środa, 30 września 2015

„Last Shift” (2014)


Młoda kobieta, Jessica Loren, stawia się na starym posterunku, gotowa na swoją pierwszą zmianę w policji. Pozostali funkcjonariusze przenieśli się już do nowego budynku, ale sierżant chce, żeby Loren przypilnowała przez noc opuszczonego przybytku i zaczekała na ludzi, którzy mają odebrać z posterunku niebezpieczne odpady. Samotna służba i brak zajęcia początkowo nużą Jessicę. Sytuacja ulega zmianie z chwilą pojawienia się bezdomnego, którego kobieta w końcu jest zmuszona zatrzymać w areszcie i w momencie odkrycia przez policjantkę, że wewnątrz przebywa ktoś jeszcze. Początkowo podejrzewa włamanie, ale coraz dziwaczniejsze zjawiska, którym świadkuje każą jej sądzić, że posterunek jest nawiedzony. I to przez dusze psychopatycznej rodzinki Paymonów. Jej członek przed rokiem zabił jej ojca, policjanta na służbie, przybyłego z odsieczą ich ofiarom, a teraz Jessica jest zmuszona stawić czoła ich złośliwym duchom.

Kiedy twórca takich horrorów, jak „Dread” i „Cassadaga” realizuje kolejnego reprezentanta gatunku to można się spodziewać wszystkiego, co najlepsze. Jeśli oczywiście poprzednia twórczość Anthony’ego DiBlasiego do nas przemawia. W Polsce reżyser nie jest jeszcze na tyle rozpoznawalny, żeby jego nazwisko mogło przyciągnąć przed ekrany tłumy spragnionych mocnych wrażeń widzów, ale w Stanach Zjednoczonych zdążył już zwrócić na siebie uwagę opinii publicznej. DiBlasi nie kręci mainstreamowych horrorów, budżet porównywalny do nakładów, jakimi zazwyczaj dysponuje choćby James Wan jest dla niego nieosiągalny, ale w moim mniemaniu to tylko podnosi poziom jego filmów. Zamiast drogich efektów komputerowych i dramaturgii zbudowanej przede wszystkim na jump scenach mamy klasyczne straszenie i fizycznie obecne na planie rekwizyty. Zarówno w warstwie fabularnej, w której w przypadku „Last Shift” króluje prostota, jak i realizacyjnej styl DiBlasiego przywodzi na myśl XX-wieczne kino grozy. Dynamiczne, acz odżegnujące się od zdobyczy nowoczesnej technologii na rzecz starych, dobrych charakteryzacji. Taki styl oczywiście nie może przypaść do gustu wszystkim, w dzisiejszych czasach wielu zapewne zdefiniuje go słowem „specyficzny”, ale osoby chętnie sięgające po kino grozy z lat 70-tych, 80-tych i 90-tych powinno usatysfakcjonować to, co artysta pokazał w „Last Shift”.

Odnoszę wrażenie, że większość współczesnych ghost stories dzieli się na dwie grupy. Takie, które całą dramaturgię budują z pomocą przemykających cieni, złowieszczych odgłosów i trzaskających drzwi oraz takie, które bazują na jump scenach poupychanych wszędzie, gdzie tylko się da i w ułamkach sekund ukazujących koszmarne oblicza zazwyczaj wygenerowanych komputerowo maszkar. W obecnych czasach rzadko trafia się twórca, który próbowałby straszyć, a nie zaskakiwać widzów znienacka wskakującymi w kadr upiorami, więc kiedy wreszcie mam okazję zobaczyć tego rodzaju ghost story czuję się, jakbym wygrała na loterii. Do „Last Shift” zdążyła już przylgnąć etykietka pochodnej „Ataku na posterunek 13” Johna Carpentera, a że nie widziałam tego filmu nie jestem w stanie przytoczyć żadnych nawiązań. Za to początkowo scenariusz autorstwa DiBlasiego i Scotta Poileya (panowie współpracowali już przy realizacji „Missionary” i „Cassadaga”) nasuwał mi skojarzanie z „Let Us Prey” – nocna zmiana na posterunku policji, w którym mają miejsce irracjonalne wydarzenia. Ale tylko we wstępie, bo jak się szybko okazało fabuła podążyła w zupełnie innym kierunku. W kierunku znanym każdemu, kto obejrzał w swoim życiu parę historii o duchach, ale warsztatowo nieczęsto spotykanym we współczesnym kinie grozy. Pierwszym odstępstwem od reguły jest główny korytarz problematycznego posterunku, który zamiast zwyczajowego mroku skąpany jest w rażącej bieli. Śnieżnobiałe ściany i silne światło przyjemnie kontrastują z tematyką filmu, a i rozbryzgi krwi wyraźniej się na takich powierzchniach odznaczają. Kiedy jeszcze Jessica świadkuje delikatnej ingerencji nieznanego w zwyczajną rzeczywistość, bazującą na takich ogranych, acz doskonale obliczonych w czasie chwytach, jak samo otwierające się i przesuwające szafki oraz dziwne odgłosy rozlegające się z zaciemnionych pomieszczeń, skąpany w świetle główny korytarz jawi się, jako bezpieczna przystań, miejsce silnie kontrastujące z mrocznymi wnętrzami skrywającymi jakieś okropieństwa za zamkniętymi drzwiami. Wydawać by się mogło, że oparcie całej fabuły na jednej postaci, w którą poprawnie wcieliła się Juliana Harkavy, pomimo nieustannie odczuwanej, delikatnie klaustrofobicznej atmosfery zagrożenia o nadnaturalnym podłożu, zapętli scenariusz, racząc widza ciągłymi, nieefektownymi, samotnymi wędrówkami po wyludnionym posterunku. Nic bardziej mylnego, bowiem DiBlasi naprawdę uczynił wszystko, co w ludzkiej mocy, aby zdynamizować akcję przy równoczesnym braku przekombinowania.

W każdym horrorze wcześniej, czy później następuje taki moment, w którym widz nabiera przekonania, że to właśnie ta chwila, w której główny bohater powinien odwrócić się na pięcie i uciekać nie oglądając się za siebie. W „Last Shift” takim wydarzeniem jest równoczesne otwarcie wszystkich szafek w szatni, w chwili, w której Loren na minutę spuszcza wzrok. Jessica jednak nie ucieka, co scenarzyści tłumaczą jej chęcią wykazania się w nowej pracy, strachem przed wyrzuceniem, czym w swoim mniemaniu zawiodłaby zmarłego ojca, cenionego policjanta. Ponadto DiBlasi i Poiley nieustannie dają nam do zrozumienia, że Loren nie jest tchórzliwą kobietką, bojącą się wyzwań, że jej nadrzędnym celem jest ochrona niewinnych. Wytłumaczenie może i blade, może i odwaga głównej bohaterki graniczy z głupotą. Może i ten wątek scenariusza wypadłyby lepiej, gdyby twórcy trochę szybciej zdecydowali się na odcięcie Jessice wszystkich dróg powrotnych, ale wtedy z pewnością nie krzyczałabym co chwilę, żeby czym prędzej opuściła posterunek. Otwarte przez większą część seansu drzwi frontowe i tylne, prowadzące do normalności i determinacja kobiety, aby jednak zostać i stawić czoła okropieństwom, jakie zalęgły się w budynku tylko wzmagały napięcie, a to wydaje mi się ważniejsze, niż podręcznikowa logika. Powiedziałam okropieństwom i wydaje mi się, że użyłam najtrafniejszego słowa do zdefiniowania maszkar nawiedzających posterunek. Zamysł był taki, aby antagonistami uczynić duchy trzech członków rodziny Paymonów (których nazwisko nawiązuje do Pajmona, w okultyzmie upadłego anioła, sługi Lucyfera), którzy przed rokiem zostali zatrzymani pod zarzutem seryjnych mordów młodych kobiet i popełnili samobójstwa w celi. Od tego czasu nawiedzają to miejsce, uprzykrzając życie policjantów. Niby nic oryginalnego, ale jeśli spojrzeć na formę to pozostaje tylko przyklasnąć twórcom. DiBlasi wtłoczył w akcję kilka jump scenek, ale jedynie w formie ozdobników, mających za zadanie głównie spotęgowanie i tak niepokojącego klimatu. Jeśli chodzi o straszenie, w dosłownym tego słowa znaczeniu, DiBlasi postawił na charakteryzację duchów. Maszkar z pociętymi, spuchniętymi twarzami, w długich ujęciach wolnym krokiem zbliżających się do Jessiki, których obecność na ekranie, jak na standardy typowych ghost stories jest zadziwiająco częsta. Z nagła wyskakujących skądś odstręczających twarzy również nie brakuje, ale uwagę zwracaja przede wszystkim częste odważne, długie zachodzenie policjantki, podczas którego mamy okazję dokładnie przyjrzeć się wszystkich drastycznym, anatomicznym szczegółom antagonistów (jedną taką sceną twórcy chyba nawiązywali do „Koszmaru z ulicy Wiązów” – ciągnięcie po podłodze ciała). Fabułę dodatkowo uatrakcyjniają zwroty akcji, dokładnie trzy, z których jedna mająca miejsce tuż po rozmowie z posterunkowym odwiedzającym Loren dosłownie wbiła mnie w fotel. Prosty zabieg, ale jakże skuteczny. Aby podnieść nieco dramaturgię fabuły scenarzyści dodali wątek telefonów od porwanej dziewczyny, które pomimo przełączenia wszystkich rozmów do nowej siedziby policji są kierowane do Jessiki. Z tym wątkiem jest związany drugi zwrot akcji, logiczny, acz łatwy do przewidzenia dużo wcześniej. Trzeci ma miejsce w finale i choć zapewne nikt nie odda mu oryginalności wydaje mi się, że w kontekście tego rodzaju scenariusza był jedynym właściwym. Może i przewidywalnym, ale co należy zapisać na plus UWAGA SPOILER dopuszczającym dwojaką interpretację wszystkich wcześniejszych wydarzeń KONIEC SPOILERA.

Do ideału „Last Shift” jeszcze trochę brakuje, ale i tak to co dostałam było dla mnie dużym przeżyciem. Prostota fabularna, znakomite charakteryzacje, dużo klasycznego straszenia w połączeniu z idealnie obliczonymi w czasie jump scenami i oczywiście klimat bazujący zarówno na kontrastującej z niepokojącymi wydarzeniami rażącej bieli, jak i mroczności, co jakiś czas z nagła spowijającej wnętrza wyludnionego posterunku. Jeśli ghost story to przede wszystkim taka, niebojąca się dosłowności i nieprzekombinowana w warstwie fabularnej!   

poniedziałek, 28 września 2015

„Redukcja” (2006)


Kilkoro pracowników korporacji, której specjalnością jest sprzedaż różnego rodzaju broni, zostaje wysłanych do ekskluzywnego domu, leżącego w węgierskich lasach, celem zintegrowania się. Ich długa podróż zostaje przerwana w głuszy, kiedy na drodze zastają powalone drzewo. Grupa chce skorzystać z objazdu, ale kierowca autobusu sprzeciwia się temu pomysłowi. Różnica zdań skutkuje odjazdem kierowcy i zostawieniem podróżników samym sobie. Zespół decyduje się dotrzeć pieszo do miejsca docelowego, który okazuje się być starym, zaniedbanym budynkiem, a nie jak im obiecano nowoczesnym miejscem wypoczynkowym. Mimo warunków postanawiają zostać i wdrożyć w życie program rozrywek, przygotowanych w celach integracyjnych. Jednakże w nocy jedna z pracownic widzi za oknem zamaskowaną postać i w przekonaniu, że wszystkim grozi jakieś niebezpieczeństwo upiera się przy powrocie. Problem tylko w tym, że podróż powrotna jest praktycznie niemożliwa.

Brytyjsko-niemiecko-węgierski slasher komediowy, wyreżyserowany przez Christophera Smitha, twórcę między innymi „Lęku” (2004) i „Piątego wymiaru” (2009). Podejście do konwencji jednego z najpopularniejszych nurtów horroru i nienachalny brytyjski humor zachwyciły sporą część opinii publicznej i krytyków. W niektórych kręgach tak zwanych znawców kina „Redukcję” określano, jako udaną wariację „Piątku trzynastego”, jednocześnie nie umniejszając delikatnego wpływu innych kultowych produkcji na scenariusz autorstwa Christophera Smitha i Jamesa Morana (m.in. „2001: Odyseja kosmiczna”, „Trzy kolory: Biały”, „Szybciej, koteczku! Zabij! Zabij!”). Trzy lata po premierze „Redukcji” zainteresowanie publiczne filmem Smitha znowu rozkwitło, na skutek morderstwa Simona Everitta, którego związano, oblano benzyną i podpalono. Oskarżeni o tę zbrodnię utrzymywali, że zainspirowała ich scena z „Redukcji”, co stało się zarzewiem kolejnej dyskusji na forum publicznym o szkodliwości kina grozy, które popycha grzecznych chłopczyków, nieskorych do przemocy do zbrodniczych czynów (ironia).

Christopher Smith zrealizował ten film dla hecy, co do tego nie mam żadnych wątpliwości, starając się przede wszystkim przedstawić konwencję filmów slash w „krzywym zwierciadle”, w celowo przerysowanym uniwersum, w którym dosłownie wszystko może się wydarzyć, bo logika nie ma większego znaczenia. Osoby, którzy nie potrafią patrzeć na kino z dystansu, ze sporym przymrużeniem oka zapewne nie odnajdą się w takiej satyrycznej estetyce, ale fani około parodystycznych i około pastiszowych produkcji powinni docenić koncepcję twórców. Porównania do „Piątku trzynastego” w moich odczuciu wzięły się z miejsca akcji (bezpośrednich nawiązań nie zauważyłam) - gęstego lasu, w którym ugrzęzła grupka pracowników firmy, działającej w branży militarnej. I chociaż leśna sceneria dosyć często jest wykorzystywana w slasherach niektórzy krytycy dopatrzyli się tutaj zbieżności głównie z „Piątkiem trzynastego”, być może odnajdując jeszcze jakieś inne punkty wspólne, których ja nie dostrzegłam. „Redukcję” odebrałam w kategoriach subtelnego natrząsania się ze slasherowych motywów w ogóle, a nie jako satyryczne spojrzenie na poszczególne tytuły reprezentujące owy nurt kina grozy. Już kłótnia z kierowcą autobusu dała mi do zrozumienia, że Smith będzie w podtekstach wyśmiewał ograne wątki filmów slash. Kiedy zmotoryzowany Węgier uświadamia sobie, iż jego pasażerowie chcą skorzystać z objazdu zaczyna z dużym wzburzeniem trajkotać w swoim ojczystym języku do kierownika zespołu. Już sam nieśmiertelny objazd, który jak wiadomo działa, jak magnes na bohaterów rąbanek daje do zrozumienia, że Smith chętnie wykorzysta do własnych celów często eksploatowane w tego typu dziełach motywy, ale szczególne znaczenie ma tutaj konwersacja z kierowcą. Grupa nie zna węgierskiego, a więc nie są świadomi jego przestróg. W wielu slasherach protagoniści są przestrzegani przed grożącym im niebezpieczeństwem w znanym im języku, a mimo to zawsze ignorują owe ostrzeżenia. W moim mniemaniu Smith tą sceną próbował uświadomić widzom, że właśnie w taki niezrozumiały sposób są odbierane przez bohaterów rąbanek przestrogi osób trzecich – jako bezwładny bełkot, z którego nie potrafią wyłowić żadnej sensownej treści, bo ograniczona inteligencja im to uniemożliwia. Po tym wydarzeniu grupa rusza pieszo do jak myślą nowoczesnego domku, w którym będą się integrować. Głównym bohaterem tego krótkiego spaceru jest Steve (znakomicie wykreowany przez Danny’ego Dyera), który po zażyciu grzybków halucynogennych zachowuje się cokolwiek niestosownie. Humorystyczny aspekt uwidaczniający się w jego zachowaniu to jedynie preludium – scenariusz w dalszych partiach będzie obfitował w wiele prześmiewczych sekwencji, ale już w bardziej subtelny sposób.

Po dotarciu do starego, zaniedbanego domostwa obok znakomicie rozpisanych, dowcipnych dialogów pojawi się kilka doprawdy pomysłowych scen, nieskomplikowanie eksperymentujących z realizacją. Sekwencja snu kierownika zespołu, który w kulminacji przeskakuje na innego bohatera, wyjawiającego widzom, że to, czemu przed momentem świadkowali było jedynie senną marą, w dosyć nowatorski sposób podchodzi do tego rodzaju onirycznych wątków. Na ogół twórcy, aby zaskoczyć widzów serwują tzw. „sen w śnie” – tutaj najpierw zasugerowano nam prawdziwość ukazanych wydarzeń pojawieniem się drugiej osoby, aby chwilę potem za jej pośrednictwem wyjawić istotę niniejszej sceny. Ciekawa jest również sekwencja z odurzonym narkotykami Stevem, który rozmawia z samym sobą, z nagła objawiając się w ciele „sobowtóra” oraz oczywiście najprawdopodobniej zainspirowany „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” wątek kolacji, spożywania zapiekanki, w której Steve znajduje zęba, sugerującego konsumpcję ludzkiego mięsa. Właściwa akcja „Redukcji”, czyli eliminacja bohaterów zawiązuje się dosyć późno, ale to wcale nie znaczy, że przedtem nic się nie dzieje. Smith zwyczajnie korzysta z innych typowych dla kina grozy i komedii chwytów, żeby przykuć uwagę widza i w dużej mierze lepiej mu to wychodzi, aniżeli klasyczna rąbanka. Scena z odrażającym pająkiem wędrującym po plecach kobiety, jej późniejsze odkrycie zamaskowanej facjaty za oknem, opowiastki o rzekomej historii tego domostwa, z których jedna z wielkim smakiem i zgrabnym przerysowaniem jest stylizowana na kino nieme wespół z już wymienionymi w interesujący sposób wprowadzają we właściwą historię. Interesujący, bo nie jednoznaczny, wszak konwencja slashera miesza się tutaj ze stylistyką nastrojowych horrorów, eksperymentujących z narracją. Po tych wszystkich, jakże smacznych ujęciach przychodzi wreszcie pora na rąbankę, z której należy wyróżnić celowo przerysowane obcięcie nogi przez wnyki i prześmiewcze upychanie w lodówce kończyny oraz uśmiechającą się, odciętą od reszty ciała głowę mężczyzny, co miało być dowodem na jego wyłuszczoną nieco wcześniej teorię o funkcjonowaniu mózgu przez parę minut po dekapitacji. Niestety, tuż po tym wydarzeniu scenariusz traci na atrakcyjności. Poza natychmiastowym dobiciem napastnika przez jasnowłosą, domniemaną final girl Maggie (idealnie oddaną na ekranie przez Laurę Harris), ze stosownym, uszczypliwym w stosunku do innych slasherów komentarzem, że zrobiła to, żeby nie było, że nie dobiła go, kiedy miała okazję, nie zauważyłam w końcowych sekwencjach takiego polotu, jakim raczono mnie wcześniej. Fabuła w pewnym sensie się zapętla, skupiając się na chaotycznej bieganinie oprawców i ofiar oraz niepotrzebnie ucieka do bardziej wymuszonego humoru reprezentowanego przez węgierskie prostytutki i zaciekłego wroga terrorystów. Klimat subtelnego zagrożenia podlanego aurą odrealnienia gdzieś wyparowuje, pozostawiając pozbawiony napięcia, ale nie nachalnego dowcipu, beznamiętny survival z łatwym do przewidzenia finałem.

Do pewnego momentu „Redukcję” ogląda się wyśmienicie, jeśli oczywiście akceptuje się takie humorystyczne podejście do kina grozy, ale końcowe partie scenariusza w moim mniemaniu wymagały większego dopracowania. Tak jakby Smith i Moran nie wiedzieli, w jaki sposób rozwinąć i zamknąć tę historię, żeby utrzymać poziom zaprezentowany wcześniej. Jednakże, mimo tych niedostatków (albo plusów, zależy od indywidualnych zapatrywań odbiorcy) myślę, że warto dać „Redukcji” szansę, bo pomijając wszystko inne, jako takie osobliwe, przyjemnie odrealnione spojrzenie na gatunek spełnia swoje stricte rozrywkowe zadanie.

niedziela, 27 września 2015

„Contracted: Phase II” (2015)


Pracownik socjalny, Riley, po śmierci Samanthy, zarażonej chorobą zamieniającą ludzi w zombie szuka u siebie objawów zakażenia. Badania u zaprzyjaźnionego lekarza nie wykazują żadnych odchyleń od normy, ale samopoczucie Riley’a i doniesienia medialne o powiększającej się liczbie zarażonych coraz mocniej go alarmują. Kiedy mężczyzna zaczyna krwawić z różnych otworów w ciele postanawia odnaleźć źródło choroby, nosiciela BJ-a, którego poszukuje również policja w związku z epidemią, która wybuchła w mieście. Riley ma nadzieję, że psychopatyczny mężczyzna, opętany żądzą ukarania społeczeństwa za między innymi rozwiązłość seksualną posiada antidotum na zarazę. Jeśli nie, Riley pociesza się myślą, że przed śmiercią zdoła pozbawić go życia.

W 2013 roku Eric England nakręcił zombie movie prawdopodobnie zainspirowany „Thanatomorphose”, który odcinał się od romerowskich motywów, do których tak bardzo przyzwyczaiła się szeroka opinia publiczna. Pod kątem realizacji „Contracted” silniej nawiązywał do stylistyki body horrorów, aniżeli filmów o żywych trupach.  Wspólnie ze wspomnianym „Thanatomorphose” i „Starry Eyes”, „Contracted” stanowił obiecującą zapowiedź na nowy, propagowany w kinematografii motyw powolnej degradacji ciała pokazanej bez pominięcia najdrobniejszych szczegółów. Reżyser drugiej odsłony „Contracted”, Josh Forbes i jej scenarzysta Craig Walendziak chyba nie zrozumieli koncepcji tych trzech zbliżonych tematycznie obrazów, albo zwyczajnie uznali, że dostosowanie się do oczekiwań masowych odbiorców, nawykłych do popularnych konwencji przyniesie im większe zyski. Nisza, w którą celował pierwowzór nieżerujący na ogranych motywach została przez obu panów niemalże całkowicie pominięta. Demokracja, jak zwykle zwyciężyła - scenariusz sequela dostosowano przede wszystkim do preferencji większości.

Jestem fanką „Contracted”, „Thanatomorphose” i „Starry Eyes”, głównie przez ową świeżość, jaką wprowadzili w skostniałe konwencje różnego rodzaju krwawych horrorów i oczywiście odważne odcięcie się od preferencji szerokiej opinii publicznej. Naturalną koleją rzeczy po kontynuacji tego pierwszego obrazu spodziewałam się takiej samej konsekwencji w budowaniu typowej dla tych produkcji osi fabularnej. I jakież było moje zdziwienie, kiedy uświadomiłam sobie, że jeśli pominąć kilka ozdobników mam do czynienia z typowym zombie movie, ochoczo nawiązującym do często eksploatowanych motywów. Fabuła „Contracted: Phase II” rozpoczyna się w chwili zakończenia jedynki, co wskazuje, że produkcja nie jest przeznaczona dla widzów nieznających poprzedniej części. Główną rolę tym razem powierzono mężczyźnie, przyzwoitemu aktorsko Mattowi Mercerowi, który jak pamiętamy z poprzedniej odsłony współżył z zarażoną wirusem zombizmu Samanthą. Wydawać by się mogło, że lwia część akcji w nawiązaniu do fabuły jedynki zostanie poświęcona jego przemianie w klaustrofobicznych wnętrzach mieszkania, w którym egzystuje wraz z babcią, ale jak już wspomniałam „Contracted: Phase II” to nie „Contracted”. Choć film rozwija parę wątków z części pierwszej więcej czasu poświęca na odcinanie się od zamysłu Englanda i dostosowywanie do mas. Tak więc zamiast wirusa, który moralizatorsko rozprzestrzenia się jedynie drogą płciową, mamy zarazę, którą można zainfekować drugiego człowieka również przez płyny ustrojowe. Najbardziej niebezpiecznym, bo świadomym nosicielem choroby jest zaburzony psychicznie BJ, który współżyje z kobietami, aby ukarać społeczeństwo. Nie musi się aż tak wysilać, wszak wystarczy pocałunek, aby zarazić ofiarę, ale nasz BJ łączy przyjemne z „pożytecznym” oraz ma nadzieję, że jego niechlubna działalność uświadomi ludziom, jakie niebezpieczeństwa płyną z rozwiązłości seksualnej. Przesłanie wciśnięte na siłę, ażeby dać fanom „Contracted” coś, co zapamiętali z poprzedniego filmu, bo w pozostałych aspektach wirus zombizmu charakteryzuje się już tym samym, czym zaraza dziesiątkująca ludzkość w typowych zombie movies. W przeciwieństwie do jedynki, w której tajemniczy BJ pozostawał w cieniu w kontynuacji twórcy sporo czasu poświecili jego charakterystyce, na czym straciła kreacja głównego bohatera. Zresztą nie tylko przez BJ-a, rolę Riley’a ograniczono do absolutnego minimum. Scenarzysta wtłoczył w akcję również policyjne śledztwo, które było konieczne dla podniesienia wiarygodności fabuły, ale summa summarum nie natchnęło fabuły niczym godnym uwagi. No może poza atakiem babci na policjantów, który z miejsca skojarzył mi się z „[Rec]” i remakiem „Świtu żywych trupów”, co podobnie jak inne szarże żywych trupów jasno wskazywało, że Forbes pragnie propagować znane motywy zombie movies, ale przynajmniej zadowalało dopracowaną, odrażającą charakteryzacją.

Policyjne śledztwo i rewelacje z życia BJ-a przeplatają się tutaj z egzystencją zarażonego Riley’a, która to początkowo jest najsilniejszym wątkiem scenariusza. Najbliżej jej do fabuły jedynki, ale tylko do pewnego momentu. Przemiana mężczyzny nie ma w sobie takiej siły, jak metamorfoza Samanthy, bo twórcy podeszli do niej o wiele delikatniej i nie przyłożyli większej wagi do generowania tożsamego klaustrofobicznego klimatu towarzyszącego osobie samotnie borykającej się z wirusem w czterech ścianach małego mieszkanka. Ale mimo tego pobieżnego podejścia do tematu ekspertom od efektów specjalnych udało się ożywić nudnawą fabułę kilkoma znakomicie oddanymi sekwencjami gore. Krew buchająca z nosa, ust i penisa Riley’a, ropne wykwity na ciele i wreszcie robaki kłębiące się pod skórą, którą tak samo, jak w „Boogeymanie 2” mężczyzna wyjmuje z ciała po uprzednim rozcięciu skóry. Kolejną sceną, która zachwyciła mnie swoim realizmem było rozoranie paznokciami własnej dłoni przez klientkę Riley’a. Więcej elementów typowych dla body horrorów, które ożywiłyby nieco monotonną, chwilami niepotrzebnie silącą się na dowcip fabułę nie zauważyłam. Chyba, że za takowe uznać zabijanie żywych trupów (obowiązkowy strzał w głowę), przyzwoicie oddane dzięki profesjonalnym efektom specjalnym, ale niewyróżniające się na tle innych kręconych taśmowo zombie movies. Na koniec warto wspomnieć o oprawie wizualnej, która stała w dużej sprzeczności z miałką, niczego niewnoszącą do gatunku fabułą. Atmosfera nie miała w sobie nic z duszącej aury jedynki podszytej wszechobecnym zepsuciem, Forbes postawił raczej na ciemne barwy, bez klimatu odrażającego cielesnego rozpadu, ale za to tak konsekwentnie utrzymywane przez cały seans, że aż miło się patrzyło. Pod koniec ten mroczny klimat nieprzyjemnie kontrastował z dowcipnymi dialogami (rozmowa z handlarzem), ale poza tym znacząco podnosił poziom tej produkcji. O tyle, o ile można podnieść poziom tak banalnej fabuły.

Po znakomitej jedynce dostałam zwykłą wydmuszkę, bezwstydnie podpinającą się pod znany tytuł tylko po to, żeby pójść w stronę oklepanych schematów. Zamiast niszowego zombie movie dostałam coś, co próbuje sprostać oczekiwaniom szerokiej opinii publicznej i nawet to średnio mu wychodzi. Całkowita porażka to to nie jest, choćby przez wzgląd na realistyczne efekty specjalne i mroczną oprawę wizualną, ale fabularnie nie tego się spodziewałam po filmie, mającym być kontynuacją relatywnie oryginalnego „Contracted”.

sobota, 26 września 2015

„Wrota zaświatów” (2015)


Wykładowca Mike dużo czasu poświęca swojej pracy, mając nadzieję na objęcie całego etatu na uczelni. Na jego pracoholizmie tracą żona, Kristen i siedmioletni syn, Charlie. Kiedy Mike w końcu osiąga swój cel dostając gwarancję stałej pracy postanawia wynagrodzić chłopcu częstą nieobecność w domu. Na usilne prośby syna zabiera go na coroczny festyn organizowany w mieście z okazji Halloween. Charlie od jakiegoś czasu świadkuje dziwnym zjawiskom, które na festynie jeszcze się nasilają. W pewnym momencie pyta ojca, czy nie powinni zapłacić duchowi, po czym nagle znika. Przerażony Mike po bezskutecznym przeszukaniu ulicy informuje żonę i policję o zaginięciu Charliego, ale nawet organy ścigania nie są w stanie go odnaleźć. Rok później Mike nadal nie potrafi pogodzić się z zaniedbaniem, którego w swoim mniemaniu się dopuścił. Niedługo po zaginięciu syna wyprowadził się od żony i rozpoczął własne śledztwo, które przez długi czas nie przynosiło większych rezultatów. Dopiero parę dni przed Halloween Mike, dzięki ingerencji samego Charliego, natrafia na trop, który być może okaże się przełomowy dla sprawy.

Adaptacja opowiadania Tima Lebbona (tego od między innymi powieści na podstawie scenariusza do filmu „30 dni mroku”), którą w oryginale zatytułowano tak samo, jak pierwowzór: „Pay the Ghost”. Początkowo na krześle reżyserskim miał zasiąść Dennis Iliadis, kojarzony głównie z remakiem „Ostatniego domu po lewej” (i który pracuje nad kolejnym horrorem pt. „Delirium”), ale ostatecznie postawiono na Uliego Edela. Jeszcze na etapie produkcji zapowiadano, że we „Wrotach zaświatów” konwencja klasycznego thrillera będzie wzbogacona motywami kojarzonymi z nadprzyrodzonym horrorem, co utrudni jednoznaczną klasyfikację gatunkową. Scenarzysta Dan Kay zauważalnie próbował pokazać, jak płynnie oba ta gatunki mogą się przenikać, jak jeden wątek tożsamy dla filmowego dreszczowca w kulminacji może dotknąć stylistyki horroru. Zabieg dosyć często wykorzystywany we współczesnym kinie grozy, ale nieodzowny dla tego rodzaju szkieletu fabularnego.

Wprawne oko zapewne zauważy zbieżności fabularne i w pewnym stopniu realizacyjne z „Naznaczonym” Jamesa Wana. We „Wrotach zaświatów” również mamy do czynienia z dzieckiem porwanym przez mroczne siły z tamtego świata, których manifestacje stylizowano na dark fantasy. Tak, nawet ingerencja nieznanego w zwyczajną rzeczywistość nie ma w sobie gatunkowej czystości, co zapewne nie uszczęśliwi wielbicieli klasycznego podejścia do kina grozy. Patrząc na „Wrota zaświatów” całościowo, bez rozkładania na czynniki pierwsze jego poszczególnych elementów dostajemy oklepaną historyjkę o walecznym mężczyźnie, zdeterminowanym aby wyrwać syna ze szpon ciemnych mocy, które początkowo objawiają się głównie za pośrednictwem średnio udanych jump scenek. Średnio, bo niewywołujących oczekiwanego efektu zaskoczenia przez swoje nieumiejętne obliczenie w czasie i nieporywającą oprawę dźwiękową, ale jednocześnie zgrabnie wizualizowanych. Charakteryzacja bladolicych duszyczek dzieci z białymi oczami zapewne zadowoli widzów optujących za minimalizmem z równoczesnym rozczarowaniem fanów efekciarstwa. Pewnie głównie z myślą o nich twórcy przekombinowali finał, serwując nam rażąco sztuczne, baśniowe CGI. Ale do tego momentu ingerencja komputera jest na tyle oszczędna, żeby nie wywoływać wrażenia przesytu, tym samym dostosowując się do oczekiwań widzów nastawionych na minimalistyczny w swojej wymowie straszak, któremu pod kątem realizacyjnym mogę zarzucić jedynie niedostateczną dbałość o klimat niezdefiniowanego zagrożenia. Oczywiście, drobne zabiegi mające na celu zasugerować nam obecność czegoś nadnaturalnego, jak na przykład wielkie sępy krążące nad miastem, czy dziwna postać ukazująca się za oknem pokoju Charliego należycie spełniają swoje zadanie, ale bardziej subtelne triki z oprawą audiowizualną na czele są zbyt delikatne, żeby wprawić odbiorców w odpowiedni nastrój. Inaczej sprawa klimatu przedstawia się w generowaniu aury Halloween, tak jakby „Wrota zaświatów” zrealizowano głównie z myślą o seansie 31 października. Barwne stroje, huczne festyny, halloweenowe dekoracje i sławetne zbieranie cukierków oddano w poszanowaniem ducha tego święta, nie zapominając o jego celtyckich korzeniach, które objawiają się w pewnej legendzie, mającej kluczowe znaczenie dla fabuły filmu. Jej treść jest bardziej przygnębiająca, aniżeli niepokojąca, ale już reperkusje silnie wpisują się w narrację kina grozy. Jednak zanim Mike stanie oko w oko z wydarzeniami z dalekiej przeszłości, której społeczeństwo pod wpływem zabobonnych wierzeń dopuszczało się okrutnych zbrodni, będzie musiał właściwie zinterpretować znaki, które podrzuca mu obserwujący jego poczynania widmowy Charlie.

Fabuła „Wrót zaświatów” konsekwentnie trzyma się utartych związków przyczynowo-skutkowych, przez co nie ma większych szans na zaskoczenie długoletnich wielbicieli kina grozy, ale jak już wspomniałam drobne wątki wtłoczone w tę historię, choć mało odkrywcze mają w sobie coś, co przynajmniej mnie do pewnego stopnia zainteresowało. Na początku mamy nawiedzenie chłopca przez jakieś nieczyste siły, potem nadnaturalność wkracza w egzystencję jego zrozpaczonych rodziców w postaci rozlegającego się zewsząd dziecięcego głosiku Charliego, widmowych dzieci i pomysłowej sekwencji samoistnie poruszającej się hulajnogi, a to wszystko po to, żeby wyewoluować w kojarzącą się z „Naznaczonym”, acz jednocześnie nawiązującą do tradycji Halloween historii o mściwej zjawie porywającej dzieci do swojej znajdującej się po tamtej stronie samotni. Notabene znakomicie przedstawionej w finale i na nagraniu z kamery cyfrowej, przez stylizację na starą czarno-białą fotografię. Innymi słowy prawdziwy miszmasz różnych konwencji, które po zebraniu w całość istotnie nie porażają innowacyjnością, ale rozpatrywane osobno mają szansę rozbudzić zainteresowanie ciekawskich widzów, trwających przed ekranami choćby po to, żeby poznać rozwiązanie zagadki. Bo na pewno nie dla uczucia strachu, bowiem „Wrota zaświatów”, pomimo obecności kilku zgrabnie ucharakteryzowanych zjaw przez brak wyczucia chwili i zbyt małą dbałość o atmosferę grozy zapewne nie zdołają zaniepokoić nawet z natury strachliwych widzów. I właśnie to uparte zmierzanie Edala do zaprezentowania opinii publicznej nadprzyrodzonego horroru w wersji lajt najsilniej obniżyło moje ogólne wrażenia z seansu. Fabuła i charakteryzacja (pomijając finalne starcie) zapewne lepiej by wypadły w rękach odważniejszego reżysera, który jak chociażby Wan nie wzdraga się przed częstymi manifestacjami nieznanego i potrafi wygenerować odpowiednio mroczną aurę. W roli głównej zobaczymy Nicolasa Cage’a, który akurat w tej roli nie miał możliwości zaprezentowania w pełni swoich zdolności (ostatni film z jego udziałem, jaki widziałam, w którym zachwycił mnie podejściem do odgrywanej postaci to „Piekielna zemsta”), ale to co miał do pokazania (spanikowanego, zrozpaczonego ojca), pokazał bez żadnych zgrzytów. Cage’owi partnerowała Sarah Wayne Callies, która oprócz wiecznie zdziwionej miny, jaką przywdziała na użytek roli Kristen nie zwróciła mojej uwagi niczym szczególnym. Za to pochwały należą się małemu Jackowi Fultonowi, który nie pojawiał się na ekranie zbyt często, ale te przebłyski, w jakich był widoczny pokazały jego niezwykłą charyzmę i bez wątpienia ujawniły niemały talent do zawodu.

Średniak, ale dosyć przyjemny – tak w skrócie mogę podsumować „Wrota zaświatów”. Absolutnie nie byłam zachwycona całością, ale w trakcie projekcji nie czułam też większego znużenia, a to już coś, jeśli chodzi o współczesne kino grozy. Film miał zadatki na mocny horror, ale Uli Edel nie wykorzystał należycie swojej szansy. Być może nie odnajduje się w gatunku na tyle, aby zaskoczyć widzów czymś śmielszym w wymowie, ale opowiadać historie potrafi. I właśnie jego zdolności narracyjne w połączeniu z paroma ujęciami stricte horrorowymi zapewniły mi całkowicie bezbolesną rozrywkę na jeden raz. Tylko tyle i aż tyle, jeśli weźmie się pod uwagę poziom innych tworów grozy z 2015 roku. Polecać nie będę, ale gdybyś ktoś się jednak zdecydował na seans tego przeciętniaczka tak na marginesie wspomnę, że podczas napisów końcowych pojawiają się jeszcze dwie krótkie sekwencje.