Futbolista amerykański, Morgan, wraz z przyjaciółmi przybywa na jedną z
kanadyjskich wysp, aby odprężyć się przed meczem. Mężczyźni postanawiają
upolować jelenia, ale przeszkadzają im ogromne osy, które zabijają jednego z
nich. W poszukiwaniu telefonu Morgan dociera na farmę państwa Skinnerów, gdzie
konfrontuje się z przerośniętym kogutem. Od jego właścicielki dowiaduje się, że
wraz z mężem znalazła przed domem źródełko z dziwną substancją. Po jej spożyciu
zwierzęta osiągają niebotyczne rozmiary. Morgan, wraz z przyjacielem Brianem
postanawia zniszczyć przerośnięte stworzenia. Z osami nie mają większych
problemów – prawdziwe zagrożenie stanowią ogromne szczury.
Horror klasy B Berta I. Gordona, luźno oparty na powieści H.G. Wellsa.
Reżyser już w 1965 roku podjął tematykę dziwnego specyfiku powiększającego żywe
stworzenia w filmie zatytułowanym „Village of the Giants”, ale uwagę opinii
publicznej silniej przyciągnął „Pokarmem bogów”, który w 1989 roku doczekał się
swojego sequela. Do seansu adaptacji prozy Wellsa zachęciła mnie
informacja, że produkcja otrzymała Golden Turkey Award za najgorsze gryzonie
oraz zebrała niepochlebne opinie krytyków (chociaż nie wszystkich). Już dawno zauważyłam,
że napiętnowane przez tak zwanych znawców kina niskobudżetowe horrory
najbardziej mi się podobają. Miłość do kiczowatego kina grozy nie jest
powszechna, więc tego typu produkcje są kierowane do niszowej grupy odbiorców,
do której „mam nieszczęście” przynależeć.
Ogólnie rzecz biorąc nie przepadam za animal
attackami. Głównie z powodu niemożności opowiedzenia się po stronie
protagonistów. Moja miłość do zwierząt niezmiennie zmusza mnie do dopingowania
krwiożerczym antagonistom, którzy zawsze na końcu giną, co zamiast napawać poczuciem triumfu tylko mnie przygnębia. Bert I. Gordon scenariusz rozpisał
tak, aby wzbudzić sympatię do protagonistów: ludzi, którym przyszło zmierzyć się
z przerośniętymi stworzeniami. Mamy tutaj typowego herosa, nieustraszonego
futbolistę amerykańskiego, Morgana, mężnie stawiającego czoła wszystkim
zagrożeniom, jego uległego przyjaciela Briana, egocentrycznego, cynicznego
biznesmena, Bensingtona, którego przekomarzanki z pracującą dla niego
bakteriolog, Lorną, uatrakcyjniają fabułę akcentami komediowymi, młodą parkę,
która spodziewa się dziecka i wreszcie głęboko wierzącą w Boga właścicielkę
farmy, panią Skinner. Wszyscy oni ugrzęzną w drewnianym domku tej ostatniej i
zostaną zmuszeni do odpierania ataków ogromnych szczurów. Nie tylko barwne rysy
psychologiczne protagonistów ułatwią większości widzów opowiedzenie się po ich
stronie (w moim przypadku ta sztuczka nie odniosła pożądanego efektu), ale
również wybór antagonistów. Otóż, Gordon postawił na stworzenia, które nie
cieszą się wielką sympatią większości populacji (ja jestem tutaj wyjątkiem).
Przerośnięte, niezwykle realistyczne robale wgryzające się w dłoń pani Skinner,
kiczowate osy, pokazane w migawkach, ale wystarczająco długich, żeby zauważyć,
iż zamiast z latającymi owadami mamy do czynienia jedynie z ich przezroczystymi
cieniami (poza ujęciami żądlenia ludzi, w których Gordon wykorzystał
zmechanizowane rekwizyty). I wreszcie pierwszoplanowi antagoniści – ogromne szczury,
które w większości scen wcale powiększane nie były. Kiedy gryzonie
rozszarpywały ludzi fragmentarycznie można dojrzeć posiłkowanie się kukłami,
ale przy pozostałych ujęciach Gordon skorzystał z prostszego zabiegu. Zamiast
powiększać szczury, co zapewne pozbawiłoby ich sporej dozy realizmu, „zmniejszył”
otaczające ich przedmioty. Miniatury samochodów, prowizorycznego mostu, drzew i domu próbował
przykryć licznymi zbliżeniami na rezolutne pyszczki szczurów, ale z miernym
skutkiem. Miejscami wygląda to dosyć zabawnie i podkopuje realizm sytuacyjny
(jeśli w filmie o ogromnych zwierzakach w ogóle można dopatrywać się realizmu),
ale przynajmniej wyglądowi szczurów w większości ujęć nie można było zarzucić
sztuczności.
„Pewnego
dnia Ziemia wyrówna rachunki z ludźmi za jej zaśmiecanie. Niech człowiek dalej
zanieczyszcza Ziemię, a Natura się zbuntuje. I to będzie wielki bunt.”
„Pokarm bogów” wpisuje się w tradycję tak zwanych eko horrorów, czyli filmów propagujących motyw różnych
ewentualności zagłady świata, wywołanej złą działalnością człowieka. Morgan
wielokrotnie powtarza, że Natura zesłała na Ziemię substancję powiększającą zwierzęta,
aby umożliwić im zemstę nad ludzkością, która notabene nieustannie pracuje nad
zagładą planety. Pani Skinner forsuje zgoła odmienny pogląd, upierając się, że
pokarm powiększający żywe organizmy stworzył sam Bóg, chcąc ukarać ludzi za
grzechy. Pierwsza teza znacząco wysnuwa się na pierwszy plan – już od pierwszych
scen rzuca się w oczy, że Gordon pod przykrywką kiczowatej produkcji chce coś
przekazać widzom. Moralizatorskie wstawki być może chwilami są aż nazbyt
nachalne, ale w moim mniemaniu w ogólnym rozrachunku stanowią ciekawe
dopełnienie akcji. Dodam, że nieustającej. Dosłownie cały czas coś się dzieje,
twórcy nie pozostawiają odbiorcom czasu na nudę. Liczne ujęcia rozszarpywania ludzi
przez gryzonie Gordon podlał wyważoną ilością sztucznej krwi, co prawda
niezachowującej odpowiedniej barwy i konsystencji, ale przynajmniej fizycznie obecnej
na planie. Długich zbliżeń na odniesione rany unikał, dlatego też o uczuciu
zniesmaczenia można zapomnieć. Za to na sporo frajdy można już liczyć – w końcu
Gordon pokazał nam tutaj próbkę niczym nieskrępowanej zabawy gatunkiem, kpiąc z
napuszonych, usilnie zmierzających do przerażenia opinii publicznej tworów.
Udowodnił, że horrorem można się bawić, zarażając tą rozrywką otwartych na
takie „dziwolągi” fanów gatunku.
„Pokarm bogów” to dla mnie kwintesencja kina klasy B. Wszystko jest tutaj
celowo przerysowane, nawet ścieżka dźwiękowa. Zamiast przykrywać wady Gordon je
uwypuklał, pokazując, że sztuczne efekty specjalne również mają swój urok, a
infantylna fabuła może dostarczać o wiele więcej rozrywki, aniżeli innowacyjne,
śmiertelnie poważne dzieła, w których nie ma miejsca na błędy logistyczne. Fani
klasy B powinni koniecznie zapoznać się z tą pozycją, bo posiada ona wszystko,
co zamierzenie kiczowaty horror mieć powinien.