poniedziałek, 27 lutego 2023

„Mamy tu ducha” (2023)

 

Frank i Melanie Presleyowie wraz z nastoletnimi synami Kevinem i Fultonem wprowadzają się do wymagającego remontu nowo zakupionego domu w Chicago. Gniewający się na ojca Kevin, na strychu zostaje przyjemnie zaskoczony przez ducha, bezskutecznie próbującego go przestraszyć. Chłopak nagrywa zabawną zjawę i nawiązuje z nią bliższą znajomość. Nietypowy lokator nie potrafi mówić, ale po ubiorze chłopak identyfikuje go jako Ernesta. Kevin nie zamierza informować rodziny, że ich dom jest nawiedziony, ale jego filmik z duchem zostaje odkryty przez Fultona, który niezwłocznie wtajemnicza ojca. Frank dostrzega w tym cudowną szansę dla siebie i swoich bliskich. Razem z nader chętnym Fultonem i z pomocą już nie tak chętnego Kevina, mężczyzna robi z Ernesta internetową gwiazdę. Tymczasem jego młodszy syn stara się pomóc swojemu niezwykłemu przyjacielowi od dziesiątek lat uwięzionemu pomiędzy światami i niepamiętającemu swojego ziemskiego żywota. W amatorskie śledztwo Kevina i Ernesta angażuje się ich nastoletnia sąsiadka Joy Yoshino, a zadanie utrudniają im agenci CIA, którzy pod wpływem internetowej działalności Franka wznowili niegdysiejszy projekt wymyślony przez później skompromitowaną doktor Leslie Monroe. Teraz kobieta dostaje kolejną szansę na schwytanie najprawdziwszego ducha, a tym samym odbudowanie swojej kariery w agencji rządowej.

W 2017 roku na aukcji amerykańska firma Legendary Entertainment nabyła prawa do sfilmowania wydanego w tym samym roku opowiadania Geoffa Manaugha pod tytułem „Ernest”. W projekt zaangażował się Christopher Landon, twórca między innymi „Paranormal Activity: Naznaczonych” (2014), „Łowców zombie” (2015), „Śmierć nadejdzie dziś” (2017), „Śmierć nadejdzie dziś 2” (2019) oraz „Pięknej i rzeźnika” (2020), który wziął na siebie zarówno skonstruowanie scenariusza, jak i reżyserię. Główne zdjęcia do jego „Mamy tu ducha” (oryg. „We Have a Ghost”) rozpoczęły się w sierpniu 2021 roku w Donaldsonville i w Nowym Orleanie w stanie Luizjana. Po kilku tygodniach produkcję zawieszono z powodu huraganu Ida, a wznowiono w październiku. Budżet filmu oszacowano na trochę ponad siedemdziesiąt pięć milionów dolarów, a Motion Picture Association przyznało mu kategorię PG-13. Głównym dystrybutorem została firma Netflix, która ducha Ernesta wpuściła na swoje platformy 24 lutego 2023 roku.

Doskonała oferta dla dopiero wykluwających się fanek i fanów kina grozy. Początkujących podróżników po mrocznych filmowych światach, przyszłych wielkich miłośników gatunku. Co nie znaczy, że wieloletni wielbiciele horroru powinni omijać tę pozycję szerokim łukiem. Mnie do seansu skłoniły dwie rzeczy: nazwisko reżysera i scenarzysty (jestem beznadziejnie zakochana w jego „Śmierć nadejdzie dziś”) oraz mój poprzedni kontakt „z dreszczykiem dla dzieci” wydanym przez firmę Netflix, „Strasznymi historiami” Davida Yarovesky'ego, pełnometrażową produkcją o wiedźmie. Liczyłam na coś podobnego... i w sumie się nie przeliczyłam. „Mamy tu ducha” Christophera Landona można odbierać jako horror familijny albo komedię fantasy, swoiste skrzyżowanie „Soku z żuka” Tima Burtona i „Taty ducha” Sidneya Poitiera, przy czym to drugie skojarzenie mogło nasunąć mi się niezależnie od woli filmowców. W każdym razie twórcy ponad wszelką wątpliwość kłaniali się tylko temu pierwszemu z wymienionych. Być może idąc śladami autora „Ernesta”, Geoffa Manaugha, jednego z producentów wykonawczych „Mamy tu ducha”. A może nie. Nie czytałam opowiadania, więc nie jestem w stanie rozstrzygnąć, w jakim stopniu Landon polegał na materiale źródłowym, a w jakim na wyobraźni własnej. Z jego wypowiedzi można wywnioskować, że podjął się tego wyzwania trochę z sentymentu. Wychowany nie tylko na pełnokrwistych, ostrzejszych horrorach, ale i właśnie na takich łagodniejszych klimatach, reżyser „Pięknej i rzeźnika” zapragnął dołożyć swoją cegiełkę do „przyjaźniejszej dzieciom niby upiornej budowli”. Zapragnął nakręcić coś, co mógłby spokojnie pokazać swoim pociechom. To „coś” wypatrzył w mało znanym opowiadaniu Geoffa Manaugha z 2017 roku i tak tytułowy bohater tej krótkiej historii nawiedził też światek filmowy. Wariacja na temat „Soku z żuka” Tima Burtona, reinterpretacja tej kultowej opowieści, „cover pieśni o niezwykłej przyjaźni”, współczesna wersja jednego z najważniejszych dokonań pana Burtona, ale niebędąca remakiem. Adama i Barbarę Maitlandów wymieniono na Ernesta(?), a pałeczkę po niezawodowej fotografce Lydii Deetz przejął niezawodowy gitarzysta Kevin Presley. W takim razie rodzice tego ostatniego, Frank i Melanie, muszą być „naśladowcami” Charlesa i Delii Deetzów? Pudło! No dobrze, niezupełnie, bo reakcja Franka na nadnaturalną obecność w jego nowym-starym domu przypomina tamtych materialistów, niesympatycznych, puszących się członków amerykańskiej klasy średniej. Z opowieści Christophera Landona wnoszę, że w adekwatnym opowiadaniu Manaugha postać Franka była dużo trudniejsza w obyciu. Innymi słowy, reżyser i scenarzysta „Mamy tu ducha” postanowił ocieplić wizerunek „bujającej w obłokach głowy czteroosobowej rodziny”, która po raz enty zaczyna od nowa. Kevin, w przeciwieństwie do swojego starszego brata Fultona (w tych rolach odpowiednio Jahi Di'Allo Winston i Niles Fitch), nie wierzy już w zapewnienia ojca o lepszym jutrze, wręcz świetlanej przyszłości ich małego, już nie tak zsolidaryzowanego jak dawniej zespołu. Widać tu pewien podział, jakby dwa obozy pod jednym dachem: Kevin i Melanie (Erica Ash) oraz Fulton i Frank (Anthony Mackie). Racjonaliści i marzyciele. Młodszy syn i żona Franka są już zmęczeni jego upartym wypatrywaniem dróg na skróty. W odróżnieniu do Kevina nie wątpiłam, że mężczyzna ma na względzie przede wszystkim dobro swojej rodziny, że wszystko co robi, robi głównie z myślą o niej. Problem w tym, że nie uczy się na własnych błędach. Albert Einstein powiedział, że „szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów”, ale Piotruś Pan Christophera Landona nie uważa, że raz po raz wchodzi do tej samej rzeki. Nie widzi związku pomiędzy swoimi dotychczasowymi „pewnymi metodami na szybki, łatwy i pokaźny zarobek”. A najnowszą „niezawodną metodą” Franka ma być nieszczęsny Ernest (David Harbour), przeźroczysty przyjaciel najmłodszego członka rodziny Presleyów.

W swojej twórczości Christopher Landon sporo uwagi poświęca postaciom. Autentycznie zależy mu na „wyczarowaniu” jak najsilniejszej więzi pomiędzy biernymi i czynnymi uczestnikami nawet najbardziej zwariowanych, zakręconych wydarzeń. Nie inaczej było z „Mamy tu ducha”. Czołowym przewodnikiem po tym świecie przedstawionym jest licealista Kevin Presley. Przygnębiony meloman, który najpewniej byłby przeszczęśliwy, gdyby w przyszłość mógł utrzymywać się z gry na gitarze, na razie jednak musi żyć niejako pod dyktando swojego niedojrzałego ojca. Kolejna przeprowadzka, w dodatku do rozpaczliwie dopraszającego się remontu domostwa w spokojnej, żeby nie powiedzieć nudnej dzielnicy jednej z amerykańskich metropolii. Kevin jest pewien, że nie zabawią tu długo, nie widzi więc sensu w nawiązywaniu nowych przyjaźni. Z Frankiem żyje się na walizkach, a zatem zakotwiczenie w tym czy innym miejscu może tylko przysporzyć dodatkowych cierpień. Ale jak tu nie zmięknąć pod naporem smutnego spojrzenia nieżyjącego gościa? I jak oprzeć się charyzmie rówieśniczki z domu obok? Kevin nie potrafi przejść obojętnie obok domniemanej krzywdy nadprogramowego współlokatora Ernesta ani oprzeć się czarowi wygadanej hakerki Joy Yoshino (Isabella Russo). Zgodnie z przewidywaniami, Landon na pierwszy plan wysuwa relację chłopca z duchem, ale nie powiedziałabym, że zapominało mu się przy tym o pozostałych związkach międzyludzkich. W zasadzie Landon po raz kolejny zaimponował mi zainteresowaniem okazywanym także drugoplanowym, a nawet epizodycznym postaciom (za takową uznałam telewizyjną „medium” Judy Romano, w którą wcieliła się Jennifer Coolidge, niewykluczone, że lepiej znana jako mama Stiflera). Poruszający związek istot w gruncie rzeczy przynależących do innych światów rodzi się na strychu depresyjnego domiszcza typowej amerykańskiej rodziny. Nieżyjącej jak w bajce, żaden tam American Dream, raczej nieustające klepanie biedy. E tam, nie jest aż tak źle. Stać ich na zakup nieruchomości (mniejsza w jakim stanie, bo prawdę mówiąc nie znam ani jednego zwykłego ciułacza, którego stać by było choćby na własne mieszkanko, a co tu dopiero mówić o piętrowym domu), wynajęcie firmy przeprowadzkowej, sportową furę dla pierworodnego i gitarę dla młodszego – celowo pomijam smartfony, bo wbrew obiegowym opiniom wcale nie uważam, by w dzisiejszych czasach były to dobra luksusowe czy coś w tym rodzaju. Sprawa z duchem to jedno, ale jak żywo zaangażowałam się też w napiętą relację ojca i syna. „Spór dwóch mężów”, to znaczy męża i młodzika; odpowiedzialnego nastolatka i pogubionego faceta w średnim wieku. Kevin na pewno przerósł ojca jeśli chodzi o sferę emocjonalną, choć oczywiście niektórzy mogą nie zgodzić się z tym, że pochylanie się nad bliźnim we współczesnym świecie jest jakąś cnotą. Tym bardziej gdy owym bliźnim jest stworzenie tak efemeryczne, jak tak zwany Ernest. Z jednej strony męska część rodu Presleyów reaguje zupełnie nie tak na ducha w domu, nie tak jak bodaj większość ekranowych protagonistów. Jednak z drugiej strony twórcy, celowo bądź przypadkiem, kazali mi się zastanowić, czy gdyby jakimś cudem w prawdziwym świecie, w tej naszej szalonej epoce, nagle pojawił się najprawdziwszy duch, większość przypadkiem nie zareagowała tak jak... tutejsza większość? Bardzo możliwe, że już zdezaktualizowały się takie „histerie, jaką raczy odstawić” Melanie Presley. „Wynośmy się! Nie będziemy jak każda szurnięta rodzinka w jakimś durnym horrorze” - tako rzecze przerażona gospodyni domowa, która, trzeba jej to oddać:), niejedną opowiastkę o nawiedzonym domu uważnie prześledziła. A jej mąż wcześniej próbuje „zniknąć ducha” zaklęciem znanym ze wspominanego już hitu Tima Burtona. Zauważmy, że Ernest, tak jak Maitlandowie, zamieszkał na strychu. Bardziej przestronnym, tym razem niezamkniętym dla innych domowników, od samego początku szeroko otwartym i nie tak zagraconym, tj. pustawym kącie w lokalnym postrachu, który już wkrótce przeobrazi się w narodową atrakcję. Owiane bardzo skromną złą sławą domostwo, za sprawą działalność Franka i Fultona (przy niechętnym udziale Kevina) zyska dalece większą popularność. A właściwie to Ernest stanie się... jednym z najbardziej pożądanych mężczyzn przynajmniej w Stanach Zjednoczonych? Na pewno ulubiona maskotka mediów społecznościowych, gdzie tradycyjnie można poczytać/posłuchać o zakrojonych na szeroką skalę spiskach („covid to ściema!”), wdać się w jakąś super hiper mega nieważną pyskówkę (maksymalna i natychmiastowa polaryzacja w każdym, nawet najbardziej błahym temacie i istne zatrzęsienie ekspertów od wszystkiego), zapłakać nad egzystencjalnymi katuszami internetowych celebrytów, prawdopodobnie największych autorytetów naszych czasów. Taki tam szybki i śmiem twierdzić, że nieprzekłamany przegląd social mediów ładnie zazębiający się z zabawną, wzruszającą, a im bliżej końca nawet całkiem mocno trzymającą w napięciu - zaskakująco mroczna ostateczna konfrontacja - historią wielkiej przyjaźni.

Ciepła około dwugodzinna opowieść dla całej rodziny. Ze znośnymi efektami specjalnymi i jakże wiarygodnymi burzycielami. Zawsze powtarzam, że największym zagrożeniem dla zwykłego szarego, nieuprzywilejowanego człowieka jest rząd kraju, w którym żyje. Czyniący zło także cudzymi rękami, dający przyzwolenie, a często wręcz wymagający... nie, raczej nie tego, co w „Mamy tu ducha” w reżyserii i na podstawie scenariusza (opartego na opowiadaniu Geoffa Manaugha) Christophera Landona. Bo i po co szkodzić umarłym, skoro można żywym...? Dla mnie urocza odskocznia od pełnoprawnych obywateli Potężnego Królestwa Horroru. Milusi (nie)straszny film dla małych i dużych dzieci.

sobota, 25 lutego 2023

„Pukając do drzwi” (2023)

 

Andrew, Eric i ich ośmioletnia adoptowana córka Wen spędzają wakacje w leśnej chacie nieopodal jeziora. Pewnego dnia do bawiącej się przed domem dziewczynki dołącza rosły mężczyzna, który przedstawia się jako Leonard. Wen przyjemnie się z nim rozmawia, ale nabiera czujności, kiedy zauważa trzy kolejne osoby zmierzające w ich stronę, uzbrojonych znajomych Leonarda: Sabrinę, Adriane i Redmonda. Przerażona dziewczynka wbiega do domu i alarmuje swoich ojców, a zaraz potem Leonard puka do drzwi i grzecznie prosi o wpuszczenie do środka jego i jego nieprzyjaźnie wyglądających kompanów. A gdy intruzi nabierają pewności, że gospodarze nie ulegną, bezpardonowo wdzierają się do chaty. Po krótkiej szamotaninie unieruchamiają Andrew i Erica, streszczają im swój życiorys, po czym informują ich, że tylko oni mogą zatrzymać apokalipsę.

W 2017 roku, jeszcze przed publikacją swojej „Chaty na krańcu świata” (oryg. „The Cabin at the End of the World”) Paul Tremblay, autor między innymi „Głowy pełnej duchów”, podpisał umowę z FilmNation Entertainment dotyczącą przeniesienia tej historii na ekran, co przez jakiś czas musiał utrzymywać w tajemnicy. Scenariusz autorstwa Steve'a Desmonda i Michaela Shermana w 2019 roku trafił na listę najpopularniejszych niezrealizowanych scenariuszy (tzw. „The Black List”) i zwrócił uwagę M. Nighta Shyamalana, twórcy między innymi „Szóstego zmysłu” (1999), „Znaków” (2002), „Osady” (2004), „Zdarzenia” (2008), „Wizyty” (2015) i „Split” (2016), który ostatecznie poddał rzeczony materiał pewnej obróbce. W lipcu 2021 roku ogłoszono, że ostateczna wersja scenariusza jest już prawie gotowa, a główne zdjęcia ruszyły w kwietniu 2022 w hrabstwie Burlington w stanie New Jersey - ostatni klaps padł w czerwcu tego samego roku. Budżet pierwszej adaptacji/ekranizacji utworu Paula Tremblaya zatytułowanej „Knock at the Cabin” (pol. „Pukając do drzwi”) oszacowano na dwadzieścia milionów dolarów, a Motion Picture Association przyznało jej kategorię R za przemoc i wulgarny język. W Stanach Zjednoczonych obraz zadebiutował 30 stycznia 2023 roku w nowojorskim Rose Hall, a szeroka dystrybucja kinowa ruszyła na początku lutego tego samego roku.

Nakręcony z użyciem obiektywów z lat 90. XX wieku, na taśmie 35 mm, amerykańsko-chiński psychologiczny thriller potencjalnie apokaliptyczny w przeważającej części rozgrywający się w zamkniętej, jak dla mnie niedostatecznie klaustrofobicznej przestrzeni. W pewnej chacie „na krańcu świata”, gdzie podobno ważą się losy prawie całej ludzkości. Intrygującą koncepcję oczywiście zawdzięczamy Paulowi Tremblayowi, autorowi literackiego pierwowzoru, od którego filmowcy poczynili przynajmniej jedno poważne odstępstwo. Możliwe, że dyktowane chęcią zrobienia niespodzianki także osobom znającym powieść, ale w takim układzie zdecydowanie wolałabym wybór przeciwnej bramki. Tego drugiego z dostępnym wariantów. Czyżby robił się z tego jakiś trend? Moda na psucie oryginalnych zakończeń? W końcu wciąż mam świeżo w pamięci „Bielmo” Scotta Coopera, nie tyle rozczarowującą, ile autentycznie bolesną adaptację powieści Louisa Bayarda – uczta wizualna, ale jeśli o mnie chodzi bynajmniej fabularna, w przeciwieństwie do „nieocenzurowanego” pierwowzoru. Z „Pukając do drzwi” M. Nighta Shyamalana w mojej ocenie sytuacja przedstawia się o niebo lepiej, a właściwie w takim przekonaniu trwałam aż do ostatniej partii tej psychologicznej rozgrywki. Niepospolitego podejście do nurtu home invasion, wpuszczenia świeżego powietrza do tej podgatunkowej budowli. Metoda opracowana przez Paula Tremblaya, czołowego architekta tej przypowieści hipotetycznie apokaliptycznej. Słonecznego dnia do rustykalnej chatki w głębi lasu gdzieś w Pensylwanii, przybywa nader osobliwa grupka złożona z kobiet i mężczyzn. UWAGA SPOILER Czterej Jeźdźcy Apokalipsy w symbolicznych ubraniach – cztery kolory, które pewnie nieprzypadkowo „gromadzą się” na t-shircie jednego ze sterroryzowanych wczasowiczów KONIEC SPOILERA. Pierwszy zjawia się „olbrzym” z sympatycznym obliczem, zachowanie którego niewątpliwie zaniepokoiłoby niejednego rodzica. Nieznajomy wdający się w pogawędkę z dzieckiem; zaledwie ośmioletnią dziewczynką, której mężczyzna imponuje umiejętnością łapania pasikoników. Tak mała Wen (cudowna kreacja Kristen Cui) zyskuje „nowego przyjaciela”, który twierdzi, że ma na imię Leonard. W tej roli Dave Bautista, wrestler i zawodnik MMA, którego Shyamalan wypatrzył w „Blade Runner 2049” Denisa Villeneuve'a – prawdopodobnie przesądziła jego potężna sylwetka, słuszne gabaryty, które doświadczony reżyser zamierzał wykorzystać w charakterze wzmacniacza klaustrofobii i zaszczucia. „Góra” wciśnięta do nie tak znowu ciasnej chatynki, napakowany intruz górujący nad unieruchomionymi biedakami, jakby wypełniający całą niezagospodarowaną, wolną przestrzeń w tej nieszczęsnej wakacyjnej przystani. Leonard szybko traci zaufanie nowo poznanej dziewczynki – wątpliwości budzą już jego słowa, ale prawdziwe imadło strachu zaciska się na tym młodym serduszku, gdy na horyzoncie pojawia się uzbrojona trójca, znajomi Leonarda, którzy już niebawem zorganizują coś w rodzaju jednostronnego wieczorka zapoznawczego. Wen oraz jej skrępowani ojcowie, Andrew i Eric (widowiskowa kreacja Bena Aldridge'a i już mniej angażujący występ Jonathana Groffa), chcąc nie chcąc dowiedzą się co nieco o swoich oprawcach (zakładając, że ci ostatni trzymają się faktów). O porywczym Redmondzie (prawdziwy aktorski popis Ruperta Grinta - och, jak szkoda, że tak krótki - kojarzonego głównie z rolą Ronalda Weasleya, najlepszego kumpla najsłynniejsze czarodzieja historii najnowszej), o roztrzęsionej, jakby na skraju czystej paniki Sabrinie (niezgorszy występ Nikki Amuki-Bird) i o serdecznej, najbardziej pogodnej, acz też niebędącej istną oazą spokoju, też niewolnej od strachu Adriane (przyzwoita kreacja Abby Quinn). Jak się okaże wszyscy niechciani goście trzyosobowej rodziny, włącznie z typem spod najciemniejszej gwiazdy, w każdym razie przybierającym najbardziej agresywną postawę Redmondem, boją się nie mniej od swoich ofiar. Może nawet bardziej, bo wszystko wskazuje na to, że naprawdę wierzą, iż nadciąga koniec świata. A na pewno prawie całej ludzkości.

Pukając do drzwi” M. Nighta Shyamalana opiera się na dylemacie moralnym wymyślonym przez Paula Tremblaya. Coś jak wybór między dżumą a cholerą. Poświecenie ukochanej jednostki dla teoretycznego dobra ogółu. Katastrofa rodzinna jedynym sposobem na zapobieżenie ewentualnej katastrofie globalnej. Apokalipsa w skali mikro mająca zażegnać apokalipsę w skali makro. Załóżmy, że Andrew i Eric ulegną usilnym namowom egzotycznych napastników i napastniczek – czy w ten sposób faktycznie uratują miliardy ludzkich istnień, nie wspominając już o pozostałych stworzeniach zaludniających Ziemię? Czy porzucenie zupełnie naturalnego w tej sytuacji sceptycyzmu, uwierzenie w złowieszcze przepowiednie Leonarda i „jego skromnej świty” i w konsekwencji złożenie ofiary, nie jest aby najgorszą z możliwych dróg? Kara za poświęcenie. Szykuje się sytuacja trochę (niezupełnie) jak w jednym z filmów Franka Darabonta, opartym na utworze pewnego poczytnego pisarza? Tak czy owak, twórcy „Pukając do drzwi” nie pozostawiają nam wątpliwości, że intruzom najtrudniej będzie przekonać Andrew. Niewierny Tomasz, wychodzący z założenia, że to zaplanowana akcja opętanych żądzą mordu homofobów albo rojenia mocno zaburzonych jednostek. Teoria spiskowa ludzi rozpaczliwie wymagających leczenia psychiatrycznego, nieświęta misja religijnych fanatyków, jak widać, stanowiących zagrożenie dla siebie i innych lub potworna manipulacja, przemyślana okrutna zabawa zimnokrwistych zbrodniarzy i zbrodniarek. Wyjaśnienia tej nieprzejednanej postawy Andrew należy szukać na płaszczyźnie retrospektywnej – szybki przegląd wcześniejszego żywota tych potencjalnych wybrańców biblijnego Boga czy jakiegoś innego Wielkiego Architekta, którego niepodobna wypatrzyć gołym okiem; niedługie wglądy w przeszłość zwykle raptownie wcinające się w umowną teraźniejszość. Zahartowany przez lata przykrych doświadczeń, zrozumiała nieufność w stosunku do bliźnich, charakter wykuty przez nieprzychylnych mu, żeby nie powiedzieć nienawistnych kowali. Eric też nie miał lekko, ale jemu udało się pozostać bardziej otwartym na ludzi. Nasza trójka przeciwko całemu światu – Andrew jest zdeklarowanym wyznawcą tej zasady, ale Erica chyba niespecjalnie pociąga zamykanie się w ich przytulnej niszy. W przeciwieństwie do Andrew (wyłączając ich małą rodzinę) nie stracił całej wiary w ludzi ... bo potrafi „trzymać język za zębami”, nie odpowiadać na zaczepki tak zwanych obrońców moralności? Nawet jeśli najgrubszy mur sceptycyzmu w tej odludnej chacie zostanie skruszony, to na przeszkodzie może stanąć wspomniana żelazna zasada Andrew. Ktoś taki może zwyczajnie nie być zdolny do poświęceń dla ogółu. Komuś takiemu bardziej może się uśmiechać dożycie swoich dni na tej nieszczęsnej planecie u boku jedynych drogich mu osób. M. Night Shyamalan w „Pukając do drzwi” starał się zadowolić zarówno zwolenników, jak i przeciwników drastycznych obrazów. Z drugiej strony przyznał, że trochę oszukał entuzjastów krwawych produkcji, ponieważ w większości wypadków bardziej karmił wyobraźnię oglądającego, niż szafował makabrycznymi efektami specjalnymi. Jedyne odstępstwo od tego zwyczaju wychwyciłam w dalszej partii seansu, tuż przed niemal od początku zapowiadanym punktem kulminacyjnym, decydującym posunięciem protagonistów. Ale w pamięć najprędzej zapadnie mi pierwszy okropny „spektakl” w odizolowanej chacie. Ściślej: ostatni cios sfilmowany w iście fantazyjnym stylu. Miała być „stara szkoła”, czemu zresztą, uważam, mocno sprzyja ta „teatralna opowieść” Paula Tremblaya, ale mnie najmniejszego, znikomego, przelotnego posmaczku retro to, bądź co bądź, całkiem intensywne przedstawienie nie przyniosło. Kameralny, skoncentrowany na fabule, na angażującym, pasjonującym, trzymającym w napięciu starciu niekoniecznie genialnych umysłów. Stawką w tych nietradycyjnych, może nawet unikalnych szachach jest życie przynajmniej niektórych z osób niechętnie zebranych w tej drewnianej. Niestety nie tak dusznej, jak bym chciała. Z naciskiem na „przynajmniej”, bo nie sądzę, żeby wielu widzom udzieliła się kategoryczna postawa Andrew, nie sądzę, by po drugiej stronie ekranu argumenty między innymi Leonarda (postaci, która u mnie odgrzebała wspomnienia Johna Coffeya - w wykonaniu nieodżałowanego Michaela Clarke'a Duncana - z „Zielonej mili” Franka Darabonta, ekranizacji powieści Stephena Kinga pod tym samym tytułem) bez przerwy odbijały się od tak solidnej ściany. Apokaliptyczne proroctwo zwykłych szarych obywateli, którym równie dobrze mogło (nie)zdrowo poprzestawiać się w biednych łepetynach. Ciekawostka: w filmie wykorzystano autentyczny materiał, archiwalne nagranie z dość świeżej katastrofy naturalnej, erupcji wulkanu Hunga Tonga.

Pierwszy przekład - z języka powieściowego na filmowy - utworu Paula Tremblaya uznaję za udany, ale nie do końca. „Pukając do drzwi” M. Nighta Shyamalana to zdecydowanie mniej agresywna, bardziej ugodowa bestyjka. Łagodniejsza, ale już na tle współczesnych filmowych dreszczowców moim zdaniem wypada całkiem nieźle. Myślę, że spokojnie wybroni się w oczach niejednego amatora mocniejszy (ale bez przesady) wrażeń. Skromniejsze oblicze Hollywoodu, niespecjalnie rozpędzony, zadaszony wagonik na dość mocno rozchwianych, stosownie rozchwierutanych torach. Solidny suspens, który jednak zdałoby się obficiej podlać „substancją klaustrofobiczną”. A zatem...? Polecam, ale nie tak gorąco jak „Chatę na krańcu świata”.

czwartek, 23 lutego 2023

Zakupy

 
Garstka ostatnio zakupionych tytułów. A wśród nich „Ulica Wiązów 5150” Patricka Senécala, powieść przełożona na ekran w 2009 roku przez Érica Tessiera w oparciu o scenariusz autora literackiego pierwowzoru (tytuł oryginalny filmu: „5150, rue des Ormes”, ang. „5150 Elm's Way”). „Wpuść mnie”, najgłośniejszy utwór Johna Ajvide Lindqvista, horror wampiryczny, który dotychczas doczekał się dwóch filmowych wersji pod tym samym polskim tytułem („Pozwól mi wejść”): szwedzki obraz z 2008 roku w reżyserii Tomasa Alfredsona oraz amerykańsko-brytyjska produkcja wyreżyserowana przez Matta Reevesa. A skoro już jesteśmy przy wampirach, chyba warto zwrócić uwagę na „Dar krwi” S.T. Gibson, czyli opowieść żony hrabiego Draculi we własnej upiornej osobie. Ponadto opowiadania od Caitlín R. Kiernan i Nathana Ballingruda, true crime story Johna Glatta, autora między innymi „Zaginionym dziewczyn”, „Rodziny z domu obok” i „Sprawy Josefa Fritzla” oraz...
 

 
Caitlín R. Kiernan „Domy na dnie morza” 
Nathan Ballingrud „Potwory północnoamerykańskich jezior”
S.T. Gibson „Dar krwi”
John Ajvide Lindqvist „Wpuść mnie”
Patrick Senécal „Ulica Wiązów 5150”
Jacques Chessex „Wampir z Ropraz”
 
Nancy A. Collins „Zew krwi” 
Garfield Reeves-Stevens „Mroczna materia”  
Per Christian Jersild „Żyjący mózg”
Celia Fremlin „Ucieczka z przeszłości”
John Glatt „Idealny tata”
Philippa East „Bez szwanku”

środa, 22 lutego 2023

Fernanda Melchor „Paradajs”

 

Mieszkający na zamożnym małomiasteczkowym meksykańskim osiedlu Paradajs w stanie Veracruz, puszysty nastolatek uzależniony od pornografii, Franco Andrade, ma obsesję na punkcie nowej sąsiadki, kochającej matki dwóch dorastających chłopców i szczęśliwej żony wpływowego prezentera telewizyjnego. Chłopak nader chętnie dzieli się swoimi fantazjami seksualnymi z jej udziałem z szesnastoletnim Leopoldem 'Polem' Garcíą Chaparro, wyzyskiwanym ogrodnikiem w Paradajs, zamieszkałym w sąsiedniej uboższej dzielnicy Progreso. Dla Pola regularne libacje z Frankiem są sposobem na opóźnienie powrotu do domu, gdzie niemal bez przerwy musi wysłuchiwać tyrad wiecznie niezadowolonej z niego matki, a od niedawna znosić też nieprzyjemne towarzystwo ciężarnej kuzynki. Czas spędzany z Frankiem bynajmniej nie jest dla Pola satysfakcjonującą odskocznią od domowego życia, ale chwilowo młodzian nie widzi lepszej alternatywy. W duchu Polo naśmiewa się z nieatrakcyjnego rówieśnika, najwyraźniej święcie przekonanego, że dystyngowana sąsiadka w końcu zacznie zaspokajać jego żądze. Młody ogrodnik uważa, że to tylko takie gadanie obdarzonego bujną wyobraźnią rówieśnika, ale z czasem dociera do niego, że Franco traktuje to absolutnie poważnie, że jest gotów przekroczyć wszelkie granice, by wreszcie posiąść swoją „ukochaną”.

Nominowany do Nagrody Bookera, doceniony przez krytyków thriller psychologiczny Fernandy Melchor, gwiazdy meksykańskiej sceny literackiej, autorki uhonorowanego między innymi International Booker Prize „Czasu huraganów” (oryg. „Temporada de huracanes”, ang. „Hurricane Season”). Melchor dorastała w Veracruz, według niej miejscu pełnym kontrastów i sprzeczności, które zwykła przywoływać w swojej twórczości. Ukończyła dziennikarstwo na Universidad Veracruzana, a potem zakotwiczyła się w The Paris Review, anglojęzycznym kwartalniku literackim z siedzibą w Paryżu. Na rynku wydawniczym zadebiutowała w 2013 roku reportażem „Aquí no es Miami” (pol. „To nie jest Miami”), a parę miesięcy później wypuszczono jej pierwszą powieść pt. „Falsa Liebre”. Światowa premiera „Paradajs” przypadła na rok 2021 (edycja hiszpańskojęzyczna pt. „Páradais”, natomiast pierwsze anglojęzyczna wydanie, w tłumaczeniu Sophie Hughes i pod nazwą „Paradais”, pojawiło się w roku 2022), a do Polski powieść przybyła w 2023 roku, na grzebiecie wydawnictwa Mova. Z hiszpańskiego przełożyła Katarzyna Sosnowska, a okładkę (oprawa twarda) zaprojektował Tomasz Majewski.

Banalność przemocy. Podczas gdy w „Czasie huraganów” Fernanda Melchor starała się w przekonujący sposób umotywować – niekoniecznie usprawiedliwić, rozgrzeszyć – brutalne czyny, w „Paradajs” zdecydowała się skonfrontować czytelników z innym, być może jeszcze bardziej przerażającym zjawiskiem. Niezwykle ciche narodziny... zbrodniarzy? Wszystko wskazuje na to, że dwóch nastolatków, jak to się mówi, z zupełnie innych światów, mniej czy bardziej świadomie, krążą wokół „bezdennej dziury w ziemi”, z której niepodobna się wydostać. Już patrzą w otchłań, ale wciąż mogą odwrócić się na pięcie i spokojnie oddalić od tej diabelskiej gardzieli. Większe nadzieje odbiorcy „Paradajs” mogą pokładać w Leopoldzie 'Polu' Garcíi Chaparro, szesnastoletnim chłopaku, który zawsze miał pod górkę. Nader dobrze poznał przeokropnie cierpki smak biedy, a co gorsza nie widzi zbawczego światełka w tym depresyjnym tunelu. Za swoje niepowodzenia i ten brak perspektyw zwykł obwiniać wszystkich poza sobą. Uważa, że przegrał swoje życie już na starcie. Nie miał tyle szczęścia co Franco Andrade, los odmówił mu tak dostatniego gniazdka rodzinnego, tym samym determinując jego głęboko rozczarowującą przyszłość. Przeklęte rozwarstwienie ekonomiczne, przeklęty kapitalizm. Jedni mają wszystko, inni nic. Brutalna rzeczywistość, pod ciężarem której takie liche gałązki jak Polo w każdej chwili mogą się złamać. Bo jeśli nie masz nic do stracenia... Gdyby ten młodzieniec zmusił się do uczciwszego przeanalizowania swojej sytuacji życiowej, pewnie doszedłby do wniosku, że największym winnym jest on sam. Na pewno nie matka, która w gruncie rzeczy harowała jak wół, by on mógł całkowicie skupić się na nauce, zdobyciu takiego wykształcenia, które znacząco ułatwiłoby mu funkcjonowanie na rynku pracy. Polo mógł odmienić swój los, ale przekuł owo koło ratunkowe rzucone przez rodzicielkę. Wyrzucony ze szkoły przez absencję młody człowiek pielęgnujący w sobie urazę do świata, który widać się na niego uwziął. Polo użala się nad sobą, ma się za godną najwyższego współczucia ofiarę, nad którą jednak nikt nie raczy się pochylać. Poczucie niesprawiedliwości jest w nim niezwykle silne, ten robak nieubłaganie konsumuje jego już i tak okrutnie poranioną, niemożliwie udręczoną duszę. Powoli budzą się wewnętrzne upiory. We Francu te krwiożercze bestie przebudziły się już wcześniej. Może jeszcze przed przybyciem do Paradajs (fonetyczny zapis), reprezentacyjnego zakątka gdzieś w meksykańskim stanie Veracruz, czteroosobowej rodziny Maroño. A konkretnie Marián Maroño, wyfiokowanej gospodyni domowej, która niejedno pożądliwe spojrzenie na siebie ściąga. Bezimienny narrator omawianej minipowieści pani Melchor – wymyślony pod wpływem opowiadania „Good Old Neon” ze zbioru „Oblivion: Stories” pióra Davida Fostera Wallace'a – daje do zrozumienia, że ta zawsze elegancka żona bogatego prezentera telewizyjnego pławi się pod ostrzałem rozochoconych męskich spojrzeń. Z drugiej strony ten „głos z offu”, ta nieobecna ciałem, eteryczna istota, może nie tyle dzielić się swoimi spostrzeżeniami na temat pani Maroño, ile przekazywać opinię Pola, odmienną od jego własnej. „Paradajs” to penetracja niepięknych, alarmujących młodych umysłów, potencjalne studium zła, bez huku, jakby niepostrzeżenie rozpleniającego się w nastoletnich sercach. Degrengolada jednostek w świecie pełnym rażących kontrastów. Różowe Paradajs przytulone do brudnoszarego Progreso. Dla Pola to zdecydowanie duszący uścisk, wręcz pocałunek śmierci, do przyjęcie którego niewybrednymi słowami głośno zachęca go rodzona matka. Tak widzi to on, niewykształcony, niemający żadnego fachu w rękach, młodzieniec, który w odróżnieniu od niej wcale nie uważa, że ciężka, uczciwa praca popłaca. W zasadzie Polo nie ma wątpliwości, że jest ofiarą wyzysku, że to prędzej współczesne niewolnictwo, aniżeli uczciwa praca. Zgniły kapitalizm. Bo daje wędki, zamiast całych gór ryb? Niektórym daje to drugie, dlatego Polowi tak trudno się z tym pogodzić. Zaakceptować tak jaskrawą niesprawiedliwość. Żeby taki kretyn jak Franco Andrade dostawał wszystko zupełnie za darmo, a on Polo, miał do końca swoich dni zadowalać się nieświeżymi okruchami ze stołów tych wszystkich zadzierających nosa durniów w markowych ciuchach, szpanujących drogimi gadżetami. Czy dla Pola nie lepiej byłoby iść w ślady uwielbianego kuzyna? Czy aby większe zyski nie płyną z nielegalnych źródeł? Chore? Witajcie w prawdziwym świecie!

Paradajs” Fernandy Melchor to dość wymagająca, niełatwo się czytająca króciutka powieść, której według mnie największą siłą jest naturalizm. Twarde, niezakłamane, brzydkie realia, których wielu lepiej sytuowanych ludzi zdaje się nie dostrzegać. Ślepi na skrajne ubóstwo lub, co gorsza, z premedytacją zaznaczający swoją wyższość nad szarymi bliźnimi. Ego dokarmiane poniżaniem maluczkich. Zwarty tekst (co prawda są akapity, ale próżno szukać tradycyjnych dialogów – nieliczne wypowiedzi meksykańska autorka celowo powkładała w szpaler opisowych „drzew”), rwący potok często wulgarnych słów (mowa potoczna, przytoczenie specyficznego slangu miejskiego - przynajmniej w oryginalne który według Melchor nieustannie brzęczy, właściwie z całą mocą wybrzmiewa w stanie Veracruz), swobodny przepływ doznań, myśli, w większości niespektakularnych, żeby nie powiedzieć banalnych wydarzeń. Ślizgi i skoki: płynne i raptowne wejścia w kolejne sceny z dnia codziennego głównie Leopolda 'Pola' Garcíi Chaparro. Jego irytujący kompan od kieliszka, uzależniony od pornografii Franco Andrade (w oczach samej autorki to duet trochę jak Beavis i Butt-Head z amerykańskiego serialu animowanego z lat 1993-2011), nie uzyskał porównywalnej uwagi autorki, bo i może nie za bardzo było o czym pisać:) W każdym razie Franco nie wydaje się być tak złożoną postacią, jak jego wierny, acz przeważnie nieuważny słuchacz. Cały świat wygodnie żyjącego sobie w „rajskim zakątku” Veracruz, nastolatka sprowadza się do bujania w erotycznych obłokach. Od niedawna główną bohaterką jego fantazji erotycznych jest Marián Maroño, boska sąsiadka, ale akurat nie w oczach Pola. Owszem, niebrzydka, jednakże niedobry kolega młodocianego obsesjonata niewątpliwie widział już ładniejsze sztuki. Sztuki mięsa, bo dla tych dorastających chłopców tym właśnie zdają się być przedstawicielki płci przeciwnej. A przynajmniej te ich zdaniem co bardziej rozwiązłe, te wszystkie mocno hipotetyczne ladacznice, które spokojnie można gwałcić. Same się o to proszą, więc to żadna zbrodnia. Prędzej przysługa, wielka łaska, którą wypada (bo dlaczego nie?) zsyłać także na dalsze - a może i bliższe? - krewne. Najprościej byłoby obwinić za wszystko Franca – stwierdzić, że to nikt innych, jak ten stale podniecony, niewyżyty, przez jednych okrutnie wyśmiewany, a przez innych kompletnie ignorowany, panicz z Paradajs (ewidentnie buzują hormony w zblazowanym chłopaczku) zajadle popycha Pola na straceńczą ścieżkę. Namawia do złego, wodzi na pokuszenie, jest jak ten kreskówkowy diabełek, który przycupnął na jednym ramieniu, by zakrzyczeć siedzącego na drugim „aniołka” (tj. matkę chłopaka), któremu, szczęściem dla jej metaforycznego oponenta, kończy się już cierpliwość. Właściwie nie ma dnia, by Polo nie był obrzucany inwektywami przez tę, która sprowadziła go na ten podły świat. Bity, poniżany, „okradany” ze swoich jakże ciężko zarobionych pieniędzy. Zabrano mu nawet łóżko, bo z jakiegoś nieznanego mu powodu jego biologiczna matka uznała, że ono bardziej należy się kuzynce Pola. W oczach chłopaka podręcznikowej wyznawczyni tak zwanego kultu nieróbstwa, która na domiar złego (takie plotki krążą na mieście) nie przebiera w partnerach seksualnych. W świecie przedstawionym w „Paradajs”, w prawdziwym świecie, słyszałam echa „Funny Games” Michaela Hanekego. Podobne, jeśli już nie identyczne nasienie. Przeraźliwie zimne, surowe, bezlitosne i niemożliwie frustrujące studium zła. Nuda, rozczarowanie, rozpacz, wściekłość. Po trupach do różnych celów? Mniej i bardziej wzniosłych, ale w żadnym wypadku nietłumaczących tego... co musi się stać. Fernanda Melchor błyskawicznie odziera nas z wszelkiej nadziei. Jak ze ściąganiem plastra, tyle że, wbrew obiegowym opiniom, ból wcale nie jest mniejszy. Niemniej odrobinkę rozczarował mnie punkt kulminacyjny tej bezkompromisowej i jakże życiowej historii. Zabrzmi dziwnie, ale łaknęłam detali, dłuższej i bardziej intensywnej przeprawy przez absolutnie niedziewiczy ocean absurdu. „To samo dzieje się każdego dnia. Na całym świecie” - że pozwolę sobie wyrwać z kontekstu słowa Johna Coffeya, a właściwie Stephena Kinga (patrz: powieść „Zielona mila”). Nie pytaj „dlaczego?”, bo w większości przypadków nie otrzymasz zadowalającej odpowiedzi. To się po prostu działo, dzieje i dziać będzie. Po prostu...

Ciężkawa lektura. Na niepokrzepienie serc. Obmierzłe stworzonko ożywione przez nagradzaną meksykańską pisarkę, Fernandę Melchor. Brzydkie, bo niemityczne. To nie jest świat kolorowych reklam ani inna telewizyjna utopia. Minipowieść „Paradajs” to coś w rodzaju okna na prawdziwy świat. Lustereczko, które nie kłamie. Może nieco toporne, niepotrzebnie aż tak „wykoślawione” (nietradycyjna, niezbyt przyjazna czytelnikowi, tj. średnio przystępna konstrukcja), ale w epoce tak zwanej postprawdy takie niepolukrowane wynalazki siłą rzeczy zyskują na wartości. W zdumiewająco szybkim tempie kurczą się zasoby tego cennego „kruszcu”: nagiej, nieupiększonej, brutalnej prawdy. „Paradajs” pewnie nie zatrzyma tego zgubnego trendu, ale przynajmniej próbuje. Grunt, że nie każe nam patrzeć na świat przez różowe okulary. Nie dołącza do pozornie beztroskiego, radosnego chóru ślepców i/lub zwykłych kłamczuszków. Mała paskuda, której nie mogłabym nie polecać. Tak jakoś sumienie mi zabrania zniechęcać kogokolwiek (no, poza dziećmi) do lektury „Paradajs”, tego na pewno nierozrywkowego dzieła.

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej

https://www.taniaksiazka.pl/

poniedziałek, 20 lutego 2023

Susan Hill „Zagrabione życie i inne opowieści niesamowite”

 

Siedem opowieści niesamowitych od Susan Hill, autorki między innymi dwukrotnie przeniesionej na ekran (przez Roberta Wise'a w 1989 roku i przez Jamesa Watkinsa w roku 2012) kultowej „Kobiety w czerni”, uhonorowanej Somerset Maugham Award powieści pt. „Jestem królem zamku”, która na ekran trafiła w roku 1989 roku (francuska produkcja w reżyserii Régisa Wargniera w Polsce dystrybuowana pod nazwą „Pan na zamku”) i kryminalnej serii z inspektorem Simonem Serraillerem. Urodzonej w Scarborough w hrabstwie North Yorkshire absolwentki King's College London i założycielki wydawnictwa Long Barn Books, czołowej kontynuatorki tradycji gotyckiej. W 2021 roku wydawnictwo Zysk i S-ka wypuściło skromne wydanie zbiorcze zawierające najsłynniejszą powieść Hill, czyli „Kobietę w czerni” i minipowieść pt. „Rączka” (filmowa wersja wyreżyserowana przez Justina Molotnikova swoją światową premierę miała w roku 2019), a opublikowane w 2022 roku „Zagrabione życie i inne opowieści niesamowite” - w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego i twardej oprawie z obwolutą zagospodarowanej przez Maćka Wolańskiego - to ciąg dalszy tej inicjatywy, na co poza wszystkim innym wskazuje spójna szata graficzna.

Wybór historii rewelacyjnych i bardzo dobrych. W mojej ocenie mocno wyrównany zbiorek dla miłośników literatury gotyckiej, choć w rzeczywistości wszystkie zgromadzone „na tym planie” teksty zostały skreślone ręką współczesnej angielskiej powieściopisarki – na rynku wydawniczym Susan Hill zadebiutowała w 1961 roku minipowieścią „The Enclosure”, a cała zawartości omawianego tomu światło dzienne ujrzała już w XXI wieku. W wyższej szufladce umieściłam cztery opowiadania, przy czym ze szczególnym pietyzmem złożyłam „Alice Baker”, pierwotnie wydany w 2016 roku w zbiorze „The Travelling Bag and Other Ghostly Stories” horror paranormalny z elementami body horroru. Praca biurowa w starym budynku, który całemu zespołowi zdążył już porządnie dać się we znaki. Kierownictwo od dawna zapowiada rychłe przeniesienie do nowej siedziby, ale nikt, włącznie z bezimienną narratorką i może z wyjątkiem świeżo zatrudnionych pracowników, nie wierzy w te obietnice. Pewnego dnia ten w gruncie rzeczy zżyty zespół administracyjny rozrasta się o tytułową postać. Alice Baker okazuje się nad wyraz pracowitą „mróweczką”, która najwyraźniej zazdrośnie strzeże swojej prywatności. W każdym razie to bardzo skryta osoba, ale w sumie lubiana. Narratorka zauważa jednak, że jedna z jej koleżanek zachowuje zastanawiający dystans względem Alice. Pytana zwykle usiłuje zmienić temat. Można odnieść wrażenie, że sama nie wie, na czym opiera się jej niechęć do nowej znajomej z pracy. Czuje, że coś jest mocno nie tak z tą zamkniętą w sobie kobietą, ale co konkretnie? Nie, nie potrafi tego wyjaśnić. Jak można się spodziewać więcej informacji – na swoje nieszczęście – pozyska umowna sprawozdawczyni tych niecodziennych wydarzeń. Ależ klimat! Osaczenie przez siły nieczyste, zepsute, a może nieszczęsne? Niemal wyczuwalny odorek rozkładu bijący z tytułowej postaci, okropny fetor nieubłaganie rozchodzący się po całym szalenie ciasnym światku przedstawionym. Silne poczucie klaustrofobii z domieszką paranoi. Odpychająco-przyciągająca cielesna nadnaturalność.

Lalka” (oryg. „Dolly”) to jedno z dłuższych opowiadań goszczących w tym pięknie wydanym zbiorze, które równie dobrze można uznać za minipowieść. Po raz pierwszy wydany w 2012 roku koszmar Edwarda Laurence'a Cayleya, fikcyjnej postaci po latach wracającej do Iyot House w Iyot Lock, skąpo zaludnionego bagnistego angielskiego zakątka. W związku z odczytem ostatniej woli jego ciotki, z którą spędził najbardziej niesamowite wakacje w swoim już nie tak krótkim życiu. W testamencie uwzględniono też kuzynkę Edwarda, Leonorę Sebastian, za panny von Vorst, z którą mężczyzna w zasadzie nie utrzymywał kontaktu od tego nieszczęsnego lata, przywołanego w środkowej partii opowiadania. Lalki potrafią być upiorne, co dobitnie pokazuje Susan Hill w tym fascynującym opowiadaniu. Powoli, prawie niepostrzeżenie, jakby ukradkiem, kropla po kropli dolewa benzyny do nadnaturalnego ognia. Jakby jakaś widmowa łapa powoli zaciskała się na gardle. Doskonale rozłożona, soczyście klimatyczna, niebanalna historia z potężnym dreszczem.

We „Frontowym pokoju” (oryg. „The Front Room”) z 2016 roku (patrz: „The Travelling Bag And Other Ghostly Stories”) poznajemy dobrych chrześcijan(?), Belindę i Normana Irwinów, wraz z trójką dzieci mieszkających w przytulnym domku wybudowanym w XX wieku. Małżeństwo bierze sobie do serca kazanie swojego pastora i przygarnia, jak się wydaje, boleśnie samotną, mocno posuniętą w latach macochę Normana imieniem Solange. Miłosierdzie obwarowane warunkami. Oni mają się za altruistów, ale... Czy to na pewno bezinteresowna pomoc? I czy to w ogóle można nazwać pomocą? Jedna samotnia zamieniona na inną, w dodatku dużo mniejszą. Tytułowy pokój, do którego nie docierają promienie słoneczne, gdzie Solange wprawdzie nie zostaje zamknięta, ale jakoś trudno było mi oprzeć się skojarzeniom z ciasną, zakratowaną celą. Dla jednych to będzie opowieść o oburzającej niewdzięczności, pokaraniu dobrych samarytan, a dla innych komentarz do bądź co bądź powszechnego zjawiska polegającego na uciszaniu głosu sumienia jak najniższym kosztem. Tragiczna saga rodzinna w gęstych oparach niesamowitości. Rytmiczna, utrzymana w idealnym tempie, bez ustanku trzymająca w napięciu, mroczna opowieść o „wężu w mocno hipotetycznym raju”. Cudny suspens i przerażający finał.

Zagrabione życie” (oryg. „Printer's Devil Court”) to historia z 2014 roku w przeważającej części ubrana w formę samodzielnie oprawionego rękopisu nieżyjącego już doktora Hugh Mereditha. W tym świecie autobiograficzny tekst, swój początek biorący w mrocznym domostwie przy Printer's Devil Court 2 w pobliżu Fleet Street w Londynie. W lokum zajmowanym przez młodych adeptów sztuki lekarskiej, wśród których jest oczywiście nasz narrator. Osadzona w epoce wiktoriańskiej, oparta na klasycznych motywie ożywiania zmarłych, depresyjna i odrobinę makabryczna opowieść o zabawie w Boga. Tajny projekt dwóch współlokatorów Hugh, niemoralne igraszki studentów medycyny, które położą się cieniem na dalszym życiu człowieka, który z własnej nieprzymuszonej woli wstąpił na pierwszy stopień do Piekła. Kreatywne podejście do sprawdzonego motywu. Ostrzeżenie przed igraniem z Naturą. Archetypiczni szaleni naukowcy, wstrętni burzyciele w akcji. Suspens, pełzający niepokój i dławiący smutek.

Pora zajrzeć do niższej szuflady. Wydobyć pozostałe skarby z tej czarodziejskiej komody Susan Hill. Poczynając od „Mężczyzny z obrazu” (oryg. „The Man in the Picture”), dłuższego opowiadania bądź minipowieści po raz pierwszy opublikowanej w 2007 roku. Kompozycja szkatułkowa klimatem zbliżona do „Nie oglądaj się teraz” Daphne du Maurier, niedługiego utworu zekranizowanego w 1973 roku przez Nicolasa Roega. W sumie cztery opowieści, z których większość rozgrywa się w czasach nam współczesnych, o czym zaświadczy chyba tylko telefon komórkowy wspomniany w ostatniej partii „Mężczyzny z obrazu”. Wszystko zaczyna się od podobno autentycznej opowieści emerytowanego wykładowcy uniwersyteckiego Theo Parmittera, którą w tym świecie przedstawionym raczy swojego dawnego studenta, niejakiego Olivera. Rzecz dotyczy obrazu z jego prywatnej kolekcji, utrwalonego na płótnie karnawału w Wenecji. Niezamaskowana męska twarz w tłumie przebierańców, wywołująca jakiś zagadkowy niepokój w patrzącym. Dość długo wykluwające się „prozatorskie pisklę” pani Hill, ale warto uzbroić się w cierpliwość, bowiem w końcu wyłania się cała olśniewająca moc narracji królowej literatury neogotyckiej. Zimne okrycie utkane z aluzji, niedopowiedzeń, niejednoznaczności. Zgroza w Wenecji!

Gilbert Roper, prywatny detektyw specjalizujący się w analizie psychologicznej przedstawia znajomemu najbardziej intrygującą sprawę, z jaką zetknął się w swojej karierze. Tak zaczyna się „Torba podróżna” (oryg. „The Travelling Bag”), pierwotnie wydana we wspominanym już zbiorze, któremu użyczyła nazwy. W przeciwieństwie do wesoło konwersujących dżentelmenów czytelnik posiądzie pełną wiedzę na temat pewnych zawirowań w środowisku naukowym. Kiedy odkrywca i badacz Walter Craig podupadł na zdrowiu postanowił zatrudnić asystenta, młodego mężczyznę nazwiskiem Silas Webb. Ten pierwszy liczył na satysfakcjonującą dla obu relację nauczyciel-uczeń, ale zachłanny młodzian spił całą śmietankę. Ukradł swemu mentorowi jego wieloletnią pracę, co uczyniło zeń ważną osobistość. Złodziej zyskał sławę, a jego ofiara praktycznie popadła w zapomnienie. Zemsta, niesłodka zemsta. Prosta, umiarkowanie emocjonująca kryminalna opowiastka o potencjalnym zabarwieniu paranormalnym. Najbardziej pomysłowa, acz nienowatorska (przypomniało się „Lubią się podkradać” z „Opowieści makabrycznych” Stephena Kinga – komiks zilustrowany przez Berniego i Michele Wrightsonów) jest końcówka, którą można odczytywać na dwa sposoby: od strony nadnaturalnej i psychologicznej.

Dwudziesty pierwszy” (oryg. „Boy Twenty-One”) też zadebiutował w zbiorze „The Travelling Bag and Other Ghostly Stories”, czyli jest to „produkt” z 2016 roku. Głównym bohaterem jest Toby Garrett, dorosły mężczyzna, który traci z trudem wypracowany spokój ducha na wieść o pożarze Cloten Hall lub Cloten House. Zabytkowego budynku, któremu całkiem niedawno przywrócono dawną świetność. Susan Hill, swoim zwyczajem, raptownie przeniesie nas do czasów młodości Toby'ego. Trzynastoletni uczeń szkoły z internatem, któremu rodzice nie poświęcają nawet minimum uwagi. Matka żyje w ciągłym strachu, na domowym polu minowym zaprojektowanym przez jej przemocowego męża. Nic dziwnego, że Toby jak ognia unika tych toksycznych domowych pieleszy, a po pojawieniu się Andreasa jeszcze słabnie jego ochota na tymczasowe „wymeldowywanie się” z internatu. Niezwykła przyjaźń dwóch ciężko doświadczonych przez los chłopców, którzy prawie świata poza sobą nawzajem nie widzą. Jakby naprędce napisana ghost story (opisy sprowadzane do pojedynczych wyrazów i nader krótkich, niewiele mówiących zdań), w której jakąś rolę prędzej czy później pewnikiem odegra ponure domostwo „skazane na ogień (nie)piekielny”. Kompozycja niedostatecznie zwarta – lekko wytrącające mnie z rytmu gwałtowne przeskoki w akcji – ale za to smakowicie zagadkowa. Hipnotyczna atmosfera tajemniczości, frapująca szarada nie z tego świata. Porusza wyobraźnię, a momentami wręcz rozpala ją do czerwoności.

Siedem cennych podarków od miłościwie nam panującej królowej „nowego gotycyzmu”. Liderki, prawdziwej ekspertki w dziedzinie przywoływania magicznego ducha zaklętego między innymi w upiornych opowieściach z epoki wiktoriańskiej. Susan Hill w wysokiej formie. „Zagrabione życie i inne opowieści niesamowite” to prawdziwa gratka dla mniej i bardziej zdeterminowanych poszukiwaczy podskórnych strachów. Stylowych, wysmakowanych, wyrafinowanych, wybornie klimatycznych historii o duchach i innych niepokojących zjawiskach. Kapitalna rzecz!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 18 lutego 2023

„The Last Horror Film” (1982)

 

Nowojorski taksówkarz, Vinny Durand, ma obsesję na punkcie królowej krzyku Jany Bates. Jego największym marzeniem jest wyreżyserowanie filmu z jej udziałem i w przeciwieństwie do swojej matki, z którą mieszka, wcale nie uważa, by to było nieosiągalne. Kontaktu z uwielbianą aktorką postanawia poszukać na Festiwalu Filmowym w Cannes, gdzie Jana ma się pojawić w związku z nominacją do prestiżowej nagrody. Wbrew naleganiom rodzicielki, bujający w obłokach mężczyzna wyrusza do Francji w przekonaniu, że bez trudu udowodni wszystkim, a zwłaszcza nieskrywanie wątpiącej w niego matce, jak genialnym reżyserem jest. Rzeczywistość mocno jednak odbiega od jego wyobrażeń. Okazuje się, że nie tak łatwo zbliżyć się do gwiazdy kina, ale Vinny się nie zraża. Zrobi wszystko, co w jego mocy, by zaangażować Janę Bates w swój wielki filmowy projekt. Włącznie z eliminacją każdego, kogo uzna za przeszkodę na jego drodze do sławy?

Nakręcony w stylu partyzanckim na Festiwalu Filmowym w Cannes w 1981 roku - część zdjęć powstała w Nowym Jorku - wyróżniony między innymi na Sitges Film Festival (za zdjęcia) i nominowany do Saturn Awards w dwóch kategoriach (najlepszy film międzynarodowy i najlepsza aktorka drugoplanowa: Filomena Spagnuolo) slasher z odrobiną czarnego humoru wyreżyserowany, wyprodukowany i zagrany (epizodyczna rola) przez nieżyjącego już Davida Wintersa, bodaj najbardziej kojarzonego z aktorskim występem w „West Side Story” Jerome'a Robbinsa i Roberta Wise'a (tak, tego od kultowego „Nawiedzonego domu”, ekranizacji genialnej powieści Shirley Jackson). Drugim głównym producentem „The Last Horror Film” aka „Fanatic” był Judd Hamilton, też współautor scenariusza, obok Davida Wintersa i Toma Klassena, który wcześniej był producentem wykonawczym kultowego slashera pt. „Maniak” (1980) wyreżyserowanego przez Williama Lustiga i „odświeżonego” przez Francka Khalfouna w 2012 roku. Główne role w „The Last Horror Film” powierzono odtwórcom czołowych ról w „Maniaku”, którzy jeszcze wcześniej spotkali się na planie „Starcrash” Luigiego Cozziego: Joe Spinellowi i Caroline Munro, którą fani kina grozy mogli też widzieć choćby w „Drakuli A.D. 1972” Alana Gibsona, „Krwawym odwecie” George'a Dugdale'a, Marka Ezry i Petera Mackenzie Littena, „Faceless” Jesúsa Franco i „Vampyres” Victora Matellano.

Slasher, którego największym znakiem rozpoznawczym jest Festiwal Filmowy w Cannes, gdzie ekipa raczyła rozstawić się bez stosownych pozwoleń, przy czym miłośnicy gatunku „odkopują go” głównie dzięki głośniejszemu „Maniakowi” Williama Lustiga. Scenariusz „The Last Horror Film” mógł zostać zainspirowany sprawą Johna Warnocka Hinckleya Jr., psychofana Jodie Foster, który przeprowadził nieudany zamach na prezydenta Stanów Zjednoczonych Ronalda Reagana. Udało mu się jedynie zranić ówczesną głowę jednego z największych światowych mocarstw oraz jednego z ochraniających go agentów Secret Service i jednego policjanta; najgorzej ze zderzenia z Hinckleyem wyszedł James Brady, w tamtym czasie pełniący funkcję sekretarza prasowego Białego Domu – nieodwracalna niepełnosprawność. Na ten trop naprowadziła mnie jedna z historii radiowych od czasu do czasu wybrzmiewających w świecie przedstawionym przez Davida Wintersa i pozostałych członków zespołu „The Last Horror Film”. Autentyczny fanatyk wspomniany w opowieści o fikcyjnym fanatyku. Obiektem obsesji Vinny'ego Duranda (Joe Spinell znowu w roli obleśnego typa; kolejny bezbłędny występ aktora, który umrze pod koniec tej samej dekady) jest Jana Bates (przyzwoita kreacja Caroline Munro), scream queen, w zasadzie będąca pewniakiem tegorocznego (tj. rok 1981) Festiwalu Filmowego w Cannes. Najprawdopodobniej Bates będzie pierwszą aktorką w dziejach, która zgarnie główną nagrodę na tej ekskluzywnej imprezie za rolę w horrorze. W sumie proroctwo pomysłodawców niniejszego obrazu się spełniło – tyle że zamiast Jany Bates:) na tymże festiwalu wyróżniony Isabelle Adjani za pierwszoplanową kreację w fenomenalnym „Opętaniu”, body horrorze Andrzeja Żuławskiego, którego plakat mignie w „The Last Horror Film”. Vinny'ego Duranda poznajemy jako smutnego kawalera, mieszkającego w ciasnym mieszkanku w Nowym Jorku razem z matką (prawdziwy aktorski popis Filomeny Spagnuolo, biologicznej matki Joe Spinella), której ze wszech miar pragnie zaimponować. Vinny chce by ukochana rodzicielka była z niego dumna, bo ma podejrzenie graniczące z pewnością, że nie spełnia jej oczekiwań. Widz inaczej może się na to zapatrywać. Nie ulega wątpliwości, że starsza kobieta martwi się o swojego jedynaka, ale bynajmniej nie dlatego, że nie robi kariery w branży filmowej. Wręcz przeciwnie: sen z powiek spędza jej niesłabnące przekonanie Vinny'ego, że prędzej czy później świat o nim usłyszy. Jej w zupełności wystarczyłoby, gdyby troskliwie wypielęgnowana latorośl polubiła swoje zwyczajne życie, gdyby przestała gonić za, w jej przekonaniu, nierealnymi marzeniami. Można więc powiedzieć, że staruszka nie ma wygórowanych wymagań względem swojego biednego chłopczyka. Niepoprawnego marzyciela, któremu rozpaczliwie brakuje pewności siebie. Piotruś Pan w żółtej taksówce. W swoim mniemaniu genialny reżyser, który niewątpliwie już niebawem z podniesionym czołem wkroczy do Królestwa Hollywoodzkiego. A jego przepustką do oszałamiającej kariery ma być właśnie Jana Bates, kojarzona głównie, jeśli nie wyłącznie, z krwawymi horrorami. Ta, która zwykle ginie ostatnia albo wychodzi cało z opresji, final girl, która najwyraźniej już przyćmiła nawet Sally Hardesty, Laurie Strode i Alice Hardy. A teraz pewnie ugruntuje swoją wysoką - obecnie najwyższą? - pozycję w magnetycznej piramidzie slasherowych protagonistek.

The Last Horror Film” Davida Wintersa to jeden z mniej znanych slasherów z okresu ekspansji tego nurtu. Horror, który nie zdołał wybić się ze szkarłatnego tłumu. A powinien? W jednym rzędzie choćby ze swoim... duchowym przewodnikiem(?), czyli wspominanym już „Maniakiem” Williama Lustiga na pewno bym go nie postawiła, ale myślę, że aż na taką niełaskawość losu/czasu sobie nie zasłużył. Choćby przez wzgląd na główną rolę męską i jakże pożądany w tym gatunku brudnawy klimat. Niebajeczna gala we francuskiej miejscowości. Coroczna uroczystość, na której aż roi się od znanych twarzy ze wszystkich stron świata. Święto kina, w którym ma nieodpartą ochotę nie tylko uczestniczyć, ale wręcz brylować nieśmiały taksówkarz z Nowego Jorku, od jakiegoś czasu tkwiący w hipotetycznej pułapce. W szponach obsesji, która tak naprawdę jest dość powszechnym zjawiskiem. Żaden tam czysty wymysł twórców, tylko jak najbardziej realne zjawisko pt. „życie życiem sławnych ludzi”. Głęboka fascynacja w większości przypadków zupełnie niegroźna dla innych (może poza tymi osobami publicznymi, które bezskutecznie walczą o jakąś małą przestrzeń dla siebie i/lub swoich bliskich, jakąś bardziej intymną niszą), ale niekiedy przybierająca iście drastyczną formę. Wzmożone zainteresowanie przechodzące w niebezpieczną fiksację – cały Vinny Durand? Nie, nie cały, choćby dlatego, że poczynaniami – jakie by one były – tego zagubionego chłopczyka uwięzionego w ciele dorosłego mężczyzny, kieruje nie tylko obsesja na punkcie młodej aktorki, ale także osobiste ambicje zawodowe. Rzadki talent, który tak straszliwie się marnuje w tym zapyziałym kanarkowym samochodziku i skromnym mieszkanku w wiecznie zatłoczonym Wielkim Jabłku. Vinny nie ma wątpliwości, że jest urodzonym reżyserem, że niejedno arcydzieło pisane jest mu stworzyć. To jego przeznaczenie: nie tyle prawo, ile nieprzykry obowiązek wobec ludzkości. Tego chce Opatrzność, a Vinny ani myśli zgłaszać weta. O nie, on gotów przyśpieszyć to, co w jego mniemaniu i tak jest nieuniknione. Nie ma sensu przedłużać sprawy – im szybciej Vinny zajmie należne mu miejsce na Ziemskim Olimpie, tym lepiej dla wszystkich koneserów kina. Także tych, którzy jeszcze się nie narodzili, bo Durand jest pewien, że jego dzieła nigdy nie stracą na popularności. Charakter Vinny'ego, w domyśle ukształtowany przez lata poniżeń tak ze strony innych mężczyzn, jak i kobiet (bolesne zawody miłosne, złośliwe żarty, kpiny, obelgi, wredne chichoty przystojniejszych czy po prostu bardziej pewnych siebie chłopaczków i panów), raczej nie jest jego sprzymierzeńcem w tej bitwie o świetlaną przyszłość. Szczególnie wymowna jest scenka na plaży, ale i wcześniejsza akcja, jeszcze w Nowym Jorku, z niemiłosiernymi bliźnimi wiele mówi o żywocie tego, bądź co bądź, mocno podejrzanego człeka. O jego ograniczeniach? To może za mocne słowo, ale żeby dopiąć swego Vinny będzie musiał przepracować tę wręcz chorobliwą nieśmiałość. Incydent na francuskiej plaży ponadto jasno sugeruje, że Durand jest wojerystą. Nader chętnie patrzy na roznegliżowane panienki, jednakże ręce twardo trzyma przy sobie. Marny materiał na kochanka, ewentualnie gwałciciela, ale już niekoniecznie na seryjnego zabójcę. I tak przechodzimy do trwającej po dziś dzień dyskusji na temat ewentualnego wpływu brutalnych filmów na psychikę oglądających. Czyżby twórcy, notabene, slashera podpisywali się pod stanowiskiem tak zwanych obrońców moralności? Przewrotnie... O ile Vinny faktycznie przekroczył Rubikon. Bo kto inny miałby interes w usuwaniu „ludzkiego muru” otaczającego upatrzony klucz do „świetlistych bram Hollywoodu”? No dobrze ma motyw, a i sposobności najwidoczniej się nawijają (co oczywiście jeszcze nie przesądza o jego winie, ale chyba wystarczy by umieścić go na liście podejrzanych?), kwestią dyskusyjną, mimo wszystko, pozostają jednak jego (pod)gatunkowe sympatie. Fan historii makabrycznych czy tylko (i aż) fanatyk jednej jedynej aktorki? Tak czy owak, najodważniejsze, najsoczystsze scenki w mojej ocenie zachowano na seanse Vinny'ego. Filmy w filmie – o spaleniu dziewicy (cudna charakteryzacja) i kanibalistycznej uczcie w uśpionej dzielnicy. W umownej rzeczywistości co najwyżej spadają głowy, choć wypada też wspomnieć zbliżenie na dziurę w głowie i podcinanie gardła, czyli pierwsze cięcie w dalszej perspektywie „bezgłowego superważnego gościa”. Zastanawiająco ukrywający się przed wzrokiem widza morderca uczciwie zapowiada swoje kolejne posunięcia. Wysyła liściki, czasami też „drobne dary” (kwiaty, wino) do osób, które, jak się wydaje, dopiero co wciągnął na swoją listę śmierci, co zgodnie z przewidywaniami w stan gotowości najpierw wprowadza Janę Bates, która teraz ma niecodzienną okazję do poczucia się dokładnie tak, jak dotychczas tylko odgrywane przez nią postacie. Co, rzecz jasna, wcale a wcale jej nie cieszy. Na konferencji prasowej w Cannes pani Bates stwierdza, że kino naśladuje rzeczywistość, ale jeśli się jej poszczęści, jeśli wyjdzie cało z tego nietypowo koszmarnego festiwalu, pewnie rozszerzy ową banalną kwestię. Będzie mówić, że czasami kino przenika do rzeczywistości. Fikcja zamienia się w autentyk. Co prawda nie jest to tak zajmująca i tak jawna dyskusja o kinie grozy, jaką później roztoczył choćby Wes Craven w czterech częściach „Krzyku” i w „Nowym koszmarze”, siódmej rundzie szatańskich harców Freddy'ego Kruegera, ale na pewno uatrakcyjniła mi seans. Dodała smaku temu niewykwintnemu, nieniebiańskiemu, ale całkiem sycącemu filmowemu daniu.

Nie łudźmy się, że „The Last Horror Film” Davida Wintersa ma przed sobą inną przyszłość, aniżeli całkowite zapomnienie. Bo nie sądzę, choć chciałabym się mylić, aby ktoś zechciał „dziada” zrimejkować. Ostatnia deska ratunku dla tej małej paskudy? Tak czy inaczej, zapewne pies z kulawą nogą się tym materiałem nie zainteresuje, więc lepiej przejść do porządku dziennego nad smutnym wróżbą. Przygotować się na to, że zainteresowanie drugim nieprzeciętnym występem (pierwszy póki co ma się znacznie lepiej - w znakomitej części „Maniak” z 1980 roku sam sobie na tę dużo wolniej słabnącą sławę zapracował, ale swoje na pewno zrobił też remake) Joe Spinella na horrorowej scenie w dalszym ciągu będzie słabło. Aż nadejdzie taki dzień, kiedy na świecie nie ostanie się ani jedna żywa istota mogąca pochwalić się (lub wyżalić) znajomością tego niskobudżetowego slasherka. Oglądajcie, póki możecie, bo dni tego nieboraka mogą być już policzone.

czwartek, 16 lutego 2023

Zapowiedź - „Puchatek: Krew i miód”

 
Puchatek: Krew i miód” wbije nóż prosto w serce tym, którzy wychowali się na sielankowej przyjaźni Krzysia z Puchatkiem i Prosiaczkiem ze Stumilowego Lasu. Film w kinach od 31 marca.
 
„Puchatek: Krew i miód”
Polski zwiastun:

Obsada: Nikolai Leon, Maria Taylor, Natasha Rose Mills, Craig David Dowsett, Amber Doig – Thorne
Reżyseria: Rhys Frake-Waterfield
W kinach od 31 marca 2023 roku
Dystrybutorem filmu jest Monolith Films

Zanim padł pierwszy klaps na planie „Puchatek: Krew i miód” w reżyserii Rhysa Frake-Waterfielda, w sieci już huczało od plotek i spekulacji. Fani tego gatunku prześcigali się w sugestiach, czy produkcja będzie równie brutalna i pełna ekstremalnej przemocy jak „Terrifier 2". W końcu twórcy zdecydowali się przerwać milczenie. Ujawnili, że ich nowe dzieło wbije nóż prosto w serca tym, którzy wychowali się na sielankowej przyjaźni Krzysia z Puchatkiem i Prosiaczkiem ze Stumilowego Lasu.

Jak czytamy w „Variety”, już dwa lata temu Rhys Frake-Waterfield planował nakręcenie niskobudżetowego horroru za maksymalnie sto tysięcy dolarów (ok. 442 tys. złotych – przyp. red.). Miał nawet gotowy pomysł na fabułę. Wziął na warsztat kontynuację historii Prosiaczka i Puchatka, którzy po tym, jak zostali porzuceni przez Krzysia, zmienili się w żądne krwi bestie. Zebrał fundusze, skompletował obsadę i wziął się za urzeczywistnienie swojego snu o popularności i dużych pieniądzach.

Tak powstawał „Puchatek: Krew i miód”
To nie pierwszy niskobudżetowy horror, który zrealizował Rhys Frake-Waterfield. Jednak „Mordercza choinka” i „Firenado” nie przyniosły mu oczekiwanej satysfakcji. Miał ambicję nakręcić film, który zyska globalny zasięg i stanie się jednym z najbardziej dochodowych obrazów ostatniej dekady. Czy dzięki „Puchatkowi: Krew i miód” zrealizuje swój cel?
Jestem tego pewien. Od początku powtarzałem, że film ma ogromny potencjał i na 100 procent spodoba się wielbicielom gatunku na całym świecie. Wierzę też, że to będzie zyskowne przedsięwzięcie” – stwierdził reżyser w rozmowie dla „Variety”. Przy okazji dał do zrozumienia, że realizując film zmieścił się w zakładanym budżecie.

Ekipa na plan!

Zdjęcia do horroru „Puchatek: Krew i miód" ruszyły w kwietniu 2022 roku. Wcześniej reżyser zyskał odpowiednie wsparcie w osobie producenta i przyjaciela Scotta Jeffreya, z którym przyjaźni się od wielu lat. To go utwierdziło w przekonaniu, że wszystko zmierza we właściwym kierunku.
Prawdziwym wyzwaniem dla nas było stworzenie postaci Puchatka. Nie chcieliśmy, by aktor grał w masce na twarzy, tylko postanowiliśmy przygotować specjalny kostium. Wymyśliliśmy, by Puchatek był półniedźwiedziem, a półczłowiekiem. Ostatecznie jesteśmy zadowoleni z efektu, który udało nam się osiągnąć” - przyznał Jeffrey.
Ale to nie jedyny problem, który wypłynął w trakcie realizacji filmu. „Gdy kostiumy i obiekty zdjęciowe mieliśmy już wybrane, musiałem przekonać wybranych przez nas aktorów, by zechcieli wziąć udział w tym projekcie. A to nie było wcale takie proste, jak mogłoby się wydawać. Przekonywałem ich, że to będzie hit i że nie powinni się martwić, że ten horror zrujnuje ich kariery. Chciałem, by uwierzyli, że tworzymy razem coś wyjątkowego” – zauważył Jeffrey.
Ostatecznie producentowi i reżyserowi udało się zebrać obsadę. W ich produkcji zdecydowali się zagrać: Craig David Dowsett jako Puchatek, Chris Cordell w roli Prosiaczka, a także Amber Doig-Thorne (Alice) i Nikolai Leon jako Krzyś.
Kilka tygodni po zakończeniu zdjęć udostępniono w sieci kilka ujęć z planu, by pochwalić się efektami wspólnej pracy i – przy okazji – zorientować się, czy spotka się to z jakąś reakcją internautów. I wtedy się zaczęło…

Burza w sieci
Najwięcej kontrowersji wywołało zdjęcie umazanego krwią Puchatka, który zbliża się uzbrojony w nóż do jednej z bohaterek, która – niczego nie podejrzewając – siedzi w skąpym bikini w wannie z hydromasażem.
Z dnia na dzień zrobiło się o filmie głośno. Ludzie zaczęli o niego pytać. Pisali, że są ciekawi, kiedy będzie gotowy, i gdzie będzie go można obejrzeć. Scott był zachwycony. Przekonywał mnie, że taka burza w Internecie to dobra wróżba na przyszłość” – dodał reżyser w jednym z wywiadów.
Teraz Rhys Frake-Waterfield jest już pewny sukcesu kinowego „Puchatka: Krew i miód". Trudno się dziwić. Ostatnio dostał zielone światło na kontynuację przygód morderczego misia. To oznacza, że najprawdopodobniej doczekamy się „Puchatka: Krew i miód 2". Na razie jest jednak za wcześnie na podanie dokładnej daty rozpoczęcia zdjęć i powrotu ekipy na plan. Póki co, należy zacząć odliczać dni do polskiej premiery tego wyjątkowego horroru.

O czym opowiada „Puchatek: Krew i miód”? 

Puchatek: Krew i miód” (oryg. „Winnie The Pooh: Blood and Honey”) to historia, która dzieje się wiele lat po tym, jak Krzyś dorósł i opuścił Stumilowy Las oraz swoich wiernych kompanów, Kubusia i Prosiaczka, by rozpocząć dorosłe życie. Piękne czasy przyjaźni i przygód to już przeszłość. Samotni i zgorzkniali Kubuś i Prosiaczek pogrążają się w smutku i pielęgnują w sobie gniew, który zmienia ich w dzikie bestie. Ich przysmakiem już nie jest miód, ale ludzka krew. A po nocach śnią o okrutnej zemście na dawnym przyjacielu. Tymczasem niczego niepodejrzewający Krzyś powraca, by przedstawić im swoją ukochaną. Nie wie, że nie wchodzi się dwa razy do tego samego lasu.

Źródło: wszystkie materiały od Monolith Films

„Hodowca” (2020)

 

Doktor Isabel Ruben pracuje nad przełomową kuracją odmładzającą, którą zaczęła już testować na ludziach. Jej wspólnik Thomas, doradca inwestycyjny mieszkający w nowoczesnej nieruchomości wraz z żoną Mią, nie został wtajemniczony w szczegóły tego ambitnego projektu i w przeciwieństwie do doktor Ruben uważa, że należy wstrzymać się jeszcze z publicznymi wypowiedziami na ten temat. Pewnego dnia w domu Mii i Thomasa zjawia się zakrwawiona znajoma kobieta, której udało się wyrwać z rąk porywczy. Mężczyzna obiecuje odwieźć ją do szpitala, ale zamiast tego kieruje się do obskurnego, naszpikowanego kamerami kompleksu, przystosowanego do potrzeb jego bezwzględnej partnerki biznesowej. Tym sposobem mimowolnie naprowadza na trop swoją małżonkę, szczerze przejętą losem młodej ofiary nieznanych jej osobników. Zanim Thomas wróci do domu, Mia przekroczy niegościnny próg małego królestwa starszej kobiety, która nie cofnie się przed niczym, aby osiągnąć swój cel.

Duński horror w iście amerykańskim stylu. Dzieło Jensa Dahla, twórcy thrillera „3 ting” z 2017 roku, zdeklarowanego ortorektyka i wielkiego miłośnika body horrorów, które przez niego samego jest opisywane jako survival horror luźno inspirowany baśnią o Sinobrodym, autorstwo której przypisuje się Charlesowi Perraultowi. Scenariusz napisała Sissel Dalsgaard Thomsen, autorka skryptu pełnometrażowego dramatu w Polsce dystrybuowanego pod tytułem „Powrót” (2018), która wyznała, że w „Hodowcy” (oryg. „Breeder”) dla niej najważniejszy jest aspekt feministyczny: niesprawiedliwe mechanizmy rządzące tym niedoskonałym światem - nie wyłączając tak zwanych krajów wysoko rozwiniętych - swoisty bat zwłaszcza na kobiety gorzej sytuowane. Druga pełnometrażowa produkcja Jensa Dahla została uwolniona w czerwcu 2020 roku (między innymi Festiwal Filmowy w Cannes), przy czym w swojej rodzimej Danii objawiła się w październiku tego samego roku. Do Polski obraz dotarł dopiero w lutym 2023 roku (CDA Premium).

Wyspa doktora Moreau” Herberta George'a Wellsa, body horrory Davida Cronenberga, „Hostele” Elia Rotha – takie rzeczy przewijają się w recenzjach i krótkich opiniach odbiorców „Hodowcy” Jensa Dahla, któremu moim zdaniem najbliżej do thrillera, ale jeśli bardzo się chce można go podciągnąć pod horror z nurtu torture porn. Nie tak makabryczny, jak „jaskółka, która w jakimś sensie uczyniła tę wiosnę” (nazewnictwo), czyli pierwsza cegiełka wspomnianego, bodaj najgłośniejszego przedsięwzięcia reżysera między innymi „Śmiertelnej gorączki” (2002), „The Green Inferno” (2013) i „Kto tam?” (2015). W każdym razie nie spodziewam się żywszych reakcji długoletnich fanów krwawego kina grozy. Główny twórca „Hodowcy” szczególnie upodobał sobie (przynajmniej w kinie) żeńskie negatywne postaci, można więc domniemywać, że do opowieści Sissel Dalsgaard Thomsen przede wszystkim przyciągnęła go doktor Isabel Ruben. Zakładając, że pomysłodawczyni „Hodowcy” w tym punkcie nie poszła za jego sugestią i zakładając, że Dahl sam nie pokusił się o zmianę płci głównego czarnego charakteru. Lekarki weterynarii(!) odbitej od stareńkiej kliszy. Dopasowanej do klasycznego modelu spopularyzowanego nie tylko przez Herberta George'a Wellsa. Szalony naukowiec, burzyciel, jednostka opętana rzadko wzniosłą, często śmiertelnie niebezpieczną, destrukcyjną ideą. Zabawa w Boga, bestialskie gwałty na Naturze, amoralne przedsięwzięcia pseudonaukowe. By wszystkim żyło się dłużej. Wszystkim czy tylko osobom z ogromnym zapleczem finansowym? Na razie to niewątpliwie oferta wyłącznie dla bogaczy. W dodatku tylko panów, ale wschodząca gwiazda medycyny w pocie czoła pracuje już nad udoskonaleniem swojej kuracji wymierzonej w jej zdaniem nienaturalny proces starzenia się. Tak, aby móc „pomagać” także płci żeńskiej. A już zwłaszcza sobie, bo doktor Ruben panicznie boi się starości. W zasadzie już teraz pewnie niechętnie patrzy lustro, może nawet z niekłamanym obrzydzeniem, choć niejedna pani w jej wieku przypuszczalnie „dałaby się pokroić” za takie ciało... W tej roli obsadzono Signe Egholm Olsen, która według mnie nie sprostała temu wyzwaniu. Cóż, Catherine Tramell to na pewno nie jest. Niecharyzmatyczna, powiedziałabym nawet, że nijaka, mdła postać dokumentnie przykryta przez kreację Sary Hjort Ditlevsen. Niestereotypową protagonistkę, od jakiegoś czasu bezskutecznie usiłującą na nowo rozpalić żar w małżeńskim łożu. To nie tak, że Thomas stracił ochotę na intymne zbliżenia z Mią, ale nie jest już w stanie - może nigdy nie był? - jej zadowolić. Ona jest masochistką, a on nie potrafi zmusić się do zadawania jej upragnionego bólu. I tak dochodzimy do... hmm... bardzo ciekawej sceny masturbacji. Prawdopodobnie Mia nie po raz pierwszy zaspokaja się w ten sposób, po już niewątpliwie kolejnym nagłym odwrocie jej życiowego wybranka. Thomas w ostatniej chwili zdezerterował, znowu nie dał jego tego, czego się domagała, więc możliwe, że też po raz wtóry skorzystała z siodła w spokojnym kąciku pomieszczenia gospodarczego. Stajni, w której trzyma swojego bezcennego pupila i zarazem współpracownika – Mia zawodowo zajmuje się jeździectwem. Kryzys małżeński w gruncie rzeczy sprowadzający się wyłącznie do spraw łóżkowych. Jedyna niezgoda panująca pod „złotym dachem”. Niewątpliwie nietania nieruchomość w spokojnym zakątku Danii, w bliskim sąsiedztwie nieobecnego na planie państwa zatrudniającego nielegalną imigrantkę ekonomiczną. Młodą Rosjankę, która poszuka pomocy pod niewłaściwym adresem. Niechcący sprowadzając poważne kłopoty na sympatyczną sąsiadkę swoich pracodawców? W każdym razie to właśnie troska o tę biedną dziewczynę przywiedzie Mię do wstrętnej komnaty Sinobrodego. A raczej Sinobrodej, że tak to ujmę, aż za bardzo wyzwolonej kobiety, której udało się stworzyć coś w rodzaju eliksiru młodości.

Jens Dahl wprawdzie daje w „Hodowcy” wyraz swojej fascynacji cielesnością, ale nie czyni tego w tak agresywnym i fantazyjnym stylu, jak prawdziwi giganci body horroru, w poczet których wpisuje się oczywiście David Cronenberg (i John Carpenter, bo „Coś”, i Brian Yuzna, bo „Towarzystwo”, i...). A mówili, że to taaakie mocne widowisko. Jakie czasy, taka „krwawa” uczta. Przemoc i seks epoki stępionego pazura. Bardziej psychologiczne (choć to może nieco pokraczna psychologia) podejście do tego paskudnego gatunkowego stołu. Właściwie tego mniej paskudnego, bo w moim przekonaniu twórcy „Hodowcy”, celowo bądź przypadkiem, rozminęli się ze światem horroru. Thriller o piekle kobiet, tak bym podsumowała ten rozczarowująco zamerykanizowany obraz. Chcę przez to powiedzieć, że skandynawskie kino grozy przyzwyczaiło mnie do innej jakości. Innej poetyki, oględnie rzecz ujmując intensywniejszej, zimniejszej, głębiej wchodzącej pod skórę. A przynajmniej wykazującej takie starania, a o to niestety nie mogę „posądzić” twórców omawianej duńskiej (też duńskojęzycznej) produkcji. Topornej opowiastki niekoniecznie do poduszki. Z charakterną bohaterką, która jednak aż prosiła się o jeszcze większą uwagę scenarzystki. Mia może i nie miała w sobie aż takiego potencjału, by dołączyć do najbardziej reprezentacyjnych pozytywnych postaci po mroczniejszej stronie kinematografii, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jeszcze trochę mogła te swoje urocze skrzydełka rozwinąć. Gdyby tak niżej pochylić się nad jej małżeńską niedolą i znacznie dłużej pograć niebezpieczną, hipnotyczną relacją Mii i Isabel – chemia, której drobne zwiastuny wypatrzyłam w pierwszej partii „Hodowcy”. Nasiona, które ku mojemu ogromnemu ubolewaniu, nie zechciały wykiełkować. Toksyczna przyjaźń, potworna zdrada zaufanej powierniczki, może nawet autorytetu w sprawach damsko-męskich, która miast do upragnionej psychologicznej rozgrywki, starcia dwóch wytrawnych manipulantek, zaprowadziła mnie może nie od razu do beznamiętnej, ale mniej zaangażowanej w sferę wewnętrzną, historii o ekstremalnej niesolidarności jajników. Ambicji, która bierze jeńców. Rozbuchanej do granic możliwości. Z pomocą „swoich zwierzaczków”, Psa i Świni, wśród których jest co najmniej jeden zdeklarowanym sadysta i mizogin, lekarka weterynarii nielegalnie eksperymentuje na żywych istotach ludzkich. Niedobrowolne „ochotniczki” i dobrowolni ochotnicy. Ci ostatni wykładają niebagatelne sumki za eksperymentalną kurację odmładzającą. Isabel teoretycznie jest zależna od Thomasa - teoretycznie, bo gość przynajmniej na początku jest zastanawiająco uległy, wręcz oburzająco ugodowy - doradcy inwestycyjnego, który wniósł kapitał niezbędny do wdrożenia tego Wielkiego Medycznego Projektu. Nie tylko wyłożył pieniądze, ale co pewnie ważniejsze na obecnym etapie, gdy gotówka płynie już może nie szerokim, ale całkiem wartkim strumieniem (bo to nietania usługa jest, jak to zresztą najczęściej bywa z wszelkiego rodzaju nowinkami wprowadzanymi od frontu czy, jak w tym przypadku, bardziej okrężną drogą na światowy rynek), zapewnił Isabel odpowiednie miejsce do pracy. Dawniej mogła tu być jakaś fabryka, może rzeźnia – rozległa posiadłość, którą chyba tylko najbardziej zdesperowani ludzi mogliby uznać za przytulną. Widoczny brud i domniemany smród. Zabójcza mieszanka potu, krwi i fekaliów. Obskurna nie tak znowu tajna placówka pseudonaukowo-badawcza, haniebne laboratorium i zarazem niezasłużone więzienie dla kobiet. Też komnata tortur, wesołe miasteczko dla największych zwyrodnialców. Weźmy choćby takiego Psa, jednego ze sługusów diabolicznej Isabel Ruben. Zarobek to jedno, ale niewykluczone, że przy tej gderliwej doktorce trzyma go przede wszystkim czysta rozkosz czerpana z poniżania i maltretowania nader pechowych przedstawicielek znienawidzonej przez niego płci. Ze wszystkich obrażeń najdokładniej pozwolono mi przyjrzeć się świeżo wypalonemu piętnu (istoty ludzkie traktowane jak bydło), które rozochocony oprawca prędko poleje cieplutką uryną. I to wcale nie jest najbardziej odrażający, pożądanie niesmaczny, ohydny moment w tej raczej nie pierwszej świeżości, konwencjonalnej opowieści o dosłownych dążeniu po trupach do celu, o nieakceptowalnym spełnianiu, bądź co bądź, nie tylko własnych marzeń. o (nie)typowym poświęcaniu mniejszości dla tak zwanego dobra ogółu. Wcale nie mam tutaj na myśli ostatecznej konfrontacji – w tym miejscu praktycznie poprzestano na chlapaniu sztuczną krwią, z wyjątkiem jednego makabrycznego, depresyjnego odkrycia bodaj w najokrutniej cuchnącym zakątku przeklętej fabryki młodości - tylko wcześniejszy, na dobrą sprawę, bezkrwawy popis damskiego boksera. Ponadto zerkniemy, zaledwie rzucimy okiem, na zaszyte usta. A na dokładkę: nieklasyczne duszenie i takież pałowanie. Nic specjalnego. Standardowy szoker XXI wieku, czyli taki niedostatecznie rozbrykany.

Mordercza obsesja w małym kraju w północnej części Starego Kontynentu. Swobodna reinterpretacja upiornej baśni o Sinobrodym czy po prostu duńska przypowieść luźno inspirowana tą, nomen omen, niestarzejącą się historią. „Hodowca” Jensa Dahla pod płaszczykiem moim zdaniem rasowego thrillera, zdaniem reżysera survival horroru - ale wcale się nie zdziwię, jeśli koniec końców film zostanie zaetykietowany (potencjalny werdykt publiczności) jako torture porn - o diabelskich igraszkach w doprawdy obskurnych wnętrzach, przemyca coś w rodzaju małego manifestu feministycznego. Wyraźnie wybrzmiewa też tutaj przestroga przed zbytnim oddaniem sprawie. Bo jak uczył już choćby „Frankenstein” Mary Shelley, są takie obszary na tym padole łez, na które ludzkość nigdy nie powinna się zapuszczać. Niektórych pragnień lepiej nie spełniać – nie, gdy cena jest tak wysoka, jak w tym, według mnie, średniawym dziełku pana Dahla.