Frank i Melanie Presleyowie wraz z nastoletnimi synami Kevinem i Fultonem wprowadzają się do wymagającego remontu nowo zakupionego domu w Chicago. Gniewający się na ojca Kevin, na strychu zostaje przyjemnie zaskoczony przez ducha, bezskutecznie próbującego go przestraszyć. Chłopak nagrywa zabawną zjawę i nawiązuje z nią bliższą znajomość. Nietypowy lokator nie potrafi mówić, ale po ubiorze chłopak identyfikuje go jako Ernesta. Kevin nie zamierza informować rodziny, że ich dom jest nawiedziony, ale jego filmik z duchem zostaje odkryty przez Fultona, który niezwłocznie wtajemnicza ojca. Frank dostrzega w tym cudowną szansę dla siebie i swoich bliskich. Razem z nader chętnym Fultonem i z pomocą już nie tak chętnego Kevina, mężczyzna robi z Ernesta internetową gwiazdę. Tymczasem jego młodszy syn stara się pomóc swojemu niezwykłemu przyjacielowi od dziesiątek lat uwięzionemu pomiędzy światami i niepamiętającemu swojego ziemskiego żywota. W amatorskie śledztwo Kevina i Ernesta angażuje się ich nastoletnia sąsiadka Joy Yoshino, a zadanie utrudniają im agenci CIA, którzy pod wpływem internetowej działalności Franka wznowili niegdysiejszy projekt wymyślony przez później skompromitowaną doktor Leslie Monroe. Teraz kobieta dostaje kolejną szansę na schwytanie najprawdziwszego ducha, a tym samym odbudowanie swojej kariery w agencji rządowej.
W 2017 roku na aukcji amerykańska firma Legendary Entertainment nabyła prawa do sfilmowania wydanego w tym samym roku opowiadania Geoffa Manaugha pod tytułem „Ernest”. W projekt zaangażował się Christopher Landon, twórca między innymi „Paranormal Activity: Naznaczonych” (2014), „Łowców zombie” (2015), „Śmierć nadejdzie dziś” (2017), „Śmierć nadejdzie dziś 2” (2019) oraz „Pięknej i rzeźnika” (2020), który wziął na siebie zarówno skonstruowanie scenariusza, jak i reżyserię. Główne zdjęcia do jego „Mamy tu ducha” (oryg. „We Have a Ghost”) rozpoczęły się w sierpniu 2021 roku w Donaldsonville i w Nowym Orleanie w stanie Luizjana. Po kilku tygodniach produkcję zawieszono z powodu huraganu Ida, a wznowiono w październiku. Budżet filmu oszacowano na trochę ponad siedemdziesiąt pięć milionów dolarów, a Motion Picture Association przyznało mu kategorię PG-13. Głównym dystrybutorem została firma Netflix, która ducha Ernesta wpuściła na swoje platformy 24 lutego 2023 roku.
Doskonała oferta dla dopiero wykluwających się fanek i fanów kina grozy. Początkujących podróżników po mrocznych filmowych światach, przyszłych wielkich miłośników gatunku. Co nie znaczy, że wieloletni wielbiciele horroru powinni omijać tę pozycję szerokim łukiem. Mnie do seansu skłoniły dwie rzeczy: nazwisko reżysera i scenarzysty (jestem beznadziejnie zakochana w jego „Śmierć nadejdzie dziś”) oraz mój poprzedni kontakt „z dreszczykiem dla dzieci” wydanym przez firmę Netflix, „Strasznymi historiami” Davida Yarovesky'ego, pełnometrażową produkcją o wiedźmie. Liczyłam na coś podobnego... i w sumie się nie przeliczyłam. „Mamy tu ducha” Christophera Landona można odbierać jako horror familijny albo komedię fantasy, swoiste skrzyżowanie „Soku z żuka” Tima Burtona i „Taty ducha” Sidneya Poitiera, przy czym to drugie skojarzenie mogło nasunąć mi się niezależnie od woli filmowców. W każdym razie twórcy ponad wszelką wątpliwość kłaniali się tylko temu pierwszemu z wymienionych. Być może idąc śladami autora „Ernesta”, Geoffa Manaugha, jednego z producentów wykonawczych „Mamy tu ducha”. A może nie. Nie czytałam opowiadania, więc nie jestem w stanie rozstrzygnąć, w jakim stopniu Landon polegał na materiale źródłowym, a w jakim na wyobraźni własnej. Z jego wypowiedzi można wywnioskować, że podjął się tego wyzwania trochę z sentymentu. Wychowany nie tylko na pełnokrwistych, ostrzejszych horrorach, ale i właśnie na takich łagodniejszych klimatach, reżyser „Pięknej i rzeźnika” zapragnął dołożyć swoją cegiełkę do „przyjaźniejszej dzieciom niby upiornej budowli”. Zapragnął nakręcić coś, co mógłby spokojnie pokazać swoim pociechom. To „coś” wypatrzył w mało znanym opowiadaniu Geoffa Manaugha z 2017 roku i tak tytułowy bohater tej krótkiej historii nawiedził też światek filmowy. Wariacja na temat „Soku z żuka” Tima Burtona, reinterpretacja tej kultowej opowieści, „cover pieśni o niezwykłej przyjaźni”, współczesna wersja jednego z najważniejszych dokonań pana Burtona, ale niebędąca remakiem. Adama i Barbarę Maitlandów wymieniono na Ernesta(?), a pałeczkę po niezawodowej fotografce Lydii Deetz przejął niezawodowy gitarzysta Kevin Presley. W takim razie rodzice tego ostatniego, Frank i Melanie, muszą być „naśladowcami” Charlesa i Delii Deetzów? Pudło! No dobrze, niezupełnie, bo reakcja Franka na nadnaturalną obecność w jego nowym-starym domu przypomina tamtych materialistów, niesympatycznych, puszących się członków amerykańskiej klasy średniej. Z opowieści Christophera Landona wnoszę, że w adekwatnym opowiadaniu Manaugha postać Franka była dużo trudniejsza w obyciu. Innymi słowy, reżyser i scenarzysta „Mamy tu ducha” postanowił ocieplić wizerunek „bujającej w obłokach głowy czteroosobowej rodziny”, która po raz enty zaczyna od nowa. Kevin, w przeciwieństwie do swojego starszego brata Fultona (w tych rolach odpowiednio Jahi Di'Allo Winston i Niles Fitch), nie wierzy już w zapewnienia ojca o lepszym jutrze, wręcz świetlanej przyszłości ich małego, już nie tak zsolidaryzowanego jak dawniej zespołu. Widać tu pewien podział, jakby dwa obozy pod jednym dachem: Kevin i Melanie (Erica Ash) oraz Fulton i Frank (Anthony Mackie). Racjonaliści i marzyciele. Młodszy syn i żona Franka są już zmęczeni jego upartym wypatrywaniem dróg na skróty. W odróżnieniu do Kevina nie wątpiłam, że mężczyzna ma na względzie przede wszystkim dobro swojej rodziny, że wszystko co robi, robi głównie z myślą o niej. Problem w tym, że nie uczy się na własnych błędach. Albert Einstein powiedział, że „szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów”, ale Piotruś Pan Christophera Landona nie uważa, że raz po raz wchodzi do tej samej rzeki. Nie widzi związku pomiędzy swoimi dotychczasowymi „pewnymi metodami na szybki, łatwy i pokaźny zarobek”. A najnowszą „niezawodną metodą” Franka ma być nieszczęsny Ernest (David Harbour), przeźroczysty przyjaciel najmłodszego członka rodziny Presleyów.
W swojej twórczości Christopher Landon sporo uwagi poświęca postaciom. Autentycznie zależy mu na „wyczarowaniu” jak najsilniejszej więzi pomiędzy biernymi i czynnymi uczestnikami nawet najbardziej zwariowanych, zakręconych wydarzeń. Nie inaczej było z „Mamy tu ducha”. Czołowym przewodnikiem po tym świecie przedstawionym jest licealista Kevin Presley. Przygnębiony meloman, który najpewniej byłby przeszczęśliwy, gdyby w przyszłość mógł utrzymywać się z gry na gitarze, na razie jednak musi żyć niejako pod dyktando swojego niedojrzałego ojca. Kolejna przeprowadzka, w dodatku do rozpaczliwie dopraszającego się remontu domostwa w spokojnej, żeby nie powiedzieć nudnej dzielnicy jednej z amerykańskich metropolii. Kevin jest pewien, że nie zabawią tu długo, nie widzi więc sensu w nawiązywaniu nowych przyjaźni. Z Frankiem żyje się na walizkach, a zatem zakotwiczenie w tym czy innym miejscu może tylko przysporzyć dodatkowych cierpień. Ale jak tu nie zmięknąć pod naporem smutnego spojrzenia nieżyjącego gościa? I jak oprzeć się charyzmie rówieśniczki z domu obok? Kevin nie potrafi przejść obojętnie obok domniemanej krzywdy nadprogramowego współlokatora Ernesta ani oprzeć się czarowi wygadanej hakerki Joy Yoshino (Isabella Russo). Zgodnie z przewidywaniami, Landon na pierwszy plan wysuwa relację chłopca z duchem, ale nie powiedziałabym, że zapominało mu się przy tym o pozostałych związkach międzyludzkich. W zasadzie Landon po raz kolejny zaimponował mi zainteresowaniem okazywanym także drugoplanowym, a nawet epizodycznym postaciom (za takową uznałam telewizyjną „medium” Judy Romano, w którą wcieliła się Jennifer Coolidge, niewykluczone, że lepiej znana jako mama Stiflera). Poruszający związek istot w gruncie rzeczy przynależących do innych światów rodzi się na strychu depresyjnego domiszcza typowej amerykańskiej rodziny. Nieżyjącej jak w bajce, żaden tam American Dream, raczej nieustające klepanie biedy. E tam, nie jest aż tak źle. Stać ich na zakup nieruchomości (mniejsza w jakim stanie, bo prawdę mówiąc nie znam ani jednego zwykłego ciułacza, którego stać by było choćby na własne mieszkanko, a co tu dopiero mówić o piętrowym domu), wynajęcie firmy przeprowadzkowej, sportową furę dla pierworodnego i gitarę dla młodszego – celowo pomijam smartfony, bo wbrew obiegowym opiniom wcale nie uważam, by w dzisiejszych czasach były to dobra luksusowe czy coś w tym rodzaju. Sprawa z duchem to jedno, ale jak żywo zaangażowałam się też w napiętą relację ojca i syna. „Spór dwóch mężów”, to znaczy męża i młodzika; odpowiedzialnego nastolatka i pogubionego faceta w średnim wieku. Kevin na pewno przerósł ojca jeśli chodzi o sferę emocjonalną, choć oczywiście niektórzy mogą nie zgodzić się z tym, że pochylanie się nad bliźnim we współczesnym świecie jest jakąś cnotą. Tym bardziej gdy owym bliźnim jest stworzenie tak efemeryczne, jak tak zwany Ernest. Z jednej strony męska część rodu Presleyów reaguje zupełnie nie tak na ducha w domu, nie tak jak bodaj większość ekranowych protagonistów. Jednak z drugiej strony twórcy, celowo bądź przypadkiem, kazali mi się zastanowić, czy gdyby jakimś cudem w prawdziwym świecie, w tej naszej szalonej epoce, nagle pojawił się najprawdziwszy duch, większość przypadkiem nie zareagowała tak jak... tutejsza większość? Bardzo możliwe, że już zdezaktualizowały się takie „histerie, jaką raczy odstawić” Melanie Presley. „Wynośmy się! Nie będziemy jak każda szurnięta rodzinka w jakimś durnym horrorze” - tako rzecze przerażona gospodyni domowa, która, trzeba jej to oddać:), niejedną opowiastkę o nawiedzonym domu uważnie prześledziła. A jej mąż wcześniej próbuje „zniknąć ducha” zaklęciem znanym ze wspominanego już hitu Tima Burtona. Zauważmy, że Ernest, tak jak Maitlandowie, zamieszkał na strychu. Bardziej przestronnym, tym razem niezamkniętym dla innych domowników, od samego początku szeroko otwartym i nie tak zagraconym, tj. pustawym kącie w lokalnym postrachu, który już wkrótce przeobrazi się w narodową atrakcję. Owiane bardzo skromną złą sławą domostwo, za sprawą działalność Franka i Fultona (przy niechętnym udziale Kevina) zyska dalece większą popularność. A właściwie to Ernest stanie się... jednym z najbardziej pożądanych mężczyzn przynajmniej w Stanach Zjednoczonych? Na pewno ulubiona maskotka mediów społecznościowych, gdzie tradycyjnie można poczytać/posłuchać o zakrojonych na szeroką skalę spiskach („covid to ściema!”), wdać się w jakąś super hiper mega nieważną pyskówkę (maksymalna i natychmiastowa polaryzacja w każdym, nawet najbardziej błahym temacie i istne zatrzęsienie ekspertów od wszystkiego), zapłakać nad egzystencjalnymi katuszami internetowych celebrytów, prawdopodobnie największych autorytetów naszych czasów. Taki tam szybki i śmiem twierdzić, że nieprzekłamany przegląd social mediów ładnie zazębiający się z zabawną, wzruszającą, a im bliżej końca nawet całkiem mocno trzymającą w napięciu - zaskakująco mroczna ostateczna konfrontacja - historią wielkiej przyjaźni.
Ciepła około dwugodzinna opowieść dla całej rodziny. Ze znośnymi efektami specjalnymi i jakże wiarygodnymi burzycielami. Zawsze powtarzam, że największym zagrożeniem dla zwykłego szarego, nieuprzywilejowanego człowieka jest rząd kraju, w którym żyje. Czyniący zło także cudzymi rękami, dający przyzwolenie, a często wręcz wymagający... nie, raczej nie tego, co w „Mamy tu ducha” w reżyserii i na podstawie scenariusza (opartego na opowiadaniu Geoffa Manaugha) Christophera Landona. Bo i po co szkodzić umarłym, skoro można żywym...? Dla mnie urocza odskocznia od pełnoprawnych obywateli Potężnego Królestwa Horroru. Milusi (nie)straszny film dla małych i dużych dzieci.