czwartek, 28 lutego 2019

„The Golem” (2018)

Litwa, rok 1673. Hanna mieszka w żydowskiej wiosce wraz z mężem Benjaminem. Siedem lat wcześniej stracili swojego jedynego syna i od tego czasu kobieta w tajemnicy przed swoim partnerem zabezpiecza się przed ciążą. Hanna dużo czasu poświęca studiowaniu kabały, z czego Benjamin nie jest zadowolony, ponieważ obawia się o bezpieczeństwo małżonki. Gdy wśród mieszkających nieopodal gojów wybucha epidemia dżumy, ich gniew kieruje się na społeczność żydowską, której zaraza nie dotknęła. Hanna jako jedyna od początku jest zdania, że należy stawić czoła najeźdźcom. Kobieta optuje za powołaniem do życia mitycznego Golema, ale rabin nie chce o tym słyszeć. Wkrótce dochodzi do tragedii, która zmusza Hannę do działania na własną rękę. Kobiecie udaje się stworzyć Golema pod postacią małego chłopca. Istota ta posiada nadludzkie moce, które wykorzystuje przeciwko śmiertelnym wrogom swojej stwórczyni. Szybko jednak okazuje się, że najeźdźcy nie są jedynymi osobami, które powinny obawiać się tej mitycznej postaci.

„The Golem” to izraelski anglojęzyczny horror nastrojowy w reżyserii braci Paz, Dorona i Yoava, twórców między innymi „Jerozolimy” z 2015 roku. Jak sam tytuł filmu wskazuje scenariusz autorstwa Ariela Cohena został zainspirowany legendami o antropomorficznej istocie z gliny lub błota, a ściślej tą bodaj najbardziej znaną legendą o Golemie z Pragi, rzekomo stworzonym przez Judaha Loewa ben Bezalela, żyjącego w XVI i na początku XVII wieku między innymi talmudystę, mistyka i filozofa. „The Golem” braci Paz nie przedstawia tej konkretnej historii, nie koncentruje się na tej legendzie, tylko roztacza własną opowieść nią zainspirowaną. W 2018 roku film wyświetlono na kilku festiwalach, a do szerszego obiegu trafił na początku roku 2019 – pod koniec stycznia w Izraelu, a na początku lutego w Stanach Zjednoczonych.

Do seansu horroru „The Golem” braci Paz zachęcili mnie ci recenzenci, którzy twierdzili, że film jest powolny, że historia ta rozwija się bardzo nieśpiesznie i że jest z gruntu prosta. Takie horrory na ogół bardziej do mniej trafiają, dlatego nie zraziły mnie nawet te opinie, które mówiły, że obraz ten jest niemiłosiernie nudny. Właściwie to były dla mnie dodatkową zachętą, bo już dawno zauważyłam, że spora część współczesnych odbiorców horrorów tak odbiera filmy silnie skoncentrowane na budowaniu klimatu grozy z minimalnym albo zerowym wykorzystaniem efektów komputerowych, które to mnie najczęściej zakłócają odbiór danego horroru. Żeby nie powiedzieć, że doprowadzają mnie do szewskiej pasji... „The Golem” faktycznie nie podąża za aktualnymi trendami, nie upodabnia się do tych mainstreamowych straszaków, które raz po raz atakują spragnionych mocnych wrażeń widzów sztucznymi wizualnie efektami komputerowymi i prymitywnymi jump scenkami. Tych pierwszych „The Golem” nie jest całkowicie pozbawiony, ale na szczęście dla mnie takich dodatków nie ma tutaj wiele. Tym bardziej, że już te efekty (umiarkowanie krwawe), które pokazano zdołały z lekka wytrącić mnie z równowagi. Niemniej plakat filmu może wprowadzać w błąd. Sugeruje on bowiem nieporównanie większe efekciarstwo, aż nadto wyraźnie daje do zrozumienia, że to kolejny wyjałowiony z klimatu grozy, dynamiczny horror wprost przepełniony nierealistycznie się prezentującymi CGI. A tymczasem dostajemy coś, co może z lekka kojarzyć się z „Czarownicą: Bajką ludową z Nowej Anglii” Roberta Eggersa i „Hagazussą” Lukasa Feigelfelda. „The Golem” nie jest tak intensywny, jak te dwa obrazy, nie jest tak mroczny i przynajmniej mnie nie trzymał w porównywalnym napięciu, ale oprawa wizualna, mimo wszystko, ma w sobie coś, co kazało mi myśleć o „Czarownicy” i „Hagazussie”. Autorzy zdjęć, czy świadomie, czy zupełnie przypadkowo, według mnie celowali w podobną kolorystykę. Nie identyczną, bo jednak te dwa wyżej wspomniane filmy mają w sobie więcej mroku. Sceneria i stroje z epoki również przyczyniły się do obudzenia we mnie skojarzeń z „Czarownicą” i „Hagazussą”. Akcja omawianego filmu, tak samo jak w przypadku pełnometrażowego debiutu Roberta Eggersa toczy się w wieku XVII, „Hagazussa” natomiast rozgrywa się w wieku XV, ale ubiór aktorów i miejsca, w których mieszkają odgrywane przez nie postacie (chaty otoczone naturalną scenerią) są bardzo podobne. Niektórzy mogą nawet powiedzieć, że prawie identyczne. Po krótkim prologu osadzony w czeskiej Pradze, twórcy horroru „The Golem” przenoszą nas na Litwę, a konkretniej do żydowskiej wioski otoczonej gęstym lasem, sąsiadującej z osadą innowierców (tzn. zamieszkałą przez ludzi niebędących wyznawcami judaizmu). Główną bohaterką filmu jest Hanna, w którą moim zdaniem w niezgorszym stylu wcieliła się Hani Furstenberg. Kobieta ta mieszka we wspomnianej żydowskiej wiosce, sporo czasu poświęcając na studiowanie kabały. Od tragicznej śmierci ich synka, do której doszło przed siedmioma laty, Hanna dzieli chatę tylko z mężem Benjaminem, synem miejscowego rabina, który marzy o kolejnym dziecku, a ściślej o synu. Od lat stara się zapłodnić żonę, nie wiedząc, że ona przez cały ten czas zabezpiecza się przed ciążą. U miejscowej uzdrowicielki zaopatruje się w substancję mającą działanie antykoncepcyjne, ponieważ nie jest jeszcze gotowa na kolejne dziecko. Nadal bardzo przeżywa stratę jedynego syna, chociaż tego nie okazuje – jej mąż podejrzewa nawet, że tragedia sprzed lat niewiele ją obeszła. Scenariusz Ariela Cohena silnie koncentruje się na problematyce straty dziecka – twórcy w zadowalającym mnie stopniu zagłębiają się w psychikę kobiety, która na swój sposób próbuje radzić sobie z traumą, jaką przeżyła przed paroma laty. Niewyobrażalne cierpienie, z którym codziennie się zmaga, a którego stara się nikomu, nawet własnego mężowi, nie pokazywać, jakiś czas temu wepchnęło ją na, jak podejrzewamy, zgubną ścieżkę. Hanna zaczęła bowiem studiować kabałę, szczególne zainteresowanie wykazując mityczną postacią Golema. Istotą z gliny lub błota, którą można powołać do życia poprzez odprawienie pewnego rytuału. I jak można się tego spodziewać główna bohaterka „The Golem” w końcu zdecyduje się na ten wielce ryzykowny krok.

Omawiany film braci Paz najprawdopodobniej nie przemówi do dużej grupy odbiorców i nie tylko dlatego, że akcja rozwija się nieśpiesznie, a klimat jest budowany przede wszystkim za pomocą statecznych, dosyć stonowanych obrazów – w miarę ponurych zdjęć, w których oprócz zapowiedzi rychłego nieszczęścia, poważnego zagrożenia najpewniej ze strony tytułowego antybohatera, tkwi naturalne piękno. Zdjęcia tego zacisznego krajobrazu – błonie otoczone gęstym lasem, nad którymi najczęściej wiszą ciężkie, brudnoszare chmury – trafiły do mojego zmysłu estetycznego, muszę jednak zaznaczyć, że nie jest on szczególnie wysublimowany. A właściwie to wcale taki nie jest, podejrzewam więc, że nie każdy dostrzeże w tych obrazkach tyle piękna, ile ja miałam przyjemność w nich znaleźć. Bardziej jednak cieszyła mnie wrogość przebijająca z tych zdjęć, wykorzystywanie różnych odcieni szarości, ta dosyć ponura otoczka, której brakowało tylko gęstszych ciemności, które emanowałyby zdecydowanie silniejszą groźbą od zastanej. Sceny nocne aż prosiły się o większą intensywność, o potężniejszą wrogość ze strony mitycznej istoty przybyłej pod postacią małego, milczącego chłopca. Dla Hanny Golem staje się substytutem jej zmarłego przed siedmioma laty syna. Kobieta później zauważalnie darzy go matczyną miłością, która to sprawia, że staje się ślepa na zagrożenia ze strony tej nadnaturalnej istoty. Golema i Hannę łączy dosyć niezwykły związek – ból odczuwany przez jedno z nich w tym samym czasie jest odbierany przez drugie. Nie tylko fizyczny. Złe emocje targające stwórczynią Golema w horrorze nastrojowym braci Paz w moich oczach stanowiły największy nośnik zagrożenia. Istotę uformowaną z ziemi, która ostatecznie przybrała kształt małoletniego chłopca, trudno poddać jednoznacznej ocenie moralnej. Owszem, Golem jest istną maszyną do zabijania, ale sianie śmierci nie jest jego świadomym wyborem. Wynika z jego natury, która to każe mu eliminować każdego, kto w jakimś stopniu narazi się Hannie. Golem to tak naprawdę bezwolna maszyna do zabijania podporządkowana swojej stwórczyni. Czy w takim razie oznacza to, że pierwszoplanowa postać omawianej produkcji, zafascynowana kabałą kobieta, która w przeszłości straciła ukochanego syna, miejsce którego w pewnym sensie zajmuje teraz mityczny Golem przez nią samą powołany do życia, że właśnie ta kobieta zasługuje na największe potępienie? Czy to ona jest głównym czarnym charakterem, osobą, która z premedytacją wrzuca swoich sąsiadów, wszystkich mieszkańców żydowskiej wioski, w objęcia śmierci? To nie takie proste, ale i nie można nazwać tego skomplikowanym, bo mają rację ci recenzenci, którzy twierdzą, że „The Golem” braci Paz oferuje miłośnikom kina grozy prościutką, nieudziwnioną opowieść, którą trochę szpeci przewidywalność - wygląda to wręcz tak, jakby scenarzysta wcale nie dążył do zaskoczenia odbiorców, jakby chciał by wszystko z łatwością mogli przewidzieć – i parę naprawdę mizernych, umiarkowanie krwawych, efektów specjalnych. Jednakże te mankamenty na szczęście nie były w stanie całkowicie zepsuć mi seansu. Bez większego trudu zaangażowałam się w tę nieskomplikowaną, w miarę klimatyczną, dosyć emocjonalną opowieść o kobiecie wchodzącej w bliską relację z mitycznym Golemem gotowym zabić każdego, kto w jakiś sposób się jej narazi. Choć absolutnie nie jest to obraz, który mógłby przestraszyć, czy chociażby zaniepokoić nawet najbardziej bojaźliwego widza. Wydaje mi się wręcz, że twórcom tego filmu niespecjalnie na tym zależało, bo jakichś większych starań w tym kierunku nie zauważyłam. Ale oczywiście nie musi to oznaczać, że takowych nie ma.

Myślę, że izraelski horror nastrojowy pt. „The Golem” w reżyserii Dorona i Yoava Paz można w miarę bezpiecznie polecić miłośnikom kameralnych, minimalistycznych filmów grozy, silnie skoncentrowanych na opowiadaniu z gruntu prostych historii przy wykorzystaniu oszczędnych środków przekazu. Efektów komputerowych nie ma tutaj wiele, prymitywnych jump scenek bodaj wcale, a i momentów szczytowej grozy większość widzów zapewne nie odnotuje. Klimat może z lekka niepokoić, same te ponure, ale i ładne obrazki w moim odczuciu są nośnikiem dosyć sporego napięcia, ale przerazić publiczności to twórcy „The Golem” chyba nie chcieli... Niemniej jestem w miarę zadowolona z wyboru tego filmu. Na tyle, by polecić tę pozycję każdemu, kto ma już serdecznie dość efekciarskich, dynamicznych straszaków, które tak bardzo starają się przestraszyć publiczność, że nawet nie zauważają w jaką śmieszność, nijakość i żałość wpadają. „The Golem” to propozycja dla osób uporczywie szukających powolniejszych, mniej dosadnych, prostych, ale potrafiących budzić emocje opowieści o psychicznej męce, która popycha ludzi do nie końca przemyślanych czynów.

wtorek, 26 lutego 2019

„Cień bestii” (1998)

Grupa złożona z kapłanów, na czele której stoi arcybiskup, przywołuje demona, który wyrusza na poszukiwania dwunastoletniego chłopca Chrisa Hatchera. Mieszka on w małym miasteczku Grand River. Od śmierci matki wychowuje go ciotka Jenny, która spotyka się z miejscowym szeryfem Samem Loganem. Tuż po zjawieniu się w miasteczku demona, dociera do niego również ksiądz Jacob Vassey, którego zadaniem jest uniemożliwienie sile nieczystej wprowadzenia w życie jej strasznego planu. Demon chce połączyć swój świat z naszym, ale aby to osiągnąć musi przechwycić dwunastoletniego Chrisa, dziecko najprawdopodobniej mające szczególny związek z Bogiem. W międzyczasie demon zabija wybranych mieszkańców Grand River, z każdą ofiarą zyskując na sile, a część tutejszego społeczeństwa zamienia w bezwolne maszyny do zabijania, które wykorzystuje w walce z ludźmi starającymi się chronić przed nim dwunastoletniego Chrisa.

W 1881 roku po raz pierwszy ukazał się zbiór opowiadań pt. „Under the Sunset” autorstwa Brama Stokera, kojarzonego gównie z ponadczasowym „Draculą”. W publikacji tej zawarto osiem opowiadań, w tym „The Shadow Builder”, na podstawie którego sto siedemnaście lat później Jamie Dixon, w branży filmowej realizujący się głównie jako twórca efektów wizualnych, nakręcił swój debiutancki film (później jeszcze tylko raz zasiadł na krześle reżyserskim, tworząc „Nietoperze: krwawe żniwa”). Scenariusz amerykańsko-kanadyjskiego „Cienia bestii” napisał Michael Stokes, opierając się na wspomnianym opowiadaniu Brama Stokera, którego nie czytałam, więc nie jestem w stanie stwierdzić, do jakiego stopnia trzyma się on tekstu tego legendarnego pisarza.

W horrorze walka dobra ze złem toczy się praktycznie zawsze – moim zdaniem motyw ten jest głównym składnikiem tego gatunku, czymś na kształt jego fundamentu, elementem nierozerwalnie związanym z horrorem, chociaż nie zawsze tak eksponowanym, jak ma to miejsce w „Cieniu bestii” Jamiego Dixona. W filmie tym mamy do czynienia z klasycznym ujęciem walki dobra ze złem. Ze starciem zwykłych śmiertelników i demona przybyłego z Piekła po to, by doprowadzić do upadku znanego nam świata. A właściwie to przywołanego przez kapłanów, którzy zeszli na złą drogę, którzy odwrócili się od chrześcijańskiego Boga i zaczęli czcić Księcia Ciemności. Przeszkolony do walki ksiądz Jacob Vassey (taka sobie kreacja Michaela Rookera) jest jedną z broni Kościoła w tej odwiecznej wojnie ze złem. On sam myśli o sobie, jak o ochroniarzu, bo ma pewność, że Kościół jest organizacją polityczną, a każda taka organizacja według niego nie może obejść się bez ochrony. Vassey w pojedynkę ma zmierzyć się ze złem – nie dostaje nikogo do pomocy, ale po dotarciu do małego miasteczka Grand River znajduje sprzymierzeńców, ludzi, którzy wesprą go w tej nierównej walce z, jak się okazuje, potężnym demonem. Rola dwunastoletniego Chrisa Hatchera przypadła w udziale Kevinowi Zegersowi, którego dobrze było zobaczyć w tak młodym wieku – dla mnie zawsze ciekawym przeżyciem jest skonfrontowanie znanych już dorosłych wersji aktorów z ich młodszymi odsłonami. Zwłaszcza gdy okazuje się, że już jako dzieci całkiem dobrze odnajdywali się w tym zawodzie. I Kevin Zegers w mojej ocenie jest jednym z takich aktorów – człowiekiem, który już w okresie dziecięcym wiedział z czym to się je. Postać Chrisa Hatchera przyciągała mój wzrok najsilniej, nie tylko z powodu udanej kreacji Zegersa, ale również albo raczej przede wszystkim dzięki rozpisce tego chłopca, poczynionej przez scenarzystę, który mógł, ale nie musiał (tego nie wiem) przekalkować ją z opowiadania Brama Stokera. Drugą w kolejności postacią, która przyciągała moją uwagę był miejscowy dziwak Evert Covey, dodający temu filmowi komediowego smaczku (z delikatnością, absolutnie bez przesady). Ale to nie stąd przede wszystkim brało się moje wzmożone zainteresowanie Coveyem. Ta postać, owszem, jest barwna, ale jestem przekonana, że nie byłabym nią aż tak bardzo urzeczona, gdyby przypadła ona w udziale komuś innemu. Bo od czasu, gdy po raz pierwszy zobaczyłam „Candymana” Bernarda Rose'a (w dzieciństwie) darzę Tony'ego Todda niesłabnącą miłością (jako aktora, żeby nie było). A więc wyobraźcie sobie jaka radość mnie ogarnęła na widok właśnie tego aktora w roli jednookiego Everta Coveya, mającego istną obsesję na punkcie sztucznego oświetlenia. Co okaże się bardzo przydatne w walce z demonem szybko opanowującym miasteczko Grand River. Jego wygląd pozostawia sporo do życzenia – cienisty potwór, który z czasem nabiera fizycznego kształtu, niejawiącego się bardziej upiornie od tego z lekka kiczowatego cienia, w którego to kiedy tylko zechce może się przemieniać. Taki wygląd demona bardziej pasowałby mi do filmu fantasy niż horroru religijnego. Bo „Cień bestii” jest właśnie tego rodzaju kinem grozy: horrorem religijnym, moim zdaniem, z niższej półki.

Bardzo ucieszyło mnie to, że areną walki dobra ze złem jest małe miasteczko, bo wprost przepadam za atmosferą takich miejsc. Klimatem, znanym mi z życia, który to twórcy horrorów najczęściej z całkiem niezłym skutkiem, starają się oddać na ekranie (i tak też jest z „Cieniem bestii”... do pewnego momentu). Na pierwszy rzut oka niewielkie miasteczka wydają się emanować spokojem – ujmując to słowami Shirley Jackson „gruby płaszcz ciszy” przykrywa tego tego typu miejsca – ale to tylko pozory. Jak zauważa Stephen King w swoim „Miasteczku Salem”, miasteczko wie wszystko o ciemności. Także tej, która panuje w ludzkiej duszy. W „Cieniu bestii” ciemność powoli opanowuje duszę przyjezdnego, księdza Jacoba Vasseya, który stara się powstrzymać demona pragnącego stworzyć pomost pomiędzy naszym i jego, piekielnym, światem. Vassey nie jest kolejnym maksymalnie wyidealizowanym wojownikiem na usługach Boga, nieskazitelnie czystym, wolnym od wszelkich słabości żołnierzem wspaniałego Kościoła tylko grzesznikiem starającym się odkupić swoje winy. Co nie przychodzi mu łatwo, bo w nim samym nieustannie toczy się wojna dobra ze złem i wygląda na to, że ma coraz większe trudności z opieraniem się tej dużo bardziej nęcącej sile: sile zła (pragnieniu pójścia na łatwiznę). W sumie to ucieszyłam się z odejścia twórców „Cienia bestii” od tego bardziej rozpowszechnionego ujęcia człowieka związanego z Kościołem, który to staje na czele grupy walczącej z jakiegoś rodzaju siłą nieczystą. Szczerze, to mam już serdecznie dość wyidealizowanych bojowników bożych przewijających się w horrorach religijnych – tych wszystkich walecznych ludzi silnej wiary, ludzi twardo stojących po stronie Boga w tej odwiecznej walce dobra ze złem. Tę radość jednak przyćmiewało wrażenie, że zaniedbano postać Jacoba Vasseya. Moim zdaniem nie wykorzystano w pełni potencjału drzemiącego w tej postaci – wykreślono ją raczej pobieżnie, bez wdawania się w szczegóły, których tak bardzo łaknęłam. Dwunastoletni Chris w moim oczach wypadał dużo mniej powierzchownie - w zestawieniu z Vasseyem, bo tak na dobrą sprawę tego bohatera też nie omówiono jakoś szczególnie szeroko. Ale bywało gorzej. „Cień bestii” nie jest jednym z tych horrorów, które zaludniają maksymalnie papierowe postacie, osoby, o których nie wiemy prawie nic i którym właściwie nie chce się kibicować. Nie, aż tak ogólnikowo protagonistów „Cienia bestii” na szczęście nie wykreślono. Ale to nie znaczy, że większość odbiorców tej produkcji z całą pewnością będzie jak na szpilkach siedziało przed ekranem ściskając mocno kciuki za ludzi stojących po jasnej stronie mocy. Postacie te może i obudzą w nich sporą sympatię, ale śledzenie koszmaru, który zgotuje im pewien demon w moim przekonaniu u większości z nich nie będzie przebiegało tak, jakby sobie tego życzyli. Bo choć na początku wystarano się o odpowiedni klimat, choć do pewnego momentu ta magiczna senna atmosfera małego miasteczka, które powoli acz nieuchronnie toczy zgnilizna (w tym przypadku w postaci demona), ma dużą szansę jako tako na nich oddziaływać, to z czasem ma się wrażenie, jakby twórcom bardziej zależało na dynamice niźli podskórnej grozie. Gdy akcja rusza z kopyta, a następuje to stosunkowo szybko, emocje słabną – a przynajmniej w moim przypadku tak było. Zamiast dawkować napięcie, zamiast nieśpiesznie rozwijać koszmar zgotowany mieszkańcom Grand River przez cienistego demona, Jamie Dixon i jego ekipa wrzucają nas w wir w teorii groźnych wydarzeń, które jednak ja osobiście przyjmowałam prawie beznamiętnie. Im dalej, tym gorzej, bo tempo ze sceny na scenę wzrasta, a klimat grozy wprost proporcjonalnie zanika. Szkoda, bo naprawdę można było wycisnąć z tego zdecydowanie więcej.

„Cień bestii” Jamiego Dixona w mojej ocenie jest zwykłą średniawką – kolejnym horrorem, który nie przedstawia sobą większej wartości, nie wygląda nawet na taki, który pretendowałby do czegoś pozytywnie wyróżniającego się na tle kina grozy. Naprawdę nie sądzę, żeby twórcy tego filmu liczyli na odniesienie tutaj jakiegoś spektakularnego sukcesu, żeby pozwolili sobie na marzenie o tym, że ich „Cień bestii” stanie się jednym z najbardziej rozpoznawalnych horrorów religijnych w historii filmu. Co nie oznacza, że nie zależało im na stworzeniu czegoś, co by na siebie zarobiło i zbytnio nie rozczarowało wielu odbiorców. W każdym razie nie sadzę, żeby znalazło się dużo długoletnich miłośników horrorów, którzy uznają ten obraz za całkowitą klęskę, którzy nie znajdą w nim absolutnie żadnych plusików, ale i nie wydaje mi się, by seans tego obrazu uznali za jedno ze swoich najcenniejszych doświadczeń, za jeden z wartościowszych kontaktów z tym gatunkiem.

niedziela, 24 lutego 2019

Maurizio De Giovanni „Metoda Krokodyla”

Policjant z Sycylii, inspektor Giuseppe Lojacono, przed dziesięcioma miesiącami został przeniesiony do Neapolu, do wydziału zgłoszeń jednego z tamtejszych posterunków policji. Od tego czasu Lojacono z rozkazu przełożonych tkwi za biurkiem, nie angażując się w żadne śledztwa. Decyzję tę jego przełożeni podjęli po pojawieniu się podejrzeń o współpracę Giuseppe z mafią. Obciążające go zeznania jednego z członków przestępczości zorganizowanej zniszczyły mu nie tylko życie zawodowe, ale również rodzinne. Lojacono najbardziej tęskni za swoją nastoletnią córką, ale niemożność pracy w terenie też działa na niego przygnębiająco. Podczas jednego ze swoich nocnych dyżurów Lojacono odbiera wezwanie na miejsce zbrodni. Ofiarą jest nastolatek, który zginął od jednego strzału z broni palnej. Nieopodal ciała Lojacono znajduje zużyte chusteczki, które wkrótce staną się znakiem rozpoznawczym seryjnego mordercy zwanego przez prasę Krokodylem. Inspektor Giuseppe Lojacono po jakimś czasie zostaje zaangażowany w to śledztwo przez prokurator Laurę Piras. Oboje doskonale zdają sobie sprawę z tego, że czas działa przeciwko nim, bo im dłużej Krokodyl pozostaje nieuchwytny, tym większe ryzyko, że zginą kolejni młodzi ludzie mieszkający w Neapolu.

Włoch Maurizio De Giovanni swoją powieściopisarską karierę (pisze też opowiadania) rozpoczął w 2007 roku. Wtedy to ukazał się pierwszy tom jego długiej kryminalnej serii z komisarzem Ricciardim pt. „Łzy pajaca”. W 2012 roku wydano natomiast pierwszą część nowego cyklu De Giovanniego, z inspektorem Giuseppe Lojacono, w Polsce wypuszczoną dopiero w 2019 roku pod tytułem „Metoda Krokodyla”. Seria ta nie wyparła tej poprzedniej – De Giovanni mniej więcej tyle samo czasu przeznacza na rozbudowywanie obu tych kryminalnych cyklów. Ten drugi funkcjonuje pod nazwą „I Bastardi di Pizzofalcone” („The Bastards of Pizzofalcone”, „Bękarty z Pizzofalcone”) i jest to zarazem tytuł drugiej części serii z inspektorem Giuseppe Lojacono. W 2017 roku we Włoszech rozpoczęto emisję serialu „I bastardi di Pizzofalcone” opartego na tym cyklu Maurizio De Giovanniego, który to również wziął udział w tym projekcie. Wydawnictwo Muza zapowiedziało już wydanie „Bękartów z Pizzofalcone” - książka być może ukaże się jeszcze w 2019 roku.

„Metoda Krokodyla” to powieść utrzymana w klimacie noir. Kryminał w stylu retro, pisany w sposób, który to obecnie jest raczej rzadko praktykowany. Współczesne kryminały na ogół mają dosyć silnie rozwiniętą warstwę obyczajową/dramatyczną, oferują całkiem szczegółowe portrety psychologiczne przynajmniej tych ważniejszych postaci i skomplikowane, złożone, fikcyjne sprawy kryminalne, w których nie brakuje zaskakujących zwrotów akcji. Tymczasem „Metoda Krokodyla” każe mi myśleć, że Maurizio De Giovanni jest „absolwentem starej szkoły kryminału” - takie podejście do rzeczonego gatunku zdecydowanie łatwiej znaleźć w literaturze z XX wieku niźli obecnego. I nawet jeśli niektórym taki warsztat wyda się niechlujny, to większość długoletnich fanów literackiego kryminału najprawdopodobniej z uśmiechem na ustach powita tę oto sentymentalną podróż zorganizowaną im przez dobrze znanego we Włoszech, a dużo mniej w Polsce, autora kryminałów. Mnie w każdym razie uradowała ta wycieczka do zaskakująco odpychającego Neapolu, pomimo nie do końca zadowalającego mnie języka (za co po części winę może ponosić tłumacz, Paweł Bravo) i takowej konstrukcji śledztwa prowadzonego przez budzącą powszechny strach, prokurator Laurę Piras. Ale zacznijmy od plusów. Tym, co najbardziej urzekło mnie w „Metodzie Krokodyla” było spojrzenie Maurizio De Giovanniego na Neapol. Nie mamy tutaj do czynienia z kolejną pocztówką, czy ofertą turystyczną, punktującą jedynie jasne, efektowne strony tego miasta. Wręcz przeciwnie: w „Metodzie Krokodyla” Neapol jest praktycznie całkowicie wyzuty z piękna. Miejsce to jawi się niczym wróg nie mniejszy od seryjnego mordercy grasującego na tym terenie, któremu prasa nadała przydomek Krokodyl. Mroczne, brudne ulice, bieda tak dotkliwa, że nawet nieletnich wpychająca, w bynajmniej nieopiekuńcze, ramiona mafii; zobojętnienie na ludzką krzywdę, mijanych na ulicy ludzi zaszczycanie co najwyżej nieufnym spojrzeniem, a najczęściej nieodnotowywanie nawet ich obecności – to wszystko sprawia, że ma się wrażenie, jakby zgnilizna nieustannie toczyła to miasto, jakby degeneracja posunęła się już tak daleko, że żadna siła nie zdoła cofnąć owego niszczącego procesu. Ani nawet go zatrzymać. Główny bohater książki, inspektor Giuseppe Lojacono, jest boleśnie świadomy tego faktu. Dla niego Neapol jest obskurnym więzieniem, pełnym do szczętu zniszczonych, złamanych ludzi, dla których, podobnie jak dla niego samego, nie ma już ratunku. Lojacono prawie całkowicie stracił chęć do życia, nie ma w nim już woli walki, którą to czuł jeszcze przed paroma miesiącami, przestał się już chwytać nadziei na to, że jego egzystencja wróci na dawny tor, że odzyska rodzinę i pracę, w której tak dobrze się spisywał. Do czasu przesłuchania jednego z sycylijskich gangsterów, który to zeznał, że inspektor Giuseppe Lojacono współpracował z mafią. Właśnie wtedy życie głównego bohatera „Metody Krokodyla” legło w gruzach. Przymusowa przeprowadzka do Neapolu, posadzenie za biurkiem na jednym z tamtejszych podrzędnych posterunków policji to jedno, ale jeszcze bardziej depresyjnie działa na niego brak kontaktu z nastoletnią córką, najprawdopodobniej definitywny rozpad jego rodziny. A to wszystko za sprawą zeznań zwykłego gangstera. Maurizio De Giovanni nie poświęca ani temu, ani pozostałym postaciom dużo uwagi, nie odmalowuje ze wszelkimi detalami ich osobowości, nie zagłębia się szczególnie w ich umysły, ale i nie pozwala by czytelnik miał poczucie towarzyszenia osobom pozbawionym indywidualności, ludziom bez przeszłości i cech, które pozwalałyby odróżnić jednego od drugiego. Nie, tak źle nie jest, aczkolwiek życzyłabym sobie bardziej, że tak powiem, nowoczesnego podejścia do bohaterów „Metody Krokodyla” - to jest zdecydowanie szerszego omówienia przynajmniej postaci inspektora Giuseppe Lojacono i prokurator Laury Piras.

W „Metodzie Krokodyla” przeplatają się różne perspektywy – w trzeciej osobie (narrator wszechwiedzący), ale i forma epistolarna od czasu do czasu się tutaj pojawia – dające nam wgląd w działalność nie tylko policji i seryjnego mordercy młodych ludzi zwanego Krokodylem, ale i innych ludzi w jakiś sposób zamieszanych w tę sprawę. Zważywszy na to, że powieść ta nie jest długa (spokojnie da się ją przeczytać w jeden wieczór), taka mnogość postaci bardziej szkodzi tej publikacji niż pomaga. A przynajmniej mój odbiór zakłócało to nieustające skakanie od jednej sylwetki do drugiej, tym bardziej, że zdecydowana większość rozdziałów nie była obszerna. Maurizio De Giovanni upodobał tutaj sobie bardzo krótkie fragmenty z życia poszczególnych postaci, które po zebraniu do kupy nie tworzą jakoś szczególnie interesujących obrazów dalece zróżnicowanych jednostek ludzkich. Ale już dramat, w którym uczestniczą, zwłaszcza jego geneza, był dla mnie nośnikiem wielu emocji. Niezbyt silnych, bo miałam nieodparte wrażenie, że wszystko toczy się za szybko, że droga ku prawdzie, którą to kroczą między innymi inspektor Giuseppe Lojacono i nieprzejednana, budząca strach wśród policjantów, prokurator Laura Piras, nie jest długa i kręta. Od momentu gdy do zespołu zajmującego się sprawą tzw. Krokodyla, dołącza Lojacono, pozyskiwanie tropów wydaje się przychodzić z łatwością. On i Piras w zawrotnym tempie poruszają się po jednej nitce: jeden trop prowadzi do następnego, i nie muszą specjalnie wysilać mózgownic, by wyciągnąć z każdego z nich odpowiednie wnioski. Nie chcę przez to powiedzieć, że historię tę znamionuje przewidywalność, że odbiorca „Metody Krokodyla” z łatwością rozpracuje motywację i tożsamość seryjnego mordercy grasującego w Neapolu. Maurizio De Giovanni przez długi czas szczędzi nam informacji na temat tego starszego jegomościa i jego ofiar. Daje nam do zrozumienia, że pomiędzy tymi ostatnimi prawdopodobnie istnieje jakiś związek, którego poznanie znacznie przybliży nas i śledczych zajmujących się tą sprawą na kartach omawianej powieści, do tajemniczego Krokodyla. W sumie to autor zmusza nas do szukania owego związku, chociaż jednocześnie niejako przestrzega przed zbytnim przywiązywaniem się do tej teorii, bo Krokodyl równie dobrze może wybierać przypadkowe osoby, nie kierować się tutaj żadnym konkretnym kluczem. De Giovanni stosunkowo szybko zdradza, że Krokodyl jest typem perfekcjonisty, przestępcą zorganizowanym, planującym swoje zbrodnie w najdrobniejszych szczegółach. Nie oznacza to jednak, że nie popełnia absolutnie żadnych błędów, że na tej zbrodniczej ścieżce, na którą z jakiegoś skrzętnie skrywanego przez De Giovanniego powodu wkroczył, noga ani razu mu się nie powinie. Pierwszym niedopatrzeniem z jego strony są zużyte chusteczki pozostawione w pobliżu zwłok nastoletniego chłopaka, który rozpoczyna cykl zaplanowanych przez niego zbrodni. Ten błąd jednak nie działa na jego niekorzyść – dzięki niemu morderca zyskuje przydomek, który bardzo mu się podoba (łzy na chusteczkach). Jego modus operandi, tytułowa metoda, którą obiera w swojej zbrodniczej działalności, też ma coś wspólnego z tymi gadami – tzw. krokodyle łzy to jedno, ale przyczajenie się, długie czekanie na ofiarę i atak z zaskoczenia też miało swój wpływ na powstanie tego, tak bardzo cenionego przez głównego zainteresowanego, przydomku. Pomysł na ten czarny charakter to według mniej jeden z najjaśniejszych punktów tej powieści – obok porteru Neapolu (w którym wyczuwałam ogromną szczerość, biła z tego nieupiększona, naga prawda, a przynajmniej tak myślę, takie wrażenie odnoszę, bo w Neapolu nigdy nie byłam) i znakomitego, do głębi wstrząsającego zamknięcia tej historii, poprzedzonego bardzo przygnębiającą sprawą, której szczegółów ujawnić nie mogę, ale myślę, że każdy, kto doczyta do tego momentu będzie wiedział o czym mowa. Swoją drogą z tym wiąże się też pewne zaskoczenie – udzielając odpowiedzi na wcześniej zadane pytania Maurizio De Giovanni jednocześnie ujawnia pewien wielce przewrotny chwyt narracyjny, z którym co prawda miałam już okazję spotkać się w literaturze, ale jakoś ciągle daję się mu zaskakiwać.

Pomimo że nie jestem zwolenniczką powieści spisanych tak prostym językiem, historii skonstruowanych z krótkich zdań i takiż samych opisów (bardzo pobieżnych, żeby nie rzec niechlujnych), to „Metodę Krokodyla” Włocha Maurizio De Giovanniego, czytało mi się zaskakująco dobrze. Mój odbiór tej powieści, oczywiście, mógłby być dużo lepszy, gdyby tylko pisarz ten operował bardziej wyczerpującym, dojrzałym, maksymalnie obrazowym stylem, ale wziąwszy pod uwagę moją dosyć sporą niechęć do tak prosto napisanych powieści, naprawdę nie było źle. Tak naprawdę zdumiało mnie to, że do takiego stopnia dałam się wciągnąć w tę historię. W to niezbyt skomplikowane, niespecjalnie rozbudowane śledztwo prowadzone przez powierzchownie przedstawione postacie, które jednak z czasem nabrało takich rumieńców, że ho ho. Ale ja już dużo wcześniej w całkiem zadowalającym stopniu zaangażowałam się w zmagania inspektora Giuseppe Lojacono i prokurator Laury Piras, pomimo nadmiernych uproszczeń zastosowanych przez autora, które to w tym wątku najmocniej rzucały mi się oczy. Polecam więc „Metodę Krokodyla” Maurizio De Giovannniego miłośnikom literackich kryminałów, zwłaszcza tych starszych, bo ta publikacja jasno daje do zrozumienia, że jej autor „ukończył starą szkołę kryminału”: pisze w stylu, który obecnie nie jest preferowany przez pisarzy specjalizujących się w tym gatunku, ale dawniej, owszem, zazwyczaj właśnie tak pisało się kryminały.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

piątek, 22 lutego 2019

„Diabeł: Inkarnacja” (2018)

Była policjantka, Megan Reed, dostaje pracę w kostnicy na nocnej zmianie. Ma odbierać zwłoki i wprowadzać niektóre dane na ich temat do systemu. Wkrótce do kostnicy zostaje przywiezione okaleczone ciało młodej kobiety, Hannah Grace, która jak dowiaduje się Megan niedawno została zamordowana. Przy próbie sfotografowania jej zwłok i wprowadzenia jej odcisków palców do systemu wyskakuje błąd, ale Megan nie widzi w tym niczego podejrzanego. Jest przekonana, że system uległ awarii. Wkrótce potem w kostnicy zaczyna dochodzić do niepokojących wydarzeń, a nowa pracownica nabiera podejrzeń względem zwłok Hannah Grace. Dowiaduje się, że ta młoda kobieta tak naprawdę zginęła przed trzema miesiącami podczas odprawianych na niej egzorcyzmów. I ma powody przypuszczać, że to ciało nadal żyje, i że nadal gnieździ się w nim demoniczna siła.

Urodzony w Holandii, obecnie mieszkający w Stanach Zjednoczonych, Diederik Van Rooijen, zwrócił na siebie uwagę Hollywoodu swoim thrillerem „Taped” (2012). Gdy zaproponowano mu wyreżyserowanie remake'u „Ptaków” Alfreda Hitchcocka, wraz z rodziną przeprowadził się do Los Angeles, ale projekt wkrótce utknął w martwym punkcie. W międzyczasie Van Rooijen przyjął ofertę studia Screen Gems, które chciało by wyreżyserował horror „Cadaver”, scenariusz którego napisał Brian Sieve („Boogeyman 2”, „Boogeyman 3: Ostatni rozdział”, niektóre odcinki serialu „Krzyk” z 2015 roku). Amerykański tytuł z czasem zmieniono na „The Possession of Hannah Grace”, w Polsce natomiast postawiono na niezbyt adekwatną do treści filmu, nazwę „Diabeł: Inkarnacja”. Produkcja ta kosztowała od pięciu i pół do dziewięciu i pół miliona dolarów (w Sieci krążą różne dane na ten temat). Ponoć na samą promocję filmu dodatkowo przeznaczono dwanaście milionów dolarów – jeśli tak było w istocie, to w sumie się opłaciło, bo „Diabeł: Inkarnacja” na całym świecie (dotychczas) zarobił trochę ponad czterdzieści milionów dolarów (przychód, nie dochód).

Pamiętacie „Autopsję Jane Doe” Andre Ovredala? Jeśli wywietrzała Wam z głów, to „Diabeł: Inkarnacja” z pewnością przywoła wspomnienie tego filmu, bo motyw przewodni jest bardzo podobny. Scenariusz omawianego obrazu istniał już przed pierwszym pokazem „Autopsji Jane Doe” (na pewno był już w marcu 2016 roku, a pierwszy pokaz „Autopsji Jane Doe” odbył się we wrześniu tego samego roku), więc mało prawdopodobne jest, by Brian Sieve czerpał inspirację ze wspomnianego horroru Andre Ovredala. Nie niemożliwe tylko dlatego, że nie mogę mieć pewności, że jakieś informacje na temat szykowanej „Autopsji Jane Doe” nie dotarły do niego zanim rozpoczął tworzenie scenariusza „Diabła: Inkarnacji”. Ale najbardziej prawdopodobna wydaje mi się możliwość, że zbieżności fabularne pomiędzy tymi dwoma filmami są zupełnie przypadkowe. Zaakceptowanie tak dużego zbiegu okoliczności nie przyszło mi łatwo, ale przynajmniej na tę chwilę nie mam podstaw, by sądzić, że któryś z tych obrazów powstał z inspiracji tym drugim. Rola główna w „Diable: Inkarnacji” przypadła w udziale Shay Mitchell, która w mojej ocenie wywiązała się z tego zadania całkiem dobrze. Inna sprawa, że nie miała dużego pola do popisu. Brian Sieve nie skonstruował zapadającej w pamięć postaci – Megan Reed nie wyróżnia się na tle bohaterek horrorów o zjawiskach paranormalnych, o czym wspominam tylko dlatego, że dla osób poszukujących niestereotypowych sylwetek, może to być duża niedogodność. Dla mnie akurat to nie było przeszkodą, mam za to Sieve'owi za złe, że tak pobieżnie podszedł do tych zwyczajniejszych, bardziej życiowych (tj, niemających nic wspólnego ze sferą nadprzyrodzoną) problemów Megan). Pomijając prolog, który to w moim mniemaniu zbyt dużo objaśnia, odziera film z jakże pożądanej w przypadku tego typu obrazów tajemnicy, pierwsze kilkadziesiąt minut seansu wspominam nie najgorzej. Akcja w zdecydowanej większości rozgrywa się w kostnicy, która prezentuje się dosyć obskurnie. Odrapane, brudne, zawilgocone ściany, gęste ciemności zalegające w kątach, do których nie dociera zimne światło z jarzeniówek, długie, puste korytarze, po których od czasu do czasu coś (lub ktoś) przemyka i oczywiście pomieszczenie, w którym znajdują się szuflady służące do przechowywania zwłok. To wszystko tworzy w miarę upiorny klimacik – jako tako, bo choć o więcej mroku zdjęcia mi się nie prosiły, to już myślę, że operatorzy i montażyści nadali akcji zbyt duże tempo. Gdyby rozciągnąć w czasie samotne nocne wędrówki Megan po tej całkiem obskurnej kostnicy, gdyby powoli i konsekwentnie budowano napięcie, to pewnie nie dręczyłoby mnie wrażenie, że potencjał nie został w pełni wykorzystany, że można było wycisnąć z tego miejsca dużo więcej i nie potrzeba było do tego dodatkowych nakładów pieniężnych. Właściwie to jestem przekonana, że gdyby budżet „Diabła: Inkarnacji” był mniejszy, to większą wagę przykładano by do nieśpiesznego, nieefekciarskiego intensyfikowania napięcia. W niskobudżetówkach częściej tak się dzieje, dlatego właśnie od filmów z, jak to się mówi, groszowymi budżetami wymagam więcej. To znaczy kosztującymi mniej od tego tutaj „Diabła: Inkarnacji”, bo jeśli przyjąć tę niską granicę, jeśli uznać, że film w zaokrągleniu kosztował pięć i pół miliona dolarów, to już ta suma według mnie nie uprawnia do nazywania go niskobudżetówką. Myślę, że już taka kwota pozwala bez większego wysiłku, bez konieczności improwizowania nakręcić horror dostosowany do wymagań miłośników współczesnego mainstreamu, a konkretniej plastikowych horrorów naszpikowanych efektami komputerowymi i jump scenkami (bo trzeba pamiętać, że obecnie do głównego nurtu nie przedostają się tylko takie twory). W każdym razie, chcę przez to powiedzieć, że do „Diabła: Inkarnacji” podeszłam bez większych oczekiwań – nastawiłam się na kolejny miałki horrorek z deficytem klimatu grozy i nadmiarem efektów komputerowych, na jeden z tych bezbarwnych obrazów, które produkuje się na masową skalę i szumnie reklamuje, by przyciągnąć do kin jak największą liczbę ludzi, z których to niemała część najpewniej nie będzie zadowolona. I tak też się stało - „Diabeł: Inkarnacja” zebrał mnóstwo negatywnych recenzji, tak od krytyków, jak zwykłych widzów, ale oczywiście sympatyków też znalazł. I nie dziwi mnie to, bo na tle współczesnego mainstreamu, w moich oczach, nie wypada tragicznie. Zachwycająco też nie, ale doświadczenie uczy, że naprawdę mogło być dużo, dużo gorzej.

Główną bohaterkę „Diabła: Inkarnacji”, Megan Reed, poznajemy gdy dostaje nową pracę – nocne zmiany w kostnicy – którą załatwiła jej przyjaciółka pielęgniarka pracująca w szpitalu, w którym znajduje się owa „przechowalnia zwłok”. Z biegiem trwania filmu dowiadujemy się, że Megan jakiś czas walczyła z uzależnianiami (od alkoholu, leków psychotropowych i być może narkotyków), w które to wpędziło ją tragiczne w skutkach wydarzenie, do którego doszło gdy była policjantką. Kobieta utrzymuje kontakt z jednym gliniarzem, z którym jeszcze niedawno łączyła ją miłość, w co Brian Sieve na szczęście zanadto się nie zagłębia, ale na nieszczęście nie pochyla się też nad codziennymi zmaganiami Megan, nie omawia szczegółowo wciąż istniejącego w niej pociągu do używek, który może, ale nie musi mącić jej w głowie do tego stopnia, że widzi rzeczy, których inni nie dostrzegają. Ta koncepcja stwarzała możliwość na obranie, według mnie, bardziej interesującego kierunku od tego, który został zaprezentowany. Wolałabym, żeby zmuszano mnie do podejrzeń względem głównej bohaterki, żeby był to jeden z tych filmów grozy, w których przynajmniej przez większość seansu nie można odrzucać możliwości, że wszystkie niecodzienne zjawiska, którym świadkujemy, że te wszystkie rzekomo nadnaturalne wydarzenia, jakie zachodzą w obecności pierwszoplanowej postaci, tak naprawdę rozgrywają się tylko w jej głowie. W omawianym filmie Diederika Van Rooijena takich wątpliwości niestety nie ma – właściwie to wszystko jest aż nadto oczywiste. Na pewno nikt nie będzie brał pod uwagę innej możliwości od tej, że sprawczynią wszystkich nieszczęść jest Hannah Grace, która jak wiemy z prologu została zabita przez własnego ojca, w trakcie odprawianych na niej egzorcyzmów. To znaczy nie tyle Hannah Grace, ile demon, który zagnieździł się w jej ciele. Co najciekawsze, silniejsze poczucie nadnaturalnego zagrożenia czającego się w kostnicy, moim zdaniem wprowadzają zdjęcia nieruchomego, bestialsko okaleczonego ciała tej młodej kobiety niźli późniejsze, bardziej dosłowne sceny, w których (myślę, że świadomie) wykorzystano pomysł zaczerpnięty z „Egzorcysty” Williama Friedkina - podobny (nie identyczny) pajęczy krok, który był dla mnie jedyną ozdobą dalszej części seansu. Pęd, jaki nadano dalszym sekwencjom, podkręcenie akcji, przy wykorzystaniu ogranych, niewpadających w oko i niebudzących absolutnie żadnych emocji, może poza nudą, chwytów (jump scenki, lewitacja, bardzo delikatne w formie sceny mordów, plastikowa charakteryzacja hasającej po kostnicy pętanej Hannah Grace), to wszystko tylko wzmagało we mnie niecierpliwość. Tęsknotę za widokiem napisów końcowych, które tylko dzięki, przyznaję głupiemu uporowi, po długim miotaniu się w tych odmętach nijakości w końcu ujrzałam. I przyznam, że chwilę przedtem przeżyłam istny szok UWAGA SPOILER bo po tak konwencjonalnym filmiku spodziewałam się zobaczyć w finale zmianę koloru oczu Megan – taki banał pasował mi do tych, którymi wcześniej atakowano moje biedne oczy, a tutaj proszę taka kreatywność... W razie, gdyby ktoś tego nie wyczuł: to była ironia KONIEC SPOILERA
 
„Diabeł: Inkarnacja” Diederika Van Rooijena moim zdaniem miał w sobie potencjał na niekoniecznie wspaniały, ale na pewno całkiem niezły horror nastrojowy wykorzystujący motywy horroru religijnego. Ale w mojej ocenie został on dokumentnie zaprzepaszczony w mniej więcej drugiej części seansu, która bardziej przewidywalna być już nie mogła, i która co jeszcze gorsze wpada w dynamizm tego rodzaju, który znacznie utrudnia, jeśli nie uniemożliwia, śledzenie tych wszystkich wydarzeń w choćby delikatnym napięciu. Przez jakiś czas klimat tego filmu jako tako na mnie oddziaływał. Słabo, bo słabo, ale jakieś tam, tak pożądane przeze mnie od horrorów nastrojowych emocje były, napięcie i poczucie nadnaturalnego zagrożenia się we mnie tliły, ale potem skupiałam się głównie na walce z sennością, czego teraz żałuję, bo lepiej byłoby się zdrzemnąć niż grzęznąć w tym bagnie nijakości. Ale i tak nie uważam, żeby był to jeden z najgorszych współczesnych horrorów mainstreamowych – o nie, wierzcie mi widziałam już trochę w mojej ocenie jeszcze słabszych szumnie reklamowanych straszaków, które tak jak ten oto „Diabeł: Inkarnacja” dostąpiły „niewątpliwego zaszczytu” trafienia na wielkie ekrany w wielu krajach świata.

środa, 20 lutego 2019

Zoje Stage „Zła krew”

Suzette Jensen całe dnie spędza ze swoją siedmioletnią córką Hanną. Dziewczynka nie mówi i nie uczęszcza do szkoły, ale jej matkę najbardziej martwi niechęć, jaką do niej żywi. W obecności swojego ojca, Alexa, Hanna zachowuje się wzorowo, dlatego mężczyźnie trudno uwierzyć w opowieści żony i innych ludzi o występkach córki. Mężczyzna nie przyjmuje do wiadomości, że jego ukochana córeczka może stanowić niebezpieczeństwo dla innych, Suzette natomiast coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że Hanna traktuje ją jak swojego największego wroga. Kobieta nie wie, dlaczego tak się dzieje, dlaczego córka tak bardzo jej nienawidzi, ale robi wszystko, co w jej mocy, by naprawić ich stosunki. Problem w tym, że jej determinacja słabnie. Suzette nie ma już siły nieustannie zabiegać o względy Hanny, odpowiadać miłością na jej nienawiść. Kocha swoją córkę, ale również się jej boi i ma ku temu powody. Bo Hanna jest gotowa zrobić wszystko, by mieć Alexa tylko dla siebie. Według niej Suzette jest przeszkodą na drodze do ich szczęścia. Przeszkodą, którą dziewczynka zamierza usunąć.

Amerykanka Zoje Stage przez kilka lat działała w branży filmowej jako reżyserka, scenarzystka, producentka, aktorka i autorka zdjęć. Nakręciła kilka pełno i krótkometrażowych filmów, przy wykorzystaniu ekstremalnie niskich nakładów pieniężnych. W 2012 roku Stage uczestniczyła w Independent Film Week, podczas którego miała możliwość omówić jeden ze swoich scenariuszy, „Hands and Knees” z blisko dwudziestoma producentami. W tym samym roku postanowiła nauczyć się pisać powieści. Poświęciła na to kilka następnych lat, podczas których napisała w sumie sześć książek. Ostatnia z nich, „Baby Teeth” („Zła krew”) w Stanach Zjednoczonych ukazała się w lipcu 2018 roku (premiera), natomiast poprzednie owoce pisarskiej pracy Stage, przynajmniej póki co, nie zostały opublikowane. W „Złej krwi” Zoje Stage wykorzystała pomysły zawarte w scenariuszu „Hands and Knees”, biorąc sobie do serca wskazówki ludzi z branży filmowej, które usłyszała na Independent Film Week 2012. Efekt? Bestseller USA Today i People Magazine, a przez Bloody Disgusting and Barnes & Noble uznany za jeden z najlepszych literackich horrorów 2018 roku. 
 
Wydaje się, że o niebezpiecznych dzieciach powiedziano już wszystko. Zwłaszcza w kinematografii, ale i w literaturze można znaleźć trochę pozycji wykorzystujących ten motyw. „Zła krew”, debiutancka powieść Zoje Stage, jest właśnie jedną z takich pozycji – kolejną opowieścią o morderczym dziecku, która jednak pod pewnymi względami może zaskakiwać. Mnie osobiście zdumiała przede wszystkim lekkość z jaką ta początkująca przecież pisarska łączyła elementy wyrastające z tradycji psychothrillera z pierwiastkami przystającymi do horroru. Bez względu na to, jak przedstawia się prawda o przypadłości siedmioletniej Hanny Jensen, na drodze ku tej prawdzie Stage każe nam myśleć o obu tych gatunkach. W „Złej krwi” przeplatają się dwa punkty widzenia (w narracji trzecioosobowej): Suzette i jej małej córki Hanny. Według autorki, z czym nie mogę się nie zgodzić, taka konstrukcja stawiała obie te postacie w pozycji protagonistek ich własnych historii i zarazem antagonistek w przestrzeni, którą dzieliły. Diablo interesujący zabieg, przede wszystkim za sprawą wątpliwości, jakie praktycznie od początku powieści, za pośrednictwem tego narracyjnego chwytu, Stage konsekwentnie wprowadzała. Owszem, autorka nie każe nam wątpić w mordercze skłonności Hanny, ale i nie szczędzi nam sygnałów alarmowych, jeśli chodzi o jej matkę Suzette. Jedna z możliwości jest taka, że dziewczynka w przeszłości doznała jakiejś krzywdy ze strony rodzicielki, że kobieta zrobiła coś, co skrzywiło psychikę jej dziecka. Niekoniecznie musiało to być świadome działanie, kobieta mogła zrobić albo powiedzieć coś, co jej córka zrozumiała opacznie. Ale równie dobrze mogła wyprzeć z pamięci traumę, jaką w niedalekiej przeszłości z premedytacją zgotowała własnej córce. Druga ewentualność ewidentnie wypływa z tradycji horroru, z literatury i kinematografii poświęconej opętaniom przez różnego rodzaju siły nieczyste. Wszystko zaczyna się od zainteresowania Hanny tak zwanymi czarownicami (kobietami przed wiekami skazywanymi na śmierć za rzekome paktowanie z Diabłem i uprawianie czarnej magii). Szukając informacji na ten temat w Internecie, Hanna natyka się na, w jej uszach pięknie brzmiące, personalia jednej z ofiar inkwizycji. A nieco później pojawiają się u niej objawy opętania przez ducha tej rzekomej czarownicy. Czy to tylko jeden ze sposobów przestraszenia własnej matki, od jakiegoś czasu wymyślanych przez obdarzoną wybujałą wyobraźnią, ponadprzeciętnie inteligentną siedmiolatkę, czy faktyczne opętanie przez złośliwego ducha? A może mamy tutaj do czynienia z rozdwojeniem jaźni? Bez względu na to, jakiej odpowiedzi Zoje Stage na to udzieli, sposób w jaki ta niedoświadczona pisarka konstruuje ów wątek ma wiele wspólnego z klasycznymi horrorami o opętaniach. Autorka „Złej krwi” wykorzystuje narrację obieraną przez twórców tego typu filmów i utworów literackich, ale nie narzuca sobie takich ograniczeń. Tej konwencji towarzyszy schemat thrillera psychologicznego z morderczym dzieckiem w roli agresora, a właściwie to nie tyle towarzyszy, ile się z nim zazębia – splata w spójną i piorunująco efektywną całość, w niezwykle trzymającą w napięciu opowieść, zbudowaną ze znajomych wątków, które razem tworzą nową jakość. Innymi słowy: chociaż wiele z zaprezentowanych motywów fanom horrorów i thrillerów będzie nasuwać na myśl niektóre dobrze znane filmy i książki, to już objęcie wzrokiem całości prawdopodobnie zrodzi w nich przekonanie, że oto w ich ręce trafiło dziełko, któremu nie brak kreatywności. Stara-nowa historia, konwencjonalna i zarazem całkiem odkrywcza. Brzmi paradoksalnie? Powinno, bo w moich oczach „Zła krew” to książka będąca właśnie takim przepysznym paradoksem.

Zoje Stage zdradziła, że kilka lat zajęła jej nauka pisania powieści i według mnie lepiej tego czasu wykorzystać nie mogła. Wystarczyło jej parę lat, by opanować warsztat, którego nie powstydziliby się nawet najlepiej sprzedający się autorzy literackich thrillerów. Styl Zoje Stage w mojej ocenie jest bez skazy, czysta perfekcja, której mało kto pewnie będzie się spodziewał po pisarce, dla której „Zła krew” jest pierwszym (ale miejmy nadzieję, że nie ostatnim) krokiem na rynku literackim. Opisy są tak barwne, tak profesjonalne, dopieszczone w absolutnie każdym calu, że nie mam żadnych wątpliwości, że zdecydowana większość odbiorców tej pozycji zapomni o otaczającym ich świecie. To zabrzmi dziwnie, ale ilekroć byłam zmuszona przerwać lekturę (tak zmuszona, bo gdyby to ode mnie zależało, to wchłonęłabym „Złą krew” na jeden raz, przeczytała od deski do deski w ciągu jednej nocy), to moja pierwsza myśl niezmiennie była taka, że rzeczywistość jest mniej realna od świata przedstawionego w tej powieści. Wspaniałe wrażenie, za które jestem głęboko wdzięczna nie tylko autorce, ale również tłumaczowi, Piotrowi Kalińskiemu, za zachowanie (i niewykluczone, że dodanie czegoś od siebie) tej Stage'owej magii słów. Autorka „Złe krwi” silnie koncentruje się na postaciach, najwięcej miejsca poświęcając Suzette i Hannie, ale nie zaniedbując przy tym pozostałych bohaterów tego utworu. Hanna, podobnie jak tytułowa antybohaterka znanego thrillera w reżyserii Jaume Colleta-Serry (film „Sierota” z 2009 roku) darzy swojego, w tym przypadku biologicznego, nie adopcyjnego, ojca bezgraniczną miłością. Możliwe, że tak jak w przypadku Esther nie jest to miłość platoniczna, ponieważ dziewczynka pragnie zająć miejsce swojej matki u boku Aleksa. Dzięki temu, że Stage pozwala nam wnikać w jej myśli (i nie tylko jej) wiemy, że ma takie marzenie, ale wiemy również, że Hanna nie potrafi jeszcze odpowiednio rozgraniczyć miłości na linii córka-ojciec i żona-mąż. Dla niej stanie się życiową partnerką swojego ojca oznaczałoby spędzanie z nim więcej czasu na beztroskich zabawach, na robieniu tego, co razem robią teraz, tyle że dłużej niż ma to miejsce obecnie. Dziewczynka chorobliwie zazdrości matce uwagi, jaką Alex jej poświęca, złości ją prawie każdy przejaw zainteresowania, jakie jej ojciec okazuje swojej żonie, gdy tymczasem Suzette ma wrażenie, że to Hanna jest dla niego najważniejsza. Często nawiedzają ją myśli, że jej rodzona córka prawie dosłownie kradnie jej Aleksa. W opowieściach o morderczych dzieciach zazwyczaj jest tak, że przez większość czasu tylko jedna osoba jest świadoma niebezpieczeństwa, tylko jeden członek rodziny zdaje sobie sprawę z tego, że z danym nieletnim jest coś mocno nie tak. I zazwyczaj się nie myli, przez długi czas jednak nikt tej osobie nie wierzy, a często to właśnie jej zachowanie budzi największe podejrzenia w jej otoczeniu. W „Złej krwi” nie tylko rodzona matka Hanny nie ma wątpliwości, że jest ona dzieckiem skłonnym do agresji, ale przez długi czas tylko ona zdaje sobie sprawę z faktycznej skali zagrożenia ze strony tej siedmiolatki. Chociaż może nie do końca, bo chociaż Suzette nie oszukuje się tak bardzo, jak jej mąż, to jednak wciąż tli się w niej nadzieja, że wszystko się ułoży, że jej relacje z córką z czasem ulegną poprawie, że dziewczynka przechodzi coś na kształt młodzieńczego buntu, że w ten sposób próbuje radzić sobie z jakimś problemem, którym nie ma ochoty się z nikim podzielić. Suzette ma świadomość, że córka jej nie lubi, nie może nie zauważać tego, że to głównie na niej dziewczynka wyładowuje swoje frustracje, że przyjemność daje jej robienie na złość własnej matce, ale stara się nie dopuszczać do siebie myśli, że celem Hanny jest wyrządzenie jej jakiejś poważnej krzywdy. Suzette nie ma wątpliwości, że siedmiolatka w mistrzowski sposób manipuluje ojcem (scena z samookaleczeniem nie może nie kojarzyć się ze wspomnianą już „Sierotą”), że w obecności ojca odgrywa rolę aniołka, a gdy tylko Alex znika jej z oczu staje się kimś zupełnie innym. Albo pokazuje swoje własne oblicze, albo dopuszcza do głosu złego ducha, który gnieździ się w jej ciele. Jedyne co w tym wszystkim troszkę mnie męczyło to to, jakim cudem Suzette nie wpadła na to, by rozmieścić w domu kamery – toż to nasuwało się samo przez się. Ale to szczegół, w dodatku taki, który da się usprawiedliwić. Bo gdyby bohaterowie tego typu historii korzystaliby z kamer, to takie opowieści kończyłyby się nazbyt szybko, a przez to ominęłoby nas wiele emocji, sporo tak bardzo poszukiwanych w thrillerach silnych wrażeń. Z nawiązką dostarczanych także przez Zoje Stage w jej debiutanckiej powieści, w której tak naprawdę żadnej z pierwszoplanowych postaci tak do końca zaufać nie można. Na Suzette spogląda się z podejrzliwością nie dużo mniejszą od tej, którą prawie od początku i z coraz większym natężeniem będzie się darzyć jej siedmioletnią córkę.

„Sierota” Jaume Colleta-Serry i „Córeczka” Martina Kitrossera to filmy, o których najczęściej myślałam podczas lektury „Złej krwi” Zoje Stage. Przed oczami co jakiś czas wyrastały mi również horrory o opętaniach, przede wszystkim „Egzorcysta” Williama Friedkina, bo zawsze tak mam, gdy myślę o tym konkretnym motywie kina grozy (i pewnie nie tylko ja). Co najważniejsze, wszystkie te skojarzenia przyjmowałam z otwartymi ramiona, bo ta oto debiutująca autorka doskonale wie, jak należy wykorzystywać, wydawać by się mogło, do szczętu już wyeksploatowane przez kino, i przez literaturę, motywy wyrastające z tradycji psychothrillera i horroru. Nadała im nową jakość, sprawiła, że całkowicie zatraciłam się w mrocznej historii siedmioletniej Hanny i jej matki Suzette, która to równie dobrze może być niewinną ofiarą psychopatycznego bądź opętanego dziecka, jak i sprawczynią całego nieszczęścia (tj, osobą, która świadomie lub przypadkowo wepchnęła swoją córkę na złą drogę). Nie do wiary, że Zoje Stage tyle czasu zajęło wkroczenie na ścieżkę pisarskiej kariery, że nie zaczęła pisać wiele lat wcześniej, że tak późno odkryła ten swój talent. Mam nadzieję, że jest go świadoma, że nie wątpi w swoje pisarskie zdolności, a przynajmniej nie aż tak, żeby zarzucić pisanie. Bo tak ja, jak i wielu innych odbiorców „Złej krwi” z niecierpliwością czekamy na jej kolejną powieść – byle był to thriller psychologiczny albo horror, bo tą publikacją pokazała mi, jak dalece ekscytujący blask potrafi, bez widocznego wysiłku, w tych gatunkach roztaczać.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

poniedziałek, 18 lutego 2019

„Horror na szosie” (2015)

Dwie przyjaciółki, Emily Kirk i Leslie McQueen, przemierzają pustynne drogi Fordem Mustangiem. W pewnym momencie zbliżają się do wolno poruszającego się holownika, którego kierowca nie chce ich przepuścić. Kobietom w końcu udaje się go wyprzedzić, ale na tym bynajmniej nie kończą się ich nieprzyjemne przejścia z tajemniczym kierowcą samochodu ciężarowego. Ponownie widzą ten pojazd na stacji benzynowej, ale nie dostrzegają człowieka, który go prowadzi. Krótko po wyruszeniu w dalszą drogę, holownik dogania Emily i Leslie. Udaje mu się wysforować naprzód, ale nie trwa to długo, bo prowadząca Forda Mustanga Emily znajduje w końcu sposób na wyminięcie natrętnego kierowcy. Ale nie na definitywne uwolnienie się od niego. Ten tajemniczy osobnik nie zamierza bowiem tak szybko im odpuścić, a jego zachowanie na drodze staje się coraz bardziej agresywne.

Reżyser i współscenarzysta kanadyjskiego thrillera pt. „Wrecker” („Horror na szosie”), Micheal Bafaro, zdradził, że pomysł na niego zrodził się w jego głowie gdy usłyszał kłótnię dwóch kobiet na stacji benzynowej. Przyznał, że pisząc scenariusz tego filmu (wraz z Evanem Tylorem) inspirował się „Pojedynkiem na szosie” Stevena Spielberga, „Zniknięciem” George'a Sluizera i „Incydentem” Jonathana Mostowa, ale część widzów widzi to inaczej. Podobieństwa do „Pojedynku na szosie” są tak duże, że niektórzy nazywają „Horror na szosie” plagiatem, inni zaś wolą uznawać go za remake wspomnianego kultowego obrazu Stevena Spielberga.

W „Pojedynku na szosie” mieliśmy samotnie podróżującego mężczyznę, który stał się celem tajemniczego kierowcy ciężarówki. Micheal Bafaro przyznał, że ukrywanie przed widzami wyglądu antybohatera wzięło się właśnie z tej produkcji Stevena Spielberga, ale nie udało mi się znaleźć (co nie znaczy, że ich nie ma) jego komentarzy odnośnie pozostałych, jeszcze bardziej jaskrawych, zbieżności pomiędzy tymi dwoma obrazami. Zamiast mężczyzny prześladowanego przez tajemniczego osobnika prowadzącego ciężarówkę, mamy co prawda dwie zaprzyjaźnione młode kobiety, ale to, co spotyka ich na pustynnej drodze (nazwanej Przełęczą Diabła) to po części bezczelna kopia koszmaru przeżywanego przez Davida Manna w „Pojedynku na szosie”. Bezczelna i nieudolna, bo o powtórzeniu jakości „Pojedynku na szosie” bezsprzecznie nie ma tutaj mowy. Anna Hutchison i Andrea Whitburn w „Horrorze na szosie” nie miały łatwego zadania, bo musiały zawalczyć o sympatię widza praktycznie bez pomocy scenarzystów. Właściwie to wyglądało mi to tak, jakby Michealowi Bafaro i Evanowi Tylorowi bardziej zależało na odpychaniu odbiorców filmu od tych dwóch pozytywnych postaci. To oczywiście tylko wrażenie – autorzy tej opowieści zapewne pragnęli wytworzyć więź pomiędzy widzem i dwiema głównymi bohaterkami, tyle że nie potrafili tego planu zrealizować. Emily (Anna Hutchison) miała być tą mądrzejszą, głosem rozsądku będącym przeciwwagą dla niefrasobliwości Leslie (Andrea Whitburn). Ale o ile faktycznie nie jest ona aż tak płytka jak Leslie, to w porównaniu do przeciętnego zjadacza chleba wypada dużo mniej korzystnie. Na początku ich samochodowej podróży myśli Emily zaprząta głównie jej chłopak. Kobieta ma powody przypuszczać, że dopuścił się on zdrady – Leslie nie ma co do tego żadnych wątpliwości, jej przyjaciółka natomiast wciąż czepia się nadziei na uratowanie tego związku, próbuje wmówić samej sobie, że wyciągnęła błędne wnioski, że źle oceniła zachowanie swojego partnera. W ocenie Leslie, Emily jest zdecydowanie zbyt miękka, według niej powinna jak najszybciej zmężnieć, bardziej się szanować, zakończyć związek z prawdopodobnie niewiernym jej mężczyzną i dać szansę tej osobie, którą dla niej znalazła. Mężczyzna ów ma pojawić się na spotkaniu, na które Emily i Leslie zmierzają – na spotkaniu w gronie znajomych tej drugiej, na które to wiozą trochę trawki i dosyć sporo alkoholu. Ale jak zauważa Emily piwa najpewniej nie dowiozą, bo jej przyjaciółka zaczęła już opróżniać butelki, a łatwo wywnioskować, że od procentów trudno ją odciągnąć. Nie jest to jednak niewykonalne – co udowodni pewien tajemniczy kierowca brudnego holownika... Gdy Emily i Leslie dojeżdżają do rozwidlenia dochodzą do wniosku, że warto zaryzykować i wybrać drogę na chybił trafił – warto, bo według nich zgubienie się może być ciekawe (!). Wybierają tak zwaną Przełęcz Diabła, po której jak wkrótce się przekonają zwykł jeździć pewien maniak w okrutny sposób zabawiający się z wybranymi kierowcami. Tak jak w „Pojedynku na szosie” raz nie pozwala się wyprzedzać, innymi razy chętnie przepuszcza upatrzonych kierowców tylko po to, by za chwilę postarać się znów ich wyprzedzić. Pomyślicie pewnie, że w tym przypadku antybohater znajduje się na straconej pozycji, bo jego ciężarówka nie może się przecież równać z Fordem Mustangiem Emily. Otóż, nic bardziej mylnego! Tajemniczy prześladowca nie ma większych problemów z doganianiem coraz bardziej spanikowanych kobiet, czasem udaje mu się nawet je wyprzedzić, co część widzów odebrała jako rażący błąd twórców filmu. Ja natomiast odczytałam to tak, że Emily nie zawsze korzystała z potencjału drzemiącego w tym pojeździe, że jak to się mówi „nie miała zbyt ciężkiej nogi”, nieczęsto zwiększała prędkość do takiej, która leżałaby poza zasięgiem tajemniczego oprawcy. Czasami tak, i wtedy doskonale było widać, że wystarczy dosłownie parę sekund, by holownik znikł jej z oczu. Nie pytajcie mnie jednak, dlaczego w takim razie Emily i Leslie tak rzadko zwiększały prędkość, dlaczego po prostu nie poszusowały w siną dal, w ten sposób definitywnie uwalniając się od niebezpiecznego natręta, bo sama chciałabym poznać na to odpowiedź. Męczyło mnie to przez cały seans – nie mniej niż niski poziom oleju w sportowym wozie Emily.

Perfidna zabawa z wyprzedzaniem na drodze przechodzącej przez pustynię, to nie jedyny wątek zaczerpnięty z „Pojedynku na szosie” Stevena Spielberga. Micheal Bafaro i Evan Tylor przenieśli z tego kultowego thrillera też między innymi takie szczegóły, jak awantura urządzona przez pierwszoplanową postać pewnemu kierowcy w przydrożnej, podrzędnej restauracji, staranowanie budki telefonicznej, zachęta ręką do wyprzedzenia poczyniona przez kierowcę holownika, co moment potem okazuje się próbą doprowadzenia do zderzenia dwóch samochodów osobowych, czy wreszcie scena na stacji benzynowej, podczas której tak jak w „Pojedynku na szosie” skrzętnie ukrywa się wizerunek maniakalnego kierowcy ciężarówki, jedna z bohaterek telefonuje do swojego partnera, a pracownik stacji przestrzega Emily przed tym, że jej samochód już wkrótce może ulec awarii (jeśli czym prędzej nie uzupełni poziomu oleju), ale kobieta puszcza to mimo uszu. Bo ma ważniejsze sprawy na głowie – chce wyruszyć przed kierowcą, który zdążył już mocno wytrącić ją z równowagi, ponieważ nie uśmiecha jej się ponowne szukanie sposobu na wyminięcie wolno poruszającego się holownika. No tak, tylko, że ona też jakoś szczególnie szybko nie jedzie, a więc jej prześladowca nie ma większych trudności z dogonieniem jej. Antybohater nie musi podejmować podróży pierwszy, bo kobieta rzadko wykorzystuje potencjał drzemiący w potężnym silniku Forda Mustanga. Nie, że jest typem osoby niemającej zamiłowania do szybkiej jazdy. Nie boi się zawrotnych prędkości, ani nic w tym rodzaju, bo już na początku „Horroru na szosie” widać, że taka jazda daje jej sporo frajdy, ale w starciu z kierowcą holownika nieczęsto pozwala sobie na takie szaleństwa. Bo przecież ostrożna jazda to podstawa, szarżowanie na drodze może skończyć się tragicznie, w przeciwieństwie do dopuszczenia blisko siebie osobnika, który najwidoczniej czerpie przyjemność z terroryzowania innych kierowców na pustynnej drodze zwanej Przełęczą Diabła. Znalazłam aż dwa plusiki w tym filmie. Pierwszy jest niepełny, drugi natomiast wielce mnie rozbawił – to znaczy w trakcie tego seansu parskałam śmiechem dosyć często, ale najweselej było dopiero pod koniec, kiedy to UWAGA SPOILER Emily znalazła zwłoki swojej przyjaciółki w bagażniku Forda Mustanga. Tak wiem, że nie wypada śmiać się z czegoś tak makabrycznego, ale nic nie poradzę na to, że sama myśl o rozpaczliwej tęsknocie i poniekąd poszukiwaniach zaginionej koleżanki, podczas gdy ta (albo jeszcze żywa, albo już martwa) przez cały czas znajdowała się w tym samym aucie, tak bardzo mnie rozśmieszyła. Tym bardziej, że śmiałam się tutaj również ze swojego gapiostwa, żeby nie rzec głupoty – bo przyznaję, że nawet przez myśl mi nie przeszło, że Leslie może spoczywać w bagażniku Forda Mustanga KONIEC SPOILERA. Drugim jasnym punktem „Horroru na szosie” jest moim zdaniem sceneria – sam wybór miejsca akcji, które to jednak nie zostało należycie wykorzystane. Nieudolny montaż, kolorowa oprawa (w tej palecie dominują żywe, wesołe barwy, czernie i szarości muszą się natomiast zadowalać marginesem), brak dłuższych, powolnych „wędrówek kamer” po tych jałowych ziemiach, a przez to niemożność odczuwania duszącej alienacji, pozostawania w śmiertelnie niebezpiecznej pułapce, w której nie ma dużych szans na znalezienie ratunku, w której to samemu trzeba się zmierzyć z zagrożeniem w postaci doskonale znającego te tereny, tajemniczego kierowcy brudnego holownika. O napięciu też możecie zapomnieć, ale jeśli chcecie się trochę pośmiać, to myślę, że lepiej zrobicie wybierając ten oto thriller, zamiast celować w szufladkę z napisem „komedie”.

Według mnie „Horror na szosie” to plagiat, a nie jak sądzą niektórzy odbiorcy tego thrillera Micheala Bafaro, remake „Polowania na szosie” Stevena Spielberga. O ile mi wiadomo do nakręcenia remake'u potrzebne jest pozwolenie (wykupienie praw), a nie znalazłam żadnej informacji, że twórcy „Horroru na szosie” takowe posiadali. Ze słów samego reżysera (i współscenarzysty) wynika wręcz, że patrzy on na ten swój twór, jak na oddzielne dzieło, tylko delikatnie zainspirowane „Pojedynkiem na szosie”, ale i dwoma innymi obrazami. Abstrahując od tego jakość rzeczonego filmu jest bardzo niska. Mamy tutaj scenariusz godzący w inteligencję widzów, niedające się lubić bohaterki, marną realizację i praktycznie zerową dbałość o jakiekolwiek emocje – bo chociaż wartości komediowe to ten film ma (pośmiać spokojnie się można), to raczej nie było to celowe zagranie twórców, tylko kolejny wypadek przy pracy. A tych wypadków jest tyle, że wątpię, by znalazło się wielu widzów, którym uda się dotrwać do napisów końcowych, ale próbować można. A jako że mądry Polak po szkodzie, zdradzę Wam, że lepszy sposób na spędzanie wolnego czasu to ten zaproponowany w jednym odcinku „Family Guy: Głowa rodziny” przez Petera Griffina, czyli patrzenie na rosnącą trawę. Chociaż oczywiście pora roku jeszcze nie sprzyja wybraniu akurat takiej alternatywy. Ale zawsze można pogapić się w sufit. Taaak, podejrzewam, że to zajęcie może być bardziej produktywne od oglądania „Horroru na szosie” Micheala Bafaro.

sobota, 16 lutego 2019

Carme Chaparro „Nie jestem potworem”

W centrum handlowym na peryferiach Madrytu znika czteroletni chłopiec, Kike. Śledztwo w tej sprawie nadzoruje nadinspektor Ana Aren, dowodząca jednostką do spraw nieletnich w madryckiej Służbie Pomocy Rodzinie. Policjanci nie wykluczają żadnej możliwości, ale czują, że najbardziej prawdopodobne jest to, iż Kike został porwany przez tego samego osobnika, który odpowiada za zniknięcie innego czteroletniego chłopca imieniem Nicolas, mającego miejsce dwa lata wcześniej w tym samym centrum handlowym. Media nazwały go Slendermanem, a śledczym nie udało się odnaleźć Nicolasa ani wpaść na trop jego porywacza. Informację o zniknięciu Kike jako pierwsza do publicznej wiadomości podaje Ines Grau, reporterka Kanału Jedenastego, a prywatnie przyjaciółka nadinspektor Any Aren. Ona też jako pierwsza dzieli się z widzami podejrzeniem, że za zniknięcie Kike odpowiada ten sam człowiek, który przed dwoma laty uprowadził Nicolasa. A jakiś czas później w tym samym centrum handlowym znika jej własny syn, Pablo.

Carme Chaparro ukończyła dziennikarstwo na Uniwersytecie Autonomicznym w Barcelonie, a krótko potem rozpoczęła karierę w telewizji. Przez dwadzieścia lat była jedną z czołowych prezenterek wiadomości krajowych i światowych grupy Mediaset, w wolnych chwilach pisząc felietony i działając na rzecz praw, wolności i równości kobiet. W 2017 roku w Hiszpanii ukazała się jej debiutancka powieść „No soy un monstruo” („Nie jestem potworem”), która została uhonorowana Premio Primavera de Novela, i która otwiera zaplanowany cykl thrillerów z nadinspektor Aną Aren, fikcyjną bohaterką pracującą w madryckiej Służbie Pomocy Rodzinie. Pierwsze, hiszpańskie, wydanie drugiej odsłony serii ukazało się w maju 2018 roku.

„Nie jestem potworem” to drugi, po „Ciszy białego miasta” Evy Garcii Saenz de Urturi, hiszpański thriller, który wpadł w moje ręce w tym roku. Polskie wydania tych powieści przygotowało wydawnictwo Muza, co może (ale nie musi) wskazywać na to, że szykuje dla nas, fanów literackich dreszczowców, okres hiszpański. A w każdym razie tego bym sobie życzyła. Chciałabym, żeby wydawnictwo Muza konsekwentnie rozszerzało tę ofertę, bo wygląda mi na to, że literatura hiszpańska ma się równie dobrze jak tamtejsza kinematografia (jeśli nie lepiej), niemądrze byłoby więc rezygnować z przedłużania tej przyjemności miłośnikom thrillerów czytającym w języku polskim. Powieść „Nie jestem potworem” w mojej ocenie nie dorównuje „Ciszy białego miasta”, ale i nie nastawiałam się na to, że sięgnie ona, moim zdaniem, tak wysoko zawieszonej poprzeczki przez Evę Garcię Saenz de Urturi. I nie musiała – tyle wystarczyło, by przykuć moją uwagę, bym doszła do wniosku, że drzwi do wielkiej pisarskiej kariery stoją przed Carme Chaparro otworem, że to jedna z tych jakże obiecujących powieściopisarek, którym do doskonałości dużo nie brakuje. Myślę, że „Nie jestem potworem” to dopiero przedsmak tego, na co stać tę Hiszpankę, która od dwóch dekad realizowała się głównie w telewizji, jako prezenterka i redaktorka serwisów informacyjnych. Myślę, że pełne rozwinięcie skrzydeł dopiero przed nią, ale i sądzę, że fanom literackich thrillerów na początek tyle wystarczy, że nie pożałują oni spotkania z pierwszą powieścią Carme Chaparro. Fabuła jest przedstawiana z kilku perspektyw – najczęściej autorka skupia się na nadinspektor Anie Aren (narracja trzecioosobowa) i reporterce telewizyjnej Ines Grau (narracja pierwszoosobowa), ale od czasu do czasu w centrum wydarzeń stawia też inne, mniej ważne postacie. Pracująca w madryckiej Służbie Pomocy Rodzinie, nadinspektor Ana Aren, trochę przypominała mi i literacką, i serialową Maurę Isles (bohaterkę popularnego cyklu powieści kryminalnych pióra Tess Gerritsen, na podstawie którego powstał serial kanału TNT, w Polsce znany pod tytułem „Partnerki”). Ana nie jest tak zimna, jak powieściowa Maura, ani tak zwariowana, jak jej serialowa odpowiedniczka, ale też jest osobą zdystansowaną, nieufną, nielubiącą publicznie okazywać uczuć, emanującą profesjonalizmem, doprawionym jednak szczyptą czarnego humoru. Tymczasem jej przyjaciółka, reporterka Kanału Jedenastego, Ines Grau, przypominała mi Rachel Keller z dwóch części „The Ring” (remake'u i jego sequela). I tutaj także, dostrzegałam różnice, to znaczy kopią bym tego nie nazwała, ale te punkty wspólne, które zaobserwowałam wystarczyły do narodzenia się we mnie tego przyjemnego skojarzenia (w przypadku Any też ucieszyły mnie jej podobieństwa do innej lubianej przeze mnie fikcyjnej bohaterki). Tym, co je wprowadziło było podejście Grau do jej pracodawcy – w kontaktach z nim kobieta nie jest aż tak bezpośrednia, jak Rachel Keller, ale i daleko jej do uległości. Drobnych przytyków pod adresem przełożonego sobie nie szczędzi. Ines jakiś czas temu napisała książkę, która została bestsellerem i od tego czasu jest regularnie nagabywana przez swojego wydawcę (mężczyzna próbuje namówić ją do napisania kolejnej powieści), z którym to kobieta również toczy coś na kształt słownej wojny. Ponadto Ines jest samotną matką czteroletniego Pabla, kobietą w pełni niezależną, potrafiącą walczyć o swoje i niepoddającą się presji otoczenia. A jako że wprost uwielbiam postacie obdarzone takimi cechami, przez jakiś czas właśnie do Ines Grau żywiłam największą sympatię, to ją uważałam za najjaśniej błyszczącą gwiazdę wśród postaci zaludniających „Nie jestem potworem”. Sytuacja uległa zmianie po zniknięciu czteroletniego syna Ines – od tego momentu moją uwagę silniej przyciągała nadinspektor Ana Aren.

Teraz cała światowa przestępczość funkcjonowała w sieci. Cała obecna na ziemi zgnilizna, okrucieństwo i deprawacja sprowadzały się do zer i jedynek przekazujących wszelkie zło z prędkością światła.”

Wątkiem przewodnim „Nie jestem potworem” Carme Chaparro jest policyjne śledztwo w sprawie zaginięć czteroletnich chłopców w centrum handlowym stojącym na peryferiach Madrytu. Autorka dosyć szczegółowo omawia zniknięcie Nicolasa, ale właściwa akcja książki toczy się dwa lata później - nie licząc niedługiego wprowadzenia, od momentu zaginięcia drugiego chłopca, przez najbliższych nazywanego Kike. Po autentycznie wyciskającej łzy z oczu historii kobiety, która jakiś czas temu straciła jedno ze swoich dzieci, Chaparro niezwłocznie przechodzi do sprawy Slendermana. Przydomek ten, rzecz jasna, wziął się z legendy miejskiej, która narodziła się w Internecie. Porywacz grasujący w podmadryckim centrum handlowym zawdzięcza go fikcyjnej postaci będącej antybohaterem niezliczonych historyjek zamieszczanych w Sieci, którym zainteresowali się też filmowcy. Śledczy zajmujący się tą sprawą co prawda nie wykluczają żadnej ewentualności, ale widać, że najbardziej skłaniają się ku temu, że w Madrycie grasuje seryjny porywacz dzieci. Dziennikarze mają co do tego jeszcze mniej wątpliwości – są praktycznie przekonani, że Kike i Pablo zostali porwani przez tego samo osobnika, który przed dwoma laty uprowadził Nicolasa, przez człowieka nazwanego przez nich Slendermanem. Śledztwo to jest prowadzone przez Chaparro dosyć nierówno – trzymający w napięciu, wolniejszy rozwój akcji, a potem gwałtowne zwroty przeprowadzane stanowczo za szybko. Od momentu zaginięcia Pabla, syna Ines Grau, w mojej ocenie akcja zostaje za bardzo rozpędzona. Zamiast spokojnie omówić każdą pozyskaną przez śledczych rewelację, pozwalając odbiorcom nasycić się różnego rodzaju domysłami, dłużej trwać w niepewności, trochę pobłądzić na gwałtownie wprowadzanych przez autorkę ścieżkach, Chaparro niejako z rozpędu ucina spekulacje, nazbyt szybko zmusza nas do odrzucenia dopiero co podrzuconego tropu i przechodzi do kolejnej rewelacji, przez którą przeprowadza nas z takim samym pośpiechem, jak poprzednio. Ten cykl powtarza się co najmniej raz, ale ma to miejsce dopiero w drugiej połowie powieści. Wcześniej autorka przykłada większą wagę do szczegółów, nieśpiesznie budując napięcie, czyli jeśli o mnie chodzi bardziej skutecznie, bo choć później dużo więcej się dzieje, to dynamizm znacznie utrudnia należyte wczucie się w dramatyczne sytuacje odmalowywane przez Chaparro na kartach „Nie jestem potworem”. Ale absolutnie nie dotyczy to końcówki książki, ostatniej partii, która, przyznaję, nielicho mnie zaskoczyła – to, czym ta hiszpańska autorka uraczyła mnie na koniec odebrałam jako ogromne draństwo, tego rodzaju za jakim wprost przepadam. Tak, tak, takie złośliwości uwielbiam, takie ciosy od pisarzy zawsze chętnie przyjmuję, wręcz nadstawiam drugi policzek, bo to piękne uczucie dać się wyprowadzić artyście w pole, zostać przez niego zmanipulowanym w tak okrutny sposób. Okrutny, bo UWAGA SPOILER ta niespodzianka napełniła mnie obrzydzeniem do samej siebie KONIEC SPOILERA. Niewystarczające w moim pojęciu rozwinięcie śledztwa nadzorowanego przez nadinspektor Anę Aren, naciskanej przez swojego przełożonego, nowego komisarza, który ingeruje w to śledztwo w sposób delikatnie mówiąc nieprzemyślany (to znaczy bardziej szkodzi, niż pomaga) było dla mnie zdecydowanie mniejszą niedogodnością od kierunku, w jakim autorka popchnęła Ines Grau. Chodzi o zrobienie z niej pośredniej ofiary Slendermana, o zrobienie z niej kolejnej matki, która najprawdopodobniej właśnie przez tego osobnika została nagle pozbawiona tego, co w jej życiu najcenniejsze. To sprawiło, bo i trudno, żeby było inaczej, że ta wcześniej tak wspaniale prezentująca się postać, straciła pazur – zamieniła się w kupkę nieszczęścia, w głowie której kłębiło się mnóstwo poetyckich metafor i porównań, które troszkę gryzły mi się z konstrukcją pozostałych wątków. Prostszą, bardziej klarowną, ale nie nadmiernie uproszczoną – „Nie jestem potworem” nie cierpi na deficyt barwnych, poruszających wyobraźnię opisów miejsc, wydarzeń i przede wszystkim postaci. Bo tutaj nawet drugoplanowi bohaterowie jawią się niczym osoby z krwi i kości, żywe, zróżnicowane jednostki, a nie jakieś tam wydmuszki, papierowe postacie praktycznie pozbawione osobowości. Czarny humor w moich oczach też stanowi drogocenną ozdobę tej powieści – nie jest nachalny, agresywny, ani niepasujący do sytuacji, stanowi raczej przyjemną i każdorazowo chwilową odskocznię od dramatu, w którym nurzamy się tak naprawdę od pierwszych stronic tej dosyć mocno trzymającej w napięciu historii, zakończonej w sposób wręcz znakomity.

Tak jak w przypadku recenzji „Ciszy białego miasta” Evy Garcii Saenz de Urturi mały apel do polskich wydawców: pięknie proszę o wpuszczenie na nasz rynek drugiej odsłony serii o między innymi nadinspektor Anie Aren pióra hiszpańskiej pisarki i dziennikarki Carme Chaparro. Nie chcę przeginać, ale wspaniale by było, gdyby stało się to jak najszybciej. Duża część odbiorców „Nie jestem potworem” pewnie też będzie sobie tego życzyła. Tak, jestem przekonana, że wielu, jeśli nie większość, tych osób, które na swoje szczęście da szansę tej powieści, również zapragnie kontynuować przygodę z pisarstwem tej całkiem utalentowanej Hiszpanki, nawet jeśli tak jak ja dojdą do wniosku, że nie wszystko w „Nie jestem potworem” się udało, że co nieco można było dopracować, poprawić, zmodyfikować. Bo istnieje duża szansa na to, że Carme Chaparro będzie rozkwitać, że kiedyś być może osiągnie poziom, o którym wielu pisarzy może jedynie pomarzyć.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu