Christine i James spotykają się na kolacji z rodzicami dziewczyny, ufając,
że zaaprobują oni ich małżeńskie plany. Jednak rozmowa nie kończy się zgodnie z
oczekiwaniami młodych. W drodze powrotnej z restauracji samochód prowadzony
przez Jamesa wpada pod pociąg, zabijając na miejscu rodziców Christine. Po
wypadku dziewczyna zatrzymuje się u starszego brata policjanta Billa i jego
żony, psychiatry Susan, poświęcając się głównie studiowaniu i planowaniu życia
u boku Jamesa. Rok później Christine zaczyna widywać swoich zmarłych rodziców,
którzy próbują jej przekazać jakąś wiadomość oraz staje się celem tajemniczych
napastników. Susan podejrzewa zespół stresu pourazowego, ale Bill jest
przekonany, że ktoś stara się wyrządzić krzywdę jej siostrze.
„Something Wicked” z Brittany Murphy nakręcono w 2009 roku, tuż przed jej
śmiercią, ale pierwszy pokaz filmu miał miejsce dopiero pięć lat później w
Eugene w stanie Oregon. Reżyser, Darin Scott, zadedykował swoją produkcję
zmarłej aktorce, a debiutujący scenarzysta, Joe Colleran, utrzymywał, że fabułę
zainspirowały prawdziwe wydarzenia.
„Something Wicked” oficjalnie sklasyfikowano, jako hybrydę thrillera i
horroru – fabuła, co prawda koncentruje się na realnym zagrożeniu, uosabianym przez
dwójkę tajemniczych napastników, ale narracja od czasu do czasu skręca w stronę
stylistyki horroru, głównie podczas wizji i koszmarnych snów Christine. Jak na film
dystrybuowany głównie za pośrednictwem Internetu (tzw. wideo na żądanie) i DVD „Something
Wicked” jest zaskakująco dobrze zrealizowany i zagrany. Z obsady oprócz wspomnianej
Brittany Murphy na szczególną uwagę zasługuje odtwórczyni roli głównej Shantel
VanSanten, znany wielbicielom kina grozy z „Kłamstwa” i „Ty będziesz następna”
Julian Morris, któremu przypadła w udziale kreacja borykającego się z problemami
psychicznymi Ryana, John Robinson (filmowy James) i wreszcie James Patrick
Stuart, który znakomicie wczuł się w niejednoznaczną postać brata Christine.
Stabilna praca kamery, zgrabny montaż i wybór chwytliwych utworów muzycznych, akompaniujących
obrazowi dają poczucie pełnego profesjonalizmu twórców. Szczególnie dobrze
operatorzy i reżyser czuli się w konwencji thrillera, w miarę przyzwoicie
trzymającego w napięciu, ale zauważalnie nie potrafili właściwie oddać na ekranie,
prawideł, którymi rządzi się filmowy horror.
Zamysł scenarzysty był prosty – wykorzystać mało odkrywczą, dostrzegalnie
sfabularyzowaną (wzbogaconą fikcyjnymi wątkami) historię, która ponoć wydarzyła
się naprawdę i tak wszystko pomieszać, aby uniemożliwić widzowi przedwczesne
rozszyfrowanie intrygi. Tuż po wstępnym wypadku, zakończonym śmiercią rodziców
głównej bohaterki scenariusz wpada w celową chaotyczność. Fabuła koncentruje
się zarówno na Christine i jej rodzinie, jak i pozornie niezwiązanym z
problematyką filmu koledze Jamesa z pracy w tartaku, synu właściciela firmy,
Ryanie. Scenarzysta zdradza, że chłopak ma problemy psychicznie i podkochuje
się w Christine, ale równocześnie daje widzom do zrozumienia, że Christine
cierpi na zespół stresu pourazowego. Tę teorię wysnuła żona jej brata,
psychiatra Susan (Brittany Murphy), kiedy tylko dziewczyna zdradziła, że widuje
zmarłych rodziców i zamaskowanych ludzi, dybiących na jej życie. Sekwencje
ataków niezidentyfikowanych oprawców na Christine zrealizowano z wszelkim
poszanowaniem napięcia – szczególnie ciekawy był pomysł na postać w
niepokojącej masce, słodkim głosikiem nawołującą główną bohaterkę zza jej
pleców. Ale już drugi element mający podkreślać problemy psychiczne Christine,
jej koszmarne sny i manifestacje zmarłych rodziców, niepotrzebnie przedstawiono
z wykorzystaniem efektów komputerowych, obniżających realizm sytuacyjny. Ponadto
w owych sekwencjach nie wystarano się o odpowiednią dawkę niepokojącego klimatu
oraz o zaskakujące jump sceny –
kulminacje napięcia można z łatwością przewidzieć, a co za tym idzie mentalnie przygotować
się na „uderzenia”. Jednak niemożność wygenerowania mocniejszej grozy przez
Scotta nie jest najpoważniejszym mankamentem tej produkcji, te niedostatki
można znieść, w przeciwieństwie do denerwującej przewidywalności. To nawet zabawne,
jeśli weźmie się pod uwagę rozpaczliwe próby zdezorientowania widzów
chaotycznością, mnogością pozornie niezwiązanych ze sobą wątków. Jak się
okazuje owe zabiegi, pomimo dobrych chęci scenarzysty, nie zdały egzaminu, bo
całą tę układankę nawet nieobyty z takimi bazującymi na tajemniczości
produkcjami odbiorca z pewnością bez problemu poskłada bez żadnej pomocy ze
strony twórców. Poza jednym, naciągniętym do granic możliwości akcentem, notabene
napędzającym wcześniejsze wydarzenia (po napisach końcowych jest jeszcze mały
bonus).
Jedną z postaci mającą komplikować scenariusz jest brat głównej bohaterki,
Bill. Policjant, nienawidzący Jamesa, wręcz będący o niego zazdrosny, który
wykazuje niezdrową fascynację ciałem swojej siostry oraz bez skrupułów zdradza
swoją żonę z jej koleżanką po fachu. Ten poboczny akcent przyjemnie wzbogaca
fabułę problematyką kazirodczą. Równie dobrze wypadają odniesienia do „Makbeta”
Williama Szekspira, scenariusz kilkoma wątkami koreluje z jego twórczością. Szczególnie
uradował mnie cytat nasuwający skojarzenia z „Jakiś potwór tu nadchodzi” Ray'a
Bradbury’ego, nawiązujący do tytułu filmu: „Palec mię świerzbi, to dowodzi / że jakiś potwór tu nadchodzi”.
Drugą ciekawą postacią jest Susan, psychiatra sama borykająca się z problemami psychicznymi.
Jej nieciekawa relacja z mężem, obok egzystencji Ryana, przez długi czas
wzbudza największe emocje. Nawet romans Christine i Jamesa (z przesłodzonymi
dialogami) odchodzi na dalszy plan. Żeby wysunąć się na przód dopiero w
przewidywalnej, ale chyba jedynej właściwej końcówce, w której VanSanten pokazała
prawdziwy kunszt aktorski.
Podsumowując fabuła „Something Wicked” pomimo swojej przewidywalności ma
szansę przyciągnąć uwagę mniej wymagających widzów, szukających jednorazowej rozrywki,
a nie ambitnego widowiska. Dużo gorzej twórcy radzą sobie z generowaniem
klimatu grozy typowego dla filmowego horroru, przy czym już stricte thrillerowe
napięcie, dzięki profesjonalnej realizacji chwilami jest mocno odczuwalne. Wszystko
razem prezentuje się całkiem znośnie, na tyle, żeby nie nudzić się nadmiernie w
trakcie projekcji, ale też nie dostarczając jakichś niezapomnianych wrażeń.