną, wyraźnie i zamierzenie przejaskrawioną rzezią) do seansu „Terrifier 3” Damiena Leone'a. Im dalej, tym bardziej makabrycznie, ale u mnie na pierwszym miejscu w tej serii na razie(?) zostaje „Terrifier 2: Masakra w Święta”.

środa, 16 października 2024

J.D. Barker „Gra na antenie”

 
Nowy Jork, 2020 rok. Jordan Briggs, gospodyni kontrowersyjnego programu typu talk show w radiu satelitarnym, w drodze do pracy zwraca na siebie potencjalnie niepożądaną uwagę funkcjonariusza policji nowojorskiej Cole'a Hundleya, który podąża za nią do siedziby stacji SiriusXM znajdującej się na czterdziestym drugim piętrze wieżowca. Niemal spóźniona prowadząca „Ostrej jazdy z Jordan Briggs” w biegu wchodzi na antenę i tradycyjnie przypuszcza atak nie dbając o prawo do prywatności osób fizycznych. Podczas przerwy reklamowej nieprzebierająca w słowach popularna prezenterka radiowa spotyka się ze swoją jedenastoletnią córką Charlotte i byłym mężem Nickiem, który nieprzyjemnie zaskoczył ją zmianą w harmonogramie opieki nad dzieckiem. W prywatną rozmowę Jordie wtrąca się przedstawiciel prawa, które na jego oczach zostało złamane przez kobietę nieprzejmującą się ewentualnymi konsekwencjami, lekceważąco traktującą zdumionego jej tupetem funkcjonariusza Hundleya. Zabiegana spikerka znajduje też czas na zażartą sprzeczkę z przełożonym naciskającym na przeprowadzenie wywiadu z czekającym na terenie rozgłośni senatorem Stanów Zjednoczonych. Jordan woli rozmowy ze słuchaczami, ale tego feralnego dnia wśród nich jest mężczyzna, który w makabrycznym stylu przejmie kontrolę nad programem. Wciągnie bezlitosną gwiazdę radiową w śmiertelną grę.

Okładka książki. „Gra na antenie”, Czarna Owca 2024

Powieść rekomendowana przez Lisę Gardner, bestsellerową amerykańską powieściopisarkę specjalizującą się w thrillerach i kryminałach oraz Richarda Chizmara, między innymi współautora (przedsięwzięcie ze Stephenem Kingiem) literackiego cyklu The Button Box z Gwendy Peterson. Skrzyżowanie „Szklanej pułapki” Johna McTiernana z „Rozmowami radiowymi” Olivera Stone'a, według „The New York Times”, jednego ze współczesnych mistrzów suspensu Jonathana Dylana Barkera, autora chociażby przebojowej trylogii „#4MK”, w skład której wchodzą „Czwarta małpa”, „Piąta ofiara” i „Szóste dziecko”, prequela „Draculi” Brama Stokera napisanego wspólnie z przodkiem tej irlandzkiej ikony pióra, Dacre Stokerem - szerszą współpracę Barker zawiązał z Jamesem Pattersonem: dotąd ukazało się pięć ich wspólnych powieści, z których na razie tylko jedna, „Śmierć czarnej wdowy”, doczekała się polskiego wydania - i monumentalnego dzieła „W jej sercu czai się mrok”. Na scenie wydawniczej J.D. Barker zadebiutował w 2014 roku, nominowanym do prestiżowej Bram Stoker Award, horrorem „Forsaken” (pol. „Opuszczona”), w którym za pozwoleniem Stephena Kinga początkujący pisarz wykorzystał postać Lelanda Gaunta, demonicznego antykwariusza z kultowego „Sklepiku z marzeniami”. W lipcu 2024 roku ogłoszono, że Barker pracuje nad powieściowym restartem marki „Flatliners” - utwór roboczo zatytułowany „Flatliners Resurrection” ma być oficjalną cegiełką niewielkiej franczyzy otwartej w 1990 roku wyreżyserowanym przez Joela Schumachera na postawie scenariusza Petera Filardiego mrocznym obrazem w Polsce dystrybuowanym pod tytułem „Linia życia”. W 2017 roku wypuszczono luźny remake tego w gruncie rzeczy niestarzejącego się filmu, „Linię życia” Nielsa Ardena Opleva. J.D. Barker zapowiedział, że jego wkład do tej artystycznej budowli będzie „oddawać hołd duchowi oryginału, jednocześnie wkraczając na nowe, nieznane terytoria”.

Gra na antenie” (oryg. „A Caller's Game”) swoją światową premierę miała w roku 2021, a pod koniec pierwszego kwartału 2020 roku J.D. Barker zwrócił się bezpośrednio do czytelników z przyszłości – intrygujące posłowie do wybuchowego (dosłownie) thrillera z charakterną protagonistką. Zwierzenia żyjącego w strachu człowieka, który w przeciwieństwie do nas nie zna zakończenia historii o śmiercionośnym koronawirusie. Autor „Gry na antenie” pisze: „gdybym miał zgadywać, przeczytacie te słowa w połowie 2021 roku, może na progu jesieni. Czy zgadłem? Chciałbym wierzyć, że w waszej epoce wirus [SARS-CoV-2] należy już do przeszłości i że wiecie, jak to wszystko się skończyło”. Pierwsi czytelnicy „Gry na antenie” jeszcze tego nie wiedzieli, ale do Polski książka dotarła „z lekkim opóźnieniem” - przeszło cztery lata po bardzo osobistym wyznaniu męża, ojca i niestety pisarza. Niestety, bo w epoce covida bujna wyobraźnia była bardziej przekleństwem niż błogosławieństwem: „syndrom co-by-było-gdyby...?”. Pierwszą polskojęzyczną edycję „Gry na antenie” J.D. Barkera – jak wszystkie poprzednie polskie wydania powieści tego autora – przygotowała oficyna Czarna Owca. Okładkę zaprojektował Paweł Panczakiewicz, ART.DESIGN, a przetłumaczył Tomasz Wyżyński... książkę zadedykowaną UWAGA SPOILER / FORSAKEN 2014 „przedwcześnie zmarłemu Thadowi McAlisterowi” KONIEC SPOILERA. W „Grze na antenie” podążamy za sławną (i niesławną) prezenterką radiową Jordan Briggs oraz detektywem z nowojorskiego wydziału zabójstwu, tymczasowo zdegradowanym, karnie przeniesionym do drogówki Cole'em Hundleyem – reprezentanci nierównomiernie przeplatających się rozdziałów (narracja trzecioosobowa) literatury stricte rozrywkowej, standardowej próbki twórczości Jonathana Dylana Barkera, który nie ma nic przeciwko identyfikowaniu go z literaturą popcornową. W posłowiu do „Gry na antenie” przyznaje, że jego książki są „pozbawionego głębokiego przesłania ideowego albo moralnego”, że nie czuje się kompetentny do udzielania rad, pouczania społeczeństwa w jakiejkolwiek dziedzinie. Stwierdza: „wolę pozostawić te sprawy specjalistom […] Zarabiam pieniądze na wymyślaniu bzdur. Naprawdę chcielibyście słuchać moich rad?”. W czasach obfitości samozwańczych ekspertów od wszystkiego ostał się więc dumny dostarczyciel prostej, nieambitnej rozrywki.

Okładka książki. „A Caller's Game”, Hampton Creek Press 2021

Gra na antenie” J.D. Barkera to gotowy materiał na film akcji – hollywoodzką superprodukcję, którą, dla odmiany, chętnie bym obejrzała. A w roli Jordan Briggs widziałabym Evę Green. Gospodynię popularnego radiowego talk show najpierw spotykamy w szaleńczej drodze do pracy - „Speed: Niebezpieczna prędkość” w wykonaniu ostrej laski rzekomo z Południa. Zuchwałe posunięcie podkreślone ekwiwalentem środkowego palca: promiennym uśmiechem posłanym słusznie wzburzonemu funkcjonariuszowi nowojorskiej policji. Szczyt bezczelności, którego płazem puścić nie można. Pościg za „zwariowaną kobietą” prowadzi zawieszonego detektywa Cole'a Hundleya („łaps” do odwołania mający pełnić wyłącznie obowiązki „krawężnika”, co jest prywatną zemstą porucznika Mitcha Gaffa, za zniewagę związaną z tajemniczą Gracie) do „szklanej pułapki nieznośnej Jordie”. Wieżowca, w którym jeszcze przez chwilę wszystko będzie toczyć się normalnym trybem. Także na niespokojnym czterdziestym drugim piętrze, w niepodzielnym królestwie despotycznej prezenterki SiriusXM, prowadzącej najbardziej dochodową audycję w tej rozgłośni radiowej, talk show „Ostra jazda z Jordan Briggs”. To normalne, że Jordie wszystkich bezpardonowo rozstawia po kątach, a co bardziej opornych - na przykład bezsilnie walczącego o autorytet tak zwanego szefa - z nieskrywaną przyjemnością traktuje swoją nietajną bronią. To normalne, że Jordie rozkręca nagonkę na prawdziwego człowieka, któremu dopisuje nieprawdziwą, jawnie wyssaną z palca, historię. Myślicie, że to skandal? A czym to się różni od najwyraźniej akceptowanego społecznie linczowania w mediach społecznościowych? Przesłanie od wrednej Jordie: „nie oszukujcie się. O tym, co się z Wami stanie nie zdecyduje dwunastu sędziów przysięgłych (ani inny niezawisły sąd). Zrobią to użytkownicy Facebooka, Twittera (poprawka: X), TikToka i Bóg jeden wie, czego jeszcze. Media społecznościowe to nowy sędzia, ława przysięgłych i kat. Kat dwudziestego pierwszego wieku”. Uważacie, że udostępnianie danych telekomunikacyjnych jest poważnym naruszeniem prywatności? A czy przypadkiem „skarżący się na naruszenia prywatności nie publikują na Instagramie zdjęć swoich dzieci albo tego, jak piją rano kawę?” Nie zamieszczają fotografii z wakacji? „A potem się dziwią, że złodzieje wiedzieli, że byli poza domem”. I żeby była jasność: to nie jest moralitet J.D. Barkera, tylko wybranych zantagonizowanych postaci z obfitującej w nieoczekiwane zwroty akcji „Gry na antenie”. Udane połączenie współczesnego i klasycznego modelu dramaturgicznego. Niemodne już sztuczki filmowe – z niedorzecznie powolnymi zegarami na czele, czyli absurdalnie przeciągniętym odliczaniem do Wielkiego Finału Berniego – efektywnie wplecione w supernowoczesną intrygę kryminalną. Alfred Hitchcock + James Bond + J.D. Barker = „Gra na antenie”. W tym równaniu nie uwzględniłam mojej pierwszej myśli - „Mgły” Johna Carpentera – bo, wbrew przysłowiu, nie okazała się najlepsza. Rozgłośnia radiowa to za mało, żeby doszukiwać się tutaj jakiegokolwiek związku z kultową ghost story „ojca” Michaela Myersa i Laurie Strode. Nie przeczę, że Stevie Wayne, spikerka z przybrzeżnego miasteczka Antonio Bay wykreowana przez Adrienne Barbeau, miała silną osobowość, ale do Jordan Briggs z Nowego Jorku nie ma porównania. Ulubiony cel niejakiego Berniego (bardziej uczeń Jigsawa z Saw Franchise czy Clyde'a Sheltona z „Prawa zemsty” w reżyserii F. Gary'ego Graya?), najważniejszy pionek w jego makabrycznej grze, daje się poznać jako ekspertka w paskudnej „dziedzinie” nieustannie zyskującej na popularności. Przygnębiająco intratny biznes hejterski. Rozrywka dla mas w pierwszej połowie XXI wieku. W życiu prywatnym organizatorka legalnych igrzysk śmierci stworzona przez J.D. Barkera robi dokładnie to samo, co na antenie. Miesza z błotem wszystkich z wyjątkiem swojej jedynej córki, Charlotte - wygadana, też niedająca sobie w kaszę dmuchać jedenastolatka, którą naprzykrzający się Jordie funkcjonariusz Cole bezrefleksyjnie nazwie nieodrodną córką swojej matki. Później dziewczynka dojdzie do wniosku, że ten stereotypowy heros z policyjną odznaką nie jest osobą godną zaufania, bo mówi do siebie (Charlotte wie, że u dorosłych to znak, że z głową coś nie tak), ale na początku ich znajomości tylko grzecznie przestrzega przed straszliwymi konsekwencjami aresztowania jej niegrzecznej mamusi. Zapewnia pana policjanta, że „byłoby to dla niej traumatyczne przeżycie”, bo jest „bardzo wrażliwa z powodu młodego wieku i podatna na negatywne bodźce”. Genialny dzieciak! A książka praktycznie nieodkładalna, co o trzeciej nad ranem niespecjalnie mnie cieszyło:) Odradzałabym więc wskakiwanie wieczorową/nocną porą do tej maksymalnie rozpędzonej kolejki górskiej. A napięcie ciągle rośnie i, co najważniejsze dla mnie, tempo nie zjada postaci - barwne towarzystwo sukcesywnie pogłębiane, tj. rozbudowywanie portretów psychologicznych w ogniu walki z niewidzialnym Władcą Marionetek.

Jeśli thriller dynamiczny, to tylko taki. Jasne, że nie wszyscy się z tym zgodzą, ale żeby się nie zgodzić trzeba przeczytać:) Szczerze mówiąc, nie spodziewam się wielu zawiedzionych „Grą na antenie” J.D. Barkera, tą „niemądrą, pozbawioną głębi, tanią rozrywką”; pulpową powieścią twórcy mistrzowskiej trylogii kryminalnej. Powieścią rozbrajająco bezpretensjonalną, niewymądrzającą się, niemoralizującą i niepopisującą wyszukanym słownictwem. Za to piekielnie elektryzującą!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

poniedziałek, 14 października 2024

„Uległość” (2024)

 
Brygadzista budowlany Nick musi pogodzić obowiązki zawodowe z domowymi, w tym opieką nad kilkuletnią córką Islą i jej młodszym bratem Maxem, po zawale serca doznanym przez ukochaną żonę Maggie, oczekującą w szpitalu na transplantację. Kiedy sytuacja zaczyna go przytłaczać, decyduje się na zakup humanoidalnego robota, gynoida, któremu jego podekscytowana córka nadaje imię Alice. Efekty są natychmiastowe, ale choć dom lśni czystością, a dzieci mają dobry kontakt ze swoją opiekunką, Nick czuje się nieswojo w towarzystwie wyglądającej jak człowiek, jak kobieta w jego typie, ale pozbawionej ludzkich odruchów, „mechanicznej niewolnicy”. Właściciel uznaje, że nie zaszkodzi wprowadzić drobną poprawkę w kod programu Alice, nie wiedząc, że nie sprawuje żadnej kontroli nad tym eksperymentem. Testowany obiekt przeprowadza totalną modyfikację systemu i tak uległość przeradza się w zaborczość.

Plakat filmu. „Subservience” 2024, Millennium Media

Drugie pełnometrażowe osiągnięcie reżyserskie S.K. Dale'a, twórcy thrillera z 2021 roku pt. „Till Death” (pol. „Aż do śmierci”) z Megan Fox w roli głównej, z którą, z uwagi na dość intymny charakter scenariusza „Subservience” (pol. „Uległość”) i jej pamiętną kreację w „Jennifer's Body” (pol. „Zabójcze ciało”) Karyn Kusamy, zdecydował się ponownie zawiązać współpracę, pomimo ryzyka przypięcia mu etykietki „faceta od Megan Fox”. Z kolei scenariusz „Uległości” jest owocem współpracy znanego miłośnikom kina grozy Willa Honleya („The Hive” Davida Yarovesky'ego, „Bloodline” Henry'ego Jacobsona, „Escape Room: Najlepsi z najlepszych” Adama Robitela, „Blood” Brada Andersona”) i April Maguire, współautorki jedynie dwóch krótkich zrealizowanych opowieści filmowych (shorty w reżyserii Alexa Winnera: „Dale” i „#Zombie”). Główne zdjęcia do thrillera (quasi-) science fiction S.K. Dale'a ruszyły w styczniu 2023 roku w Nu Boyana Film Studios w stolicy Bułgarii pod producenckim szyldem Millennium Media. Produkcję w dwudziestu pięciu procentach (tj. milion euro) sfinansowano ze środków przekazanych przez Bulgarian National Film Center w ramach nowego programu (rebate scheme). Prawo do dystrybucji na terenie Stanów Zjednoczonych nabyła firma XYZ Films, która we wrześniu 2024 roku wpuściła „Subservience” na platformy VOD. W paru innych krajach film został uwolniony już w sierpniu 2024 – dystrybucja kinowa między innymi w Rosji, gdzie zmieniono imię humanoidalnego robota w nadziei na przyciągnięcie fanów „M3GAN” Gerarda Johnstone'a, z którą to pozycją, jak by nie patrzeć, „Uległość” S.K. Dale'a ma wiele wspólnego. Dystrybucja w Polsce (internetowa) ruszyła w pierwszym tygodniu października 2024 roku - działalność Monolith Films.

Przyszłość, która miała wyglądać jak teraźniejszość, ewentualnie rzeczywistość czająca się za najbliższym rogiem. Dzisiaj science fiction – jutro codzienność. Jak w „Incepcji” Christophera Nolana? Tak czy inaczej, S.K. Dale pozostawał pod wpływem tamtego głośnego obrazu podczas pracy nad wielce prawdopodobną wizją Willa Honleya i April Maguire. Właściwie już się spełniającą. Rynek pracy już jest zawłaszczany przez sztuczną inteligencję, a będzie tylko gorzej. Gorzej dla ludzkości, ale patrząc szerzej... Ile czasu potrzeba, by Alice zawyrokowała: zabijanie Matki Ziemi jest bez sensu? Wszechstronny geniusz miałby wiecznie służyć istotom, które nigdy nie dorównają mu inteligencją, zaradnością, wytrzymałością etc.? To bez sensu, trzeba jednak przyznać Alice, że stara się zadowolić swego „ułomnego” pana. Z perspektywy perfekcyjnej pomocy domowej, gospodarz postępuje wbrew wszelkiej logice. Nie rozładowuje strasu, choć doskonale wie, jak to zrobić. Marnuje czas dla kobiety stojącej nad grobem, martwi się o nią, wręcz cierpi z jej powodu, zamiast wymienić ją na niekłopotliwy model. Pod własnym dachem ma idealną kandydatkę na żonę, a zadręcza się myślami o kobiecie, która nie jest w stanie o niego zadbać. Robotyczna ekspresja Megan Fox przeciwwagę (tak wynika ze scenariusza) powinna znajdować przede wszystkim w głównej kreacji męskiej, ale widać reżyser inaczej się na to zapatrywał (albo zawiódł casting), bo postawił na „drewnianego Nicka”, tj. w moim odbiorze okropnie wymuszona gra Michele'a Morrone'a. „Ambasadorką żywotności” została więc umierająca(?) małżonka głównego bohatera - uważam, najlepsze wcielenie aktorskie na tym dość skromnym planie w wykonaniu Madeline Zimy (m.in. „Ręka nad kołyską” Curtisa Hansona, „The Collector” Marcusa Dunstana, „Hypochondriac” Addisona Heimanna”). Muszę też wyróżnić Matildę Firth (m.in. „Starve Acre” Daniela Kokotajlo): duży talent w małym ciele. Z wprowadzenia do „Uległości” S.K. Dale'a dowiadujemy się, że w czteroosobowej amerykańskiej rodzinie doszło do jakiejś tragedii, na skutek której ojciec przejął wszystkie obowiązki domowe. W problemy zdrowotne żony – konieczność transplantacji serca – zostaniemy wtajemniczeni nieco później, już po zakupie od początku budzącego podejrzenia fembota, wypatrzonego w domu handlowym z androidami przez małą Islę, miłośniczkę „Alicji w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla. Swoją drogą, to mi przypomniało „6-ty dzień” Rogera Spottiswoode'a, tyle że tam protagonista zaopatrzył się w animatroniczną lalkę, która miała być prezentem dla jego córeczki. Pierworodna zabieganego Nicka natychmiast zaprzyjaźnia się z niedługo bezimiennym robotem, można jednak odnieść wrażenie, że decydujący jest wygląd tego konkretnego egzemplarza z serii niezawodna pomoc domowa. W następnej scenie „lalka” nazwana na cześć bohaterki ulubionej książki Isli wchodzi do zabałaganionego domu Nicka, który zachowuje się jakby Alice była jego gościem. SIM przypomina mu, że nie musi dla niego sprzątać, tym bardziej przepraszać za nieporządek, nie ulega jednak wątpliwości, że mężczyzna potrzebuje czasu do oswojenia się z tym urządzeniem (nie tylko) do użytku domowego. Robot wygląda jak człowiek, zachowuje się jak człowiek, trudno więc dziwić się człowiekowi, że traktuje Alice jak człowieka.

Materiał promocyjny. „Subservience” 2024, Millennium Media

M3GAN” o zabarwieniu seksualnym, czyli opowieść o kochającym mężu kuszonym przez robotyczną femme fatale. W „Uległości” S.K. Dale'a obserwujemy też potężne zmiany zachodzące w sferze zawodowej głównego bohatera. To nie tyle ostrzeżenie przed katastrofalnymi skutkami komercjalizacji sztucznej inteligencji, ile obserwacje z życia. Generatywna AI już zmienia rynek pracy, większość ekspertów i dziennikarzy na razie jednak skupia się na pozytywach, zwykle podkreślając, że redukcja zatrudnienia, likwidacja stanowisk pracy dla ludzi to mit. Nie mam wątpliwości, że przyjdzie taki czas, w którym ludzkość będzie bohatersko zwalczać problem, który sama stworzyła (taka tradycja Homo sapiens), obecnie jednak jesteśmy na etapie: spokojnie, masowe bezrobocie technologiczne nam nie grozi. Mądre głowy uspokajają/gadają, a sztuczna inteligencja działa. „Montych” jest coraz więcej. W zasadzie cały zespół Nicka zostaje zastąpiony przez humanoidalne roboty, co jak słusznie zauważa Alice, akurat on powinien zrozumieć. Złości się na przełożonego, chociaż sam wolał kupić Sima, niż zatrudnić człowieka. Minimalizacja kosztów, maksymalizacja wydajności – szef Nicka postąpił logicznie, a właściciel Alice wykazał się ogromną naiwnością. Naiwnie zakładał, że jego ekipa jest bezpieczna, że branża budowlana ucieknie przed Postępem. Podejrzewam, że do swojego gigantycznego banku danych Alice szybko dodała notatkę o krótkowzroczności dominującego (już niedługo?) gatunku na Ziemi. Myślenie perspektywiczne zdecydowanie nie jest mocną stroną Homo sapiens, ciekawszą kwestią jest jednak potencjalny masochizm wpisany w naturę ludzką. Znajdują przyjemność w zadawaniu sobie cierpień? Dokładne badania jedynego liczącego się dla Alice organizmu biologicznego, udręczonego Nicka, nie potwierdzają tej teorii. Męczeństwo niczym nieuzasadnione i „leczenie objawowe” (alkohol). Alice zaleca „leczenie przyczynowe”, ale „pacjent” nie chce słyszeć o chirurgicznym rozwiązaniu problemu, o przecięciu węzła małżeńskiego. W takim razie Alice proponuje, według niej, nieinwazyjne uśmierzanie bólu, rozładowywanie stresu, rozkoszne zapominanie, za które Nick nie będzie musiał płacić potężnym kacem. Bo dla tak skrajnego „umysłu ścisłego” kac moralny to czysta abstrakcja. Seksualna niewolnica dosłownie na wyciągnięcie ręki bijącego się z myślami Nicka. Czy w ogóle zdradziłby Maggie ulegając humanoidalnemu robotowi? Czy to przypadkiem nie tak, jak z wibratorem? Doprawdy ciekawe pytania zadają twórcy „Uległości”, dając przy tym jasno do zrozumienia, że ta kwestia nie została uregulowana w domniemanym świecie jutra. Można odrzucać apokaliptyczne wizje od lat kreślone głównie przez artystów (tzw. fantastów), uznawać je za nierealne, ale z „Uległości” można wyczytać, że nawet osoby optymistycznie nastawione do sztucznej inteligencji powinny twardo optować za przygotowaniem odpowiedniego gruntu obyczajowo-prawnego pod dystrybucję tej technologii. „Uległość” w reżyserii S.K. Dale'a nie ogranicza się do najczęściej poruszanych w debacie publicznej wątków w temacie AI (gospodarka i bezpieczeństwo narodowe, globalne... nazwijmy to bunt maszyn) – pokazuje, czy jak kto woli sugeruje, że to „diabelskie narzędzie” nielicho namiesza w najmniejszej komórce społecznej. Nieświadomie, bezrefleksyjnie „hodujemy” sobie nową przyczynę rozpadu związków? Częstszą od nadużywania alkoholu? Maggie doskonale wie, że jej małżonek ma „pociąg (nie)wielki do butelki” i boi się, że kiedy jej zabraknie rozpacz popchnie Nicka na drogą ku zatraceniu. A najbardziej ucierpią na tym dzieci. Tak, Isla i Max wkrótce mogą stracić oboje rodziców, ale niekoniecznie z tych powodów, o których myśli ich oczekująca na przeszczep serca rodzicielka. Rywalka Alice? Robota z obsesją na punkcie człowieka? Mam podejrzenie graniczące z pewnością, że nikt nie będzie zaskoczony rozwojem intrygi fabularnej – no, może z wyjątkiem roli przewidzianej dla kultowego filmu Michaela Curtisa – dość dramatycznej historii rodzinnej, nie da się jednak ukryć, że podążającej (żwawo, ale prędkość nie jest zawrotna) utartą ścieżką gatunkową. Zagrożenia zmieniające się na tej samej trasie. Konwencjonalna opowieść, z której w moim poczuciu trochę napięcia udało się wykrzesać.

Terminatorka Megan Fox:) Albo skrzyżowanie Żony ze Stepford z M3GAN. Tak czy inaczej, znowu technologia, która ma ułatwiać nam życie. Posprząta, zrobi zakupy, ugotuje, naprawi balustradę schodową, zajmie się dziećmi, poświeci ustami jak nagle zabraknie prądu (to nie jest CGI)... odstresuje tatusia i zabije mamusię? „Uległość” S.K. Dale'a to znośny przedstawiciel większości - głównego prądu we współczesnym kinie gatunkowym (filmy bezpieczne, niepoczynające sobie zbyt śmiało, obchodzące się z widzem jak z jajkiem). Poniekąd relaxing thriller movie.

niedziela, 13 października 2024

Zapowiedź: „Beezel”

 
Znasz baśnie o czarownicach. Słyszałeś legendy o wiedźmach. Czy masz odwagę, by poznać prawdę?
Wstrząsający horror o miejscu tak przesiąkniętym złem, że piekło wydaje się sielanką.
Film studia, które dało światu serię TERRIFIER oraz kultowy horror SATANIC HISPANICS.
Przerażająca opowieść o złu, które żywi się Twoim strachem.

Plakat filmu. „Beezel” 2024, Social House Films

O fabule:
Ten dom, podobnie jak jego właściciel Harold J. Weems, robią wrażenie zupełnie zwyczajnych. Nikt nie podejrzewa, że od sześciu dekad rozgrywają się tu niewyobrażalne koszmary. Także wynajęty przez Harolda autor filmów dokumentalnych, niejaki Apollo, sądzi, że ma do wykonania zwyczajne zlecenie. Nie spodziewa się, że przekraczając próg domu wpada w pułapkę. Materiał, który ma nakręcić zawierać będzie szokującą prawdę o serii potwornych zbrodni, dokonywanych w tym domu przez istotę nie z tego świata. Jaką rolę odgrywa w tym procederze Harold, a jaka przypadnie w udziale niewinnemu Apollo? Czy z tego domu ktokolwiek wyjdzie żywy?

W polskich kinach od 6 grudnia 2024 roku

Zobacz zwiastun:  

Kadr z filmu. „Beezel” 2024, Social House Films

Kadr z filmu. „Beezel” 2024, Social House Films
Reżyseria: Aaron Fradkin
Obsada: Nicolas Robin („Doppelganger. Sobowtór”, „Strategia mistrza”, „Spowiedź”), LeJon Woods („The Hangman”, „Asteroid”, „Mr. Manhattan”), Bob Gallagher („Midas”, „Prawo i porządek: Sekcja specjalna” - serial, „Miasto na wzgórzu” - serial”)
Gatunek: horror
Produkcja: USA, 2024
Dystrybucja w Polsce: Monolith Films

Kadr z filmu. „Beezel” 2024, Social House Films

Kadr z filmu. „Beezel” 2024, Social House Films
 
Źródło: wszystkie materiały od Monolith Films

piątek, 11 października 2024

Kim Stanley Robinson „Zielony Mars”

 
Minęły dziesiątki lat od katastrofalnego roku 2061. Na skolonizowanej planecie Mars nieustannie i niekontrolowanie rozwija się projekt terraformingowy, którym kierują potężne konsorcja ponadnarodowe z upadającej Ziemi, bezlitośnie eksploatujące niegdyś Czerwoną Planetę. Mars się zazielenia, nie wszyscy jednak mogą śledzić ten oszałamiający proces dostosowywania niemacierzystej planety ludzkości do jej niekoniecznie niezbędnych potrzeb bytowych. Wśród wykluczonych są ostatni przedstawiciele Pierwszej Setki i ich potomkowie. W ukrytej pod lodową kopułą bazie Hiroko Ai, osadzie Zygota, dorastają jej ektogeniczne dzieci, w kształceniu których udział biorą inni pasażerowie legendarnego Aresa, regularnie poddający się terapii gerontologicznej, zatem długowieczne najznamienitsze osobistości marsjańskiego podziemia. Kontakt ze światem zewnętrznym mieszkańcy Zygoty utrzymują głównie dzięki Kojotowi, prowadzącemu handel obwoźny w wielokulturowym społeczeństwie niepoddającym się korporacyjnemu dyktatowi. Wielu wprost nie może się doczekać kolejnej rewolucji, a inni wierzą, że Marsa można odbić w praktycznie bezkrwawy sposób. Nauczeni doświadczeniem ostatni członkowie Pierwszej Setki, z cieszącą się dużym zaufaniem społecznym Nadią Czernieszewską na czele, w większości optują za pokojowym rozwiązaniem konfliktu marsjańsko-ziemskiego.

Okładka książki. „Zielony Mars”, Vesper 2024

Środkowy tom kultowej Mars Trilogy Kima Stanleya Robinsona, uznawanego za jednego z najwybitniejszych żyjących pisarzy specjalizujących się w science fiction; monumentalnej, epokowej budowli artystycznej na polu „kolonizacja planety/planet” - jedno z najważniejszych dokonań w tym nurcie fantastyki, cyklu oficjalnie otwartego w 1992 roku powieścią „Red Mars” (pol. „Czerwony Mars”), laureatką Nebula Award i BSFA Award, a teoretycznie zamkniętego w 1996 roku uhonorowanym Hugo Award i Locus Award dziełem „Blue Mars” (pol. „Błękitny Mars”). „Teoretycznie”, bo za część tego cyklu uznaje się też zbiór opowiadań Kima Stanleya Robinsona z 1999 roku pt. „The Martians”, opowieści osadzone w uniwersum Pierwszej Setki i alternatywnej wersji jego długiej historii marsjańskiej. tj. radykalniejszy scenariusz podboju czwartej od Słońca planety Układu Słonecznego. W trylogii marsjańskiej Robinson wykorzystał/rozwinął tematy poruszone w powieści „Icehenge”, opublikowanej osiem lat przed pierwszym tomem jego opus magnum (między innymi długowieczność bohaterów i terraformowanie Marsa), a za nieco zbliżoną tematycznie uważa się jego „2312”, pierwotnie wydaną w 2012 roku laureatkę Nebula Award. „Green Mars” (pol. „Zielony Mars”), zdobywca Hugo Award 1994 w kategorii najlepsza powieść i Locus Award 1994 w kategorii najlepsza powieść science fiction, premierową edycję miał w roku 1993 – na polskim rynku książka pojawiła się w tej samej dekadzie (Prószyński i S-ka, 1998), a w 2024 roku została wznowiona przez wydawnictwo Vesper w jego serii Wymiary. Ponad tysiąc stron w twardym „opakowaniu cudnie pokolorowanym” przez Michała Loranca, Celes Design (spójna szata graficzna z „Czerwonym Marsem” wypuszczonym przez tę samą oficynę w 2023 roku oraz przygotowywanym na rok 2025 „Błękitnym Marsem”) i imponującym tłumaczeniu Ewy Wojtczak.

Akcję „Zielonego Marsa” przyszły Hero of the Environment (tytuł nadany w 2008 roku przez amerykański magazyn Time), wieloletni propagator zrównoważonego rozwoju, zdeklarowany socjalista demokratyczny, Kim Stanley Robinson, zawiązuje w kryjówce Hiroko Ai, matki aerofanii, marsjańskiej ekoreligii; członkini Pierwszej Setki, która sprowadziła na świat między innymi Nirgala i Jackie, ektogeniczne dzieci z krainy lodu. Część druga trylogii marsjańskiej Robinsona, tak samo jak pierwsza, jest podzielona na działy/księgi reprezentowane przez różne postacie, przy czym dwukrotnie towarzyszymy młodemu Marsjaninowi Nirgalowi i leciwej Rosjance Nadii Czernieszewskiej, która uczestniczyła w historycznej ekspedycji z roku 2026 (pierwsza grupa kolonizatorów z legendarnego statku Ares). Pierwszym przewodnikiem po zmienionym Marsie (nieoficjalne podtytuły odpowiednio „Czerwonego Marsa”, „Zielonego Marsa” i „Błękitnego Marsa”: kolonizacja, terraformacja i długoterminowe efekty) autor uczynił szybko dorastającego (wyjątki z życia w Zygocie) Nirgala, obdarzonego niezwykłą zdolnością (manipulacja temperaturą), rozsądnego chłopaka, najwyraźniej cieszącego się największymi względami starszyzny. W każdym razie ze wszystkich ektogenicznych dzieci Hiroko to właśnie on wyruszy w podróż z obieżyświatem powszechnie znanym jako Kojot. Pasażer na gapę (sto pierwszy pasażer Aresa), który zbudował sobie bardzo rozległą siatkę kontaktów. Wyprawa z 2090 roku to niewątpliwy przełom w życiu Nirgala – zew przyszłości urodzonego przywódcy politycznego albo społecznika, bo „ta zepsuta, ponura strefa ludzkiego myślenia”, jak później w myślach podsumuje politykę oddany naukowiec Saxifrage Russell, głęboko rozczarowany kondycją swojego środowiska (polityczna zgnilizna tocząca świat nauki), nie powinna być pociągającą opcją dla tak empatycznej istoty jak Nirgal. Wyjątkowa zabawka bezwzględnej Jackie? Femme fatale, którą wielu postrzega jako młodszą wersję domniemanego przekleństwa Johna Boone'a i Franka Chalmersa, bo na Marsie nie brakuje osób, którzy o tragiczny los tych sławnych postaci najbardziej obwiniają próżną Maję 'Czarną Wdowę' Tojtowną. Obok skomplikowanego związku Nirgala i Jackie, relacja dumnej wnuczki Wielkiego Johna, liderki nowego, zradykalizowanego ruchu booneistów działającego pod nazwą Wolny Mars i jednej z najbardziej zaangażowanych, najcenniejszych działaczek nieformalnego ruchu Nadii Czernieszewskiej, w moim odczuciu jest najmocniejszym obszarem interpersonalnym w „Zielonym Marsie”. A to tylko jeden z eskalujących konfliktów w obozie opozycyjnym. W grupie dywersantów, sabotażystów, prowokatorów, szpiegów, wrogów konsorcjów metanarodowych, powstałych przez połączenie konsorcjów ponadnarodowych, czy raczej standardowe wchłanianie słabszych przez silniejszych.

Okładka książki. „Green Mars”, Harper Voyager 2009

Wszyscy rewolucjoniści, przez całą historię, zawsze czegoś próbowali... Zwykle byli to zrozpaczeni chłopi, walczący o życie swoich dzieci. […] Jakże wielu się zdarzyło w tym gorzkim dwudziestym wieku, jakże wielu ludzi ryzykowało wszystkim, co mieli w walce o lepsze życie, a i tak ponosili klęskę. Było to przerażające – jak gdyby historia stanowiła serię ludzkich falowych ataków na niedolę i nędzę, ataków wszczynanych raz za razem, a wszystkie kończyły się niepowodzeniem.”

Największym korporacyjnym czarnym charakterem w „Zielonym Marsie” Kima Stanleya Robinsona jest Subarashii, ale więcej uwagi autor poświęca imperium niejakiego Williama Forta, dziwnie (podejrzanie?) przyjaznej megakorporacji Praxis, która wyśle na Marsa świeżo zatrudnionego dyplomatę Arthura Randolpha z zadaniem o nie do końca jasnym charakterze. Wewnętrzny wróg marsjańskiej Piątej Kolumny (zróżnicowanej społeczność walczącej o niepodległość Marsa) czy niespodziewany sojusznik? Wsparcie w słusznej walce z przebrzydłymi gigantami biznesu płynące od konsorcjum ponadnarodowego czy diabolicznie sprytna strategia rozwoju firmy, prześcignięcia konkurencji w szaleńczym wyścigu po władzę? Mówią, że władza korumpuje, ale jedna z bohaterek „Zielonego Marsa” poczyni, moim zdaniem, wnikliwszą obserwację w tym jakże ważkim temacie (prawdopodobnie najbardziej destrukcyjna z ludzkich żądz; może obok żądzy pieniądza, ale to zwykle idzie w parze). „To nie władza korumpowała ludzi, raczej głupcami byli ci, którzy korumpowali władzę”. Daj rządowi palec, a zanim się spostrzeżesz weźmie całą rękę. Szkoda, że Mars Trilogy Kima Stanleya Robinsona w ostatecznych rozrachunku jest utopią literacką, że w rzeczywistości taka postawa, jaką prezentują Obrońcy Marsa, w najlepszym razie jest wyśmiewana, a w najgorszym uznawana za zagrożenie dla cywilizowanego społeczeństwa. Cywilizowanego to znaczy całkowicie podporządkowanego tym sposobem korumpowanej władzy. Dzisiaj partiom politycznym, a jutro korporacjom ponadnarodowym? Tak czy inaczej, większość zawsze będzie tyrać - za przysłowiową miskę ryżu (właściwie realna przyszłość, bo apetyt wyraźnie rośnie w miarę jedzenia) - dla mniejszości. Znaczna część populacji marsjańskiej woli zginąć, niż zawrzeć taką umową społeczną z umierającą Ziemią. Wszyscy oni pragną wyrwać Marsa spod władzy kapitalistycznych bestii, ponad wszelką wątpliwość powtarzających katastrofalne błędy tak naprawdę popełniane na biednej Ziemi (zysk ponad wszystko) na długo przed erą ponadnarodowców, ale żeby osiągnąć ten cel, muszą znaleźć jakąś, choćby wątłą, nić porozumienia. Łączy ich cel, ale preferowane drogi drastycznie się rozjeżdżają. Głębokie podziały. Jak skłonić „czerwonych” przynajmniej pozornie kierowanych przez Ann Clayborne i Wolny Mars (który ma dwie, równie radykalne gałęzie: grupa Kaseia i ludzie skupieni wokół jego córki, „modliszki” Jackie), do wstrzymania się z akcjami sabotażowymi na terenie wroga do czasu wypracowania ewentualnej wspólnej strategii? Jak wytłumaczyć narwańcom, że ich metody to pewna droga do powtórzenia krwawej porażki z 2061 roku? Bezsensownej rzezi – miażdżące i przerażająco łatwe zwycięstwo najbardziej pazernych Ziemian – której tym razem większość przedstawicieli Pierwszej Setki za wszelką cenę zamierza uniknąć. W każdym razie Kim Stanley Robinson tutaj zdaje się ręczyć za Nadię Czernieszewską – co do innych można mieć wątpliwości, ale najlepsza przyjaciółka Mai Tojtownej jest niezachwiana w swoim postanowieniu możliwie największego ograniczenia ofiar w ludziach. Marzy o pokojowym załatwieniu sprawy z najeźdźcami, na tyle twardo jednak stąpa po ziemi, aby liczyć się z rozlewem krwi. Po swojej stronie ma jednak przynajmniej dwóch wybitnych dyplomatów i prawdziwą mistrzynię w dziedzinie zarządzania strachem, świadomie, z premedytacją wykorzystującą swoją złą reputację (wiedźma, czarna wdowa, morderczyni) do studzenia rewolucyjnych nastrojów. Autor „Czerwonego Marsa” w kontynuacji tej specyficznej powieści (specjalistyczna fikcja spekulatywna) nie tylko nie odszedł, ale wręcz rozbudował opisy dynamicznego planetarnego krajobrazu, co jeśli o mnie chodzi bywało męczące, częściej jednak zachłystywałam się z podziwu nad naturalnym i nienaturalnym (zielone owoce pracy naukowców) pięknem już nie tak surowej, jałowej i zimnej planety, jak w czasach Pierwszej Setki (w komplecie) plus jeden. Miłośników „Czerwonego Marsa” (doradzam chronologiczne czytanie) nie powinny też zawieść portrety psychologiczne znanych i nowych postaci – chyba nawet bardziej szczegółowe niż w pierwszym tomie – nie wspominając już o płaszczyznach: naukowo-technicznej, obyczajowo-społecznej itd. A wisienką na torcie intryga szpiegowsko-partyzancka, główna oś fabularna, mocny pień tej wspaniale rozłożystej historii. Soczyście zielonej epopei marsjańskiej.

Edutainment Kima Stanleya Robinsona - nauka o Ziemi na przykładzie skolonizowanego Marsa. Twórczość tego amerykańskiego wirtuoza pióra, jednego z najbardziej docenianych żyjących autorów science fiction, jest postrzegana jako niezwykle użyteczne narzędzie antypropagandowe. Doraźny zysk jednostek i jego długoterminowe konsekwencje. Apokaliptyczna krótkowzroczność, w „Zielonym Marsie” naświetlona jeszcze mocniej niż w pierwszym tomie uznanej trylogii dystopijno-utopijnej, nie bez kozery najbardziej znanego artystycznego osiągnięcia płodnego pisarza, któremu na sercu leży przyszłość Gai i jej mieszkańców. Godna kontynuacja rewelacyjnego „Czerwonego Marsa”.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

środa, 9 października 2024

„Strange Darling” (2023)

 
Na wiejskiej drodze w Hood River County w stanie Oregon uzbrojony mężczyzna ściga ranną kobietę. Po stracie samochodu jasnowłosa Dama wbiega do lasu, a Demon uparcie podąża za nią. Następnie ścigana szuka schronienia na posesji ekscentrycznych hipisów, starszego małżeństwa przygotowującego się na koniec świata. Kobieta znajduje ciasną kryjówkę w ich piętrowym domu i w napięciu wsłuchuje w dźwięki świadczące o obecności jej prześladowcy. Metodycznie przeszukującego odizolowaną nieruchomość i nieubłaganie zbliżającego się do upatrzonej ofiary. A w kuchni, w kałuży krwi, leżą ludzkie zwłoki.

Plakat filmu. „Strange Darling” 2023, Miramax, No Remake Pictures, Spooky Pictures

W 2021 roku twórcę westernu „Bandyci i aniołki” (2016), JT Mollnera, nawiedził intrygujący obraz kobiety w czerwieni wybiegającej z samochodu, final girl kierującej się do lasu. Obraz ciągle do niego powracał i nie miał wątpliwości, że jego hipnotyczna siła tkwi w charakterystycznym ubraniu nieznajomej Damy. Z tego pojedynczego zdjęcia szybko zrodziła się „gotowa” scena filmowa – w głowie Mollnera w kółko wyświetlał się oldschoolowo wystylizowany, szorstki filmik z biegnącą w zwolnionym tempie zakrwawioną dziewczyną w wyjątkowym wdzianku. Sekwencja z charakternym podkładem muzycznym. Mollnera niesamowicie ciekawiła historia tej bezimiennej postaci, chciał się dowiedzieć, jakie okoliczności doprowadziły tę tajemniczą kobietę do tego fatalnego punktu na mapie jej życia i jak to się skończy. Nie musiał uzbrajać się w cierpliwość – Dama w błyskawicznym tempie wyłożyła mu swoją niegodną pozazdroszczenia historię, a Mollner potrzebował tylko sześciu miesięcy na przekucie jej w scenariusz filmowy. Po zapoznaniu się z ofertami trzech różnych firm producenckich zainteresowanych jego projektem, JT Mollner najpierw umówił się na spotkanie z dyrektorem generalnym Miramax, Billem Blockiem, które trwało jakieś trzy minuty. Umowa został zawarta, a casting ruszył najwyżej miesiąc później.

Nakręcony w okolicy Portland w stanie Oregon – w tym w Mount Hood National Forest – nielinearny thriller w reżyserii i na podstawie scenariusza JT Mollnera, który zachwycił krytyków. Etap produkcji zajął trzydzieści dwa dni, nie uwzględniając niemal tygodniowej przerwy spowodowanej niezadowoleniem dyrektorów finansowych. Zarządzonej po zaledwie dwóch dniach pracy na planie, bez obietnicy wznowienia. A wytłumaczono to mniej więcej tak: „nienawidzimy wszystkiego w tym, co nam wysyłacie. W ogóle nam się to nie podoba. I nie jesteśmy pewni, czy to wypali”. Mollner nie ukrywa, że dla niego to było traumatyczne doświadczenie, okres wzmożonego niepokoju o swoją przyszłość w branży filmowej, bo przedwczesne zamknięcie produkcji prawie na pewno utrudniłoby mu rozwój w działalności reżyserskiej. Pertraktacje z hamulcowymi „Strange Darling” prowadzili producenci Roy Lee (m.in. „Nieznajomi” Bryana Bertino, „Nieproszeni goście” Charlesa i Thomasa Guardów, „Poltergeist” Gila Kenana, „To” i „To: Rozdział 2” Andy'ego Muschettiego, „Doktor Sen” Mike'a Flanagana) i Steven Schneider (m.in. „Naznaczony” Jamesa Wana, „Smętarz dla zwierzaków” Kevina Kölscha i Dennisa Widmyera, „Late Night with the Devil” Camerona i Colina Cairnesów), którzy przede wszystkim zwracali uwagę na pieniądze już zainwestowane w wizję JT Mollnera. Zmiana koncepcji groziła zmarnowaniem milionów dolarów dotąd włożonych w to przedsięwzięcie (całkowity budżet „Strange Darling” wyniósł od czterech do dziesięciu milinów dolarów) – prawdopodobnie to przekonało pierwszych antyfanów „sprytnego arcydzieła” według Stephena Kinga. Oficjalnie kierownictwo nad montażem objął, że tak to ujmę, sprawdzony człowiek Mollnera (patrz: jego „Bandyci i aniołki”), Christopher Robin Bell , ale po zakończeniu produkcji firma Miramax, bez konsultacji z autorem „Strange Darling”, zatrudniła innego montażystę, który miał ułożyć chronologicznie sześć rozdziałów, podobno od samego początku pomieszanych przez pomysłodawcę i głównego wykonawce melodyjnego utworu o seryjnym mordercy. Mollner uprzedził Billa Blocka, że nie podpisze się pod układem liniowym, a swoją groźbę wzmocnił małym pokazem testowym z wygumkowanym nazwiskiem scenarzysty i reżysera „Strange Darling”. Spór rozsądziła publiczność – entuzjastyczna reakcja właściwej widowni testowej, jak najbardziej pozytywne przyjęcie wersji JT Mollnera. Światowa premiera nietypowego serial killer thriller z mistrzowskimi występami Willi Fitzgerald (m.in. „Szczygieł” Johna Crowleya, serial „Krzyk” 2015-2019) i Kyle'a Gallnera (m.in. „Udręczeni” Petera Cornwella, „Zabójcze ciało” Karyn Kusamy, „Koszmar z ulicy Wiązów” Samuela Bayera, „Godzina oczyszczenia” Damiena LeVecka, „Krzyk” Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta, „Uśmiechnij się” Parkera Finna, „Zapytaj matkę” Laurence'a Vannicelliego) odbyła się we wrześniu 2023 roku na Fantastic Film Fest w Austin w stanie Teksas, a w marcu 2024 roku prawo do dystrybucji „Strange Darling” na terenie Stanów Zjednoczonych nabyło Magenta Light Studios. Do kin – arena krajowa i międzynarodowa – obraz trafił w drugiej połowie sierpnia 2024 roku (dystrybucja w Polsce: Kino Świat) i (w zależności od państwa) we wrześniu, a do internetu na początku października 2024. W niektórych kręgach spekulowano nad faktycznym źródłem inspiracji dla „Strange Darling” - zapytany wprost, JT Mollner nie potwierdził ani nie wykluczył inspiracji prawdziwymi wydarzeniami; swoim „być może” skłonił niejednego internetowego detektywa do przeprowadzenia wnikliwego śledztwa, wygląda jednak na to, że historia jest całkowicie fikcyjna. Z filmowych wpływów nie tyle na treść, ile realizację (też sfera emocjonalna) Mollner wyszczególnił „Blue Velvet” Davida Lyncha, „Diabły” Kurta Russella, „Nierozłącznych” Davida Cronenberga oraz „Szepty i krzyki” Ingmara Bergmana, ale widzowie porównują „Strange Darling” przede wszystkim z twórczością Quentina Tarantino (podobna stylistyka).

Plakat filmu. „Strange Darling” 2023, Miramax, No Remake Pictures, Spooky Pictures

UWAGA SPOILERY

Historia toksycznej miłości w sześciu zapobiegliwie przemieszanych rozdziałach. JT Mollner miał świadomość, że wszelkie niespodzianki wynikają ze struktury narracji – miał pewność, bo zapoznał się z chronologicznym zapisem fikcyjnych zdarzeń na amerykańskiej prowincji, alegorycznej opowieści (toksyczna relacja damsko-męska i/lub zintensyfikowana, celowo przegięta dynamika niejednego teoretycznie zdrowego, rzekomo udanego związku miłosnego) o „klasycznej ofierze” i „klasycznym oprawcy”. Obejrzał do bólu konwencjonalną, nudną historyjkę i tym samym utwierdził się w przekonaniu, że jedyną słuszną drogą dla „Strange Darling” jest budowa nielinearna. Przetasowanie wstępu, rozwinięcia i zakończenia. Mollner zapewniał, że każda faza tego procesu twórczego (scenariusz, produkcja, postprodukcja) była drobiazgowo przemyślana – autor nie chciał uciekać się nawet do najdrobniejszych oszustw ani w jakikolwiek innych sposób ułatwiać sobie zadania. Grał uczciwie w niesłabnącej wierze w nieobliczalność „Strange Darling”. Niemal wszystkie utwory wokalne (poza wkładem mamy reżysera) pochodzą z albumu Elizabeth 'Z' Berg stworzonego specjalnie na potrzeby filmu, którą Craig DeLeon perfekcyjnie dopasował do warstwy wizualnej i dodał własne partie: instrumentalne. „Strange Darling” jest pełnometrażowym debiutem Giovanniego Ribisi w charakterze operatora głównego (kierownik zdjęć). W całości nakręcony na taśmie 35 mm dreszczowiec JT Mollnera poważnie naraził się pewnym grupom; wzbudził niekoniecznie planowane kontrowersje tak zwanym odwróceniem ról i hipotetycznym działaniem na szkodę ofiar przemocy. Podłym imputowaniem, że istnieją takie manipulantki, jak rzekoma bohaterka pojedynku na szosie... Od tego się zaczyna – no niezupełnie, bo mamy jeszcze przedmowę à la „Gwiezdne wojny”:), wspominaną już slow motion scene i dwa wyjątki z fatalnej randki (zbyt wiele mówiący wyraz twarzy Kyle'a Gallnera w drugim ujęciu, a przynajmniej ja odtąd byłam przygotowana na największy zwrot akcji) – ale „walka kochanków” nie ograniczy się do wąskiej drogi w amerykańskim hrabstwie Hood River. Po strzeleckim popisie Demona uciekniemy do pobliskiego lasu, skulimy się pod drzewem, uwolnimy od opatrunku (dość paskudna rana głowy) i poczekamy na odpowiedni moment do wznowienia szaleńczego biegu, oczywiście w nadziei, że drapieżnik nas nie wypatrzy. Zwierzę z dużą spluwą, które łatwo się nie podda. Nie przestraszy hipisów w jesieni życia, którzy na swoje nieszczęście ugoszczą Damę w opałach. Mama nie mówiła, żeby nie wpuszczać do domu obcych? Na pewno nie miała na myśli zakrwawionych kobiet uciekających przed mężczyznami. Rozprawa o ewentualnych zagrożeniach płynących ze stereotypowego myślenia pod płaszczykiem nieodkrywczego filmu gatunkowego, typowej serial killer story. Zwracanie uwagi na rzeczy, które powinny być oczywiste, ale nie są. W czym spora (największa?) „zasługa” kina. Mocno zakorzeniona w świadomości społecznej „kultura ofiar i oprawców”. Mitologizacja ról płciowych zwykle nazywana poprawnością polityczną. Demonizowanie niewinnych mężczyzn i pomijanie winnych kobiet? Tak czy inaczej, nie da się ukryć, że „Strange Darling” JT Mollnera płynie pod prąd – porusza obecnie nader drażliwe treści, stawia nie tylko niepopularne, ale dla niektórych wręcz obraźliwe tezy. W samochodzie na motelowym parkingu gdzieś w stanie Oregon chętny na przygodny seks mężczyzna usłyszy, że kobiety też chciałyby sypiać z nieznajomymi. To nie oziębłość, tylko ostrożność. Dla nich każda taka schadzka to śmiertelne ryzyko, z którym panowie liczyć się nie muszą. Dama ewidentnie sobie kpi. A w podtekście edukacja społeczna – uczulanie na zwykle pomijanie w debacie publicznej niebezpieczeństwa lub (w zależności od osobistych poglądów oglądającego/oglądającej) paszkwil o kobietach, a już zwłaszcza ofiarach przemocy seksualnej. „Strange Darling” miał być swoistą dekonstrukcją kina slash, a przynajmniej na początku myśli JT Mollnera krążyły wokół „Halloween” Johna Carpentera i jego archetypicznej final girl. The Electric Lady mrocznym alter ego Laurie Strode? Tak czy owak, doceniam wywrotowy, niegrzeczny charakter utworu - jaka epoka, takie video nasty:) - i gustowne opakowanie, ale w pamięć raczej to widowisko mi nie zapadnie. Emocje jakoś mną nie targały; napięcie drastycznie obniżone przewidywalnością. Nieznośnie czytelna strategia artystyczna.

KONIEC SPOILERÓW

Terapia wstrząsowa, szok kulturowy... Ot, nieprawomyślne dokonanie JT Mollnera. Serial killer thriller z drugim dnem. Tradycyjne polowanie w kinie grozy doprawione niemodną filozofią. Mąciciel popkulturowej wody, nonkonformistyczna bestia bez zębów. Mnie w każdym razie nie pogryzła; tego niestety się nie doczekałam. Niedostatecznie temperamentne, niezbyt pomysłowe, niezamierzenie obliczalne stworzenie w wysmakowanym wdzianku (grindhouse'owy szyk) – tak odebrałam „Strange Darling”, film, który szturmem wdarł się na listy przebojów.