wtorek, 30 sierpnia 2022

Joan Samson „Aukcjoner”

 

Do sennego miasteczka Harlowe w New Hampshire przybywa rzutki aukcjoner Perly Dunsmore, który szybko zjednuje sobie miejscowego szeryfa Boba Gore'a. Przybysz namawia go do zatrudnienia zastępców, a fundusze mają zapewnić organizowane przez niego aukcje. Przedmioty na licytację Perly zamierza pozyskiwać od mieszkańców Harlowe, prostych ludzi w większości utrzymujących się z uprawy ziemi i hodowli zwierząt. To dla nich okazja do pozbycia się starych, niepotrzebnych rzeczy, od lat zalegających na strychach, w piwnicach i komórkach. Dodatkową zachętą dla darczyńców jest to, że Perly przekazuje im niewielką część zysku. Interes jest więc opłacalny dla wszystkich – może z wyjątkiem miastowych przepłacających na aukcjach Dunsmore'a. John Moore mieszka wraz z żoną Miriam 'Mim', kilkuletnią córeczką Hildie i mocno już posuniętą w latach matką na obrzeżach Harlowe, na ziemi od pokoleń należącej do jego rodziny. Mężczyzna od początku jest dość sceptycznie nastawiony do projektu Perly'ego, ale zgadza się z żoną, że warto wykorzystać okazję do pozbycia się paru gratów. Problem w tym, że Dunsmore'owi to nie wystarcza.

Joan Samson urodziła się w Erie w stanie Pensylwania w 1937 roku. W latach 1955-1957 uczęszczała do Wellesley College w stanie Massachusetts; po zawarciu związku małżeńskiego przerwała studia i razem z partnerem udała się do Chicago. Po ukończeniu University of Chicago przez mniej więcej rok uczyła w szkole podstawowej. Potem jej małżeństwo się rozpadło, a ona kontynuowała swoją karierę nauczycielską: najpierw w Newton w stanie Massachusetts, a potem w Londynie, gdzie weszła w drugi i ostatni związek małżeński z Warrenem C. Carbergiem Jr., który w tamtym czasie pracował w bibliotece. Parę lat spędzili w Europie, po czym osiedlili się w Massachusetts, gdzie Carberg podjął pracę na uniwersytecie, na wydziela filologii angielskiej i gdzie urodziły się ich dzieci, córka i syn. W 1974 roku na amerykańskim rynku pojawiła się pierwsza książka Joan Samson, „Watching the New Baby”, coś w rodzaju poradnika dla świeżo upieczonych mam – jej własne doświadczenia po narodzinach córeczki. Dwa lata później swoją światową premierę miała jej debiutancka powieść „Aukcjoner” (oryg. „The Auctioneer”). Jedyna powieść – pięć tygodni po jej wydaniu Joan Samson zmarła na raka mózgu. Ze wspomnień jej drugiego męża, Warrena Carberga - datowanych na rok 2018, zamieszczonych też w pierwszej polskiej edycji „Aukcjonera” wypuszczonej w 2022 roku przed wydawnictwo Vesper w porządnym rzetelnym Michała Zdancewicza - wynika, że pomysł na fabułę narodził się w krainie marzeń sennych, ale pomocne okazały się też jej własne obserwacje i przeżycia na amerykańskiej prowincji. Tak powstał przebój lat 70-tych XX wieku, przynajmniej w obrębie Stanów Zjednoczonych. Powieść rozchodziła się jak świeże bułeczki, ale nie trwało to długo – był pobyt, nie było podaży. Rozpoczęło się więc polowanie na używane egzemplarze. Następna okazja do nabycia nowiutkiej sztuki „The Auctioneer” na jego rodzimym poletku pojawiła się dopiero w 2010 roku: edycja Centipede Press.

Klasyczna powieść grozy, wychwalana choćby przez Roberta McCammona, autora między innymi „Zewu nocnego ptaka” i „Magicznych lat” oraz Stephena Kinga, który pod jej wpływem napisał swój „Sklepik z marzeniami”, powieść przełożoną na ekran w 1993 roku przez Frasera C. Hestona (scenariusz napisał W.D. Richter). W Polsce film jest znany pod dwoma tytułami: „Sklepik z marzeniami” i „Sprzedawca śmierci”. Prawa do sfilmowania „Aukcjonera” Joan Samson zostały sprzedane już w latach 70-tych XX wieku i przez jakiś czas wszystko wskazywało na to, że diaboliczny Perly Dunsmore postraszy też w salach kinowych, ale na szumnych zapowiedziach się skończyło. Może kiedyś. Właściwie zdumiało mnie, że filmowcy jeszcze nie zatopili w tym zębów, bo to w sumie gotowy scenariusz. Doskonały, nadzwyczaj wdzięczny materiał na film. Z tak zwanej nowej fali kina grozy. Pierwsze polskie wydanie „Aukcjonera” pióra Joan Samson to coś przepięknego. Wydawnictwo Vesper niby przyzwyczaiło mnie do efektownych edycji, ale... znowu przeszli samych siebie. Niemała w tym zasługa Macieja Kamudy, który zaprojektował okładkę i zilustrował powieść. Czarno-białe grafiki, które znajdziemy w środku są utrzymane w tym samym stylu, co sepiowa ilustracja na twardej okładce. Moją uwagę zwróciły też przemyślane obrazy Kamudy rozciągające się (szerokie ujęcia) na „dzień dobry” i „do widzenia”. Wypada dodać, że poza „paroma słowami” od drugiego męża Joan Samson, Warrena Carberga, wydanie zawiera dodatek od Grady'ego Hendrixa, znawcy horroru, autora między innymi „Horrorstör”, „Moja przyjaciółka opętana” i „Poradnika zabójców wampirów kluby książki z południa” - krótkie omówienie fenomenu „Aukcjonera”, jego geneza i skrócona biografia autorki tej niestarzejącej się historii. Horroru? Jedyna powieść zmarłej w wieku niespełna trzydziestu dziewięciu lat Joan Samson, jest zaliczana do żelaznego kanonu – jeden z kamieni milowych – powieściowego horroru, ale nie każdy zgodzi się z taką klasyfikacją. Wszystko zależy od tego, jaką definicję niniejszego gatunku przyjmujemy. Jeśli kierujemy się nastrojem, w jaki wprawia lub wyraźnie stara się nas wprawić opowiadający/opowiadająca, to pewnie będzie nam łatwiej zaakceptować gatunkową szufladkę, w jaką wrzucono „Aukcjonera”. Głęboko rozczarować mogą się natomiast osoby, które od horroru oczekują bardziej namacalnych straszydeł. Elementów nie z tego świata, ewentualnie krwawej makabry zgotowanej przez zdegenerowanego człeka albo człeków, pod tym adresem nie znajdziecie. Chyba że popuścicie cugle wyobraźni. W swoich rozważaniach na temat Perly'ego Dunsmore'a, prototypu, krewniaka:) Lelanda Gaunta ze „Sklepiku z marzeniami” Stephena Kinga, zapuścicie się trochę dalej niż może (tylko może) powinniście. Najprawdziwszy demon czy tylko rekin biznesu? Na pewno człowiek nadzwyczaj przedsiębiorczy. Bo Natura poskąpiła mu sumienia. Właściwie Dunsmore jest całkowicie pozbawiony tego hamulca niejednego ambitnego człowieka. Po trupach do celu – nowy mieszkaniec rolniczego miasteczka w New Hampshire widać wychodzi z założenia, że to najszybszy i najpewniejszy sposób na sukces w „cywilizowanej dżungli”. Śmiało sięgaj nie po swoje. Bierz, ile dusza zapragnie. Najpierw proś, potem już żądaj. Łatwo zastraszyć społeczeństwo, łatwo wmówić ludziom, że to wszystko dla ich dobra, łatwo przekonać, że powinni pracować dla jego dobra. Jego i jego ochroniarzy. Bierność w obliczu terroru – niektórzy odbiorcy „Aukcjonera” Joan Samson uznali to za skrajnie niewiarygodne, za najsłabsze ogniwo tej publikacji. To nie pozwoliło im należycie wczuć się w tę opowieść. Ze mną było wprost odwrotnie. Mnie miasteczko Harlowe za panowania Perly'ego Dunsmore'a zaprezentowało się jako brutalnie szczery przekrój krajów nie tylko niedemokratycznych. Dlaczego „Aukcjoner” nie podzielił losu „jednorazowych amerykańskich hitów”? Dlaczego nie osunął się w zapomnienie? Moim zdaniem przede wszystkim dlatego, że zawiera nieprzemijające prawdy o nas samych. O społeczeństwie.

Perly Dunsmore to urodzony polityk: charyzmatyczny jegomość, który potrafi tak grabić do siebie, żeby ograbiani byli mu za to wdzięczni. Tak, wdzięczni za to, że gość ich okrada. Główny bohater „Aukcjonera” Joan Samson, właściciel sporego gospodarstwa przy wylocie z Harlowe w New Hampshire, John Moore, od samego początku nie jest zbyt podatny na swoistą hipnozę nowego członka tej małej społeczności. Wszyscy się tu znają, niekoniecznie lubią, ale na pewno szanują. Może z jednym czy dwoma wyjątkami. Bodaj największą czarną owcą w Harlowe jest Red Mudgett, wprost idealny kandydat... na zastępcę szeryfa. Przed pojawianiem się Dunsmore'a miasteczku w zupełności wystarczał jeden przedstawiciel prawa i porządku. Funkcję szeryfa od jakiegoś czasu pełni Bob Gore, stereotypowy prowincjonalny glina. Chętnie poplotkuje, mniej chętnie popracuje, ale mogło być gorzej. Będzie gorzej, gdy groźny przybysz owinie go sobie wokół małego palca. Bob jako pierwszy połyka przynętę rzuconą przez Dunsmore'a – bezpieczeństwo jest przecież najważniejsze, a ten wygadany mężczyzna przyszedł do niego z gotowym planem. Można upiec parę pieczeni na jednym ogniu. Obywatele pozbędę się starych przedmiotów, które tylko zagracają im dom i pomieszczenia gospodarcze – jak się okaże Perly przewidział też niewielkie wypłaty dla darczyńców – szeryf zyska wsparcie w ludziach, a i Dunsmore „uczciwie” zarobi na swoje utrzymanie. Swoje i Dixie, wiernej suczki rasy golden retriever. Jak już interes się rozkręci, zadba się o odpowiednie wyposażenie nie tylko policji, ale też innych jednostek użyteczności publicznej w Harlowe. Zmiany są nieuchronne. Takie hermetyczne miejscowości jak ta prędzej czy później muszą szeroko otworzyć się na tak zwany postęp. Otworzyć się na miastowych, którzy chętnie zamienią cuchnące farmy na luksusowe ośrodki wypoczynkowe, pozbędą się krów, świń i kur, a pochwalą swoimi wypielęgnowanymi, wychuchanymi pupilkami, które spokojnie zmieszczą się do niewielkiej markowej damskiej torebce. Pola uprawne i zadrzewione tereny znikną – to wszystko przeżytek, albowiem nastał nowy bóg, Pan Beton. Innymi słowy, Joan Samson pod płaszczykiem opowieści o diabolicznym przybyszu snuje nie mniej niepokojącą opowieść o miastach niepowstrzymanie zarzynających wsie i malownicze miasteczka. Było cicho, spokojnie, bezpiecznie, a potem pojawili się wielkomiejscy najeźdźcy. Jeźdźcy Apokalipsy. W drogich, wypucowanych samochodach, markowych ubraniach, o błyszczącej biżuterii już nie wspominając. I tak świat Moore'ów zaczął się kurczyć. John i Miriam tak naprawdę rzadko wyściubiali nosy poza swoją ziemię. Nie prowadzili bogatego życia towarzyskiego, bardziej unikali niż wyczekiwali różnych rozrywek organizowanych przez samorząd Harlowe, ale nigdy nie czuli się jak ptaki w ciasnych klatkach. Tak w każdym razie ja czułam się w tym zacnym gronie, gdy Perly Dunsmore zdjął wreszcie maskę filantropa. Maskę włożoną na użytek możliwe, że nie pierwszej trzódki, którą postanowił wziąć pod swoje nieopiekuńcze, wstrętne skrzydła. Johnowi od początku wydawał się śliski, ale nawet on, niepodatny na gładkie, piękne słówka populistycznych pretendentów do takiego czy innego tronu, nie spodziewał się takiej zuchwałości. Bo nigdy się jej nie spodziewamy, czyż nie? Jak to nazywamy? Kredyt zaufania? Potem przychodzi rozczarowanie, nierzadko złość, ale najczęściej przykrywa ją, nomen omen, betonowa skorupa bezsilności. Cóż, tak już ten świat jest skonstruowany – mówimy. Jakoś to będzie, zaciśniemy pasy, żeby tamci nie musieli. Oni mają inne żołądki, im się to należy z racji pełnionych funkcji, oni sobie na to zapracowali, a my widać nie. A może chodzi o to, że w głębi serca wiemy, że oni stoją ponad prawem? Perly Dunsmore niewątpliwie tak. Najbardziej uprzywilejowany człowiek w Harlowe, a może nawet w całym New Hampshire. Jak tego dokonał? Sprawdzoną metodą, prawie nigdy nie zawodzi. Otoczył się zaufanymi i uzbrojonymi po zęby ludźmi, jednocześnie demilitaryzując całą resztę. To w końcu Stany Zjednoczony, istny raj dla miłośników broni palnej, taki diabeł wcielony jak Dunsmore musiał zatem zabezpieczyć się i na tym froncie. Zasnął człowiek wolny, obudził się człowiek zniewolony. Nie trwało to długo, bo tacy ludzie jak Perly potrafią działać naprawdę błyskawicznie. Apetyt rośnie w miarę jedzenia i nie łudźmy się, takie jednostki jak tytułowa postać tej ponadczasowej niedługiej powieści, nigdy go nie zaspokoją. Będą brać, aż pękną wyzyskiwani. O ile pękną. Poprowadzi ich John Moore? Oddolny zapalnik? Prawdę mówiąc, patrząc na niego w epoce terroru i paranoi – przychodzi mi na myśl tylko jedna powieść, która w moim odbiorze równie wprawnie gra na paranoicznym fortepianie, a jest nią oczywiście „Dziecko Rosemary” Iry Levina, a skoro już przy tym jesteśmy to także jej ekranizacja w reżyserii Romana Polańskiego - odnosiłam raczej wrażenie, że powoli umiera jego przekorny duch. Opozycjonista sprowadzony do parteru. Pokonany przez sprytniejszego przeciwnika. Lepszego stratega i co też nie jest bez znaczenia, kawalera. John w tym równaniu musi uwzględniać też bezpieczeństwo swoich bliskich. Ono jest dla niego ważniejsze od własnego, to na pewno, ale można się zastanawiać, czy wyżej od rodziny nie stawia ziemi, wielopokoleniowej spuścizny Moore'ów. Horror czy nie, czytałam z autentycznie ściśniętym gardłem. Z przerażaniem obserwowałam postępujący zanik tego, na co całe życie w pocie czoła się pracowało. Bolało, ale nie tak jak rozpad małej wspólnoty oraz nieustępujące widmo rozpadu rodzin zastałych w tym nawiedzonym przez podłego człowieka(?) rolniczym miasteczku. Zwłaszcza tej jednej, tej całkiem sympatycznej, na swój surowy, chłodny sposób, czteroosobowej familii z pierwszego planu.

Podobał Ci się „Sklepik z marzeniami” Stephena Kinga? Albo „Loteria” Shirley Jackson? A może szukasz paranoicznej atmosfery na miarę „Dziecka Rosemary” Iry Levina? Jedno „tak” wystarczy, by mieć powód do zainteresowania się „Aukcjonerem” Joan Samson. Ten mały romans może pozytywnie Was zaskoczyć. Może nawet się zakochacie. Przelotny, intensywny związek czy miłość do grobowej deski? W moim przypadku chyba to drugie. Takie mam przeczucie. Nie mogę nikomu zaręczyć, że wpadnie w te same cudowne sidła, wchodząc do jedynego powieściowego światka pani Samson, ale dlaczego by nie sprawdzić? Jak to mówią: kto nie ryzykuje, ten nie ma:)

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 28 sierpnia 2022

Jacqueline Bublitz „Zanim poznasz moje imię”

 

Osiemnastoletnia Alice Lee, dziewczyna z niewielkiej miejscowości w Wisconsin, przybywa do Nowego Jorku po zaskakującym rozpadzie związku ze swoim byłym nauczycielem. Ludzie tak często ją zawodzili, że odtąd zamierza polegać tylko na sobie. Nie spodziewała się jednak, że spotka takiego człowieka, jak Noah, mężczyznę w podeszłym wieku, który zapewnia jej lokum w Nowym Jorku. To miał być nowy początek dla boleśnie doświadczonej dziewczyny, ale stało się inaczej. Jej sponiewierane zwłoki odkrywa trzydziestosześcioletnia Australijka Ruby Jones, która przyjechała do Nowego Jorku tego samego dnia, co nieznana jej jeszcze z nazwiska ofiara gwałtu i morderstwa. Ona też chciała odmienić swój los, też była głęboko rozczarowana swoim życiem, ale w przeciwieństwie do Alice, jeszcze może zrealizować ten cel. Przy małej pomocy zamordowanej nastolatki, która staje się jej obsesją. Ruby rozpoczyna własna śledztwo w sprawie dziewczyny, której tożsamość pozostaje nieznana.

Zanim poznasz moje imię” (oryg. „Before You Knew My Name”), to literacki debiut Jacqueline Bublitz, feministki panicznie bojącej się pająków. Urodziła się w Nowej Zelandii, gdzie na stałe mieszkała do osiemnastego roku życia – potem przeprowadziła się do Melbourne w Australii, ale przynajmniej raz w roku odwiedzała bliskich, którzy zostali w Nowej Zelandii. Na dłużej została, kiedy jej ojciec podupadł na zdrowiu. Wróciła, by pomóc w opiece nad nim, zakładając, że szybko wróci do Australii. Ale tak się nie stało. Po podpisaniu kontraktu z agentem literackim w Wielkiej Brytanii, w lutym 2020 roku odwiedziła Melbourne, po czym wróciła do Nowej Zelandii, jak myślała, tylko na trzy miesiące, ale plany pokrzyżowała jej pandemia COVID-19. Jej pierwsza powieść wzbudziła tak wielkie zainteresowanie w środowisku wydawniczym, że mówiło się o wojnie licytacyjnej/przetargowej. Dla Jacqueline Bublitz to wszystko było bardzo ekscytujące, tym bardziej, że wprost uwielbia poznawać czysto biznesową stronę takich i innych transakcji. Światowa premiera jej pierwszego opublikowanego dzieła przypadła na rok 2021, a pierwsze polskie wydanie ukazało się w roku 2022 pod szyldem Prószyński i S-ka. Okładkę zaprojektował Mariusz Banachowicz, a tekst przetłumaczył Tomasz Wilusz.

Nie chcę opowiadać jego historii. Nie chcę nawet więcej wymieniać jego nazwiska. Nie rozumiem, dlaczego to jego życie ma być odtwarzane w najdrobniejszych szczegółach, pamiętane. Jestem Alice Lee. I to jest moja historia”. Nie zabójcy. Jacqueline Bublitz w „Zanim poznasz moje imię” mówi „dość!”. Dość zaszczycania zbrodniarzy zainteresowaniem, które powinno należeć się ich ofiarom. Najwyższy czas przetrzeć inną ścieżkę w kryminalnych ostępach: na pierwszym planie postawić poszkodowanych, a nie szkodzących. Tożsamość sprawcy tutaj ma zdecydowanie mniejsze znaczenie niż tożsamość ofiary. Historia zabójcy jest nieistotna. On jest nieistotny, istotna jest jego ofiara. To jej historia. Osiemnastoletniej Alice Lee; starsza już nie będzie. Nie w świecie doczesnym. Dla czytelnika jej tożsamość jest znana od samego początku, ale opinia publiczna w tym świecie przedstawionym zna ją jako Jane Doe. Kolejna ofiara w pewnym sensie odarta z tożsamości. Odebrano jej nie tylko życie, ale też nazwisko, a co za tym idzie, biografię. Nasza narratorka nie może się z tym pogodzić. Zamierza zrobić wszystko, co w jej mocy, by ludzie dowiedzieli się kim była. Nie jest żadną Jane Doe, tylko Alice Lee, dziewczyną, która pełnoletność osiągnęła w drodze do Nowego Jorku. Wcześniej mieszkała w małym miasteczku w stanie Wisconsin, gdzie trafiła po śmierci matki. Nigdy nie dowiedziała się, kto był jej ojcem i bynajmniej nie zabiegała o tę wiedzę. Matka w zupełności jej wystarczała, Alice nie ma jednak wątpliwości, że żyłoby im się dużo lepiej, gdyby jej rodzicielka miała więcej szczęścia w miłości albo po prostu spróbowała żyć bez mężczyzny. W dzieciństwie Alice marzyła o tym, żeby jej ukochana matka przestała wikłać się w związki, które już na pierwszy rzut oka nie miały przyszłości, by znalazły wreszcie miejsce, które dziewczynka z czystym sumieniem mogłaby nazywać swoim domem (często się przeprowadzały). To ostatnie życzenie poniekąd się spełniło. Poniekąd, bo pod dachem swojej ciotki Alice niezupełnie czuła się jak u siebie. Straciła matkę, a niedługo potem nawiązała pierwszą trwalszą relację z osobą w swoim wieku. Tammy była jej jedynym oparciem, dopóki na jej drodze nie stanął pan Jackson. Nauczyciel plastyki, którym już w szkole była absolutnie zauroczona, ale dopiero po skończeniu liceum, ich znajomość weszła na wyższy poziom. Alice myślała, że to już na zawsze, że znalazła swoją drugą połówkę, swoje miejsce na ziemi. Tak zapisało się to we wspomnieniach dziewczyny, która już na wstępie informuje nas, że wkrótce umrze. Zastajemy ją już w Nowym Jorku, mieście, który jak wiemy jest jej ostatnim przystankiem na tym padole, ale stopniowo odkryje przed nami swoją pechową przeszłość. Smutna „pieśń” o dziewczynie, która miała w życiu ostro pod górkę. O dziewczynie, która nigdy się nie poddała. Nigdy nie przestała marzyć, a w Nowym Jorku poznała kogoś, kto z jakiegoś sobie tylko znanego powodu, postanowił pomóc jej w urzeczywistnieniu tych pragnień. Jej dobrodziej, Noah. Starszy mężczyzna, który przed pojawieniem się Alice mieszkał tylko ze swoim psem Franklinem, przywrócił jej wiarę w ludzi, czy raczej mężczyzn. Pokazał, że nie wszyscy są tacy jak pan Jackson. Ta sielanka nie trwała jednak długo. Powinna była się tego spodziewać, bo przecież słońce nigdy nie świeciło dla niej długo. Krótki dzień i długa noc: tak było zawsze. Ale czy można ją winić za to, że optymistycznie patrzyła w przyszłość? Że straciła czujność? Czy sama była sobie winna? Bo wyszła o nieludzkiej porze z domu? Bo samotnie spacerowała po mieście? Bo nogi poniosły ją w tak zaciszny, skryty rejon miasta? Bublitz w „Zanim poznasz moje imię” nie ukrywa, że ma serdecznie dość takiego stawiania sprawy. Dość obwiniania kobiet za krzywdy wyrządzane im przez mężczyzn. Dość gadania o zbyt krótkich spódniczkach i nieostrożnych zachowaniach, beztrosce niektórych pań. Alice Lee nie umarła niejako na własne życzenie. Nie była prostytutką, jak twierdzą niektórzy, a nawet gdyby była, to dlaczego to miałoby usprawiedliwiać jej zabójcę? Bo tak zazwyczaj działa ten mechanizm. Mówiąc o „nieobyczajnych zachowaniach” ofiary siłą rzeczy w jakimś stopniu wybielamy jej oprawcę.

Zanim poznasz moje imię” Jacqueline Bublitz to w mojej ocenie powieść egzystencjalna z elementami kryminału i thrillera psychologicznego. Z perspektywy ofiary śmiertelnej. Autorka nie pozostawia wątpliwości, że duch Alice Lee nie tylko przygląda się poczynaniom garstki żywych, ale też próbuje się na coś przydać. Głównie Ruby Jones, trzydziestosześcioletniej kobiecie, która nie wie (jeszcze?), jak dużo ich łączy. Ruby przybyła do Nowego Jorku tego samego dnia, co Alice, którą poznała dopiero po jej śmierci. Tak jak Alice, Ruby do tego miasta przywiodło pragnienie zmiany swojego życia. Nowy rozdział. Alice od najmłodszych lat marzyła o przeprowadzce do tego miasta (owoc opowieści jej matki) i była silnie zdeterminowana, by je zrealizować. Ruby natomiast najchętniej zostałaby w swojej rodzimej Australii z Ashem u boku. Ukochanym mężczyzną, który zaręczył się z inną, a dla niej przewidział rolę swojej kochanki. I tak to trwało, dopóki Ruby starczyło cierpliwości. Decyzję podjęła praktycznie z dnia na dzień – roczny pobyt w Nowym Jorku. Główny cel: wyleczyć się z Asha. Ale to nie takie proste. Jak słusznie zauważa jej niewidzialna obserwatorka, narratorka „Zanim poznasz moje imię”, uciekając nie wymazujesz tego, co było. Nowy start, może, ale na czystą kartę w tym wieku lepiej nie liczyć. Osobowość, wspomnienia, uczucia do konkretnych osób – to wszystko zostaje, tylko sceneria się zmienia. I towarzystwo. Ruby, w przeciwieństwie do Alice, pierwsze dni w Nowym Jorku spędziła w dobrze znanym jej bagnie. Nawet gorszym, bo oto znalazła się w zupełnie obcym mieście, daleko od rodziny i przyjaciół. Alice miała Noaha, a Ruby ciasną kawalerkę i zapas wódki. Ta pierwsza była jak dziecko w sklepie ze słodyczami, a ta druga jak usychająca roślina. Alice zwiedzała, a Ruby okopała się w swoim ciasnym mieszkanku. I jak można się tego spodziewać, do wyjścia z tej skorupy skłoni ją makabryczne odkrycie. I nieśmiertelna dusza Alice? Przypomniało mi to „Uwierz w ducha” Jerry'ego Zuckera, z tą różnicą, że prowadząca własne śledztwo kobieta, wcześniej nie znała ofiary. Właściwie wciąż jej nie zna. I niewykluczone, że tak pozostanie. Ruby przeraża ta perspektywa. Poznanie ofiary jest dla niej ważniejsze od poznania jej zabójcy. Oczywiście, chciałaby, żeby sprawca został schwytany, ale ma przeczucie, że ta zagadka rozwiąże się sama po ustaleniu tożsamości jej Jane Doe. A gdy już to się stanie – jeśli się stanie – Ruby na pewno nie będzie szukać informacji na jego temat. Co innego w przypadku jego ofiary. Trudno nie dopatrzyć się tutaj potępienia, czy raczej bolesnego rozczarowania upartym „stawianiem na piedestale” w tak zwanym cywilizowanym świecie czarnych charakterów. Główna rola w tych tragicznych sztukach zazwyczaj dostaje się oprawcom, podczas gdy z ofiar nierzadko robi się statystów. Bublitz w „Zanim poznasz moje imię” pokazuje jak jej zdaniem powinno być. Odwracanie uwagi od zabójcy i skupianie jej na ofierze i osobach jej przychylnych, tutaj ze wskazaniem na Ruby Jones, ale będziemy też zaglądać do prowadzącego oficjalne śledztwo w sprawie gwałtu i zabójstwa w Riverside oraz nowych znajomych zawziętej Australijki. Wydawać by się mogło, że osoby z najbliższego otoczenia Alice Lee szybko skontaktują się z detektywami zajmującymi się tą sprawą, wydawać by się mogło, że chociaż Noah... Dlaczego dobroczyńca Alice nie zgłosił jej zaginięcia? Mało tego, tak dociekliwy człowiek jak on, na pewno śledzi serwisy informacyjne, a zatem musi wiedzieć, że mundurowi szukają osób, które mogłyby zidentyfikować zamordowaną dziewczynę odnalezioną przez pewną biegaczka (Ruby Jones w mediach). Podejrzana sprawa, tym bardziej, że Alice jakby wzdraga się przez złożeniem wizyty Noahowi. Tak czy inaczej, autorka dokłada starań, by tożsamość sprawcy nie zrobiła na odbiorcach wielkiej wrażenia. Zaskoczeń z tej strony raczej nie będzie. Bublitz zależało na tym, by zabójca nie został przez nas zapamiętany, przeszedł niemal niezauważenie, w cieniu ofiary. I jej najlepszej przyjaciółki, którą poznała dopiero po swojej potwornej śmierci. Przygnębiająca, ale i budująca to opowieść bynajmniej nie z dreszczykiem. Filozoficznie o życiu, śmierci, związkach międzyludzkich (miłość, przyjaźń, luźniejsze znajomości), przy czym jak dla mnie to takie bardziej „szkolne rozważania”. Nic odkrywczego, ani nawet szczególnie głębokiego. W każdym razie, gdyby Jacqueline Bublitz zrównoważyła rzeczone wywody z co bardziej emocjonującymi, trzymającymi w napięciu momentami, to na pewno bardziej wsiąkłabym w nie tak znowu bezduszny, wyjątkowo mały, wręcz ciasny światek Alice Lee i Ruby Jones.

Kursująca między Australią a Nową Zelandią, gdzie się urodziła i wychowała, Jacqueline Bublitz, w swojej pierwszej opublikowanej powieści, w „Zanim poznasz moje imię”, w pewnym sensie oddaje głos zamordowanej dziewczynie. Tym razem nie będzie drobiazgowego wglądu w umysł oprawcy, nie będzie rozkładania na czynniki pierwsze jego życia. Na elektryzujące śledztwo czy to policyjne, czy nieoficjalne, też lepiej się nie nastawiać. Myśli, uczucia, wspomnienia z doczesnego życia bestialsko potraktowanej młodej kobiety, którą ślepy los złączył z inną kobietą szukającą szczęścia w wielkim amerykańskim mieście. Pomysłowa koncepcja, prosty styl. Refleksyjna, melancholijna, życiowa opowieść umownie snuta przez ducha. Powieść egzystencjalna, obyczajowa ze szczyptą kryminału i thrillera psychologicznego. W każdym razie na pewno nie poleciłabym tej książki osobom szukającym mocniejszych doznań, mroczniejszych klimatów, ale jeśli szukasz czegoś łagodniejszego, choć niezupełnie prozaicznego (odbicie szarej prozy życia w oczach zmarłej), smutnego, ale nie za bardzo, to „Zanim poznasz moje imię” Jacqueline Bublitz może Ci się mocno przysłużyć.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


piątek, 26 sierpnia 2022

„Co widział Jozjasz” (2021)

 

Josiah Graham mieszka na farmie ze swoim dorosłym synem Thomasem, nadal przeżywającym samobójstwo matki, do którego doszło, gdy był jeszcze dzieckiem. Ziemię Grahamów, o której w miasteczku krążą pogłoski, że jest przeklęta, chce kupić kompania naftowa, ale pewnego dnia Josiah informuje syna, że objawiła mu się żona, aby poprosić ich o pomoc w wydostaniu się z Piekła. Tymczasem brat Thomasa, Eli, zostaje wciągnięty w ryzykowne przedsięwzięcie. Aby spłacić dług zaciągnięty u małomiasteczkowego mafijnego bossa, poprawić swoją reputację, a być może i ocalić życie, wyrusza do obozu Romów w towarzystwie zaufanych ludzi swojego wierzyciela. Mężczyźni zamierzają wykraść ich najcenniejszy skarb. Tymczasem siostra Thomasa i Elia, Mary Milner i jej mąż Ross, starają się o adopcję dziecka, wierząc, że powiększenie ich rodziny pomoże kobiecie odzyskać równowagę psychiczną.

W 2013 roku Robert Alan Dilts wysłał Vincentowi Grashawowi (m.in. „Przetrwać Coldwater” z 2013 roku i „Wtedy im pokażę” z roku 2017) pierwsze trzydzieści stron szykowanego scenariusza pełnometrażowego filmu grozy. Tekst wywarł na Grashawie piorunujące wrażenie. Zachęcał Diltsa do dopisania reszty, bo choć jeszcze nie wiedział, w jakim kierunku to zmierza, miał silne przeczucie, że ostatecznie wybierze się w tę podróż. Dilts traktował to jako swoistą terapię, powrót do swojego dziewięcioletniego ja – tyle lat miał, gdy zmarł jego ojciec, którym wcześniej opiekował się w ich starym wiejskim domu otoczonym polami. Z czasem Robert Alan Dilts zrozumiał, że nawiązał coś w rodzaju mentalnej więzi ze swoją dziewięcioletnią postacią, że podświadomie stara się zadowolić swojego ojca. Zrozumiał, że cały czas zabiega o szacunek swojego zmarłego rodziciela. Dilts nie ukrywa, że to objawianie mocno namieszało mu w głowie, a jego kołem ratunkowym stała się historia pod tytułem „What Josiah Saw” (pol. „Co widział Jozjasz”), którą Vincent Grashaw uznał za świeże i odważne podejście do trudnych rodzinnych tematów, z unikalną strukturą fabularną i niedoskonałymi, złożonymi postaciami. Najtrudniej było pozyskać środki finansowe, tym bardziej, że Grashaw upierał się przy zachowaniu oryginalnej formy. Scenariusz pisano z myślą o Teksasie, ale ze względów finansowych ekipa koniec końców rozstawiła się w Oklahomie. Premierowy pokaz „What Josiah Saw” odbył się w sierpniu 2021 roku na Fantasia International Film Festival i aż do następnego sierpnia - kiedy to na terenie Stanów Zjednoczonych ruszyła dystrybucja internetowa (Shudder) - film uczestniczył jedynie w tego rodzaju wydarzeniach.

Co widział Jozjasz” w reżyserii Vincenta Grashawa to trzy opowieści, które zbiegają się w czwartej, przy czym już wcześniej ujawniają się silne powiązania między nimi. Więzy rodzinne. Film oficjalnie sklasyfikowano jako horror (też horror gotycki), co odpowiada osobistym odczuciom reżysera tej blisko dwugodzinnej produkcji, ale dla mnie to bardziej thriller psychologiczny, choć jakieś drobne elementy horroru udało mi się z tego niezbyt wzburzonego morza wyłowić. Mój główny problem z tą historią jest taki, że dopiero w ostatnim akcie dowiedziałam się, po co żeśmy się tutaj zebrali. Wcześniej dręczyło mnie poczucie bezcelowości – trzy niewyszukane, żeby nie powiedzieć nijakie, historyjki z różnych zakątków Stanów Zjednoczonych. Żywoty rodzeństwa, które wychowało się na wsi, na farmie, o której z czasem zaczęły krążyć upiorne opowieści. Tę informację pozyskujemy już na pierwszym odcinku tej drogi, w rozdziale pierwszym, który to koncentruje się na ojcu i synu. Josiah Graham (przekonująca kreacja Roberta Patricka) i jego najwyraźniej niedorozwinięty umysłowo dorosły już potomek, Thomas (wymagająca rola Scotta Haze'a, który według mnie stanął na wysokości zadania – najbardziej widowiskowy popis aktorski w „Co widział Jozjasz”), zostali sami na tej jakoby przeklętej ziemi. Zgorzkniały, nadużywający alkoholu wdowiec i straumatyzowany młody mężczyzna, absolutnie posłuszny jego woli. Tommy każdej nocy uporczywie wypatruje swojej od lat nieżyjącej matki. W najbliższym miasteczku krąży bowiem opowieść o duchu jego rodzicielki nocami snującym się po ziemi Grahamów. Żona Josiaha była osobą głęboko wierzącą, przykładną chrześcijanką, na msze zwykle chodzącą z Tommym, wówczas kilkuletnim chłopcem, którego świat zawalił się z chwilą odkrycia jej zwłok. Nie dość, że stracił jedyną osobę, na którą zawsze mógł liczyć, to na dodatek obawiał się o jej nieśmiertelną duszę. Jego matka popełniła samobójstwo, a wedle nauk, jakie odebrał to niezawodny sposób na zatrzaśnięcie sobie bram do Królestwa Niebieskiego. W tym przekonaniu w końcu utwierdza go ojciec, który nagle całkowicie zmienia swój pogląd na kwestię ducha nawiedzającego jego niefunkcjonujące już gospodarstwo. Może zmyślać, ale Tommy nie ma wątpliwości, że jego ojciec po zapadnięciu zmroku widuje nie tylko swoją od dawna nieżyjącą żonę, ale także najprawdziwszego anioła, który tłumaczy, jak zaprowadzić matkę Tommy'ego do Nieba. To zadanie przede wszystkim dla młodszego Grahama – Josiah przekazuje mu anielską instrukcję, a Thomas skwapliwie przystępuje do tej świętej misji. Widz pewnie nie będzie tak bezkrytycznie przyjmował niezwykłych opowieści Josiaha. Manipuluje swoim synem? Po co miałby to robić? Żeby przerwać wieloletnią udrękę swojego syna? Chce go pocieszyć czy wykorzystać? Narzędzie anioła czy demona? Tak czy inaczej, ekipa techniczna dołożyła starań, byśmy nie czuli się zbyt komfortowo na famie Grahamów. Nie tylko mrok, ale też jakaś zgnilizna (najbardziej alarmujące są metody wychowawcze Josiaha) wzięła w posiadanie to ciche miejsce. W kolejnym rozdziale ciemności bynajmniej nie ustępują. Nadal jest stosownie mrocznie, ale już fabuła pozostawiła mi wiele do życzenia. Wyglądało mi to tak, jakby zabrakło pomysłu na pociągnięcie „sagi” Grahamów. Rozumiem, że Robert Alan Dilts chciał pokazać, jak straszne wydarzenia z przeszłości, wspomnienia wyniesione z rodzinnego gniazda, mogą przekładać się na dalsze życie. Kłaść się przeróżnymi cieniami na dorosłej egzystencji – z „obskurnej jaskini” na różne piekielne ścieżki. Rozumiem zamysł, a przynajmniej wydaje mi się, że rozumiem, ale myślę, że dałoby się wymyślić ciekawsze dzieje Elia albo po prostu skrócić jego występ na rzecz Mary. W każdym razie sekwencja Elia niemiłosiernie mi się dłużyła – nie do końca moje klimaty – a największy potencjał dostrzegłam w rozdziale trzecim. Dobry materiał na trzymającą w napięciu, poruszającą, rozgorączkowaną psychiczną wyżymaczkę, z którego, ku mojemu ubolewaniu, twórcy nie zechcieli skorzystać. To znaczy niezupełnie, bo jakieś kontury odmalować przecież musieli. Ogólny, nie tak szczegółowy obrazek, jak w przypadku Elia Grahama.

Czarna owca w rodzinie. Z tego Elia (przyzwoity występ Nicka Stahla). Takie sugestie pojawiają się już w pierwszym rozdziale „Co widział Jozjasz” Vincenta Grashawa, w centrum którego postawiono Thomasa Grahama (on jest naszym przewodnikiem, a jego prowadzi tytułowy prędzej antybohater niż bohater – tak przynajmniej w tej partii mi się ów jegomość zaprezentował), a gdy już zyskamy bezpośredni wgląd w jego życie, wątpliwości co do tego raczej nie nabierzemy. Zakała społeczeństwa? Niektórzy mogą użyć tak mocnego określenia, ale jestem przekonana, że znajdą się też tacy, którzy spojrzą na niego łaskawszym okiem. Tak czy owak, mnie Eli bardziej przedstawił się jako postać tragiczna naszych czasów. Dokonał w życiu kilku złych wyborów i powoli kończy mu się już pole manewru. Właściwie już za chwilę zostanie postawiony pod ścianą – albo popełni kolejne przestępstwo (to, które zrujnowało mu życie, według Elia, zostało dokonane zupełnie nieświadomie), albo pożegna się ze swoją marną egzystencją na tym smutnym padole. Nagrodą za jego starania będzie czysty rachunek u przywódcy małomiasteczkowego gangu oraz oczyszczenie kartoteki. To drugie jest dla niego o niebo ważniejsze, ponieważ ma już dość życia pod ciągłą obserwacją. Stróże prawa zrobili sobie z niego chłopca do bicia, choć w myśl prawa Eli spłacił swój dług wobec społeczeństwa. No, może nie do końca, bo obecnie jest na zwolnieniu warunkowym, ale nie przyłapano go na niestosowaniu się do wytycznych kuratora. W każdym razie Eli czuje się poszkodowany. Niesprawiedliwie traktowany przez mundurowych, którzy teraz wciągnęli go na listę podejrzanych o porwanie, ewentualnie zamordowanie, kilkuletniej dziewczynki. O swoje być albo nie być na tym świecie Eli zawalczy w obozie Romów, którzy rozstawili się na ziemi wierzyciela czołowej postaci tego segmentu „Co widział Jozjasz” i już powoli szykują się do wyjazdu. To ostatnia szansa na ograbienie ich z najprawdziwszego skarbu. Jak można się tego spodziewać, nie wszystko ułoży się po myśli rzezimieszków. Eli też pewnie nie spodziewał się, że w obozie Romów stanie twarz w twarz z demonami, które od dawna trzymał za plecami. Nabrał jako takiej wprawy w odsuwaniu myśli od... krewnych. Ojciec się go wstydzi, a Tommy, jak zakłada, śmiertelnie się na niego obraził. Ale jest jeszcze Mary (Kelli Garner, która pięknie weszła w tę moim zdaniem zaniedbaną przez scenarzystę postać), po mężu Milner. Oboje właśnie starają się o adopcję dziecka, co, jak mają nadzieję, pomoże kobiecie wyjść z psychicznej matni, która, naturalnie, daje się we znaki także jej życiowemu wybrankowi, Rossowi (niewielki udział Tony'ego Hale'a). I tak przeszliśmy do rozdziału trzeciego, któremu jak już dałam do zrozumienia w moich oczach nie pozwolono rozwinąć skrzydeł. Za mało miejsca, za mało uwagi. Z drugiej strony, właśnie na tym odcinku „Jozjaszowej trasy” znalazłam mój magiczny kamień. Najefektywniejszy moment – upiorny, nieprzesadnie makabryczny. Wreszcie jakieś żywsze emocje! Wszystkie te źródła zbiegną się oczywiście w punkcie wyjścia. Na famie Grahamów, którą upatrzyła sobie pewna spółka naftowa. Innymi słowy, to przeklęte miejsce wreszcie może się Grahamom mocno przysłużyć. A na pewno jednemu z nich – tylko tutaj zauważyłam objawy „gorączki złota”, czy jak kto woli, ogromny apetyt na pieniądze. Reszta ma inne cele. Inne sprawy do załatwienia. Taki zastrzyk gotówki na pewno wszystkim im bardzo by się przydał, ale tak naprawdę inne rzeczy zaprzątają im głowy. Mamy wręcz powody wątpić, że wszyscy są zgodni przynajmniej w kwestii sprzedaży. Największą przeszkodą może być tutaj Josiah Graham. Patriarcha rodu, który bynajmniej nie cieszy się na to, zapewne oczekiwane, spotkanie po latach. I wreszcie wszystko nabierze sensu. W dość mocnych brzmieniach. Dałam się zaskoczyć, ale bardziej ucieszyło mnie odstąpienie poczucia bezcelowości. Grunt, że gdzieś doszliśmy, bo prawdę mówiąc, zdążyłam już wyzbyć się wszelkiej nadziei na jakąś puentę. Wyraziste zwieńczenie tej nieciepłej rodzinnej opowieści.

Nudnawa przebieżka, ale nie donikąd. Scenarzysta „Co widział Jozjasz”, Robert Alan Dilts, przy twardym wsparciu człowieka, który z ogromnym zapałem rzecz wyreżyserował, Vincenta Grashawa, w niestandardowy sposób opowiedział mi o Grahamach. W gruncie rzeczy postaciach fikcyjnych, ale ten pierwszy sfilmowany skrypt na pełen metraż w karierze Diltsa, przez niego samego był (i pewnie nadal jest) traktowany bardzo osobiście. Tak czy inaczej, na silniejsze wrażenia długo sobie poczekałam. Długi marazm, a potem jedna petarda i następna, i jeszcze jedna. Pach, pach, pach w niewielkich odstępach czasu. Teraz, kiedy mam już pełen obraz tej mrocznej „sagi” rodzinnej, nie pozostaje mi nic innego, jak pogratulować pomysłu i odwagi, ale przed ostatnią prostą głównie walczyłam z przemożną potrzebą – a moim największym sojusznikiem była płaszczyzna techniczna, zwłaszcza zdjęcia – przerwania seansu. Poczekaj, a będzie Ci dane. Nie obiecuję, bo nie mam wątpliwości, że pyrrusowe zwycięstwa i całkowite porażki też będą, ale dla najwytrwalszych przewidziano jakieś nagrody i/lub drobne upominki. Czy mnie się to opłaciło? Nie mam takiego przekonania. Trochę dobrego, trochę złego... i się wyrównało;)

środa, 24 sierpnia 2022

Dave Cullen „Columbine. Masakra w amerykańskim liceum”

 

Data 20 kwietnia 1999 roku w świadomości amerykańskiego społeczeństwa zapisała się jako początek końca epoki bezpieczeństwa w szkołach. Eric Harris i Dylan Klebold, uczniowie Columbine High School w Columbine w stanie Kolorado, hrabstwie Jefferson, zwanym Jeffco, zapoczątkowali, czy raczej spopularyzowali, wyjątkowo krwawy proceder. Modę na strzelaniny szkolne, na której po dziś dzień najbardziej tracą potencjalne ofiary i ich rodziny. Dave Cullen, absolwent University of Illinois at Urbana-Champaign, amerykański dziennikarz, którego teksty ukazywały się między innymi w New York Times, Vanity Fair, Newsweeku, Washington Post, Guardian, Salon, Slate i Daily Beast, praktycznie od początku relacjonował tę sprawę. I wcale nie uważa, by wówczas stanął na wysokości zadania. Jego debiutancki występ na scenie literackiej, książka non-fiction pierwotnie wydana w 2009 roku pod tytułem „Columbine” (pol. „Columbine. Masakra w amerykańskim liceum”, edycja z 2022 roku Wydawnictwa Poznańskiego w tłumaczeniu Adriana Stachowskiego) powstała na skutek dziesięcioletniego zaangażowania Cullena w sprawę znaną jako masakra w Columbine High School (masakra w liceum Columbine). Powstała między innymi z potrzeby odkłamania mitów, jakie narosły wokół tego krwawego wydarzenia. W czym dziennikarze, w tym sam Dave Cullen, mieli bodaj największy udział. Autor omawianej pozycji przekonuje, że ich intencje były dobre, ale wnioski całkowicie błędne. I tak powstała legenda o Ericu Harrisie i Dylanie Kleboldzie, tak niemające umocowania w dowodach historie o najbardziej znanych szkolnych zamachowcach, zostały uznane za fakty. Cullen miał nadzieję, że jego obszerna publikacja położy kres wszelkim spekulacjom. Myślał, że cała nieupiększona prawda o masowych mordercach z Columbine, uśmierci legendę. Ale tak się nie stało. Niezupełnie. Nie wszyscy uwierzyli Cullenowi. Nie wszyscy zaakceptowali wersję przedstawioną przez ludzi pracujących nad tą sprawą. Może gdyby przedstawiciele organów ścigania nie byli tak powściągliwi w informowaniu opinii publicznej o postępach swojego śledztwa, Eric Harris i Dylan Klebold pośmiertnie nie dorobiliby się tak licznego fanklubu.

Uhonorowana Nagrodą im. Edgara Allana Poego, Barnes and Noble Discover i Goodreads Choice Award, nominowana do LA Times Book Prize, Audie Award i MPIBA Regional Book Award, bestsellerowa pozycja true crime, przez niektórych krytyków zrównana z „In Cold Blood” (pol. „Z zimną krwią”) Trumana Capote'a, przez wielu uważaną za „królową” książkowych reportaży, „Columbine. Masakra w amerykańskim liceum” pióra Dave'a Cullena to opowieść o oprawcach i ofiarach. American Nightmare, który tak naprawdę nigdy się nie skończył. Licealiści Eric Harris i Dylan Klebold w pewnym sensie zapoczątkowali przebudowę amerykańskich szkół. Nastała epoka szkolnego terroru. Raz po raz świat obiega wiadomość o kolejnej masakrze w amerykańskiej placówce edukacyjnej. Kilkanaście ofiar, kilkadziesiąt ofiar... Mało, wciąż za mało, by ograniczyć prawo do posiadania broni. To jest ważniejsze od bezpieczeństwa nieletnich? Takie głosy na pewno płyną ze Stanów Zjednoczonych – są na tyle donośne, by docierać do uszu Europejczyków. Wciąż ten sam schemat: strzelanina w szkole, ożywiona dyskusja na temat powszechnego dostępu do broni i... zostaje jak było. Aż do następnego razu, który pewnikiem też nic nie zmieni. To znaczy nie będziemy wrzucać kłód pod nogi potencjalnym sprawcom tylko potencjalnym ofiarom. Jeśli będzie trzeba wprowadzimy takie zabezpieczenia w szkołach, jakie ma choćby Pentagon. Dave Cullen co prawda w swojej debiutanckiej książce bardzo ogólnie przedstawia ten problem, nie zagłębia się w tę niekończącą się historię pt. „Ograniczyć dostęp do broni palnej czy nie?”, ale nie pozostawił mi najmniejszych wątpliwości, że opowiada się za wprowadzeniem jakichś ograniczeń.

 
W przedmowie autor „Columbine. Masakry w amerykańskim liceum” zrobił coś w rodzaju rachunku sumienia. Szczere wyznanie grzechów. Był jednym z tych dziennikarzy, którzy niechcący sprzedali ludziom nieprawdziwą opowieść o Ericu Harrisie i Dylanie Kleboldzie. Myśleli, że ich historyjki są prawdziwe. O chłopcach, którzy chwycili za broń (i bomby domowej roboty) w wyniku prześladowań w szkole. Długotrwałe dręczenie przez niektórych popularnych uczniów (konkretnie: sportowców) miało popchnąć ich do jednej z największych zbrodni w historii amerykańskiego szkolnictwa. Mieli być członkami nieformalnej grupy zwanej Mafią Prochowców, ich ulubionym artystą miał być Marilyn Manson, mieli należeć do podobno (taki przekaz dominował w amerykańskich mediach niedługo po strzelaninie w liceum Columbine) agresywnej subkultury gotyckiej. Przeczyły temu materiały zgromadzone przez organy ścigania w toku śledztwa – w sumie tony samych akt, już abstrahując od dowodów rzeczowych – które Dave Cullen dokładnie przestudiował przed napisaniem swojej, jak dotąd, najpoczytniejszej książki (w 2019 roku swoją światową premierę miała jego kolejna pozycja non-fiction, „Parkland: Birth of Movement”, a w 2022 roku światło dzienna ujrzał następny książkowy reportaż tego pana pt. „Soldiers First” - to jak na razie cała bibliografia Cullena, ale można spodziewać się kolejnych tego rodzaju publikacji od tego amerykańskiego dziennikarza). Embargo na informacje nałożone przez policjantów, agentów FBI i inne osoby zaangażowane w śledztwo w sprawie Columbine (autor wspomina o tym, że nazwa szkoły i miejscowości z czasem stała się synonimem masakry, co naturalnie bardzo nie podobało się wielu ocalałym: przykra etykietka) bynajmniej nie zmniejszyło ich napływu. Dziennikarze pozyskiwali je z innych źródeł, a puste obszary zapełniali sami. Stworzyli spójny, wiarygodnie brzmiący ciąg przyczynowo-skutkowy. Logiczna opowieść o dwóch chłopcach z Kolorado. Tak, to miało sens. Ale nie dla śledczych; oni ze zdumieniem wysłuchiwali i wczytywali się w te wszystkie... bajeczki. Cullen był jednym z tych bajkopisarzy. Nie tylko nie wiedział, ale, że tak to ujmę, dzielił się zgniłymi owocami owej niewiedzy ze swoimi czytelnikami (artykuły prasowe). W „Columbine” Dave Cullen obrał inną narrację. Wcześniej nieświadomie przykładał rękę do budowania swoistej mitologii, ale gdy już poznał prawdziwą historię Erica Harrisa i Dylana Klebolda stał się jednym z najbardziej zasłużonych - jeśli nie najbardziej zasłużonym – propagatorów tejże. Pisząc „prawdziwa” mam na myśli oficjalną wersję wydarzeń w hrabstwie Jefferson, którym Cullen, można powiedzieć, oddał dziesięć lat swojego życia. Co dość mocno odbiło się na jego zdrowiu psychicznym. Masakra w Columbine High School stała się jego obsesją – niszczącą, ale chyba też budującą. Dave Cullen poznał mnóstwo inspirujących postaci. Jego grono przyjaciół znacznie rozrosło się o jednostki dodające mu sił. Dające nadzieję.

Columbine. Masakra w amerykańskim liceum” Dave'a Cullena to ogromny zbiór informacji związanych z tytułową rzezią. Nie tylko biografia Erica Harrisa i Dylana Klebolda, nie tylko zapis śledztwa otwartego po ich śmierci i wreszcie nie tylko rekonstrukcja prawdopodobnie najczarniejszego dnia w historii Columbine w stanie Kolorado. To też opowieść o okrutnie okaleczonej niewielkiej społeczność. Ocalałych z masakry, ich rodzinach, dziennikarzach, policjantach, agentach FBI, duchownych i wreszcie rodzicach oprawców. Cullen dla tych ostatnich ma dużo współczucia. Badania przeprowadzone po 20 kwietnia 1999 roku wykazały, że ponad osiemdziesiąt procent Amerykanów wini też rodziców Erica i Dylana. Nastolatków, którzy zamordowali dwanaścioro uczniów i jednego nauczyciela oraz spowodowali różne fizyczne obrażenia (od lekkich po poważne) u dwudziestu czterech innych osób. Z ich punktów widzenia ponieśli klęskę, bo planowali coś zdecydowanie większego. Potworniejszego. To miał być zamach bombowy, a nie „skromna” strzelanina. Postrzelać to mieli do niedobitków, ale bomby skonstruowane przez młodego Harrisa zawiodły. Szczęście w nieszczęściu. Chociaż tyle. Większość książki to przeplatanka dwóch okresów w dziejach Columbine: przed i po masakrze w Columbine High School. Rekonstrukcję samego ataku znajdziemy już w części pierwszej. To opowieść w pięciu częściach i pięćdziesięciu trzech rozdziałach. Plus: od autora – o źródłach, wstęp do wydania z 2019 roku, epilog, posłowie, chronologia: Przed, podziękowania, przypisy i bibliografia – razem niecałe sześćset czterdzieści stron niedużym drukiem. Muszę przyznać, że Dave Cullen u mnie zapunktował już samym pochyleniem się również na tragedią bliskich oprawców. Uważam, że wciąż za mało się o tym mówi – widać to po stosowaniu czegoś na kształt odpowiedzialności zbiorowej po niemal każdym zbrodniczym akcie w dowolnym zakątku świata. A przynajmniej tych szeroko omawianych w mediach. Kiedy zabójcami stają się tak młode osoby, to ich opiekunowie prawni muszą się liczyć się z tym, że staną się wrogami numer jeden. Nie dla wszystkich, ale część słusznie oburzonego społeczeństwa prawie na pewno uzna ich za współwinnych zbrodni. Rodzice domniemanego psychopaty i jego przypuszczalnie pogrążonego w depresji wspólnika, nie byli tutaj żadnym wyjątkiem. Cullen uważa, że gdyby sprawcy nie popełnili samobójstwa tuż po urządzeniu prawdziwej rzezi w liceum, do którego uczęszczali, wściekłość skoncentrowałaby się na nich. Innymi słowy, ich bliscy nie mieliby aż tak pod górkę. Optymista z tego Cullena. Tak czy inaczej, autor „Columbine” w zgromadzonym materiale dowodowym nie dopatrzył się niczego, co świadczyłoby o jakichś ogromnych zaniedbaniach ze strony rodziców Erica i Dylana. Oczywiście, zawsze można powiedzieć, że powinni bardziej ich kontrolować – na przykład regularnie przeszukiwać ich pokoje – albo chociaż poważniej potraktować skargi jednej z sąsiadek (dotyczyło Erica Harrisa), alarmowanej przez swojego syna. Poważniej mogli potraktować je też stróże prawa. Teraz to wiemy, ale czy przed 20 kwietnia 1999 roku to było takie oczywiste? Dla jednej osoby (wspomnianej adresatki skarg na Erica) tak, ale Cullen rozumie też mniej przewidujące osoby z otoczenia tej wybuchowej pary.


Urodzeni mordercy – nazwa zapożyczona z filmu Olivera Stone'a, która szczególnie przypadła do gustu Ericowi. Cullen nazwie to Dniem Sądu, ale młody Harris używał określenia UM (właściwie NBK: od oryginalnego tytułu, filmu „Natural Born Killers”). W myślach, w dzienniku i w rozmowach z Dylanem Kleboldem. Sporządzono różne profile psychologiczne sprawców masakry w liceum Columbine, ale autor omawianej publikacji skłonił się ku bodaj najbardziej rozpowszechnionej analizie. Agent FBI doktor Dwayne Fuselier, który od samego początku był zaangażowany w sprawę strzelaniny w Columbine, zdiagnozował - i nie tylko on, taką pewność ma wielu uznanych badaczy ludzkich umysłów - Erica Harrisa jako psychopatę. U Dylana dopatrzył się natomiast depresji – jego niechęć, może nawet nienawiść była bardziej skierowana do wewnątrz, podczas gdy jego wspólnik wszystkie negatywne emocje kierował na zewnątrz. Eric nienawidził wszystkich ludzi. Marzył o eksterminacji naszego gatunku. Najszerszy wgląd w umysły Harrisa i Dylana dały śledczym ich dzienniki, ale pomocna okazała się też strona internetowa prowadzona przez tego pierwszego, filmiki, które obaj nagrywali oraz oczywiście zeznania ludzi z ich otoczenia, którym co trzeba zaznaczyć nie pokazywali całego swojego oblicza. W każdym razie nie w taki sposób, żeby mogli ich zawczasu przejrzeć. Erica bawiło naprowadzanie ich na właściwy trop, ale zwykle odbierano to jako przejawy jego specyficznego poczucia humoru. Zazwyczaj to on koniec końców obracał swoje szokujące wyznania w żart, ale bywało i tak, że zachowywał przy tym śmiertelną powagę. Taki już był. To Dylan miał problem z emocjami, to Dylan był kojarzony z wybuchami wściekłości. Eric prawie nigdy nie tracił panowania nad sobą. Nawet w stresujący sytuacjach zachowywał absolutny spokój. Owijał sobie ludzi wokół małego palca. Z premedytacją manipulował nie tylko osobami ze swojego przedziału wiekowego; także rodzicami, nauczycielami, psychologami. A Dylan po prostu szedł za nim. Ku zatraceniu. Dzieje Erica i Dylana to jedno, ale nie mniej interesujące były dla mnie żywoty innych ludzi z Columbine. Chwytająca za serce, heroiczna walka z traumą, z zespołem stresu pourazowego, depresją etc., ciężka praca ukierunkowana na odzyskanie fizycznej kondycji, albo przynajmniej bardziej zbliżonej do tej jaką mieli przed niespodziewanym atakiem na ich szkolę, udręka rodziców zamordowanych i okaleczonych uczniów oraz bliskich jedynej dorosłej osoby, która poległa na bezsensownej wojnie wszczętej przez chłopców z dobrych domów. Klasa średnia z przedmieścia.

Bardzo bolesna to opowieść. Raz, że z życia wzięta, a dwa, że przez człowieka, który obserwował to od początku. Nie, nie obserwował – Dave Cullen mocno to przeżył, wręcz przechorował. I stworzył wspaniale empatyczne dzieło non-fiction. „Columbine. Masakra w amerykańskim liceum” powstała między innymi z potrzeby odarcia z całego splendoru czarne gwiazdy Columbine w stanie Kolorado, w hrabstwie Jefferson. I odkłamania paru innych mitów, ale nawet sam autor nie jest zadowolony z rezultatu tego przedsięwzięcia. Książka odniosła ogromny sukces, ale Cullen ubolewa, że to, do czego nienaumyślnie się przyczynił, nadal całkiem mocno się trzyma. Kłamliwa budowla, która powinna być przestrogą dla dziennikarzy – pochopne wyciąganie wniosków, bazowanie na niepewnych źródłach, byle tu i teraz dostarczyć widzom, słuchaczom i czytelnikom odpowiedzi na mniej i bardziej (kto? jak? dlaczego?) interesujące ich kwestie. Mniej teoretyzowania, a więcej faktów w przestrzeni medialnej. Więcej badań psychologicznych przynajmniej w szkołach. Mniej spluw, więcej edukacji i czujności. Nie twierdzę, że wszyscy będą przytakiwać autorowi „Columbine”, ale zapoznać się z tą wyczerpującą rozprawą chyba nie zaszkodzi. W każdym razie ja nie żałuję ani minuty poświęconej na niniejszą bestsellerową true crime story.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


poniedziałek, 22 sierpnia 2022

„Meduza” (2021)

 

Brazylia. Mariana 'Mari' należy do żeńskiego kościelnego zespołu muzycznego, którego liderką jest jej najlepsza przyjaciółka, influencerka Michele. Dziewczyny są żarliwymi chrześcijankami z misją oczyszczania świata z bezbożności i rozwiązłości. Nocami całą grupą polują na grzesznice, które przemocą usiłują zawrócić na ścieżkę cnoty. Inspirację zaczerpnęły z tragicznej historii aktorki Melissy Garcii, która została dotkliwie ukarana za „nieobyczajny styl życia”. Przeżyła atak, ale nie wiadomo, jak potoczyły się jej dalsze losy. Jej miejsce pobytu pozostaje nieznane. O ile wciąż żyje. Mari i jej koleżanki wierzą, że tak. Po nieudanym „polowaniu na czarownicę”, które skutkuje utratą pracy przez Marianę w klinice chirurgii plastycznej, dziewczyna rozpoczyna własne poszukiwania Melissy. W czym bardzo pomocna może okazać się jej nowa praca, w szpitalu dla ludzi przebywających w śpiączce.

Brazylijski arthouse horror w reżyserii i na podstawie scenariusza Anity Rochy da Silveiry, będący jej drugim pełnometrażowym obrazem, po „Mate-me Por Favor” (2015). Pomysł na fabułę „Meduzy” (oryg. „Medusa”) przyszedł do niej w 2015 roku z przestrzeni medialnej. Anita Rocha da Silveira natrafiła na artykuł o grupie młodych kobiet, które postanowiły ukarać inną kobietę za rozwiązłość – okaleczyły jej twarz i obcięły włosy. Kilka tygodni później da Silveira przeczytała podobną notkę prasową, co skłoniło ją do poszukania jeszcze innych autentycznych historii rodem z mitologii greckiej. Przypominało jej to mit o Meduzie, urodziwej niewieście, która oddała się Posejdonowi (w innej wersji została zgwałcona), czym rozzłościła Atenę. Bogini mądrości ukarała ją szkaradną aparycją. Innymi słowy, da Silveira doszła do wniosku, że ta bardzo stara historia jeszcze się nie zdezaktualizowała. Znajduje odbicie w naszej rzeczywistości, za co autorka scenariusza „Meduzy” i zarazem jej reżyserka, wini ludzi o ultraprawicowych poglądach. Film nakręcono jeszcze przed wybuchem pandemii COVID-19. Zdjęcia trwały dwadzieścia osiem dni, a budżet był niski nawet jak na brazylijskie standardy – niecałe pół miliona dolarów. Dodatkową inspirację da Silveira czerpała z twórczości Davida Lyncha („Mulholland Drive” z 2001 roku to jej filmowy ulubieniec) i Dario Argento, w mniejszym stopniu z artystycznego dorobku Briana De Palmy i Jeana-Pierre'a Jeuneta. „Spring Breakers” Harmony'ego Korine'a też „miał coś do powiedzenia” w tej swoistej reinterpretacji mitu o Meduzie.

Anita Rocha da Silveira w dzieciństwie zwykle trzymała się z dala od kina grozy. Była dość strachliwym dzieckiem – dopiero w szesnastym roku życia odważyła się obejrzeć „Lśnienie” Stanleya Kubricka, ale tylko ze znajomymi. Bakcyla połknęła w czasie studiów; wtedy narodziła się jej mała obsesja na punkcie horrorów, w czym bodaj największa zasługa któregoś „Krzyku” Wesa Cravena (da Silveira nie pamięta, która to była część). Strach i krzyk w salach kinowych: to ją fascynuje, o takie reakcje widowni przede wszystkich zabiega w swojej pracy. A przynajmniej miała takie marzenie w związku ze swoją „Meduzą”. Strach niekoniecznie, ale byłaby wprost wniebowzięta, gdyby w salach kinowych w odpowiednim momencie rozległ się chóralny oczyszczający wrzask. „Meduza” wpisuje się w tak zwaną nową falę horroru, ewentualnie thrillera. Różnie można to dziełko klasyfikować, bo i Anita Rocha da Silveira nie jest artystką przywiązaną do czystości gatunkowej. Woli mieszanki. Jak to ujęła: „od horroru przez fantastykę i musical, po humor”. Uważam, że to jak najbardziej trafny opis jej drugiego pełnometrażowego obrazu, który zrobił na mnie niemałe wrażenie. Intensywna opowieść, którą zainspirowało samo życie. Zbrodnie popełniane przez kobiety na kobietach, rządy skrajnie prawicowej formacji i rola niektórych instytucji religijnych w budowaniu doczesnego piekła. Piekła kobiet. Żeńska grupa, której przewodzi popularna influencerka Michele (przekonujący występ Lary Tremouroux), najlepsza przyjaciółka pierwszoplanowej postaci, Mariany, w skrócie Mari (też przyzwoita kreacja Mari Oliveiry), również wchodzącej w skład tego muzycznego zespołu, działa na rzecz patriarchatu. Dziewczyny są święcie przekonane, że Bóg stworzył kobietę po to, by była podporą dla swojego męża. Zawsze do usług jedynego żywiciela rodziny. Ona powinna zajmować się domem i dziećmi, jeśli się ich doczekają i zawsze dbać o swój wygląd zewnętrzny, a jego jedynym zmartwieniem powinien być domowy budżet. Ona dom, on kariera. I najważniejsze, żeby zawsze znajdować czas dla Boga. Wiara ponad wszystko. W świecie przedstawionym w „Meduzie” Anity Rochy da Silveiry najwyższą pozycję - zaraz po Bogu - zajmuje pastor Guilherme (widowiskowy występ Thiago Fragoso). Charyzmatyczny przywódca duchowy, który dorobił się małej armii złożonej z młodych mężczyzn, o rozrywkę których dbają równie oddane Bogu Wszechmogącemu i jego jedynemu synowi Jezusowi Chrystusowi, aniołki Guilherme'a, czyli zespół Michele. To właśnie grono jest przeznaczone żołnierzom pastora. Tutaj każdy z nich wypatruje tej jedynej. Tej, którą zaszczyci swoimi oświadczynami. Szanse Mari na zamążpójście, przynajmniej w jej mniemaniu, drastycznie zmalały po przegranej walce z jedną ze współczesnych „czarownic”. Aniołki Guilherme'a, podobnie jak „pisani im chłopcy” (tyle że na mniejszą skalę), oczyszczają miasto z rozpusty. Białe maski, w których polują mają symbolizować ich bohaterkę, „prawdziwą anielicę”, która unieszkodliwiła demona. Melissa Garcia była wschodzącą gwiazdą kina, ale jej kariera została nagle i najprawdopodobniej definitywnie, przerwana przez kobietę, która uznała ją za grzesznicę. Jedną z tych najgorszych, bo mogących skazić inne dusze. Dających zły przykład. Mari, Michele i reszta ich zespołu, poszły za przykładem tej drugiej. Kontynuują ten proceder. One traktują to jak boską misję, działalność na rzecz jedynego słusznego Pana. Religijne fanatyczki w natarciu. Kobiety walczące... z innymi kobietami. To nie siostry, tylko nałożnice Szatana, dla których mimo wszystko jest jeszcze nadzieja. Zawsze można się nawrócić, zejść na ścieżkę prowadzącą wprost do Królestwa Niebieskiego. Niektórym zbłąkanych owieczkom po prostu trzeba dać większą zachętę. Gdy słowa nie wystarczą, pozostaje puścić w ruch pięści. Miłosierdzie na ustach, agresja w praktyce. Anita Rocha da Silveira w „Meduzie” pokazuje hipokryzję niektórych żarliwych chrześcijan. Oczywiście, różnie można to odebrać – jedni przyklasną, inni poczują się urażeni. Niewygodna prawda albo obrzydliwe kłamstwo. Kolejny atak na Kościół. Tak czy inaczej, na pewno nie laurka. W sumie da Silveira wymierza oskarżycielki palec nie tyle we wszystkich chrześcijan, ile tak zwanych fanatyków religijnych. Czy po prostu ultraprawicową część brazylijskiego społeczeństwa, która, wedle reżyserki i scenarzystki „Meduzy”, w wykreowanym przez nią świecie czułaby się jak w raju. Hodowla żon ze Stepford – taka myśl nasunęła mi się podczas niezmiernie zaskakującego kontaktu z tą niskobudżetową produkcją. Moje dotychczasowe doświadczenia z kinem południowoamerykańskim (których, co wypada dodać, nie było zbyt wiele) nie przygotowały mnie na tak wysoki poziom artystyczny. Art horror z akcentem na pierwszy człon. To jeden z tych filmów grozy, które często są opisywane jako „niestraszne”. Białe maski i poparzona twarz to w zasadzie jedyne widoki, które od biedy można uznać za upiorne. Nawet jeśli twórcy zrobili gdzieś „buu!”, to ja tego nie odnotowałam. Klimat, klimat i jeszcze raz klimat.

Miało być po staremu. Anita Rocha da Silveira w ramach przygotowań do tego projektu przestudiowała mnóstwo filmów grozy z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Skupiała się na kolorach. Postanowiła stworzyć system barw, którego od początku do końca będzie się trzymać. Współczesna opowieść w oldschoolowym rytmie - klimat „niedzisiejszy”, ale akcja toczy się w epoce smartfonów i internetowych celebrytów. Influencerów. Bogowie i boginie naszych czasów. Dobrze, to może lekka przesada, ale na liście największych autorytetów co poniektórzy z nich na pewno by się znaleźli. Przedstawicielką tego środowiska w „Meduzie” jest jasnowłosa Michele, niesprawiedliwe byłoby jednak przykładanie jej do całej społeczności influencerskiej. Michele jest próżną pannicą, dla której najcenniejszą „walutą” są lajki. Bóg, pastor i lajki: święta trójca tej (nie)sweetaśnej dziewczyny. Róż blues. Podtrzymuje tradycję promowania siebie, ale liczyć powinno się przede wszystkim to, że pomaga samotnym kobietom i parom. Pro publico bono. Michele zrobi z ciebie piękność. Zaniedbywanie się to według niej poważny grzech. Odrzucanie daru od Boga. Daru dla ciebie, ale przede wszystkim dla twojego mężczyzny. Czy raczej pana i władcy - tak powinno być. Tak jest po bożemu. Tutaj nie ma miejsca na dyskusję. Nie można stać w rozkroku: albo ścieżka cnoty albo występku. Jest tylko czerń i biel. I zieleń. Kolor nadziei z czasem jakby obejmie prowadzenie. Najmocniej wyeksponowany. Satyra społeczna w nadnaturalnej mgiełce. Czuć, że jakiś potwór tu nadchodzi. A może cały czas jest z nami? Nosimy go w sercach albo tylko na niego patrzymy. Od początku przyglądamy się działalności Nieprzyjaciela. Zamaskowane postacie maltretujące swoich bliźnich. Czy tego chce Bóg, to już każdy wierzący musi sobie sam rozsądzić. Ja mogę tylko wyrazić swój własny, całkowicie świecki, pogląd na jedno z ulubionych zajęć aniołków pastora Guilherme'a. Ujmę to tak: najbardziej zaimponowała mi ta, która buńczucznie rzuciła swoim oprawczyniom w twarz, że jest dumna z tego, co jej zarzucają. Mówcie, co chcecie i róbcie, co chcecie. Ja wiem swoje i będę robić swoje, a wy, proszę, wściekajcie się. Jedna z tych współczesnych „czarownic”, która prędzej umrze, niż stania się taka, jaką chcą ją widzieć inni. Naprawdę przypomina to Inkwizycję. Troszeczkę. Zagubione owieczki wyznają skruchę i przysięgają, że przyjmą Boga do swoich serc (właściwie na naszych oczach tylko jedna pobita owieczka obiecuje poprawę, ale można chyba bezpiecznie założyć, że to nie pierwszy taki wątpliwy sukces w misji dziewczyn w śnieżnobiałych maskach). Wszystko, byle przestano je bić. Fabuła rozwija się bardzo powoli w skontrastowanym klimacie. Brudny, chropawy, ponury i świat skąpany w przesadnie żywych barwach: czasem słońce, czasem reflektory. Zgrabna przeplatanka mroku z jarmarcznością. Spotkania religijne, ale i przygotowania do tychże, pewnie nieprzypadkowo trącą tandetą. Domek z kolorowych kart, który jeszcze nie runął. Wręcz przeciwnie, cały czas się rozbudowuje. Guilherme zdecydowanie bardziej przypomina telewizyjnych kaznodziejów grzmiących o współczesnych Sodomach i Gomorach oraz – oczywiście za „drobną” opłatą – oferujących miejsce w Niebie, gdy już przyjdzie przepowiedziana Apokalipsa aniżeli łaskawego przewodnika duchowego, który miłuje wszelkie żywe stworzenia. Bardziej współczuje niewierzącym, niż ich potępia – takie rzeczy to nie u Guilherme'a. Owszem, cieszy go każda nawrócona osoba, ale dla opornych nie ma żadnej litości. Tępiciel hedonistów, dewiantów. A za tokowych uważa też leśnych imprezowiczów – tańczących przy muzyce z istnej świątyni rozpusty, czyli Stanów Zjednoczonych, która bodaj najwięcej „filii” porozstawiała już w Europie (tak, tak, zwłaszcza na zachodzie). Każdy, komu życie miłe, bawi się w masce. Incognito na zwykłych potańcówkach. Nie żebym pochwalała, w końcu zakłócają spokój dzikich zwierząt, ale żeby od razu nasyłać na nich zabijaków? Takie realia w tym męskim edenie. Nie licząc między innymi balowiczów z lasu, gejów, ateistów i nowego współpracownika Mari, pielęgniarza z dłuższym stażem w szpitalu dla ludzi przebywających w śpiączce, gdzie może znajdować się kobieta, którą czołowa postać filmu stara się odnaleźć. Nie ona jedna, ale w ogóle by mnie nie zaskoczyło, gdyby to właśnie ona wpadła na trop okrutnie poparzonej aktorki. Coś tak czułam:) Właściwie to nie jest film kręcony z myślą o zaskakiwaniu widza. Chyba że płaszczyzną techniczną. Proste sztuczki, a tak cieszą. Tak, chyba się zachwyciłam tą brazylijską „Meduzą”. W jednym rzędzie z
„Midsommar. W biały dzień” Ariego Astera tego dziełka nie postawię, ale i tak jestem pod ogromnych wrażeniem. Się zachłysnęłam tym feministycznym manifestem. A może po prostu rozpaczliwym krzykiem tej części społeczeństwa, która wolałaby żyć w bardziej tolerancyjnym świecie. Wolność, równość i braterstwo/siostrzeństwo. Pomarzyć zawsze można.

Ostro. Kobieta przeciwko kobiecie. Chrześcijanka przeciwko „służebnicy Szatana”. Czysta i nieczysta. Która jest która? Krytycznie o patriarchacie, krytycznie o fanatyzmie religijnym. Może nawet o roli całego Kościoła w budowaniu takiego świata, jaki wciąż mamy. Świata, w którym osoba nieheteronormatywna ryzykuje już samym trzymaniem za rękę swojej drugiej połówki w miejscu publicznym. Świata, w którym kobieta bezpieczna, to kobieta niewalcząca. Dobra kobieta, to posłuszna kobieta. Takie bezczelne „insynuacje” raczyła wysnuć Anita Rocha da Silveira w swojej „Meduzie”, brazylijskim art horrorze, od którego wprost nie mogłam się oderwać. Klimatyczna opowieść w stylu retro (niezupełnie tamte czasy, ale duch lat 70-tych i 80-tych XX wieku dołączył się do tego „dzisiejszego czytania” greckiego mitu o Meduzie), której taka czarownica jak ja nie może nie polecać. Uwaga: kultura Zgniłego Zachodu. Ostrzegłam, żeby nie było.

sobota, 20 sierpnia 2022

„Dom ślimaków” (2021)

 

Hiszpania, lata 60-te XX wieku. Powieściopisarz Antonio Prieto wynajmuje na miesiąc starą posiadłość w miasteczku Quintanar w Andaluzji, należącą do kobiety imieniem Berta, która od razu wpada mu w oko. Lokalna społeczność okazuje się wymarzonym źródłem inspiracji: skryci ludzie wierzący w klątwy i zmiennokształtnych. Największy lęk w tych stronach budzi Vimero, legendarna bestia, która miała rzucić na Quintanar przekleństwo deformacji cielesnych. Zaintrygowany Antonio zbiera informacje na temat tutejszych wierzeń i agresywnego mężczyzny więzionego przez swoich krewnych. Kiedy dochodzi do potwornej zbrodni, pisarz nabiera przekonania, że to ten nieszczęsny, ale i skrajnie niebezpieczny człowiek mieszkający w lesie jest za to odpowiedzialny.

Dom ślimaków” (oryg. „La casa del caracol”, międzynarodowy: „The House of Snails”) to zrealizowany za niecałe dwa i pół miliona euro hiszpańsko-meksykańsko-peruwiański thriller z elementami horroru oparty na pierwotnie wydanej w 2020 roku powieści Sandry Garcíi Nieto pod tym samym oryginalnym tytułem. Scenariusz opracowała autorka literackiego pierwowzoru, a reżyserii podjęła się debiutująca w pełnym metrażu Macarena Astorga. Pomysł na tę historię, a właściwie jego zalążek, zrodził się w krainie marzeń sennych. Sandrze Garcíi Nieto przyśniło się coś zbliżonego do spirali. Niezupełnie ślimak, ale to czarowne coś miało podobne kolory. To był przyjemny sen, zdecydowanie nie koszmar, który Nieto obracała w głowie przez wiele dni, stopniowo dorabiając fabułę do tego wielce intrygującego ją motywu. Zdjęcia do filmowego wydania „La casa del caracol” rozpoczęły się w czerwcu 2020 roku w tak zwanym reżimie sanitarnym motywowanym pandemią COVID-19, co nie miało żadnego wpływu na scenariusz, ale na czas trwania zdjęć już tak – regularne testowanie, odkażanie kostiumów, pomiary temperatury i inne protokoły bezpieczeństwa, naturalnie, wydłużyły pracę na planie. Jej pełny owoc po raz pierwszy pokazał się w czerwcu 2021 roku na Málaga Film Festival, gdzie był nominowany do Biznaga de Oro w kategorii „najlepszy film”.

Wedle słów reżyserki „Domu ślimaków”, Macareny Astorgi, podczas prac nad tą produkcją szczególny nacisk kładziono na atmosferę. Ekipie bardzo zależało na tym, by przeżycia fikcyjnego powieściopisarza w sennym górskim miasteczku były skąpane w apetycznym, przynajmniej dla miłośników mroczniejszych klimatów, sosie. Nieustępliwa mgiełka tajemnicy o zabarwieniu nadnaturalnym, magicznym, co wcale nie musi oznaczać, że w Quintanar faktycznie rozgościło się jakieś nadzwyczajne zło. Nie jakieś, tylko Vimero, zmiennokształtny nosiciel niedobrej nowiny. Bestia, która wedle tutejszych wierzeń, sprowadziła na miasteczko straszliwą klątwę. Jak to najczęściej w tego rodzaju opowieściach bywa, czołowa postać „Domu ślimaków”, człowiek z miasta, Antonio Prieto (przeciętna kreacja Javiera Reya) nie jest tak otwarty na nieznane, jak jego tymczasowi sąsiedzi. Wydaje się, że właścicielka wynajętej przez niego posiadłości głęboko w Andaluzji, młoda kobieta o imieniu Berta (taki sobie występ Paz Vegi), ma równie sceptyczny stosunek do legendy o Vimero, największym postrachu tutejszej ludności. Hermetycznej społeczności, która niezbyt pilnie strzeże swoich sekretów. Wskazuje na to pierwsza zagadka, z jaką zderzy się Antonio. Szopa w lesie, z której wydobywają się nieludzko brzmiące wrzaski. Antonio błyskawicznie pozyskuje więcej informacji na ten temat. Dla niego dość szokujących, ale wygląda na to, że jest odosobniony w swoich odczuciach. Średniowieczna metoda, praktycznie na widoku stosowana w drugiej połowie lat 60-tych XX wieku. Bez cienia wstydu, z przekonaniem, że tak trzeba, że to służy obu stronom: opętanemu żądzą mordu krewniakowi i pozostałym mieszkańcom tej podobno przeklętej hiszpańskiej miejscowości. Szczerze mówiąc „Dom ślimaków” Macareny Astorgi oglądałam w przekonaniu, że akcja toczy się w czasach współczesnych - tę informację pozyskałam z innych źródeł już po zakończeniu seansu. Wypada dodać, że nie czytałam powieściowej „prowodyrki tego zamieszania”, ale choć film nie wywarł na mnie większego wrażenia, chętnie sprawdziłabym to dziełko, gdyby tylko pojawiło się na polskim rynku. Dostrzegłam w tej historii spory potencjał i wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby Sandra García Nieto w większym stopniu wykorzystała go w powieściowym występie Antonia Prieto i jego nieufnych nowych znajomych. Może z wyjątkiem Berty i księdza, który zachęca go do zacieśniania relacji z tą pierwszą. Kobieta oczarowała go już przy pierwszym spotkaniu, tuż po przybyciu do jej rezydencji w iście malowniczej okolicy. Zauroczył się chłopak, a z postawy Berty łatwo wyczytać, że i ona jest nim zainteresowana. Raczej nie odrzuci jego zalotów, o ile Antonio posłucha rady duchownego i wyjdzie wreszcie z inicjatywą. W towarzystwie księdza i oczywiście Bery Antonio czuje się tutaj najbardziej komfortowo. Można wręcz odnieść wrażenie, że to jedyne osoby w Quintanar, którym nie przeszkadza jego obecność. Ale tylko paru okazuje mu jawną wrogość. Właściciel karczmy i jej stali bywalcy – grupka mężczyzn (wspierana przez partnerkę karczmarza), dokładająca dużo większych starań niż reszta, by przepędzić stąd wścibskiego intruza. Bo Antonio z całą pewnością miesza się w ich sprawy. Mało tego, my wiemy na pewno, że przewodnia postać „Domu ślimaków” wykorzystuje pozyskiwane tutaj informacje w powieści, nad którą aktualnie pracuje. A ja zastanawiałam się, dlaczego Antonio zainwestował w maszynę do pisania zamiast komputer:) I nie, nawet przez myśl mi nie przeszło, że to nie ta epoka – rozważałam raczej zwykłe przyzwyczajenie, przywiązanie (ot, sentyment) do starych sprzętów. Gdyby tylko oprawa wizualna była bardziej, chociaż troszeczkę, retro...

To mi przypomniało osiągnięcia takich hiszpańskich powieściopisarek jak Dolores Redondo i Evy Garcíi Sáenz de Urturi, cykl Dolina Baztán i Trylogię Białego Miasta. Ten charakterystyczny, magiczny duch. Nie należy przez to rozumieć, że atmosfera panująca w „Domu ślimaków” Macareny Astorgi w moim przypadku skutecznością dorównywała tamtym dwóm. Tak, tak, film rządzi się innymi prawami niż książka, więc, jeśli już, to powinno się zestawiać oryginalny zapis mrocznych przygód Antonia Prieto ze wspomnianym dorobkiem Dolores Redondo i Evy Garcíi Sáenz de Urturi. Naprawdę nie oczekiwałam aż takiej wydajności, ale byłoby miło, gdyby z ekranu biła silniejsza groźba. Szczodrzej sypać tym nadnaturalnym pieprzem. Tak to wygląda, ale miłośnicy kina grozy i bez zachęt twórców, zapewne mieliby na uwadze też bardziej przyziemne wyjaśniania alarmujących wydarzeń w Quintanar. Koszmarne sny, halucynacje, nadmiernie pobudzona wyobraźnia przemęczonego człowieka, który na dodatek czuje się trochę jak na obcej planecie. Wśród ludzi, którzy myślą inaczej. Inaczej patrzą na rzeczywistość. Szeroko otwarci na rzeczy, o których nawet nie śniło się filozofom. Zmiennokształtna bestia, która dawno temu zrzuciła klątwę na ich spokojną mieścinę, dla Antonia jest zwykłą legendą. Mroczną bajeczką, która najpewniej spodoba się jego czytelnikom. Tak czy inaczej, postanawia wykorzystać to niespodziewane znalezisko w powieści, która tak naprawdę zwabiła go do tego podobno przeklętego miejsca. Najbliższy miesiąc miał zamiar spędzić w jakimś zacisznym kąciku w przepastnej rezydencji Berty ze swoją wierną maszyną do pisania, od czasu do czasu szukając natchnienia w okolicznych lasach i bliżej cywilizacji, bliżej ludzi, jak się okazuje, poważnie traktujących legendarnego Vimero. Na tyle poważnie, by co najmniej raz w roku odprawiać rytuały mające ugłaskać tego potwora. Letnie przesilenie w tym stronach jest świętem Vimero, co nie tyle bawi, ile intryguje przybysza z miasta. Antonio Prieto z szacunkiem podchodzi do wierzeń innych. Nie patrzy z góry na ludzi, którzy mają mniej sceptyczną naturę od niego. W końcu dzięki nim zarabia na chleb:) W każdym razie Antonio zwykł szukać weny w miejscach podobnych do Quintanar, wśród ludzi tak niepodobnych jemu. A Berta? Cóż, nawet jeśli wierzy w istnienie Vimero, to woli nie przyznawać się do tego swojemu najemcy. Przynajmniej na początku stwarza wrażenie osoby wątpiącej. Pod tym względem niepasującej do społeczności, której bądź co bądź, jest częścią. Wszystko wskazuje na to, że zawsze była, że urodziła się i wychowała w tej raczej niegościnnej mieścinie. Turyści zwykle są tolerowani w Quintanar, ale mało jest takich, którzy witają ich szerokimi uśmiechami. Miejscowi wolą własne towarzystwo, a mieszczuchy niech sobie robią, co chcą, byle nie wpychali nosów w nie swoje sprawy. Jak ten bezczelny pisarzyna. Składniki tej opowieści oddzielnie nawet mi posmakowały, ale już zupę zdałoby się dłużej pogotować. Albo po prostu zrezygnować z niektórych wątków na rzecz innych. Wyciąć jedno, by rozwinąć drugie. A cóż to za smakowite składniki? Istota, która bynajmniej nie z własnej woli zamieszkała w leśnej chacie. Legenda o Vimero. Nowy czworonożny przyjaciel naszego coraz bardziej zdezorientowanego przewodnika po tym, na pewno niestabilnym, jakby bagnistym terenie rozciągniętym gdzieś w Andaluzji. Wilki („szaleństwa myśliwskiego trofeum” nieprzyjemnie kiczowate; cyfrowa obróbka, która równie mocno rzuca się w oczy przy jednym posiedzeniu w wannie), podobno pełniące role strażników (wreszcie nie agresorów... a przynajmniej takie plotki chodzą w Quintanar)) tego nie tak znowu mrocznego zakątka, jak bym chciała. Nie mogłabym też pominąć dziewczynek, których obecność w swoim tymczasowym lokum Antonio ledwo znosi. Dwie małoletnie córki kobiety w dość podeszłym wieku, wynajętej przez Bertę do utrzymywania jej rezydencji w czystości. Właśnie od tych nader śmiałych pannic, które szczególnie upodobały sobie maskę wyobrażającą głowę wilka, Prieto po raz pierwszy usłyszy o Vimero. A szałas w lesie odkryje przez przypadek, w trakcie spaceru. UWAGA SPOILER Zakończenie według mnie najlepsze z możliwych – właśnie „możliwych”, co oznacza, że byłam przygotowana na takie rozwiązanie intrygi (zarys, bez szczegółów), ale nie powiedziałabym, że ekipa „Domu ślimaków” nie przykładała się do odwracania uwagi widza od straszliwej prawdy. Finał może zaskoczyć i to mocno, o ile nie jest się nadmiernie wyczulonym na takie fikołki – kto przynajmniej raz spotkał się z czymś takim, to w kolejnych podobnie prowadzonych opowieściach (niepewny, niezbyt godny zaufania przewodnik po danym świecie przedstawionym) może już automatycznie, siłą rozpędu, brać to pod uwagę KONIEC SPOILERA.

W moich oczach „Dom ślimaków”, pełnometrażowy debiut reżyserski Macareny Astorgi na podstawie scenariusza Sandry Garcíi Nieto, która najpierw zrobiła z tego powieść, wypadł nijako. Tyle ciekawych pomysłów, a taka płaska historyjka z tego wyszła. Bezbarwne postaci rzucane to tu, to tam w obrębie małego, niespokojnego miasteczka, na którym może ciążyć najprawdziwsza klątwa. Klątwa Vimero, zmiennokształtnej, morderczej istoty. Gdy legenda staje się rzeczywistością albo gdy budzą się inne bestie. Trochę mroku, trochę miłosnych podchodów, podejrzana społeczność, wyczuwalna nadnaturalna energia... i jakoś poleciało. Wleciało i już powoli wylatuje. Zaciera się w pamięci ten skromny dreszczowiec podlany folk horrorem.