wtorek, 31 marca 2015

„Something Wicked” (2014)


Christine i James spotykają się na kolacji z rodzicami dziewczyny, ufając, że zaaprobują oni ich małżeńskie plany. Jednak rozmowa nie kończy się zgodnie z oczekiwaniami młodych. W drodze powrotnej z restauracji samochód prowadzony przez Jamesa wpada pod pociąg, zabijając na miejscu rodziców Christine. Po wypadku dziewczyna zatrzymuje się u starszego brata policjanta Billa i jego żony, psychiatry Susan, poświęcając się głównie studiowaniu i planowaniu życia u boku Jamesa. Rok później Christine zaczyna widywać swoich zmarłych rodziców, którzy próbują jej przekazać jakąś wiadomość oraz staje się celem tajemniczych napastników. Susan podejrzewa zespół stresu pourazowego, ale Bill jest przekonany, że ktoś stara się wyrządzić krzywdę jej siostrze.

„Something Wicked” z Brittany Murphy nakręcono w 2009 roku, tuż przed jej śmiercią, ale pierwszy pokaz filmu miał miejsce dopiero pięć lat później w Eugene w stanie Oregon. Reżyser, Darin Scott, zadedykował swoją produkcję zmarłej aktorce, a debiutujący scenarzysta, Joe Colleran, utrzymywał, że fabułę zainspirowały prawdziwe wydarzenia.

„Something Wicked” oficjalnie sklasyfikowano, jako hybrydę thrillera i horroru – fabuła, co prawda koncentruje się na realnym zagrożeniu, uosabianym przez dwójkę tajemniczych napastników, ale narracja od czasu do czasu skręca w stronę stylistyki horroru, głównie podczas wizji i koszmarnych snów Christine. Jak na film dystrybuowany głównie za pośrednictwem Internetu (tzw. wideo na żądanie) i DVD „Something Wicked” jest zaskakująco dobrze zrealizowany i zagrany. Z obsady oprócz wspomnianej Brittany Murphy na szczególną uwagę zasługuje odtwórczyni roli głównej Shantel VanSanten, znany wielbicielom kina grozy z „Kłamstwa” i „Ty będziesz następna” Julian Morris, któremu przypadła w udziale kreacja borykającego się z problemami psychicznymi Ryana, John Robinson (filmowy James) i wreszcie James Patrick Stuart, który znakomicie wczuł się w niejednoznaczną postać brata Christine. Stabilna praca kamery, zgrabny montaż i wybór chwytliwych utworów muzycznych, akompaniujących obrazowi dają poczucie pełnego profesjonalizmu twórców. Szczególnie dobrze operatorzy i reżyser czuli się w konwencji thrillera, w miarę przyzwoicie trzymającego w napięciu, ale zauważalnie nie potrafili właściwie oddać na ekranie, prawideł, którymi rządzi się filmowy horror.

Zamysł scenarzysty był prosty – wykorzystać mało odkrywczą, dostrzegalnie sfabularyzowaną (wzbogaconą fikcyjnymi wątkami) historię, która ponoć wydarzyła się naprawdę i tak wszystko pomieszać, aby uniemożliwić widzowi przedwczesne rozszyfrowanie intrygi. Tuż po wstępnym wypadku, zakończonym śmiercią rodziców głównej bohaterki scenariusz wpada w celową chaotyczność. Fabuła koncentruje się zarówno na Christine i jej rodzinie, jak i pozornie niezwiązanym z problematyką filmu koledze Jamesa z pracy w tartaku, synu właściciela firmy, Ryanie. Scenarzysta zdradza, że chłopak ma problemy psychicznie i podkochuje się w Christine, ale równocześnie daje widzom do zrozumienia, że Christine cierpi na zespół stresu pourazowego. Tę teorię wysnuła żona jej brata, psychiatra Susan (Brittany Murphy), kiedy tylko dziewczyna zdradziła, że widuje zmarłych rodziców i zamaskowanych ludzi, dybiących na jej życie. Sekwencje ataków niezidentyfikowanych oprawców na Christine zrealizowano z wszelkim poszanowaniem napięcia – szczególnie ciekawy był pomysł na postać w niepokojącej masce, słodkim głosikiem nawołującą główną bohaterkę zza jej pleców. Ale już drugi element mający podkreślać problemy psychiczne Christine, jej koszmarne sny i manifestacje zmarłych rodziców, niepotrzebnie przedstawiono z wykorzystaniem efektów komputerowych, obniżających realizm sytuacyjny. Ponadto w owych sekwencjach nie wystarano się o odpowiednią dawkę niepokojącego klimatu oraz o zaskakujące jump sceny – kulminacje napięcia można z łatwością przewidzieć, a co za tym idzie mentalnie przygotować się na „uderzenia”. Jednak niemożność wygenerowania mocniejszej grozy przez Scotta nie jest najpoważniejszym mankamentem tej produkcji, te niedostatki można znieść, w przeciwieństwie do denerwującej przewidywalności. To nawet zabawne, jeśli weźmie się pod uwagę rozpaczliwe próby zdezorientowania widzów chaotycznością, mnogością pozornie niezwiązanych ze sobą wątków. Jak się okazuje owe zabiegi, pomimo dobrych chęci scenarzysty, nie zdały egzaminu, bo całą tę układankę nawet nieobyty z takimi bazującymi na tajemniczości produkcjami odbiorca z pewnością bez problemu poskłada bez żadnej pomocy ze strony twórców. Poza jednym, naciągniętym do granic możliwości akcentem, notabene napędzającym wcześniejsze wydarzenia (po napisach końcowych jest jeszcze mały bonus).

Jedną z postaci mającą komplikować scenariusz jest brat głównej bohaterki, Bill. Policjant, nienawidzący Jamesa, wręcz będący o niego zazdrosny, który wykazuje niezdrową fascynację ciałem swojej siostry oraz bez skrupułów zdradza swoją żonę z jej koleżanką po fachu. Ten poboczny akcent przyjemnie wzbogaca fabułę problematyką kazirodczą. Równie dobrze wypadają odniesienia do „Makbeta” Williama Szekspira, scenariusz kilkoma wątkami koreluje z jego twórczością. Szczególnie uradował mnie cytat nasuwający skojarzenia z „Jakiś potwór tu nadchodzi” Ray'a Bradbury’ego, nawiązujący do tytułu filmu: „Palec mię świerzbi, to dowodzi / że jakiś potwór tu nadchodzi”. Drugą ciekawą postacią jest Susan, psychiatra sama borykająca się z problemami psychicznymi. Jej nieciekawa relacja z mężem, obok egzystencji Ryana, przez długi czas wzbudza największe emocje. Nawet romans Christine i Jamesa (z przesłodzonymi dialogami) odchodzi na dalszy plan. Żeby wysunąć się na przód dopiero w przewidywalnej, ale chyba jedynej właściwej końcówce, w której VanSanten pokazała prawdziwy kunszt aktorski.

Podsumowując fabuła „Something Wicked” pomimo swojej przewidywalności ma szansę przyciągnąć uwagę mniej wymagających widzów, szukających jednorazowej rozrywki, a nie ambitnego widowiska. Dużo gorzej twórcy radzą sobie z generowaniem klimatu grozy typowego dla filmowego horroru, przy czym już stricte thrillerowe napięcie, dzięki profesjonalnej realizacji chwilami jest mocno odczuwalne. Wszystko razem prezentuje się całkiem znośnie, na tyle, żeby nie nudzić się nadmiernie w trakcie projekcji, ale też nie dostarczając jakichś niezapomnianych wrażeń.

niedziela, 29 marca 2015

„Wstręt” (1965)


Manikiurzystka, Carol Ledoux, mieszka ze starszą siostrą, Helen, w wynajętym mieszkaniu w kamienicy. Kiedy jej współlokatorka zaczyna spędzać noce z żonatym mężczyzną, Carol, zapada na dziwną chorobę. Często traci kontakt z rzeczywistością i reaguje ze wstrętem na bliskość płci męskiej. Po wyjeździe Helen z miasta jej psychika ulega jeszcze większemu rozchwianiu. Carol barykaduje się w mieszkaniu, w samotności borykając się z niepokojącymi halucynacjami.

Zrealizowana w Wielkiej Brytanii pierwsza część tzw. „Apartment Trilogy” – produkcji grozy, których akcje umiejscowiono głównie w mieszkaniach, w których skład weszły również „Dziecko Rosemary” i „Lokator”. Wraz ze współscenarzystą, Gerardem Brachem, Polański miał problem ze znalezieniem dystrybutora „Wstrętu”. Kiedy dwie duże firmy odmówiły panowie byli zmuszeni zawiązać współpracę z dystrybutorem filmów soft porno, Compton Pictures, który zaskakująco dobrze wywiązała się ze swojego zadania. „Wstręt” szybko przyciągnął uwagę krytyków i został uhonorowany nagrodą FIPRESCI oraz Srebrnym Niedźwiedziem, ale ten sukces nie nastroił optymistycznie samego Polańskiego. Reżyser do dziś podkreśla swoją niechęć do „Wstrętu”, upierając się, że gdyby dysponował większym budżetem na jego realizację efekt byłby jeszcze ciekawszy.

Nie wiem, jaki ostateczny kształt przybrałby „Wstręt”, gdyby Polański i Brach wyłożyli więcej pieniędzy na jego realizację, być może rzeczywiście efekt przeszedłby moje najśmielsze oczekiwania, ale w takiej postaci, w jakiej zaprezentowano ją widzom naprawdę ciężko dopatrzeć się tutaj jakichś znaczących mankamentów. Co prawda w późniejszych latach Roman Polański udowodnił, że większe nakłady pieniężne wcale nie muszą być gwarantem efekciarstwa, więc ewentualne podreperowanie budżetu zapewne nie zaniżyłoby ogólnego poziomu tego niewątpliwego arcydzieła. Chociaż nie wiem, czy wówczas Polański nie dopuściłby do głosu swojego obsesyjnego perfekcjonizmu (który szczególnie uderzył mnie w jego nowszej produkcji pt. „Wenus w futrze”), który oddarłby „Wstręt” z nieustannie bijącej po oczach swobody, znacząco potęgującej atmosferę wszechobecnej paranoi.

Fabuła koncentruje się na postaci Carol, bezbłędnie wykreowanej, przez nieegzaltowaną Catherine Deneuve, która już samym swoim przeszywającym spojrzeniem wywołuje u mnie ciarki na plecach. Młoda, pracująca w salonie piękności kobieta, mieszka wraz ze swoją starszą siostrą, Helen w kamienicy. Właściwa akcja filmu zawiązuje się dosyć szybko, od jak się później okaże, przełomowego wydarzenia w życiu Carol. W nocy jej uszu dochodzą odgłosy stosunku seksualnego, któremu jej siostra oddaje się wraz ze swoim partnerem, żonatym mężczyzną. Ten, wydawać by się mogło, mało znaczący incydent na główną bohaterkę działa niszcząco. Carol zaczyna unikać swojego chłopaka, wzdragając się przed jego dotykiem i pocałunkami oraz wpadać w stan niejakiej katatonii – przez długie minuty uporczywie wpatruje się pustym wzrokiem w podłogę i ślepa na otoczenie snuje się po ulicach gwarnego miasta. Przez te pierwsze fazy szaleństwa Carol, Polański przeprowadza widza ze swoistą łagodnością, ale jedynie w kontekście fabuły. Atmosfera wszechobecnego szaleństwa dosłownie przygniata przez cały czas, głównie za sprawą klaustrofobicznej scenerii i genialnym sztuczkom operatorskim. Małe mieszkanko wynajmowane przez Carol i Helen jest odbiciem stanu umysłowego tej pierwszej. Im bardziej pogrąża się ona w swoim szaleństwie, tym obskurniej jawi się jej otoczenie. Przygnębiający wydźwięk filmu znacząco spotęgowali operatorzy, co jakiś czas filmując jedynie nogi Carol, z perspektywy podłogi i kierując kamerę poza główny plan, na którym widać rzeczy równie niepokojące, co sama bohaterka, jak na przykład rozkładające się królicze mięso. Klaustrofobiczno-paranoiczny wydźwięk filmu dopełnia szarpiąca nerwy, mogąca konkurować nawet z oprawą muzyczną „Psychozy” Alfreda Hitchcocka, ścieżka dźwiękowa, skomponowana przez Chico Hamiltona. Szczególnie pomaga ona w wygenerowaniu odpowiedniego napięcia tuż przed jump scenami, których siłę rażenia notabene również podnosi. Taką moim zdaniem najbardziej udaną jump sceną jest odbicie w lustrze wyobrażonego mężczyzny, niezmiennie podrywające mnie z fotela. Podobnych zabiegów jest oczywiście więcej, szczególnie podczas dynamicznej końcówki, ale nawet wyłaniające się ze ścian ręce chwytające Carol nie działają na mnie tak miażdżąco, jak ta pierwsza jump scena.

Często analizowany przez krytyków finał „Wstrętu”, następujący po trzymających w napięciu, pełnych akcji sekwencjach, osnutych miażdżącym klimatem, który osiąga prawdziwe wyżyny podczas punktu krytycznego paranoi Carol, jest mocno przewidywalny, acz jak zauważają widzowie niejednoznaczny. UWAGA SPOILER Już początkowa niechęć Carol do mężczyzn, obudzona przez odgłosy seksu rozlegające się z pokoju jej siostry napełniła mnie przekonaniem, że prawdziwą przyczyną jej choroby było molestowanie seksualne w dzieciństwie, które w późniejszych latach wyparła z pamięci. Za taką interpretacją przemawia moment, w którym główna bohaterka przebiera się za małą dziewczynkę i z błogim wyrazem twarzy leży na łóżku, jej liczne wyobrażenia brutalnego współżycia z mężczyzną i wreszcie finalne zdjęcie, na którym mała Carol z obawą wpatruje się w dorosłego mężczyznę, w domyśle będącego jej ojcem. Sam fakt, że tę moim zdaniem najbardziej prawdopodobną interpretację problematyki „Wstrętu” (choć oczywiście innych też można się doszukiwać) łatwo przewidzieć w najmniejszym stopniu nie zaważył na moim odbiorze tego zjawiska kinematograficznego. Nie przeszkadzało mi nawet to, że Alfred Hitchcock już rok wcześniej uciekł się do tematyki pedofilii w jednym ze swoich najlepszych dreszczowców zatytułowanym „Marnie”, bo choć widać we „Wstręcie” powtarzalność owego konkretnego motywu pozostałe elementy fabuł tych filmów podążają w przeciwnych kierunkach KONIEC SPOILERA.

„Wstręt” określa się mianem kultowego thrillera psychologicznego, na co film, pomimo utyskiwań samego Romana Polańskiego, z pewnością sobie zasłużył. Nie wiem, czy istnieje równie sugestywny, niepokojący i klaustrofobiczny obraz rodzącego się i szybko postępującego szaleństwa w światowej kinematografii. W każdym razie, ja takiego nie znam.  

sobota, 28 marca 2015

Jack Ketchum „Przejażdżka” / Ray Bradbury „Jakiś potwór tu nadchodzi”


Recenzja tutaj

Recenzja tutaj

Carter Wilson „Chłopiec w lesie”


Rok 1981, małe miasteczko w stanie Oregon. Czternastoletni, Tommy, Mark i Jason, świadkują w lesie brutalnemu morderstwu dziesięciolatka, Rade’a, dokonanemu przez nastolatkę pod okiem jej dorosłego wspólnika. Zastraszeni pomagają oprawcom zakopać zwłoki i obiecują nikomu o tym nie wspomnieć. Trzydzieści lat później, poczytny pisarz Tommy Devereaux, zamieszcza w Internecie zapowiedź swojej najnowszej książki, pierwszy rozdział zainspirowany swoim koszmarem z dzieciństwa. Niedługo potem kontaktuje się z nim, Elizabeth, morderczyni Rade’a, która przez te wszystkie lata pozbawiła życia niemalże czterdzieści osób. Kobieta wciąga Tommy’ego w śmiertelnie niebezpieczną grę, której celem jest napisanie książki o niej samej. Bojąc się oskarżenia o współudział w morderstwie Rade’a i utraty rodziny Tommy postanawia współpracować z Elizabeth.

„A gdyby Hannibal Lecter nie był tylko bohaterem książki? Gdyby żył naprawdę, a Thomas rzeczywiście go znał? Gdyby wszystko, co opisał, naprawdę się zdarzyło? Świat zna Hannibala Lectera, ale nikt nie myśli, że jest osobą autentyczną. A tymczasem uwieczniony na kartach książki prawdziwy Hannibal Lecter śmieje się w kułak.”

Debiutancka powieści amerykańskiego pisarza, Cartera Wilsona, „Final Crossing” w 2012 roku została okrzyknięta przez Examiner.com najlepszą fikcją literacką roku. Jego drugie dzieło (i zarazem pierwsze wydane w Polsce), zatytułowane „Chłopiec w lesie” przez krytyków było porównywane do wczesnej prozy Stephena Kinga i Deana Koontza, a jego autora określano mianem najlepszego współczesnego pisarza thrillerów. Na sierpień 2015 roku Wilson zapowiedział swoją trzecią powieść, „The Comfort of Black”. Czytając „Chłopca w lesie” nie mogłam zrozumieć, dlaczego wydawcy dopiero teraz zaprezentowali prozę Cartera Wilsona Polakom, dlaczego zignorowali jego pierwszą powieść, również cieszącą się w Stanach Zjednoczonych ogromną poczytnością? Na ogół nie przykładam większej wagi do porównywania nowych pisarzy z Kingiem i Koontzem, ale w tym przypadku muszę zgodzić się z krytykami. 

Gdyby Stephen King nadal utrzymywał poziom swojej wczesnej twórczości „Chłopiec w lesie” z powodzeniem mógłby „wyjść spod jego pióra”. Prolog książki Wilsona jest zarazem zapowiedzią nowej powieści stworzonego przez niego bohatera, Tommy’ego Devereaux – zbeletryzowaną wersją koszmarnych wspomnień z dzieciństwa głównej postaci „Chłopca w lesie”. Mrożący krew w żyłach, szokujący zapis morderstwa dziesięciolatka przez zdeprawowaną nastolatkę, Elizabeth, na oczach przerażonych, ale też zafascynowanych czternastolatków i zamaskowanego, uzbrojonego mężczyzny. Ten hitchcockowski motyw „trzęsienia ziemi” nawet dziś, w dobie epatujących przemocą thrillerów robi wstrząsające wrażenie. A żeby było ciekawiej w dalszej części lektury autor nie daje możliwości czytelnikom otrząsnąć się z tego wstępnego szoku, tragizując fabułę jeszcze bardziej przerażającymi rewelacjami z przeszłości głównego bohatera, które notabene napędzają równie niepokojące wydarzenia z jego aktualnej egzystencji. Poczytny pisarz, Tommy Devereaux, latami rozliczał się ze swoją niechlubną przeszłością pod płaszczykiem fikcji literackiej – krwawych thrillerów, z żeńskimi czarnymi charakterami. Długie badania pozwalały mu wczuć się w psychikę seryjnych morderczyń na tyle, aby jego twórczość niezmiennie trafiała na listy bestsellerów. Dzięki owej osobliwej terapii Tommy radził sobie z traumatycznymi wspomnieniami, w tajemnicy przed rodziną, znajomymi i czytelnikami. Do czasu ponownego spotkania ze swoją nemezis i zarazem muzą: piękną, rudowłosą Elizabeth, która z jakiegoś powodu właśnie teraz postanowiła wciągnąć Tommy’ego w niebezpieczną grę, w której stawką jest ujawnienie ich dawnych grzechów.

„Nie istnieje nic równie silnego jak chęć, żeby zapomnieć; no, może z wyjątkiem siły, która zmusza nas, by pamiętać.”

Carter Wilson kreując swoich bohaterów zauważalnie inspirował się prozą Stephena Kinga i Deana Koontza, których twórczość niezmiennie napędzają dogłębnie scharakteryzowane postacie. Dojrzały warsztat Wilsona i ciągłe zagłębianie się w psychikę bohaterów sprawiły, że cały czas miałam wrażenie, iż obcuję z autentycznymi osobami, czułam się, jakby wychynęły z kart powieści i stanęły tuż obok mnie. Takie wrażenie dodatkowo potęgowała ambiwalentna osobowość Tommy’ego. Wilson odżegnuje się od wtłaczania głównego bohatera w ciasne ramy na wskroś altruistycznej osobowości, jak zwykli to czynić King i Koontz. Tommy jest bohaterem niejednoznacznym, posiadającym zarówno wady, jak i zalety człowiekiem tkwiącym na rozstaju, który swoim tchórzliwym postępowaniem oburza czytelnika, ale jednocześnie wzbudza sympatię ciągłym podejmowaniem prób wydostania się z trudnej sytuacji, w jakiej znalazł się na skutek własnych wyborów życiowych. Niewyidealizowana sylwetka Devereaux znakomicie współgra ze zdemonizowaną manipulantką Elizabeth, „czarną wdową”, która niczym modliszka znajduje zaspokojenie seksualne jedynie podczas stosunków połączonych z morderstwem partnera. Teraz całą uwagę skupiła na swoim niemym wspólniku sprzed lat, wciągając go w zbrodnie, które w jej mniemaniu pozwolą mu pojąć jej motywację, a co za tym idzie uwiarygodnić jego najnowszą książkę. Motyw z wymuszaniem na głównym bohaterze przez seryjną morderczynię napisania książki zainspirowała „Misery” Stephena Kinga, czego Wilson wcale nie ukrywa. Jednoznaczne nawiązanie do prozy Koontza również się pojawia – pod koniec, w lesie, kiedy to zza drzew, niczym w „Intensywności” wychodzą jelenie. Intertekstualność ujawnia się również podczas wywiadów Tommy’ego z Elizabeth na potrzeby książki, które wywołują skojarzenia z „Wywiadem z wampirem” Anne Rice. Owe kuriozalne kontakty pomiędzy kluczowymi postaciami, obok bulwersującego mordowania i molestowania seksualnego dzieci, są siłą napędową „Chłopca w lesie”, głównie dlatego, że nie sposób jest przewidzieć drogi, jaką obierze Devereaux. Czyny Elizabeth go przerażają, ale również fascynują. Mężczyzna daje się wciągnąć w jej osobliwą grę ze strachu przed zdekonspirowaniem jego współudziału w zabójstwie Rade’a, ale z czasem odkrywa, że czuje podniecenie na widok swojej nemezis. To nie syndrom sztokholmski tylko stan zbliżony do wojeryzmu, obudzony w nim przed trzydziestoma laty przez Elizabeth. Osobliwa, wręcz chora zależność pomiędzy tymi bohaterami już od pierwszego ich spotkania jest nacechowana tak wielkim napięciem emocjonalnym, klimatem zagrożenia i przede wszystkim nieustannie wyczuwalną, uwierającą aurą nieuchronnej tragedii, że czytelnik nie tyle towarzyszy Tommy’emu i Elizabeth, ile staje się kolejną ofiarą ich szaleństwa. Podobnie, jak główny bohater w stanie przerażenia i fascynacji wpadając w tę czarną dziurę, jaką jest pisarstwo Wilsona i nie mogąc się z niej wydostać, aż do zakończenia lektury, albo i dłużej…

„Chłopiec w lesie” to nie powieść tylko narkotyk. Rzecz, obok której nie da się przejść obojętnie i nie sposób o niej zapomnieć. Znakomicie napisana powieść z wyrazistymi bohaterami, poruszająca trudną problematykę, która wprawia czytelnika w zachwyt przemieszany z niesmakiem. Moim zdaniem „Chłopiec w lesie” to prawdziwe arcydzieło literackiego thrillera psychologicznego, mogące konkurować z najlepszymi dreszczowcami Stephena Kinga i Deana Koontza. Starałam się, ale nie dostrzegłam w tej pozycji żadnych mankamentów, poza wyłączeniem mnie z życia na kilka nocnych godzin, podczas których wręcz połknęłam wszystkie karty tego nietuzinkowego dzieła. Naprawdę gorąco polecam każdemu, kto nie boi się konfrontacji z prawdziwie mroczną, szokującą historią napisaną w stylu największych współczesnych autorów literatury grozy!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu