czwartek, 30 kwietnia 2015

Konkurs


Wydawnictwo MAG ruszyło z nowym cyklem wydawniczym „Artefakty”. Wydawnictwo opublikowało już wstępną listę powieści, które najprawdopodobniej ukażą się w tym roku i wejdą w skład Artefaktów (lista tutaj).

Nawiązując do tej nowości wydawniczej mam przyjemność ogłosić konkurs, w którym do wygrania będzie ufundowany przez MAG-a egzemplarz książki Iana R. MacLeoda pt „Obudź się i śnij. Tchorosty i inne wy-tchnienia” (recenzja tutaj). Aby wziąć udział w konkursie należy napisać, jaka książka z planowanych (i tych już opublikowanych) na ten rok publikacji z serii „Artefakty” najbardziej Was interesuje, rozbudza największe nadzieje i krótko, w kilku zdaniach uzasadnić swój typ. Wygrywa tekst, który najsilniej przypadnie mi do gustu.

Na odpowiedzi, adresowane na maila buffy1977@wp.pl czekam do 16 maja włącznie. Zapraszam wszystkich chętnych do zabawy i życzę powodzenia!

„W głębi lasu” (2008)


Pracownicy firmy zajmującej się programowaniem gier komputerowych organizują sobie zawody paintballowe w kalifornijskich lasach, na terenie parku narodowego. Gracze dzielą się na dwa rywalizujące ze sobą zespoły, Alpha i Bravo – ich celem jest dotarcie do wcześniej wybranych punktów i unikanie ostrzału kolegów. Zaraz po rozpoczęciu rozgrywki zespół Bravo gubi się w lesie, a niedługo potem zostaje porwany przez tubylców. Zaalarmowana przez krótkofalówkę ekipa Alpha próbuje uciec napastnikom i zawiadomić straż leśną.

Telewizyjny obraz Marty’ego Weissa, który debiutował w 2005 roku miernym horrorem zatytułowanym „Wampiry: Przemiana”. „W głębi lasu” oficjalnie sklasyfikowano, jako hybrydę thrillera, horroru oraz filmu akcji i w mojej ocenie, przynajmniej w przypadku dwóch pierwszych gatunków, wybór był trafny. Scenariusz Anthony’ego Jaswinskiego zauważalnie zestawia ze sobą konwencję survivali i slasherów z elementami zazwyczaj wchodzącymi w skład świata przedstawionego filmowych dreszczowców. Czyni to na tyle zgrabnie, aby zainteresować wielbicieli prawie bezkrwawych rąbanek, ale przede wszystkim tych, którzy potrafią zaakceptować niski budżet i brak większego doświadczenia twórców. Pomimo, że „W głębi lasu” w żadnym wypadku nie można zaliczyć do kina głównego nurtu Weissowi udało się zgromadzić na planie kilka znanych twarzy. Haylie Duff, za którą nie przepadam, obiektywnie rzecz biorąc w rolę Lee wcieliła się całkiem przekonująco. Jednakże zdecydowanie lepiej zaprezentował się Ryan Merriman znany fanom kina grozy między innymi z amerykańskiej wersji „Ring 2”, „Oszukać przeznaczenie 3” oraz „Halloween: Powrót”. Ciekawą postać wykreował również Danny Nucci . Pozostali protagoniści stanowili już typowe „mięso armatnie”.

Nawet widzowie obcujący z kinem grozy „od święta”, ograniczający się do głośnych kinowych produkcji zauważą w scenariuszu Jaswinskiego powtarzalność pewnych znanych motywów. Na początku filmu, zmierzający do lasu protagoniści, trafiają do obskurnej stacji benzynowej. Żeby daleko nie szukać można dopatrzeć się w tym wątku analogii do takich znanych horrorów, jak remake’i „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” i „Wzgórz mających oczy” . Co więcej, do między innymi tego drugiego obrazu odnosi się postać jej właściciela, podejrzanego typa, który kieruje naszych bohaterów do miejsca „zamkniętego” dla przygodnych turystów. Zapewne chcący uniknąć nadmiernej powtarzalności Jaswinski wprowadził do fabuły wątek zawodów paintballowych, które były bezpośrednią przyczyną przyjazdu protagonistów w to odcięte od cywilizacji miejsce. Jednakże widzom niedane będzie długo towarzyszyć im podczas tej zabawy, bowiem zaraz po rozpoczęciu rozgrywki czworo z nich gubi się w lesie. Kiedy docierają do opuszczonego domostwa, usytuowanego pośrodku głuszy nie sposób oprzeć się skojarzeniom z „Drogą bez powrotu”. Różnica jest tylko taka, że zamiast na zdeformowanych kanibali niedługo potem natrafiają na kierujących się osobliwymi zwyczajami tubylców. Religijna, hierarchiczna społeczność od dawna porywa turystów, szczególnie kobiety, które pełnią rolę naczynia. Po zapłodnieniu przez rosłego, odrobinę zdeformowanego syna przywódczyni sekty pod czujnym okiem reszty społeczności mają oczekiwać porodu. Wątek z religijną, żyjącą z dala od cywilizacji grupką degeneratów nasunął mi na myśl „Ofiarę spełnioną” (2007) – jednakże motywy ich postępowania znacząco się od siebie różniły. Gdy zespół Bravo wbrew swojej woli „korzysta z gościnności” tubylców, również czteroosobowa grupa Alpha próbuje wydostać się z lasu. Po zgonie jednego z nich i zawiadamianiu straży, bez cienia podejrzliwości wsiadają do samochodu umundurowanego mężczyzny, co znowuż nasuwa skojarzania z remake’iem „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. Później, jak można się tego spodziewać, zaczyna się typowa rąbanka. 

Druga, bardziej zdynamizowana połowa seansu, co prawda nie potrafi wykrzesać z siebie więcej napięcia, o pożądanym w survivalach klimacie wyalienowania już nie wspominając, ale posiada kilka innych, w miarę interesujących smaczków. Szczególnie koncentrują się one na odrażającym procederze przymusowego zapładniania, celem powiększenia tutejszej społeczności oraz teoriach spiskowych. Otóż, antagoniści są przekonani, że paintballiści to agenci FBI, którzy pragną zagarnąć te ziemie. To wcale nie powstrzymuje ich przed mordowaniem – wręcz przeciwnie dodatkowo motywuje ich do zbrodni. Rozgrywka pomiędzy tubylcami i turystami jest już niestety pozbawiona większego rozlewu krwi. Na niski stopień brutalności (wyłączając nieźle prezentujące się przebicie chłopaka kołkami) można jeszcze przymknąć oko, ale brak logiki w zachowaniu ofiar już mocno razi. Chyba, że jak zawsze w tego typu filmach wytłumaczymy sobie te potknięcia paniką, sterującą poczynaniami protagonistów. Dla przykładu Adam (Ryan Merriman) zamiast przejąć broń od umierającego kolegi, zgodnie z jego życzeniem wciska mu ją w dłoń i podejmuje ucieczkę bez uzbrojenia. Po oddaniu strzału ze znalezionego łuku w głowę „myśliwego” Adam odrzuca cenne znalezisko. I wreszcie ukrywający się za drzewami programiści dobrowolnie oddają się w ręce oprawców, aby ocalić życie przetrzymywanych przez nich kolegów (chociaż wcześniej antagoniści wyraźnie zaznaczyli, że i tak wszyscy zginą). Dla widzów nastawionych na niewymagającą myślenia rozrywkę, jaką „W głębi lasu” z pewnością jest, owe wpadki logistyczne nie będą miały większego znaczenia, ale uważnych widzów mogą odrobinę zirytować. Jeśli tak jak wspomniałam wcześniej nie wytłumaczą ich sobie stresogenną sytuacją, w jakiej znaleźli się bohaterowie filmu. Na koniec warto odnotować, że Weiss akcję osadził w zapierającej dech w piersi scenerii, jednocześnie dbając o silnie skontrastowane, zachwycające zdjęcia bezkresnego lasu, skąpanego w gorących promieniach słonecznych. To oczywiście niszczy klimat grozy, który zapewne byłby bardziej zagęszczony, gdyby twórcy skupili się na nocnych pościgach, ale można przynajmniej nacieszyć wzrok malowniczymi krajobrazami. 

W produkcji Marty’ego Weissa sporo elementów, aż prosiło się o większe dopracowanie: od zachowania protagonistów, przez sceny eliminacji poszczególnych postaci, po klimat osaczenia i wyobcowania. Gdyby położyć większy nacisk na podreperowanie tych akcentów „W głębi lasu” mógłby dorównać takim, bliźniaczym produkcjom, jak „Wzgórza mają oczy”, czy „Droga bez powrotu”, bo nawet dysponując niewielkimi nakładami pieniężnymi można nakręcić dobrą rąbankę. Potrzeba tylko większego wyczucia gatunku, którego Weiss z pewnością nie ma. I pewnie dlatego zaserwował widzom, co prawda nienużącą, ale też niewyróżniającą się niczym szczególną typową średniawkę, którą fani takich konwencji mogą oczywiście spokojnie obejrzeć, ale bez większych oczekiwań, poza pragnieniem wypełnienia wolnego czasu czymś niewymagającym myślenia.

środa, 29 kwietnia 2015

„Pokarm bogów” (1976)


Futbolista amerykański, Morgan, wraz z przyjaciółmi przybywa na jedną z kanadyjskich wysp, aby odprężyć się przed meczem. Mężczyźni postanawiają upolować jelenia, ale przeszkadzają im ogromne osy, które zabijają jednego z nich. W poszukiwaniu telefonu Morgan dociera na farmę państwa Skinnerów, gdzie konfrontuje się z przerośniętym kogutem. Od jego właścicielki dowiaduje się, że wraz z mężem znalazła przed domem źródełko z dziwną substancją. Po jej spożyciu zwierzęta osiągają niebotyczne rozmiary. Morgan, wraz z przyjacielem Brianem postanawia zniszczyć przerośnięte stworzenia. Z osami nie mają większych problemów – prawdziwe zagrożenie stanowią ogromne szczury.

Horror klasy B Berta I. Gordona, luźno oparty na powieści H.G. Wellsa. Reżyser już w 1965 roku podjął tematykę dziwnego specyfiku powiększającego żywe stworzenia w filmie zatytułowanym „Village of the Giants”, ale uwagę opinii publicznej silniej przyciągnął „Pokarmem bogów”, który w 1989 roku doczekał się swojego sequela. Do seansu adaptacji prozy Wellsa zachęciła mnie informacja, że produkcja otrzymała Golden Turkey Award za najgorsze gryzonie oraz zebrała niepochlebne opinie krytyków (chociaż nie wszystkich). Już dawno zauważyłam, że napiętnowane przez tak zwanych znawców kina niskobudżetowe horrory najbardziej mi się podobają. Miłość do kiczowatego kina grozy nie jest powszechna, więc tego typu produkcje są kierowane do niszowej grupy odbiorców, do której „mam nieszczęście” przynależeć.

Ogólnie rzecz biorąc nie przepadam za animal attackami. Głównie z powodu niemożności opowiedzenia się po stronie protagonistów. Moja miłość do zwierząt niezmiennie zmusza mnie do dopingowania krwiożerczym antagonistom, którzy zawsze na końcu giną, co zamiast napawać poczuciem triumfu tylko mnie przygnębia. Bert I. Gordon scenariusz rozpisał tak, aby wzbudzić sympatię do protagonistów: ludzi, którym przyszło zmierzyć się z przerośniętymi stworzeniami. Mamy tutaj typowego herosa, nieustraszonego futbolistę amerykańskiego, Morgana, mężnie stawiającego czoła wszystkim zagrożeniom, jego uległego przyjaciela Briana, egocentrycznego, cynicznego biznesmena, Bensingtona, którego przekomarzanki z pracującą dla niego bakteriolog, Lorną, uatrakcyjniają fabułę akcentami komediowymi, młodą parkę, która spodziewa się dziecka i wreszcie głęboko wierzącą w Boga właścicielkę farmy, panią Skinner. Wszyscy oni ugrzęzną w drewnianym domku tej ostatniej i zostaną zmuszeni do odpierania ataków ogromnych szczurów. Nie tylko barwne rysy psychologiczne protagonistów ułatwią większości widzów opowiedzenie się po ich stronie (w moim przypadku ta sztuczka nie odniosła pożądanego efektu), ale również wybór antagonistów. Otóż, Gordon postawił na stworzenia, które nie cieszą się wielką sympatią większości populacji (ja jestem tutaj wyjątkiem). Przerośnięte, niezwykle realistyczne robale wgryzające się w dłoń pani Skinner, kiczowate osy, pokazane w migawkach, ale wystarczająco długich, żeby zauważyć, iż zamiast z latającymi owadami mamy do czynienia jedynie z ich przezroczystymi cieniami (poza ujęciami żądlenia ludzi, w których Gordon wykorzystał zmechanizowane rekwizyty). I wreszcie pierwszoplanowi antagoniści – ogromne szczury, które w większości scen wcale powiększane nie były. Kiedy gryzonie rozszarpywały ludzi fragmentarycznie można dojrzeć posiłkowanie się kukłami, ale przy pozostałych ujęciach Gordon skorzystał z prostszego zabiegu. Zamiast powiększać szczury, co zapewne pozbawiłoby ich sporej dozy realizmu, „zmniejszył” otaczające ich przedmioty. Miniatury samochodów, prowizorycznego mostu, drzew i domu próbował przykryć licznymi zbliżeniami na rezolutne pyszczki szczurów, ale z miernym skutkiem. Miejscami wygląda to dosyć zabawnie i podkopuje realizm sytuacyjny (jeśli w filmie o ogromnych zwierzakach w ogóle można dopatrywać się realizmu), ale przynajmniej wyglądowi szczurów w większości ujęć nie można było zarzucić sztuczności.

„Pewnego dnia Ziemia wyrówna rachunki z ludźmi za jej zaśmiecanie. Niech człowiek dalej zanieczyszcza Ziemię, a Natura się zbuntuje. I to będzie wielki bunt.”

„Pokarm bogów” wpisuje się w tradycję tak zwanych eko horrorów, czyli filmów propagujących motyw różnych ewentualności zagłady świata, wywołanej złą działalnością człowieka. Morgan wielokrotnie powtarza, że Natura zesłała na Ziemię substancję powiększającą zwierzęta, aby umożliwić im zemstę nad ludzkością, która notabene nieustannie pracuje nad zagładą planety. Pani Skinner forsuje zgoła odmienny pogląd, upierając się, że pokarm powiększający żywe organizmy stworzył sam Bóg, chcąc ukarać ludzi za grzechy. Pierwsza teza znacząco wysnuwa się na pierwszy plan – już od pierwszych scen rzuca się w oczy, że Gordon pod przykrywką kiczowatej produkcji chce coś przekazać widzom. Moralizatorskie wstawki być może chwilami są aż nazbyt nachalne, ale w moim mniemaniu w ogólnym rozrachunku stanowią ciekawe dopełnienie akcji. Dodam, że nieustającej. Dosłownie cały czas coś się dzieje, twórcy nie pozostawiają odbiorcom czasu na nudę. Liczne ujęcia rozszarpywania ludzi przez gryzonie Gordon podlał wyważoną ilością sztucznej krwi, co prawda niezachowującej odpowiedniej barwy i konsystencji, ale przynajmniej fizycznie obecnej na planie. Długich zbliżeń na odniesione rany unikał, dlatego też o uczuciu zniesmaczenia można zapomnieć. Za to na sporo frajdy można już liczyć – w końcu Gordon pokazał nam tutaj próbkę niczym nieskrępowanej zabawy gatunkiem, kpiąc z napuszonych, usilnie zmierzających do przerażenia opinii publicznej tworów. Udowodnił, że horrorem można się bawić, zarażając tą rozrywką otwartych na takie „dziwolągi” fanów gatunku.

„Pokarm bogów” to dla mnie kwintesencja kina klasy B. Wszystko jest tutaj celowo przerysowane, nawet ścieżka dźwiękowa. Zamiast przykrywać wady Gordon je uwypuklał, pokazując, że sztuczne efekty specjalne również mają swój urok, a infantylna fabuła może dostarczać o wiele więcej rozrywki, aniżeli innowacyjne, śmiertelnie poważne dzieła, w których nie ma miejsca na błędy logistyczne. Fani klasy B powinni koniecznie zapoznać się z tą pozycją, bo posiada ona wszystko, co zamierzenie kiczowaty horror mieć powinien.

wtorek, 28 kwietnia 2015

„Jezioro Sam” (2006)


Sam zabiera czworo swoich znajomych do chatki nad jeziorem, w której dorastała u boku zakochanego w przyrodzie ojca. Teraz, po jego śmierci postanawia urządzić swoim miastowym przyjaciołom prawdziwe wakacje w tym spokojnym, odludnym miejscu. Gdy młodzi ludzie aklimatyzują się w niszczejącej, drewnianej chatce dołącza do nich kolega z dzieciństwa Sam, Jesse, mieszkający w pobliskiej wiosce. Wieczorem przy ognisku oboje przybliżają reszcie przerażające wydarzenia, które miały tutaj miejsce w przeszłości. Chory psychicznie chłopak zamordował swoich rodziców i siostrę, po czym ukrył się w lesie. Do dziś nie został odnaleziony, co nadal niepokoi tutejszą zabobonną społeczność. Sam i Jesse zabierają gości do opuszczonego domu jego rodziny, w którym przed laty doszło do potrójnego mordu.

W 2002 roku Andrew C. Erin nakręcił swój debiutancki short zatytułowany „Sam’s Lake”. Filmik trwał jedynie dwadzieścia pięć minut i stanowił swego rodzaju preludium do pełnometrażowego obrazu o tym samym tytule. Erinowi dopiero cztery lata później udało się ziścić marzenia i pokazać światu rozwinięcie swojej historii. Scenariusz napisał sam, jak twierdzi, inspirując się legendą, krążącą nad jeziorem, gdzie spędzał wakacje. Osoby, które obejrzały short „Sam’s Lake” zachwycali się kunsztem reżyserskim i wyczuciem gatunku Erina, ale niestety nie przyjęli równie entuzjastycznie pełnometrażowej produkcji, opartej na tym samym pomyśle. Pierwszy pokaz „Jeziora Sam” odbył się na Tribeca Film Festival w 2006 roku, gdzie przeszedł bez większego echa. Dopiero w kolejnych latach, kiedy trafił na rynek DVD paru krytyków wyraziło się niepochlebnie o produkcji Erina. Zarzucano mu brak większego sensu i emocji oraz irytującą konwencjonalność, chociaż zarówno tzw. znawcy kina, jak i zwykli widzowie docenili stylizowaną na lata 80-te realizację.

Film zauważalnie dzieli się na dwie części, oddzielone zwrotem akcji. Pierwsza połowa „Jeziora Sam” stoi na zdecydowanie wyższym poziomie, aniżeli druga. Co prawda dostajemy konwencjonalną historyjkę z gatunku „grupa przyjaciół wyjeżdża…”, ale dzięki zgrabnej realizacji paradoksalnie wzbudza ona zainteresowanie. Mamy czwórkę młodych ludzi, którzy dają się namówić swojej znajomej, Sam (przyzwoita kreacja Fay Masterson), do pobytu nad jeziorem, na cześć którego otrzymała imię. Z luźnych konwersacji bohaterów dowiadujemy się, że Sam spędziła tutaj dzieciństwo u boku ojca, przejmując od niego miłość do przyrody i folkloru. Sporo miejsca scenarzysta poświęca łapaczom snów, w moc których wierzy dziewczyna oraz laleczkom rozwieszonym w pobliskiej wiosce. Sam zdradza przyjaciołom, że mają one chronić tubylców przed wszelkim zagrożeniem. Zabobonne przekonania głównej bohaterki i tutejszego społeczeństwa podczas pierwszej połowy seansu znakomicie dopełniają gęsty klimat niezdefiniowanego zagrożenia przyjemnie kontrastujący z sielankową fabułą. Erin postawił na ziarnisty obraz, rodem z horrorów lat 70-tych i 80-tych, dbając o idealne (ani nie za jasne, ani nie za ciemne) oświetlenie oraz chwytliwą ścieżkę dźwiękową, złożoną ze starych szlagierów. W budowaniu atmosfery osaczenia i wyalienowania znacząco pomogła mu sceneria. Na pierwszy rzut oka malownicze jezioro pośrodku lasu, ale naznaczone swoistą jesienną nutą. Krajobrazu nie spowijają gorące promienie słoneczne, ale przymglone światło dzienne, sprawiające wrażenie, jakby w każdej chwili mógł spaść deszcz. Dzięki tym kilku prostym, acz skutecznym zabiegom realizacyjnym już od pierwszej sceny filmu można wychwycić zapowiedź rychłego zagrożenia, ale aż do wieczornego posiedzenia przy ognisku nie sposób rozszyfrować, na czym miałoby ono polegać. Dopiero, kiedy Sam i Jesse (William Gregory Lee w tej roli wygląda jak wyciosany z kamienia adonis i równie drętwo się zachowuje) opowiadają reszcie o potrójnym mordzie, mającym tutaj miejsce w przeszłości (tuż po szczątkowym przybliżeniu przez ich znajomego znanej legendy miejskiej) widzowie mogą nabrać pewności, że mają do czynienia ze slasherem, w którym mordercą będzie najprawdopodobniej winny tej zbrodni, chory psychicznie mężczyzna ukrywający się w lesie. Późniejsza eskapada protagonistów do opuszczonej chatki, w której miał miejsce ten straszliwy mord to swego rodzaju apogeum klimatu grozy. Towarzysząc bohaterom podczas wędrówki po skąpanych w mroku, niszczejących pomieszczeniach domku wręcz czuje się ich przerażenie, a kiedy słyszą kobiecy krzyk dobiegający z piętra i uciekają do samochodu napięcie osiąga prawdziwe wyżyny. I na tym film mógłby się zakończyć.

Po znalezieniu w domu mordercy jego pamiętnika wszystko, co Erin wypracował sobie wcześniej zwyczajnie wyparowuje. Kiedy homoseksualista zaczyna czytać dziennik łatwo przewidzieć, jaki będzie jego ostatni wpis, zwrot akcji, który ukierunkuje fabułę na całkowicie inne tory. Scenariusz nadal będzie tkwił w konwencji slash, uatrakcyjnionej akcentami survivalowymi, ale charakter i bzdurne preferencje sprawców znacząco obniżą ogólne wrażenia z seansu. Końcówka to właściwie ciągłe, wyjałowione z klimatu pościgi po lesie, finalizowane mało spektakularnymi, w większości rozgrywającymi się poza wzrokiem widza scenami mordów. Miejscami są nawet zabawne, szczególnie jeśli przyjrzeć się zachowaniu oprawców, ale z czasem nawet akcenty niezamierzenie komediowe gdzieś wyparowują, zmuszając odbiorcę do beznamiętnego obserwowania tych „niekończących się”, chaotycznych pościgów. Nuda gwarantowana, aż do przedostatniej sceny, podczas wyławiania kluczyka do samochodu z jeziora, która przyjemnie odżegnuje się od schematu slasherów, kpiąc z oczekiwań fanów tego nurtu. Ale sam finał jest już niestety, podobnie jak niemalże cała druga połowa projekcji, mocno rozczarowujący.

Nadal nie mogę się nadziwić zdolności zniszczenia ogromnego potencjału „Jeziora Sam”, widocznego w pierwszej połowie seansu, przez Andrew C. Erina. Potrzeba naprawdę sporo samozaparcia, żeby tak łatwo zastąpić gęsty klimat grozy pozbawioną polotu akcją i naciągniętą do granic absurdu fabułą. Podejrzewam, że film wypadłby lepiej, gdyby scenarzysta postawił na oklepany, ale bardziej przekonujący motyw szaleńca, mieszkającego w lesie zamiast kombinować. Czasem lepiej nie silić się na oryginalność, bo istnieje niebezpieczeństwo, że dojdzie się do takich niedorzeczności, jakie widać w drugiej połowie „Jeziora Sam”. Ale za pierwszą winszuję – satysfakcjonujący ukłon w stronę slasherów z XX wieku.