wtorek, 31 grudnia 2019

„Małe potworki” (2019)


Australia. Niespełniony muzyk, David Anderson, po rozstaniu z dziewczyną wprowadza się do swojej siostry Tess, samotnie wychowującej pięcioletniego syna Felixa. Gdy Dave pewnego dnia odprowadza go do przedszkola, poznaje jego wychowawczynię, pannę Caroline, w której z miejsca się zakochuje. Aby móc spędzić z nią więcej czasu zgłasza się do udziału w przedszkolnej wycieczce w roli dodatkowego opiekuna. Panna Caroline zabiera swoją klasę do mini zoo funkcjonującego pod nazwą Pleasant Valley Farm. Nieopodal stoi Amerykański Wojskowy Ośrodek Badań, gdzie jeden z eksperymentów właśnie wymyka się spod kontroli. Starania żołnierzy nie przynoszą pożądanego rezultatu i niedługo po dotarciu panny Caroline, Dave'a i ich małych podopiecznych na farmę rozrywki, dociera tu także horda żywych trupów, która w błyskawicznym tempie poszerza swoje szeregi. Panna Caroline i skrajnie nieodpowiedzialny David będą musieli znaleźć sposób na ocalenie życia nie tylko swojego, ale również nieświadomych zagrożenia pięciolatków.

Australijski reżyser, scenarzysta, producent i aktor, Abe Forsythe, na pomysł stworzenia horroru komediowego o zombie atakujących małe australijskie zoo wpadł podczas wycieczki do tego samego obiektu. Forsythe podobnie jak główny bohater jego filmu wziął w niej udział w charakterze opiekuna klasy, do której uczęszczał również jego syn. Reżyser i scenarzysta australijsko-amerykańsko-brytyjskiego „Little Monsters” (pol. „Małe potworki”) wyznał, że tak naprawdę to właśnie jego syn, nieświadomie, był inspiratorem tej opowieści. Ekipa techniczna w większości złożyła się z Australijczyków, ale Forsythe chciał, by historia ta była opowiedziana „po amerykańsku”. Wymagał od swojego zespołu takiego podejścia do tego obrazu, który publiczności bardziej będzie kojarzył się z kinem amerykańskim niźli australijskim. Pierwszy pokaz jego horroru komediowego odbył się w styczniu 2019 roku na Sundance Film Festival i bynajmniej nie był to jedyny festiwal filmowy, na którym gościł. Do szerszego obiegu „Little Monsters” został wpuszczony w tym samym roku.

Ze wszystkich potwornych postaci wykorzystywanych w kinie grozy, twórcy horrorów komediowych najbardziej upodobali sobie zombie. Rynek jest wprost zalewany dowcipnymi produkcjami o żywych trupach wylegających na ulice miast, miasteczek i wsi. Twórcy tego typu filmów od lat, z różnym skutkiem, prześcigają się w zwariowanych pomysłach, wtłaczanych w konwencję, za ojca której uważa się George'a A. Romero. „Małe potworki” Abe'a Forsythe'a to kolejna komiczna opowieść o łaknących ludzkiego mięsa, bezrozumnych osobnikach, tym razem snujących się po australijskim mini zoo. Według mnie niedorównująca choćby takim obrazom, jak „Łowcy zombie” Christophera Landona, czy niezapomniany „Zombiebobry” Jordana Rubina oraz mogąca nasuwać lekkie skojarzenia ze „Szkolną zarazą” Jonathana Milotta i Cary'ego Murniona, opowieść o strachu przed odpowiedzialnością. Odpowiedzialnością związaną z rodzicielstwem. David Anderson (przyzwoita kreacja Alexandra Englanda) jest niedojrzałym młodym mężczyzną, który nie chce się ustatkować. Dom, żona, dzieci, praca na etacie – taka perspektywa nie tylko go nie pociąga, ale wręcz przeraża. Zamiast trzeźwo patrzeć w przyszłość, Dave uporczywie trzyma się marzenia o zostaniu muzykiem – frontmanem zespołu rockowego i death metalowego, który dawno już się rozpadł. Główny bohater „Małych potworków” zdaje się jednak wciąż wierzyć w odrodzenie tej formacji, czy to w tym samym składzie, czy z nowymi członkami. Póki co muzykuje na ulicach australijskiego miasta, w którym mieszka. Teraz kątem u siostry i jej pięcioletniego syna, który nie ma ojca (zapłodnienie in vitro kobiety będącej singielką) i który jest alergikiem. Przykładająca dużą wagę do zdrowego żywienia i jak najlepszego wychowania swojego jedynego dziecka, Tess jest zupełnym przeciwieństwem swojego brata. Skrajnie nieodpowiedzialnego, może nawet stanowiącego zagrożenie dla jej syna Felixa, mężczyzny, który tak naprawdę jest mniej dojrzały od swojego pięcioletniego siostrzeńca. Przeciwieństwem Davida jest również przedszkolanka, panna Caroline (bardzo doba kreacja Lupity Nyong'o), wychowawczyni małego Felixa, która być może zdoła osiągnąć to, co nie udało się jego siostrze: nauczyć Dave'a odpowiedzialności. A jeśli nie ona, to może armia zombie? Jedno jest pewne: jeśli podczas oblężenia przez łaknące mięsa ożywione trupy nasz bohater nie nauczy się odpowiedzialności, to najpewniej już nigdy się jej nie nauczy. Abe Forsythe poprzez postać Davida Andersona chciał pokazać dręczący niejednego młodego człowieka strach przed rodzicielstwem i szerzej dorosłością. Dave ucieka przed odpowiedzialnością, bo się jej boi. Można to zrozumieć, ale Forsythe jednocześnie przekonuje widza, że lepiej i dla Dave'a, i wszystkich wokół niego byłoby, gdyby skonfrontował się ze swoim strachem zamiast pozwalać by rządził on jego życiem. Bo może się okazać, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Może gdyby David wreszcie zdobył się na odwagę i wziął odpowiedzialność za innych, doszedłby do wniosku, że niepotrzebnie tak długo przez tym uciekał. Łatwo domyślić się, czy główny bohater „Małych potworków” dokona tego „wiekopomnego odkrycia”. To samo zresztą można powiedzieć o wszystkich składnikach fabuły tego komediowo-horrorowego przedsięwzięcia. Milusiego filmu o zarazie zombie rozprzestrzeniającej się w jednym z nieprzebranych malowniczych zakątków Australii.

Z amerykańskim wojskiem jest jak z rosyjski agentami: są wszędzie! Podejrzewam, że gdyby policzyć wszystkie filmy o jakiejkolwiek groźnej (i zawsze ściśle tajnej) działalności armii Stanów Zjednoczonych, która niezmiennie wymyka się spod kontroli oraz filmy o jednych z czołowych boogeymanów zachodniego świata, to proporcje byłyby dosyć wyrównane. Abe Forsythe wybrał amerykańskie wojsko. Nieopodal mini zoo, w którym rozgrywa się lwia część akcji „Małych potworków”, „postawił” Amerykański Wojskowy Ośrodek Badań, w którym (jakże oryginalnie...) prowadzi się prace nad bronią biologiczną. To jest w domyśle, bo scenarzysta i zarazem reżyser omawianej produkcji szczędzi nam szczegółów tego projektu. Może i działa się tam w dobrej wierze, może i wyniki tego eksperymentu mają przysłużyć się całej ludzkości... Może, ale jakoś w to wątpię. W każdym razie to właśnie w tym obiekcie wybucha pierwsze ognisko zarazy, z którego w błyskawicznym tempie robi się mały pożar. „Płomienie” docierają do okolicznego mini zoo, na farmę rozrywki skierowaną głównie do dzieci, ale nie tylko. Pisząc o płomieniach mam oczywiście na myśli chodzące mięsożerne trupy, które do niedawna były normalnymi, żyjącymi ludźmi. Teraz są bezrozumnymi kreaturami, które mają wyłącznie jedną potrzebę: zaspokoić głód. Traf chce, że zaraza dociera do tego niewielkiego zoo ze zwierzętami hodowlanymi w czasie, w którym przebywa tam klasa panna Caroline. Grupka pięciolatków, wśród których jest siostrzeniec Davida Andersona, Felix. I w pewnym sensie też jego wujek, bo choć oficjalnie pełni on na tej wycieczce rolę opiekuna, to nie można oprzeć się wrażeniu, że panna Caroline przede wszystkim na niego powinna mieć baczenie. David bowiem okazuje się większym utrapieniem niż dzieci z jej klasy. „Małe potworki” do pewnego stopnia bazują na swoistym odwróceniu ról – przynajmniej przez jakiś czas ma się wrażenie, że to pięciolatki dają przykład dorosłemu, że to one mogą służyć za wzór pełnoletniemu mężczyźnie, a nie odwrotnie. Największym wzorem dla nich i Davida jest jednak panna Caroline. Można powiedzieć, że jej dorosły „podopieczny” zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Problem w tym, że przedszkolanka ma zgoła odmienne podejście do życia – wydaje się, że jest wzorem cnót wszelakich (bez ironii), podczas gdy Dave... no, powiedzmy, że nie jest typem mężczyzny, o którym marzą takie kobiety, jak Caroline. Młoda osoba prowadząca uporządkowane życie w otoczeniu dzieci, którymi wprost uwielbia się zajmować. Przedszkolanka z powołania... i sami powiedzcie: czy taki gość jak David do niej pasuje? Niby nie, ale prawdopodobnie żadnego widza ani na chwilę nie opuści przeświadczenie, że to jeden z tych przypadków relacji damsko-męskich, w którym przeciwieństwa się przyciągną. A gdzie w tym wszystkim zombie? Są, są. Część waruje przy sklepiku z pamiątkami Pleasant Valley Farm, gdzie nasi bohaterowie i ktoś jeszcze, kto chyba bardziej zasługuje na miano antybohatera, znajdują niepewne schronienie. Reszta truposzy jest rozsiana właściwe po całej farmie rozrywki, dosyć gęsto usłanej też rozszarpanymi ludzkimi zwłokami. „Martwe potworki” miały być przede wszystkim zabawne (i jeśli o mnie chodzi to po części się udało), ale nie można powiedzieć, że twórcy unikali makabry. Trochę substancji według mnie niezbyt udanie imitującej posokę się tutaj przelewa (ale bez przesady). Długich zbliżeń na różnego rodzaju obrażenia cielesne nie odnotowałam, ale w przebłyskach co nieco da się wychwycić. Bodaj najdosadniejszy jest mord, do którego, nie tak znowu nieoczekiwanie, dochodzi w samochodzie – widać jelita i pozbawioną skóry część twarzy, aczkolwiek w mojej ocenie efekty specjalne pozostawiają trochę do życzenia. I w tej, i we wszystkich pozostałych wstawkach gore. Włącznie z charakteryzacją zombie. Twórcy wprawdzie nie starali się być delikatni – okaleczone twarze, puste spojrzenia, brudne wdzianka: wszystko to w „Małych potworkach” odnajdujemy, ale niestety trąciło mi plastikiem. Kiczem na miarę naszych czasów. Żywe kolory, wygładzone, silnie skontrastowane obrazki, gdzie nawet brudne ubrania zombiaków zdają się błyszczeć. Niewymuszony humor, chwytliwa sceneria oraz ciekawie rozpisane i wiarygodnie wykreowane postacie podratowały sytuację. Dzięki tym składnikom nie tylko wytrwałam do napisów końcowych, ale i niezgorzej się bawiłam. I jeszcze te oczka puszczane do osób, które zdążyły już obejrzeć trochę filmów o zombie. Weźmy na przykład moment, w którym jeden z żołnierzy pyta, czy tym razem mają do czynienia z wolnymi, czy szybkimi żywymi trupami. I z jakąż ulgą przyjmuje fakt, że zombie szturmujące jedno z australijskich mini zoo są powolne. Podzielałam jego odczucia, ale z innego powodu – po prostu zawsze uważałam, że ślamazarne zombie lepiej wkomponowują się w stylistykę horroru. Ogólnie rzecz biorąc są bardziej złowieszcze, powiedzmy że robią na mnie bardziej upiorne wrażenie, choć to nie jest raczej najtrafniejsze słowo, do opisania moich zwyczajowych reakcji na te konkretne monstra. Lekki dyskomfort emocjonalny to już prędzej. Aha, i piosenki. Wspólne muzykowanie, które ma na chwilę zająć rozbrykane dzieciaki. Zapewnić rozrywkę grupce przedszkolaków, która wraz z trójką dorosłych utknęła w oblężonym przez zombie drewnianym sklepiku z pamiątkami. Ale spokojnie, jest szansa, że nie przeżyją w związku z tym żadnej, nawet najmniejszej traumy. Bo jeśli człowiek się postara, to może nawet taką sytuację przedstawić w formie zabawy. Czyż nie jest to ciekawa koncepcja? Według mnie nie tylko dosyć kreatywna, ale także całkiem zajmująca.

Sympatycy lżejszego podejścia do zombie movies, horrorów komediowych o żywych trupach, pewnie seansu „Małych potworków” Abe'a Forsythe'a sobie nie odmówią. I dobrze, bo myślę, że mają oni dużą szansę na przeżycie niemałej przygody w towarzystwie wojowniczej, poukładanej przedszkolanki, przynajmniej przez jakiś czas niezbyt godnego zaufania, nieodpowiedzialnego, niedojrzałego, bujającego w obłokach mężczyzny i doprawdy barwnej grupki dzieciaczków zupełnie nieświadomych zagrożenia, jakie bezsprzecznie płynie od brzydkich ludzi niekoniecznie psujących im przedszkolną wycieczkę. Podejrzewam, że ta propozycja pozyska też fanów także poza wymienioną grupą docelową, bo to całkiem przyjemny film jest. Rozrywkowe kino nie dla całej rodziny.

niedziela, 29 grudnia 2019

„Lighthouse” (2019)


Nowa Anglia, lata 90-te XIX wieku. Ephraim Winslow rozpoczyna pracę w latarni morskiej położonej na bezludnej wysepce, pod nadzorem doświadczonego żeglarza Thomasa Wake'a. Starszy mężczyzna oczekuje od niego absolutnego posłuszeństwa, a przy tym jest bardzo wymagający. Podczas gdy Ephraim całymi dniami ciężko pracuje, jego przełożony głównie odpoczywa i wydaje mu rozkazy. Dogląda też światła, do którego dostępu zazdrośnie strzeże. Początkujący latarnik jest coraz bardziej sfrustrowany całą tą sytuacją, ale choć złości się na Thomasa, to jednocześnie stopniowo zawiązuje z nim bliższą relację. Nocami, z pomocą alkoholu. W dzień zawsze wracają do starego, uciążliwego dla Winslowa układu. Młody latarnik zmaga się nie tylko z despotycznym towarzyszem, ale również mrocznymi halucynacjami bądź autentycznymi widokami niezwykłych istot, które mogą być wrogo nastawione do dwóch intruzów, mających spędzić w tym odizolowanym miejscu cztery długie tygodnie.

Robert Eggers z pomysłem na „The Lighthouse” zapoznał się w czasie, gdy szukał źródła finansowania dla swojego pierwszego pełnometrażowego projektu, horroru „The VVitch: A New-England Folktale” (pol. „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii”). Jego młodszy brat, Max Eggers, zdradził mu, że pracuje nad scenariuszem opartym na niedokończonym utworze Edgara Allana Poego pt. „The Light-House”. Parę miesięcy później zapytany przez brata o postępy prac, Max przyznał, że ma trudności z pociągnięciem tej historii. Robert przejrzał więc materiał i za zgodą pomysłodawcy owego przedsięwzięcia tchnął w to własną wizję. Odszedł od niedokończonego dzieła Poego, inspirację czerpiąc głównie z mitologii greckiej, twórczości Roberta Louisa Stevensona, Samuela Taylora Coleridge'a, Hermana Melville'a, Sarah Orne Jewett i z autentycznej historii dwóch latarników z 1801 roku (latarnia morska Smalls). Zrealizowany za mniej więcej cztery miliony dolarów kanadyjsko-amerykańsko-brazylijski horror psychologiczny pt. „The Lighthouse” (w Polsce dystrybuowany jako „Lighthouse”), w reżyserii Roberta Eggersa zachwyciła publiczność, z krytykami włącznie. Na Festiwalu Filmowym w Cannes, gdzie w 2019 roku film miał swoją premierę, Robert Eggers za to dzieło został uhonorowany Nagrodą Międzynarodowej Federacji Krytyki Filmowej. A to był tylko początek fali nagród (i nominacji), jaka spłynęła, i nadal spływa, na twórców i obsadę tego ambitnego przedsięwzięcia.

Tym, co przede wszystkim odróżnia „Lighthouse” od innych współczesnych filmów jest format obrazu: Movietone (proporcje: 1,19:1), tzw. format pudełkowy, stosowany od końca lat 20-tych do początku lat 30-tych XX wieku. To, w połączeniu z bardziej już powszechnymi, czarno-białymi zdjęciami, wprowadza poczucie obcowania z leciwym dziełkiem, ale nie takim, który nie przetrwał próby czasu. Tytułowa latarnia morska, wzniesiona specjalnie na potrzeby tego filmu, stoi na zdradliwych skałach przylegających do spłachetka ziemi, na której tkwią nieliczne budynki gospodarcze. Większa część owej wysepki jest jednak niezabudowana. Całość otaczają bezkresne wody, co naturalnie rodzi silne poczucie izolacji. Odosobnienia bohaterów albo antybohaterów – dwóch latarników, w których w obłędnych stylach wcielili się Willem Dafoe i Robert Pattinson. Właściwie to na samym warsztacie tych panów stanowiących dwie trzecie obsady (w „Lighthouse” wystąpiła jeszcze tylko Valeriia Karaman, w roli syreny, ale prawdę powiedziawszy aktorka nie miała szansy się tutaj wykazać), Robert Eggers daleko zajechał. Ekspresja aktorów, nieprzebrana paleta bezbłędnie odgrywanych emocji, wprost niebywale elektryzujące, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, niełatwe kreacje, zachwyciły mniej bardziej nawet od formy drugiego pełnometrażowego filmu Roberta Eggersa. Retro realizacja to jedno, ale czarno-białe zdjęcia i pudełkowaty format, choć nielicho pomocne, nie gwarantują jeszcze klaustrofobicznej atmosfery. Nad tym trzeba było bardziej popracować i ekipa techniczna pod przewodnictwem utalentowanego reżysera, wydaje się, że więcej już zrobić w tej materii nie mogła. Liczne zbliżenia, notabene tym bardziej efektywne w tych archaicznych proporcjach obrazu, często wręcz wypełniające ekran sylwetki aktorów wtłoczonych w doprawdy duszące przestrzenie ciasnej latarni morskiej i mikroskopijnej wysepki z przyklejonymi do niej zdradliwymi skałami, o które z hukiem rozbijają się morskie fale. Ale to potem, bo pogoda w „Lighthouse” odzwierciedla nastrój Ephraima Winslowa (Robert Pattinson). Albo raczej jego kondycję psychiczną. W pierwszych dniach pobytu tego początkującego latarnika na nowoangielskiej bezludnej wysepce (poza nim i jego przełożonym, rzecz jasna), wprawdzie nie jest on istną oazą spokoju, zdarzają mu się wybuchy wściekłości, ale nawet gdy milczy albo potakuje swojemu hałaśliwemu szefowi, nie ma się wątpliwości, że w Winslowie gości gniew. Pomimo tego aura jest spokojna – ponura, podszyta groźbą, ale warunki atmosferyczne, ogólnie, są całkiem dobre. A w każdym razie nie utrudniają, poza tym znojnej egzystencji dwóch pustelników. Zwłaszcza Ephraima, który ma zdecydowanie większy zakres obowiązków. Thomas Wake (Willem Dafoe) czasami łaskawie go wspomaga, ale zazwyczaj ogranicza się do prowadzenia dziennika, gotowania i pilnowania światła. Wszystko inne spoczywa na barkach niedoświadczonego w tym fachu Winslowa. I chyba nie trzeba dodawać, kto odpowiada za tak skrajnie niesprawiedliwy podział prac. Wake wprawdzie oficjalnie jest nadzorcą Ephraima – można powiedzieć, że ma wdrażać go do zawodu – ale to nie daje mu jeszcze prawa do wykorzystywania chłopaka. Bo tak to wygląda. Starszy mężczyzna się relaksuje, a młodszy haruje jak przysłowiowy wół. Łatwo więc zrozumieć jego gniew. Trudniej przewidzieć, który z nich pierwszy straci nad sobą kontrolę, który z mężczyzn przypuści atak, z którego nie będzie już odwrotu. Praktycznie od początku tej historii ma się bowiem podejrzenie graniczące z pewność, że w końcu do tego dojdzie. Ale... Robert i Max Eggersowie nie poprzestali na sygnalizowaniu zagrożenia ze strony tak Toma, jak Ephraima. W tym nieprzyjaznym człowiekowi zakątku Ziemi mogą bowiem przebywać istoty rodem z mitów greckich i... prozy Howarda Phillipsa Lovecrafta.

Artystyczna, piorunująco klimatyczna forma „Lighthouse” idzie w parze z treścią, która... Powiedzmy, że gdyby nie oprawa audiowizualna (wyłączając irytujące, uporczywe dudnienie syreny, wydobywające się z latarni morskiej) i porażająco efektowne aktorstwo, to najpewniej nie dotrwałabym do końca tej niby prostej opowieści. Niby, bo scenariusz braci Eggers można rozpatrywać pod różnymi kątami, odczytywać na różne sposoby. Warstwa psychologiczna w „Lighthouse” przenika się z płaszczyzną mitologiczną. Równie dobrze można rozpatrywać ową opowieść przez pryzmat Pisma Świętego. Bardziej czytelna jest jednak symbolika mitologiczna (syrena, Prometeusz), ale szczerze powiedziawszy większą atrakcją były dla mnie wstawki silnie kojarzące się z twórczością Howarda Phillipsa Lovecrafta. Chociaż z drugiej strony te płaszczyzny (mitologiczna i lovecraftowska) zdają się być ściśle ze sobą związane. Zupełnie jakby trwały w dziwacznej symbiozie, co bodaj najdobitniej pokazuje stosunek seksualny, który myślę miał być również ukłonem w stronę body horroru. W sumie to nie spodziewałam się po twórcy „Czarownicy: Bajki ludowej z Nowej Anglii” takiego ruchu. Tym bardziej, że do tego momentu „Lighthouse” bazował na klimacie, tj. wszystko wskazywało na to, że Robert Eggers nie zbliży się do granicy, obrzydliwości. Chyba że za takową uznać oślizgłą mackę z nagła ukazującą się w polu widzenia jednego z czołowych bohaterów filmu albo nie mniej realistycznie się prezentującą syrenę. Mitologiczną postać, która równie dobrze może zamieszkiwać te tereny, co być jedynie wytworem umęczonego umysłu latarnika. A konkretniej Ephraima Winslowa: człowieka, który nie przywykł do pracy w takich warunkach. Zdaje się, że na jego psychikę najbardziej niekorzystny wpływ mają izolacja, włącznie z dręczącą świadomością, że w razie potrzeby nie sposób czym prędzej wydostać się z tej depresyjnej wysepki oraz towarzystwo apodyktycznego, hałaśliwego mężczyzny, który z widoczną satysfakcją, nieznoszącym sprzeciwy tonem, zleca mu najcięższe prace, które poddaje surowej ocenie. Czasami przypominało mi to Syzyfa, ale przemknęła mi też myśl o przesadnym pedantyzmie nadzorcy Winslowa, którą jednak szybko porzuciłam, dochodząc do wniosku, że Thomas Wake po prostu zapewnia sobie rozrywkę. Ot, typ człowieka, który czerpie przyjemność z dręczenia bliźnich. Zmuszania ich do wzmożonego wysiłku, obrzucania ich obelgami, traktowania nie tyle jak swoich służących, ile niewolników. Ale Thomas Wake nie zawsze jest taki. Każdej nocy pokazuje inne oblicze – niekoniecznie sympatyczne, ale na pewno staje się bardziej przystępny, otwarty, milszy w obyciu. A to wszystko dzięki alkoholowi. Gdyby nie trunki, to gehenna Ephraima byłaby nie do zniesienia. A tak... Tak, przynajmniej nocami młody latarnik znajduje wytęsknione towarzystwo. Pomiędzy mężczyznami zawiązuje się coś na kształt szorstkiej przyjaźni, która niczym wstydliwy sekret, jest kultywowana jedynie pod osłoną nocy. W dzień lokatorzy fallicznego obiektu (sam reżyser filmu tak go nazywa, nie bez powodu zresztą: to w jakimś stopniu łączy się z tematyką rzeczonego obrazu) wracają do ról pana i niewolnika. Złego pana i być może równie niedobrego niewolnika. A może należy zapomnieć o tych banalnych szufladkach i przynajmniej spróbować wejrzeć w te doskonale odegrane postacie dużo głębiej? Cóż, ja spróbowałam, ale z dosyć mizernym efektem. Z mozołem przedzierałam się przez meandry psychiki młodszego i starszego (anty)bohatera „Lighthouse”, aż w końcu doszłam do wniosku, że choćbym nie wiem ile trudu w to włożyła, to nie doszukam się w nich już niczego ponad te, niezbyt zajmujące szczegóły, które już dużo wcześniej mi podano. A przynajmniej zasugerowano. Chcąc zająć czymś myśli zabawiałam się więc patrzeniem na tę historię pod każdym kątem, jaki tylko przychodził mi do głowy (nie ukrywam, że pozwoliłam sobie też na nadinterpretowanie – doszukiwanie się w tym dziełku rzeczy, których w nim nie ma), ale w końcu i to mi się znudziło. I tak oto wróciłam do puntu wyjścia: podziwiania realizacji i aktorstwa. Oczywiście od czasu do czasu zaciekawienie fabułą wracało, ale ten stan ani razu nie utrzymał się we mnie na dłużej (coś drgnęło i... znowu witałam się z „moją przyjaciółką nudą” i tak w kółko). Co więcej: nie była to ciekawość z rodzaju tych przypominających swędzenie. Finalne sceny „Lighthouse”, owszem zrobiły na mnie niemałe wrażenie, ale nie mogę powiedzieć, że przyjęłam je z niepomiernym zaskoczeniem. I dotyczy to także z lekka surrealistycznego ostatniego ujęcia, które i tak uważam za jak najbardziej udane – turpistyczny artyzm, jeśli mogę użyć takiego określenia. Trzeba jeszcze zaznaczyć, że zdjęć utrzymanych w surrealistycznej/onirycznej specyfice jest w tym dziele więcej, tj. nie spotykamy tutaj tylko takowego zamknięcia. Komediowych akcentów też się nie wystrzegano – Robert Eggers wyznał, że nie chciał uderzać w tak poważny ton, jak w swoim poprzednim pełnometrażowym dziele. Co nie znaczy, że zależało mu na gromkim śmiechu publiczności. To li drobne dodatki, które może i kogoś rozbawią, ale raczej nie będzie to beztroska wesołość.

Realizacja tak, fabuła nie. Tak w wielkim skrócie mogę podsumować moją reakcję na drugi, po głośnej „Czarownicy: Bajce ludowej z Nowej Anglii”, pełnometrażowy film Roberta Eggersa, scenariusz którego spisał ze swoim młodszym bratem Maxem Eggersem. Tak, realizacja „Lighthouse” wprawiła mnie w czysty zachwyt. Tak, Willem Dafoe i Robert Pattinson wspięli się tutaj na takie wyżyny aktorstwa, że aż brakuje mi słów, by wyrazić swój podziw. Tak, w takim klimacie chciałabym się kąpać zdecydowanie częściej. Ale już o takie historie się nie dopraszam. Niestety, pomimo naprawdę usilnych starań, nie potrafiłam zatopić się w tej opowieści. Momenty były, ale mój ogólny odbiór treści wypracowanej przez braci Eggers nie był korzystny. Niemniej film radzę obejrzeć każdemu wielbicielowi horrorów nastrojowych, zwłaszcza psychologicznego kina grozy z domieszką mrocznego fantasy, surrealizmu/oniryzmu i oczywiście sympatykom klimatów retro, bo obcując z tą pozycją łatwo można zapomnieć, że to produkt współczesny. Warto choćby tylko dla formy, ale najpewniej wielu z Was fabuła też co najmniej usatysfakcjonuje. Przynajmniej, bo wnosząc z reakcji dotychczasowej widowni „Lighthouse”, spodziewać się można jeszcze lepszych reakcji. Nie pozostaje więc nic innego, jak samemu/samej się o tym przekonać, czyż nie?

piątek, 27 grudnia 2019

Zapowiedź: Eva García Sáenz de Urturi „Władcy czasu”


Hipnotyzująca, uzależniająca, zapierająca dech w piersiach. Dawno żadna seria kryminalna nie zyskała aż tak wielu fanów. Bestsellerowa trylogia rozpoczęta „Ciszą białego miasta” okazała się fenomenem na skalę światową. Nieuchwytni seryjni mordercy, makabryczne zbrodnie i niesamowite opisy baskijskiej kultury uwiodły już ponad milion czytelników. „Władcy czasu”, najnowsza powieść Evy Garcíi Sáenz de Urturi, to thriller kryminalny najwyższej próby, który stanowi spektakularne zakończenie wszystkich wątków rozpoczętych w fenomenalnej „Ciszy białego miasta”. Premiera już 26 lutego.

Tytuł: „Władcy czasu”
Autorka: Eva García Sáenz de Urturi
Data premiery: 26 lutego 2020
Tłumaczenie: Katarzyna Okrasko
Cena: 49.90 zł
Liczba stron: 512
Wydawnictwo Muza

„Cisza białego miasta” to obecnie jeden z najbardziej rozpoznawalnych tytułów z gatunku kryminału. Nie bez powodu uznawana za najgłośniejszy zagraniczny thriller kryminalny pierwszej połowy 2019 roku okazała się silną konkurencją dla książek autorów ze Skandynawii czy Stanów Zjednoczonych. Powieść Evy Garcíi Sáenz de Urturi w błyskawicznym tempie zyskała status bestsellera, co zawdzięcza bardzo entuzjastycznemu przyjęciu przez czytelników, którzy docenili jej oryginalną fabułę, niepowtarzalny klimat oraz zaskakujące zwroty akcji. O ogromnej popularności trylogii świadczą tysiące pozytywnych recenzji, setki wysokich ocen i ponad milion sprzedanych egzemplarzy. Na podstawie „Ciszy białego miasta”, powstał film o tym samym tytule, który w październiku 2019 roku miał swoją hiszpańską premierę. 

Vitoria, rok 2019. Nieznany autor, ukrywający się pod pseudonimem Diego Veilaz, publikuje powieść historyczną „Władcy czasu”. Jej akcja osadzona jest w dwunastowiecznej Vitorii, książka natychmiast podbija serca czytelników. 
Śledczy Kraken musi rozwiązać zagadkę zabójstw popełnianych zgodnie ze średniowiecznym modus operandi. Wiadomo, że sprawca imituje morderstwa opisane w powieści „Władcy czasu”: truje jedną z ofiar proszkiem z hiszpańskiej muchy – dawnym odpowiednikiem viagry, zamurowuje dwie ofiary żywcem, a jedną topi w rzece, zamkniętą w beczce razem z psem, kotem, kogutem i żmiją. 
Śledztwo zaprowadzi Krakena do wieży Nograro, ufortyfikowanego donżonu, od tysiąca lat nieprzerwanie zamieszkiwanego przez pierworodnego dziedzica rodu. Unai odkrywa, że jego główny podejrzany cierpi na dysocjacyjne zaburzenie osobowości. Kraken dowie się również, że powieść „Władcy czasu” ma wiele wspólnego z jego własną przeszłością. To odkrycie zmieni życie jego i jego rodziny. 

„Władcy czasu” to ostatni tom fenomenalnej serii, która zachwyciła miliony czytelników na całym świecie. W swojej najnowszej powieści Eva García Sáenz de Urturi po raz kolejny mistrzowsko łączy trzymającą w napięciu intrygę kryminalną z niezwykłymi opisami północnej części Hiszpanii. Akcja osadzona w pełnej uroku scenerii Kraju Basków, wspaniale zarysowane tło obyczajowe, dynamiczne tempo, wyraziści bohaterowie oraz finał, jakiego oczekujemy po najlepszym kryminale. Taka mieszanka gwarantuje satysfakcję wszystkim miłośnikom twórczości autorki. 

Eva García Sáenz de Urturi – hiszpańska pisarka urodzona w 1972 roku w Vitorii, od piętnastego roku życia mieszka w Alicante. Jest dyplomowaną optometrystką, pracowała w zawodzie przez dziesięć lat, następnie zaczęła wykładać na Uniwersytecie w Alicante. Przez trzy lata pisała wieczorami, by ukończyć swoją pierwszą powieść. Początkowo wydała ją samodzielnie na stronie hiszpańskiego Amazona. Dzięki entuzjastycznym recenzjom czytelników powieść szybko stała się bestsellerem i znalazła swojego wydawcę. Na potrzeby „Ciszy białego miasta” ukończyła kurs kryminologii i medycyny sądowej. W październiku 2019 roku nakładem wydawnictwa Muza ukazały się „Rytuały wody”, drugi tom „Trylogii białego miasta”. 

Źródło: wszystkie materiały od Business and Culture i wydawnictwa Muza

czwartek, 26 grudnia 2019

„Gdzie nie pada cień” (2018)


Po trzech latach nauki w szkole z internatem czternastoletnia Hanna przyjeżdża na ferie do swojej rodzinnej wioski. Wśród mieszkańców panuje przekonanie, że na okolicznych bagnach mieszka wiedźma, a teraz ich podejrzenia koncentrują się na Hannie. Tutejsi wierzą, że zaginiona przed laty matka dziewczyny paktowała z Diabłem i że zamordowała trzech mężczyzn z tych stron. Jej mąż i zarazem ojciec Hanny jest wolny od podejrzeń, ale jego córka nie jest tutaj mile widziana. Nastolatce niedługo jednak doskwiera samotność, z czasem bowiem zaprzyjaźnia się z Evą, swoją rówieśnicą pochodzącą z miasta. Ale nadal czuje się zagrożona, tym bardziej, że w okolicy zaczyna dochodzić do różnych wypadków. A jedyną podejrzaną jest Hanna. Na dodatek czternastolatka widuje na bagnach i w lesie jakąś widmową postać, która w takich razach uparcie za nią podąża.

„Gdzie nie pada cień” (tytuł oryginalny: „Wo kein Schatten fallt”, tytuł międzynarodowy: „Hanna's Homecoming”) to niemiecki thriller z elementami horroru w reżyserii debiutującej w pełnym metrażu Esther Bialas i na podstawie scenariusza Leny Krumkamp. Panie wcześniej współpracowały ze sobą przy dwóch krótkich filmikach:„Landerdbeeren” z 2012 roku i „Sturzende Tauben” z roku 2013. Ekipa „Gdzie nie pada cień” złożyła się głównie z kobiet. Kobiet opowiadających o kobietach – o emancypacji, o życiu w zabobonnym, prostym społeczeństwie wrogo nastawionym do kobiet zachowujących się w sposób odbiegający od ich konserwatywnych norm. O kobietach wyzwolonych, silnych i... być może groźnych.

Esther Bialas w swoim pierwszym pełnometrażowym filmie zabiera widownię na ponurą, minorową, zimną prowincję, na wieś otoczoną owianymi złą sławą torfowiskami i gęstymi lasami, której ludność w większości stanowią osoby wierzące w wiedźmy, złe uroki, pakty z Szatanem i opętania przez demoniczne istoty. Właśnie w takim otoczeniu wychowywała się główna bohaterka omawianego filmu, niezbyt przekonująco wykreowana przez Valerie Stoll czternastoletnia Hanna. Po odnalezieniu na bagnach ciał trzech zamordowanych mężczyzn, jej ojciec, farmer i właściciel sklepu, uznał, że najlepiej będzie umieścić córkę w odległej szkole z internatem. W społeczeństwie tym zapanowało bowiem przekonanie, że zabójczynią jest matka Hanny – wiedźma, która najprawdopodobniej to straszne dziedzictwo przekazała swojemu jedynemu dziecku. Najbezpieczniejszą opcją dla Hanny było więc natychmiastowe opuszczenie tych stron. Ale po trzech latach dziewczyna wraca na feralną wieś, a wraz z nią powraca koszmar. Lwia część tutejszej populacji boi się Hanny i jak to często z ludźmi bywa ze strachem radzą sobie agresją. Lena Krumkamp w swoim scenariuszu z dużą wrażliwością wykreśliła współczesną rzeczywistość naznaczoną średniowieczną mentalnością, której nie ustrzegła się nawet osoba szykanowana. Hanna też wierzy w czarownice, przekleństwa, konszachty ludzi z Diabłem, opętania przez demony etc. Wie jednak, że to nie ona jest wiedźmą, że oskarżania, które na nią spływają są bezpodstawne. To znaczy ma tę pewność w pierwszych dniach ferii, ale potem zauważa sygnały, które, jak myśli, mogą świadczyć o potwornym dziedzictwie. Początkowe sceny „Gdzie nie pada cień” upłynęły mi głównie na podziwianiu klimatu tego damskiego przedsięwzięcia. Aura trochę jak z mrocznej baśni – utrzymane w zimnych barwach, głównie szarościach, zdjęcia rozległych mokradeł i robiących równie złowieszcze wrażenie gęstych lasów otaczających ubogą wieś pełną przesądnych ludzi. Dorosłych ludzi wierzących w bajki? W każdym razie bogobojnych osobników niemających wątpliwości, że na bagnach mieszka wiedźma – do szczętu zła kobieta, która samemu Szatanowi zawdzięcza niezwykłe moce, które wykorzystuje do krzywdzenia innych. Nastrojowa, melancholijna, ale od czasu do czasu okraszana ostrzejszymi tonami, ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Marco Dreckkottera, wyśmienicie koresponduje z posępnymi obrazami. Z jesienną kolorystyką zdjęć i odizolowaną, złowrogą, ale też przygnębiającą scenerią filmu. Gdyby nie ta oprawa audiowizualna, to bardzo możliwe, że poznałabym tylko początek tej historii. Początek pobytu zamkniętej w sobie, apatycznej, wycofanej, ale od czasu do czasu, w samotności, oddającej się beztroskim zabawom nastoletniej dziewczyny na wsi, którą opuściła przed trzema laty, delikatnie mówiąc nie był zachęcający. Kanciasta, niezbyt konsekwentna narracja, tj. trochę rozproszony sposób snucia opowieści, która na domiar złego w tamtych momentach wydawała mi się nieco infantylna. Przez główną bohaterkę. Jej wiek pewnie to usprawiedliwia, ale to nie zmienia faktu, że sporadyczne pajacowanie, poza tym poważnej dziewczyny, znacznie utrudniało mi przybliżenie się do tej postaci. Nie nadążałam za nią, nie do końca ją rozumiałam. Albo inaczej: nie potrafiłam nawiązać tak silnej więzi z tą biedną dziewczyną, jakiej pragnęłam. Szczerze jej współczułam, ale „w naszej relacji” był też jakiś dystans. Zupełnie jakby Hanna mnie od siebie odpychała. I to nie tylko w tych chwilach, w których do głosu dochodziło jej dziecięce ja. Niewprawny warsztat Valerie Stoll też miał na to pewien wpływ, ale to jeszcze nie wszystko. Było w Hannie coś, może nie od razu alarmistycznego, ale na pewno budzącego jakąś nieokreśloną rezerwę. Zupełnie jakby mówiła: nie podchodź, bo nie mam ochoty na towarzystwo. Co oczywiście gryzło się z innymi sygnałami, które wysyłała. Hanna równocześnie dawała bowiem do zrozumienia, że łaknie kontaktu z rówieśnikami, że chciałaby mieć przyjaciół i kochającego chłopaka. Jedno z tych marzeń nawet szybko się spełnia. Hanna poznaje dziewczynę, która stanowi jej zupełne przeciwieństwo. I tak oto na plan wkracza Milena Tscharntke, która najwidoczniej bardzo dobrze czuła się w roli Evy. Przebojowej nastolatki, która stopniowo wyciąga naszą Hannę ze skorupy nieśmiałości.

Klimatyczna, zabobonna prowincja z makabryczną przeszłością, sekrety rodzinne i najprawdopodobniej odradzający się po latach koszmar, który może mieć podłoże nadnaturalne. Równie dobrze jednak zło może płynąć od człowieka z krwi i kości. Albo ludzi. Bogobojnych chrześcijan rozpaczliwie walczących o swoje czyste dusze. To znaczy oni myślą, że stoją po stronie dobra, ale widz niekoniecznie ten pogląd będzie podzielał. W „Gdzie nie pada cień” panuje niemal inkwizycyjny nastrój – wrogość części mieszkańców do nastoletniej Hanny od początku bynajmniej tłumiona nie jest, ale też nie sposób oprzeć się poczuciu, że nienawiść, która idzie u nich w parze ze strachem, ze sceny na scenę narasta. Esther Bialas i jej ekipa ewidentnie pod płaszczykiem opowieści o wiedźmie ponoć terroryzującej pewną niemiecką osadę przemyciły bardziej prozaiczne, bliższe nam treści. Wciąż aktualne problemy kobiet, ale i mężczyzn. Te pierwsze pomimo tak zwanego postępu, rewolucji obyczajowej, nie zawsze mogą żyć w zgodzie ze sobą. Czasami muszą się dostosować do wymagań społeczeństwa, w którym przyszło im egzystować. Inaczej w najlepszym wypadku staną się outsiderkami, będą tkwić poza nawiasem społeczeństwa, a w najgorszym staną się ofiarami prześladowań. Bo, jak już pewnie wiecie, wszelka inność wciąż budzi strach, a ten z kolei (o czym bodaj najlepiej wiedzą politycy) prowadzi do nienawiści. Boimy się między innymi tego, czego nie znamy, nie rozumiemy, a reakcją obronną często jest atak. „Gdzie nie pada cień” koncentruje się na lęku, jaki wciąż wzbudza emancypacja kobiet. Lena Krumkamp nie uogólnia, nie wrzuca wszystkich mieszkańców wsi, w której toczy się akcja filmu, do jednego worka. Można to potraktować jako przekrój globalnego społeczeństwa – mamy tutaj i ciężko pracujących, pragmatycznych ludzi, i fanatyków religijnych. Ale także, że tak to ujmę, dobrych chrześcijan (ludzi niestarających się uwolnić od swoich lęków poprzez zadręczanie bliźnich) oraz ludzi pragnących po prostu spokoju, niewywołujących konfliktów, ale gdy już spada na nich jakiś potężny cios, idących za podszeptem zabobonnej większości. Ludzi nieatakujących, tylko błagających o litość. Czternastoletnią dziewczynę, bo to ona jakoby jest najprawdziwsza czarownicą. Odziedziczyła to po matce – to przekleństwo, przez które najbardziej cierpią niewinni. To znaczy, według niektórych, praworządni mieszkańcy problematycznej wsi. Hanna stara się wpasować w to społeczeństwo. Zdjąć z siebie podejrzenie o uprawienie czarnej magii, dostosować się do obowiązującej w tych stronach normy kobiety. Eva natomiast... Cóż, Eva uparcie płynie pod prąd. Wszystko robi nie tak jak trzeba. Jakby na przekór, ale tak naprawdę po prostu żyje w zgodzie z samą sobą. A że ludzie będę gadali, a że może zostać uznana za wiedźmę – nie tylko się tym nie przejmuje, ale wręcz ją to bawi. Silnie z nią sympatyzowałam, ale... No właśnie było „ale”. Coś, nawet wiem co, nie pozwało mi całkowicie jej zaufać. Od początku miałam złe przeczucia względem Evy, które swoją drogą scenarzystka konsekwentnie podsycała. Patrząc na Evę nie ma się wątpliwości, że jest kobietą w każdym calu wyzwoloną – wiedzącą czego chce i niebojącą się po to sięgać, samowystarczalną, waleczną, sprytną, inteligentną, ale wiele wskazuje na to, że również niebezpieczną. Klasyczna femme fatale? Niby tak, ale jest coś jeszcze. Drugie podłoże scenariusza „Gdzie nie pada cień”, płaszczyzna rodem z nastrojowego horroru. Zjawa, która i na jawie, i we śnie zdaje się prześladować Hannę, widmowa postać, którą tylko ona dostrzega może być co prawda wytworem jej przeciążonego umysłu, ale nie można wykluczyć, że mamy tutaj do czynienia z duchem czarownicy dybiącym na życie albo głównej bohaterki, albo jej prześladowców. Albo ich wszystkich. Elementy horroru nie są wprowadzane niejako pod dyktando współczesnych komercyjnych straszaków. Esther Bialas wykazuje się tutaj dużo większą subtelnością od swoich „modnych kolegów po fachu”. Tajemnicze cienie, minimalistyczny, a przy tym bardzo realistyczny portret kobiecej zjawy z nagła wyrastającej na bagnach i pomiędzy drzewami oraz naprawdę zręczny montaż. Sekwencja z cienistą postacią szybko zbliżającą się do Hanny pod osłoną nocy w leśnej głuszy (powiedzmy szarpanym krokiem) zrobiła na mnie niemałe wrażenie. Nie mam jednak wątpliwości, że gdyby nie ten montaż, to przeszłabym przez ten incydent bez większych wzruszeń. Bo to rozwiązanie raczej nie jest szczególnie chwytliwe – a na pewno (jeśli o mnie chodzi) mniej upiorne od wioku widmowej postaci w całej jej wyblakłej okazałości. Po prostu tkwiącej w miejscu i patrzącej. Przeszywającej wzrokiem przerażoną nastolatkę. A więc tam znakomity montaż, a tutaj efektywny motyw i nie mniej skuteczny nastrój. Chociaż akurat to ostatnie żadną niespodzianką w tych momentach już nie jest – bo dosłownie każdy kadr „Gdzie nie pada cień” jest utrzymany w doprawdy złowieszczym, diablo ponurym klimacie. Wyjaśnienie całej intrygi zaserwowane pod koniec filmu dla mnie niestety zaskoczeniem nie było i podejrzewam, że niejeden odbiorca tego niszowego dziełka będzie miał ten sam problem. Miłośnicy horrorów i thrillerów najpewniej nieraz spotkali się z podobnymi rozwiązaniami. A to działa uczulająco. UWAGA SPOILER Gdy na scenę wkracza dosyć tajemnicza sylwetka, która niechybnie wchodzi w bliską relację z czołową postacią filmowej historii, mogącej potoczyć się w dwóch kierunkach (wątek paranormalny albo choroba psychiczna), to przynajmniej ja z góry zakładam, że nie mam do czynienia z człowiekiem z krwi i kości. Przyznaję, że interakcje jasnowłosej nastolatki z innymi ludźmi trochę mnie zmyliły, zmusiły do poszukiwania innego wyjaśnienia tej zagadki. Rozważałam ducha matki Hanny z okresu nastoletniego i prawdę powiedziawszy takie wyjaśnienie bym wolała. Mniej oklepane od motywu alter ego, do którego potem powróciłam i już do końca się go trzymałam KONIEC SPOILERA. Co nie znaczy, że nie można tego odczytać inaczej – furtka w sumie pozostaje otwarta. Można wybrać tę drugą z wymienionych w spoilerze ścieżek, aczkolwiek nie jestem tak do końca przekonana, czy za tym optowałyby twórczynie omawianej produkcji. Czy zależało im na tym byśmy bardziej upodobali sobie ten drugi kąt patrzenia na ową mroczną opowieść o lęku, bezrozumnej nienawiści, spirali przemocy, napędzanej skrajną niechęcią do ludzi zachowujących się inaczej niż chciałaby tego większość danego społeczeństwa.
 
Bądź konformistą i oportunistą, a twoje życie będzie usłane różami – przesłanie współczesnego świata, które najwyraźniej budzi, moim zdaniem słuszny, sprzeciw u przynajmniej głównych autorek tego filmu: uzdolnionej reżyserki „Gdzie nie pada cień” Esther Bialas i nie mniej utalentowanej scenarzystki tego niebanalnego przedsięwzięcia, Leny Krumkamp. Ten ponury, przygnębiający, ale i mocno złowieszczy thriller z elementami horroru na pierwszy rzut oka może wydawać się prostą opowieścią o zabobonnej wiosce i nastolatce, która wprawdzie pragnie się dopasować, ale nie potrafi ot tak wyprzeć się swojego prawdziwego ja. Czy jest czarownicą, jak sądzi większa część tutejszego społeczeństwa, czy nastolatką tak naprawdę niczym nie różniącą się od innych młodych ludzi zamieszkujących te strony? Dziewczyną karaną za prawdziwe lub wyimaginowane grzechy matki, czy może bezwzględną istotą obdarzoną szatańskimi mocami? Zagadka może to i niezbyt wyszukana, ale „Gdzie nie pada cień” niewątpliwie przemyca ważne treści, porusza problem, który chyba nigdy się nie zdezaktualizuje i czyni to w dosyć przewrotny sposób. Przewidywalny, ale można chyba powiedzieć, że twórczynie rzeczonej produkcji wybrały całkiem ryzykowną metodę przemawiania do sumień widzów. Tak czy inaczej polecam wszystkim fanom klimatycznych thrillerów i horrorów, a zwłaszcza sympatykom opowieści o odizolowanych mieścinach, w których nie brakuje skrajnie przesądnych ludzi i rzecz jasna o czarownicach. Czy to faktycznych, czy tylko urojonych.

wtorek, 24 grudnia 2019

Hanna Jameson „Ostatni”


Recenzja przedpremierowa

W trakcie pobytu amerykańskiego historyka, doktora Jona Kellera, w szwajcarskim hotelu nieoczekiwanie dochodzi do wojny nuklearnej, na skutek której wiele miast świata znika z powierzchni ziemi. Giną miliony ludzi, ale rejon, w którym przebywa Jon jest stosunkowo bezpieczny. Mężczyzna, tak jak część gości i personel hotelu, decyduje się przeczekać kryzys w tym wielkim obiekcie otoczonym lasem. Czas wypełnia sobie spisywaniem kroniki, ponadto wraz z paroma innym osobami dba o dobro ogółu. Jego priorytety ulegają jednak zmianie, gdy na terenie hotelu zostają odnalezione zwłoki małej dziewczynki. Jon, w przeciwieństwie do pozostałych, nie ma wątpliwości, że ich obowiązkiem jest odnalezienie sprawcy tej strasznej zbrodni. Rozpoczyna więc samotne śledztwo, które z czasem zaczyna przeradzać się prawdziwą obsesję. Jonowi wprawdzie udaje się znaleźć sojuszników, ale większości osób przebywających w hotelu zdaje się zupełnie nie obchodzić kto i dlaczego zabił niewinną istotę. Ludzie przede wszystkim koncentrują się na przetrwaniu w tym postapokaliptycznym świecie, Jon podejrzewa jednak, że wśród nich jest ktoś, komu bardzo zależy na tym, by nie udało mu się rozwikłać zagadki śmierci małoletniej osoby na terenie hotelu, w którym znaleźli schronienie być może ostatni ludzie na Ziemi.

Brytyjka Hanna Jameson na rynku literackim zadebiutowała w 2012 roku, powieścią kryminalną pt. „Something You Are”. Później dopisała dwie kontynuacje swojej debiutanckiej publikacji, ale głośno o niej zrobiło się dopiero w 2019 roku, za sprawą niezwiązanej z jej poprzednim projektem, powieści postapokaliptycznej zatytułowanej „The Last” (pol. „Ostatni”). Historię tę zainspirowały niepokojące dyskusje o wojnie nuklearnej, które rozgorzały w Stanach Zjednoczonych po wyborach prezydenckich w 2016 roku, twórczość J.G. Ballarda i Stephena Kinga oraz zbrodnia, do której doszło w Los Angeles – w zbiorniku na wodę umieszczonym na dachu hotelu znaleziono ciało dziewczyny. Jameson, podobnie jak jeden z jej inspiratorów, Stephen King, w mediach społecznościowych pisze głównie o polityce. W kręgu jej zainteresowań leży również historia, czemu wyraz dała w postaci doktora Jona Kellera. Głównego bohatera i zarazem narratora jej, jak dotychczas, najgłośniejszej książki.

Autodestrukcja. Wojna nuklearna. Upadek cywilizacji. Śmierć zgotowana ludziom przez ludzi. Hanna Jameson w „Ostatnim” przedstawia nader realną wizję naszej przyszłości. Wizję opartą na poczynionych przez nią obserwacjach aktualnej sytuacji politycznej w niektórych krajach świata. I społecznej. Smutek, rozpacz, wściekłości – to emocje, które determinują jej pisarstwo, napędzają ją, garściami czerpie z nich w procesie tworzenia. Jameson nie przykłada wagi do czystości gatunkowej. Nie widzi sensu w trzymaniu się szufladek, większego znaczenia nie ma nawet dla niej to, czy dana historia jest autentyczna, czy fikcyjna. Ważne żeby była dobra. Doskonale widać to w „Ostatnim”. Powieść dystopijna, postapokaliptyczna, kryminał, thriller psychologiczny, horror – elementy wszystkich tych gatunków/nurtów znajdujemy w najgłośniejszej powieści Hanny Jameson. Po części zainspirowanej prawdziwymi wydarzaniami, ale w istocie, naturalnie, fikcyjnej. Porównywany do „Lśnienia” Stephena Kinga – głównie przez miejsce akcji, ale i sama autorka podrzuca ten tytuł – „Ostatni” daje nam wgląd być może w ostatni bastion ludzkości. Utwór został pomyślany jako kronika pochodzącego ze Stanów Zjednoczonych nauczyciela akademickiego, historyka Jona Kellera, który wraz z garstką innych osób przybyłych z różnych stron świata, w pewnym sensie utknął w ogromnym hotelu położonym w zacisznym zakątku Szwajcarii. Oczywiście każdy z nich w dowolnym momencie może opuścić to gmaszysko. Wyruszyć w drogę... Tylko dokąd miałby się udać? Świat jaki znali przestał istnieć. Wielu z nich wychodzić wręcz z założenia, że oprócz nich na Ziemi nie ma już ani jednego człowieka. Co rzecz jasna prowadzi ich do konkluzji, że na ich barkach spoczywa odbudowanie gatunku ludzkiego. Doprowadzonego na skraj zagłady przez nikogo innego jak ludzi. A głównym podejrzanym jest... prezydent Stanów Zjednoczonych. Jego nazwiska Jameson nie podaje (Stephen King pewnie by się nie powstrzymywał), ale naprawdę nietrudno się domyślić, o kim mowa. Oskarżycielski palec Jameson wymierza jednak przede wszystkich w nas (z sobą włącznie). W społeczeństwo, do którego praktycznie każdego dnia docierają alarmistyczne informacje, które wprawdzie wścieka się na polityków i z obawą patrzy w przyszłość, ale... jest bierne. Owszem, niektórzy uczestniczą w marszach, biorą udział w manifestacjach, ale czy ich zaangażowanie przynosi jakieś efekty? Więcej: czy naprawdę wierzą w to, że dany rząd weźmie sobie do serca ich głośne sprzeciwy? „Rządy niczego się nie boją i […] ludzie też nie boją się tak, jak bać się powinni”. Oszukujemy samych siebie, bo tak jest wygodniej. A przynajmniej usilnie staramy się nie dopuszczać do siebie myśli, że w każdej chwili wszystko może się skończyć. Hanna Jameson Antychrystami czyni ludzi. Polityków, ich wyborców i biernych obserwatorów sukcesywnie pogarszającej się sytuacji politycznej na świecie. Jameson nie twierdzi, że wina rozkłada się po równo, ale każe się nam zastanowić, czy bohaterowie „Ostatniego” (a już wkrótce być może i my sami) znaleźliby się w takim położeniu, gdyby wrzucali inne głosy do urn wyborczych i byli bardziej zaangażowani w życie polityczne. Bali się bardziej i robili więcej, by rządy poszczególnych krajów też nie były wolne od strachu. Bo tylko strach przed słusznym gniewem obywateli może zmusić możnych tego świata do zarzucenia groźnych praktyk. Bierność osób, którzy zagrożenia z tej strony nie dostrzegają to jedno, ale jak daje do zrozumienia Jameson, problemem jest też podatność na manipulację, bezrefleksyjny udział w wyborach w demokratycznych krajach i podzielanie nawet najbardziej skrajnych poglądów niektórych co ważniejszych graczy politycznych. „Ostatni” wbrew temu wszystkiemu, co dotychczas napisałam, nie skupia się jednak najsilniej na wyżej wymienionych kwestiach, tylko na próbach przetrwania w postapokaliptycznym świecie niewielkiej grupy osób, którzy na swoje szczęście bądź nieszczęście podczas zmasowanego ataku bombowego znajdowali się w odizolowanym szwajcarskim hotelu, do którego wojna nie dotarła. Ocaleli muszą jednak zmierzyć się ze świadomością nieodwracalnej straty wszystkich ludzi, na których im zależało oraz widmem egzystencji w świecie, który z tych popiołów odrodzić się już nie zdoła. A może? Może ludzkość ma jeszcze szansę, może ta garstka niedobitków odbuduje to, co inni lekką ręką zniszczyli? Choćby po to, żeby ktoś znów mógł to zniszczyć...

Może już dawno zapomnieliśmy o dobroci. Może to był nasz problem. Dokąd zmierzamy bez niej?”

Ujęcie końca znanego nam świata z punktu widzenia osoby z rzadka wychodzącej poza teren przepastnego szwajcarskiego hotelu otoczonego gęstymi lasami, apokaliptycznej i już szerzej postapokaliptycznej rzeczywistości obejmującej tak przytłaczająco wąski obszar (Hanna Jameson oczywiście od czasu do czasu nieco miejsce akcji rozszerza) w moim poczuciu było najtrafniejszym wyborem tej brytyjskiej pisarki. Oryginalnym bym go nie nazwała, ale po co przemierzać niezbadane wody, skoro pod ręką ma się sprawdzone fundamenty, które potrafi się należycie wykorzystać? Po lekturze „Ostatniego” nie mam wątpliwości, że Hanna Jameson potrafi stworzyć coś pasjonującego z czegoś znajomego. Miejsce akcji fanom horroru (i pewnie nie tylko) prawdopodobnie będzie się kojarzyć głównie z kultową opowieścią o trzyosobowej rodzinie Torrance'ów zimującej w nawiedzonym hotelu w Górach Skalistych. Czyli ze wspomnianym już „Lśnieniem”. Do szwajcarskiego hotelu stworzonego przez Jameson na potrzeby tej opowieści wchodzimy parę miesięcy przed nastaniem zimy. Słonecznie jest jednak tylko przez chwilę, bo już we wstępnej fazie tej opowieści dochodzi do wojny nuklearnej, która naturalnie drastycznie wpływa na klimat. Brudnoszare chmury zasłaniają słońce – aura zupełnie jak przed jesiennym deszczem, albo jak kto woli letnią ulewą. Tyle że bez deszczu. Mieszkańcy hotelu mają wprawdzie zapas wody, ale niektórzy z nich już zastanawiają się, co będzie, gdy susza się przeciągnie. Problemem jest też pożywienie. Co prawda od czasu do czasu udaje im się ustrzelić jakiegoś zwierza, ale to nie wystarczy. Lekarstw też brakuje. Część z nich jest więc zmuszona wypuszczać się na wielce ryzykowne wyprawy do najbliższego miasta, z których jednakże przywożą coraz mniej niezbędnych do życia produktów. Wyprawy te są niebezpieczne, bo choć zdają się oni skłaniać ku temu, że są ostatnimi ludźmi na Ziemi, to nie odrzucają innej możliwości. W tych okolicznościach niezbyt podnoszącej na duchu. Każdy z nich oczywiście wolałby, żeby się okazało, że ich malutkie społeczeństwo nie jest jedyne, ale ta wizja napełnia ich też obawą. Bo skoro panuje anarchia naiwnością byłoby myśleć, że wszyscy ocaleli uparcie trzymają się reguł tzw. cywilizowanego świata, że nie wyparli się tak zwanego człowieczeństwa, że nie starają się przetrwać za wszelką cenę. W tym wszystkim jest jeszcze mała dziewczynka: ofiara morderstwa, do którego doszło na terenie hotelu albo tuż przed końcem znanego nam świata, albo już po zmasowanym ataku nuklearnym. Odnalezienie jej ciała w zbiorniku na wodę umieszczonym na dachu tego ogromnego obiektu otwiera wątek kryminalny, który Jameson zgrabnie doprawia elementami bardziej kojarzącymi się z thrillerem psychologicznym. Główny bohater i zarazem narrator książki, amerykański historyk Jon Keller, dostaje istnej obsesji na punkcie tej sprawy. Wiele wskazuje na postępującą paranoję, jednak Jameson nie tylko nie daje nam co do tego pewności, ale wręcz przynajmniej czasowo zmusza nas do podzielania jego szaleńczych? teorii. Co więcej sygnalizuje podłoże nadnaturalne – choć nasz przewodnik, John Keller, raczej odrzuca to wyjaśnienie, my na taki komfort nie bardzo możemy sobie pozwolić. Rozważyć należy wszystkie tropy podrzucane przez autorkę. Jeśli oczywiście chce się jeszcze przed Jonem rozwiązać tę niezbyt złożoną zagadkę. Potrzeba ta może słabnąć w obliczu poważnych problemów piętrzących się przed bohaterami i być może antybohaterami „Ostatniego”. Woda, pożywienie, elektryczność, odcięcie od informacji: to tylko cześć ich kłopotów. Perspektywa krwawego starcia z innymi ludźmi narzucająca im daleko idącą ostrożność, zwłaszcza podczas wypraw do miasta, też nie zamyka listy ich problemów. Są jeszcze choroby, tym groźniejsze, że brakuje lekarstw i nie można liczyć na specjalistyczną opiekę (jest jedna lekarka, która musi sobie radzić starymi metodami, bez nowoczesnego sprzętu) oraz... Nazwijmy to problemem ustrojowym. Co prawda wszyscy mieszkańcy hotelu optują za demokracją, ale przywódca nie zostaje wyłoniony przez głosowanie. Ta funkcja przypada w udziale byłemu szefowi ochrony hotelu, w którym przyszło żyć garstce niedobitków. Ot tak, bez głosowania człowiek ów obejmuje dowództwo. A gdy przychodzi pora na wymierzenie sprawiedliwości... Hanna Jameson nikogo nie osądza. Nie ocenia metod wybieranych przez postacie zaludniające jej książkę. To już pozostawia nam. „Ostatni” to klaustrofobiczna, paranoiczna, ponura, przygnębiająca podróż po być może nawiedzonym przez istotę/istoty nie z tego świata gmaszysku pod przewodnictwem Jona Kellera. Przebywającego w nader barwnym, zróżnicowanym towarzystwie, z którego muszę wyróżnić Tomi: najbardziej niejednoznaczną, waleczną, ale niebudzącą zaufania Amerykankę, która przynajmniej na pozór połączy siły z głównym bohaterem omawianej książki. Podróż niezbyt to odkrywcza, ale pożądanych od tego typu literatury emocji dostarcza. Trzyma w napięciu, przygnębia, chwilami nawet doprowadza do słusznej wściekłości również wymierzonej w nas samym, napawa poczuciem beznadziei, budzi albo podsyca lęk o przyszłość ludzkości i zadaje mnóstwo pytań między innymi natury egzystencjalnej i politycznej. I tak aż do finału, który mnie osobiście nielicho rozczarował. A właściwie to cała ostatnia partia najpoczytniejszej powieści Hanny Jameson wydaje się być sklecona naprędce, bez pomyślunku. Zupełnie jakby autorkę gonił termin...

Miłośnicy literatury postapokaliptycznej dystopijnej wizji brytyjskiej autorki Hanny Jameson, przelanej na karty „Ostatniego” przegapić nie mogą. To utwór przede wszystkim dla nich, ale jestem też przekonana, że ta propozycja sprosta wymaganiom dużo szerszej grupy czytelniczej. Fani kryminałów, thrillerów psychologicznych, a nawet horrorów też powinni zaryzykować lekturę najgłośniejszej z dotychczasowych książek Hanny Jameson. Pisarki, która wie, jak budzić i intensyfikować emocje w spragnionych mocniejszych wrażeń czytelnikach. Przelewać na nich niewygodne uczucia, które targają nią samą. Osobą nieprzyjmującą obojętnie autodestrukcyjnych zapędów gatunku ludzkiego. Będącą w opozycji do wszystkich tych, którzy świadomie czy nie prowadzą nas ku zagładzie. Jej głos może i jest głosem wołającego na puszczy, ale moim zdaniem warto go usłyszeć. Warto też wejść do mrocznego świata wykreowanego w „Ostatnim” przez tę władającą dojrzałym warsztatem pisarskim Brytyjkę choćby tylko po to, by cieszyć się wymyśloną przez nią historią, której nie sposób zaszufladkować, przypisać do jednego gatunku literackiego. Czyli dla każdego coś miłego. No dobrze, niezupełnie, ale grupa docelowa „Ostatniego” niewątpliwie jest bardzo szeroka. I nie mam wątpliwości, że temu nader klimatycznemu utworowi przybędzie jeszcze mnóstwo sympatyków. To pewne.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 22 grudnia 2019

„Czarne pióro” (2016)


Wdowiec Matthew Parker niedawno, wraz z synem Lucasem, przeprowadził się do owianego złą sławą domu, stojącego na obrzeżach niewielkiego miasteczka. Dwadzieścia pięć lat wcześniej miejscowością tą wstrząsnęła seria mordów na dzieciach, za które odpowiadał niejaki Robert Bowery, człowiek wierzący, że konsumpcja oczu innych, zwłaszcza młodych ludzi, uchroni go przed ślepotą. Pewnego wieczora do domu Parkerów przybywa Helen Connolly, córka miejscowego szeryfa, która ma zaopiekować się Lucasem podczas nieobecności Matthew. Jakiś czas po wyjściu ojca podopieczny opowiada jej o starszym mężczyźnie, którego widuje w lesie, a jeszcze później alarmuje, że w domu jest intruz. Helen nie przywiązuje większej wagi do lęków chłopca, przekonana, że winowajcą jest jego wybujała wyobraźnia. Szybko jednak zostaje zmuszona do zmiany swojego nastawienia.

Islandzko-amerykański niskobudżetowy horror pt. „Child Eater” (pol. „Czarne pióro”) to pierwszy pełnometrażowy film Erlingura Thoroddsena. Wcześniej wyreżyserował kilka shortów i jeden segment antologii zatytułowanej „Patient Seven” (obraz miał swoją światową premierę parę dni przed „Child Eater”, w 2016 roku), a później, w roku 2017, ukazał się jego kolejny pełnometrażowy film grozy pt. „Rokkur”. Tak jak „Czarne pióro” oparty na jego własnym scenariuszu. Erlingur Thoroddsen zdradził, że jego debiutancki pełnometrażowy obraz został zainspirowany „Koszmarem z ulicy Wiązów” Wesa Cravena i „Halloween” Johna Carpentera. Pomniejsze natchnienie czerpał zaś z „Nocy myśliwego” Charlesa Laughtona i z „W moich snach” Neila Jordana. W tym kontekście wspomina jeszcze reżyserów Briana De Palmę i Dario Argento oraz malarzy Francisa Bacona i Zdzisława Beksińskiego.

Wdowiec i jego nieletni syn starający się rozpocząć nowe życie z dala od wielkomiejskiego zgiełku, w owianym złą sławą domu i w okolicy wciąż pamiętającej potworne morderstwa dzieci popełnione przez człowieka, który z czasem stał się postacią wręcz mityczną. Zaraz, zaraz... Brzmi jak opis „Szeptacza”, powieści Alexa Northa, która swoje pierwsze wydanie miała w 2019 roku. Możliwe więc, że North znał filmową opowieść Elingura Thoroddsena. Ale z drugiej strony motywy te nie są aż tak charakterystyczne by mieć pewność, że North zaczerpnął je bezpośrednio z „Czarnego pióra”. Horrorów o potwornych postaciach straszących dzieci trochę już powstało – dość wymienić „Wrota” Tibora Takacsa, „Strach przed ciemnością” K.C. Bascombe'a, „Boogeymana” Stephena Kaya, cz wreszcie „To”: miniserial Tommy'ego Lee Wallace'a, dwuczęściowy film Andy'ego Muschiettiego i oczywiście powieść Stephana Kinga. Mroczne legendy o niebezpiecznych stworzeniach też nie są niczym nadzwyczajnym w horrorze. Tak samo seryjni mordercy dzieci, którzy w umysłach wielu ludzi, zwłaszcza nieletnich, z czasem nabrały wręcz nadnaturalnego wymiaru. Ćwierć wieku przed właściwą akcją „Czarnego pióra” żył sobie człowiek, który na skutek choroby zaczął tracić wzrok. Z jakiegoś sobie tylko znanego powodu Robert Bowery, bo tak się ten „dżentelmen” nazywał, uznał, że jedynym sposobem na uniknięcie ślepoty, jest włączenie do swojego menu oczu innych ludzi. Zwłaszcza dzieci. Mężczyzna ten wierzył, że wiek ofiar ma znaczenie, że im młodsze oczy, tym większa szansa na zachowanie swojego najcenniejszego zmysłu. Tak więc Bowery kolejno porywał dzieci i... bawił się z nimi w chowanego. Zanim ktoś zakrzyknie „no znowu!” (ze wszystkich dziecięcych zabaw tę twórcy kina grozy zdali się upodobać sobie najbardziej), śpieszę doprecyzować: nazywa się to zabawą w chowanego, ale bardziej przypomina ona ciuciubabkę. Bowery zwykł bowiem zasłaniać oczy przymusowym współuczestnikom „zabawy”, która prawie zawsze prowadziła do ich śmierci. Prawie, bo jednej osobie udało się uciec. Małej jasnowłosej dziewczynce, która jednak z przeprawy z Bowerym wyszła tylko z jednym okiem. Od tych wydarzeń minęło już dwadzieścia pięć lat, ale oto jeden z bohaterów „Czarnego pióra” dostaje telefon od kobiety, która przedstawia się jako Ginger. I śpiewa, i mówi, że on wrócił i... czy komuś jeszcze kojarzy się to ze „Smakoszem” Victora Salvy? Tak czy inaczej nie ma się wątpliwości, że Ginger się nie myli. Robert Bowery faktycznie wrócił i najwyraźniej zdążył już sobie wybrać nowy cel. Lucasa Parkera, interesującego się ornitologią chłopca wychowywanego tylko przez ojca, który przez najbliższe godziny ma pozostawać pod opieką córki miejscowego szeryfa, Helen Connolly. Wcielający się w rolę małego Parkera Colin Critchley oraz kreująca jego tymczasową opiekunkę Cait Bliss, nie wypadli przekonująco. Ale w sumie nie odstawali od reszty obsady. Z wyjątkiem Jasona Martina, któremu zawdzięczam jednego z ciekawszych czarnych charakterów, z jakimi ostatnimi czasy spotkałam się w filmowym horrorze. Robert Bowery może i nie jest najbardziej pomysłową postacią, ale za to dosyć upiorną. Zasługa w tym nie tylko jego odtwórcy, a nawet nie przede wszystkim. Większe brawa dostaje ode mnie Fiona Tyson, która odpowiadała za makijaż. Właściwie to robiła go bez niczyjej pomocy (poza konsultacjami z reżyserem) – poza tym zaprojektowała i wykonała niektóre efekty specjalne. Smaczne gałki oczne to też jej robota. Naprawdę smaczne – artystka ta już o to zadbała. I miało to sens skoro Jason Martin musiał się nimi posilać na planie „Czarnego pióra”. Ale wygląd i zbrodnicze czyny potwora, w mojej ocenie największym sukcesem twórców omawianej produkcji nie są. Za zwycięzcę tej nieformalnej konkurencji uważam klimat. Depresyjno-oniryczną atmosferę, jakiej nie znajdziecie w szeroko dystrybuowanych i szumnie reklamowanych droższych horrorach z ostatnich lat. Od czasu do czasu oczywiście współczesny mainstream dostarcza mi jeszcze efektywniejszych klimatów, ale częściej „skazuje mnie” na, jak ja to nazywam, plastikową oprawę wizualną. W każdym razie aury podobnej do tej roztoczonej w „Czarnym piórze” w nowszym mainstreamie jeszcze nie widziałam. A przynajmniej nie przypominam sobie czegoś takiego.

Atmosfera jak z sennego koszmaru nie wyszła twórcom „Czarnego pióra” przypadkiem. Erlingur Thoroddsen dążył do takiego efektu. Zależało mu na tym, by widz czuł się trochę tak, jakby przebywał w mrocznej baśni, w delikatnie surrealistycznym świecie, w nieomal wyśnionej rzeczywistości, w której jak to w snach, dosłownie wszystko może się zdarzyć. Takie wrażenie faktycznie towarzyszyło mi podczas seansu, ale najpierw zwróciłam uwagę na depresyjne aspekty płaszczyzny audiowizualnej. Melancholijna ścieżka dźwiękowa, zdjęcia tak posępne, że nawet gdybym próbowała, to pewnie nie potrafiłabym oprzeć się poczuciu beznadziei. Czułam się zupełnie tak, jakbym trafiła do świata jeszcze bardziej szarego od mojej rzeczywistości. Świata praktycznie pozbawionego nadziei, świata wiecznie ponurego, takiego do którego zdaje się nigdy nie docierają naprawdę ciepłe promienie słoneczne. Rzeczywiści wypranej z żywych kolorów, mrocznej, brzydkiej... odpychającej? Z jednej strony tak, bo chyba nikt nie chciałby żyć w aż tak przygnębiającym świecie, ale w horrorze to wartość jak najbardziej pożądana. To znaczy przeze mnie – większość dotychczasowych odbiorców „Czarnego pióra” czegoś takiego w tym gatunku raczej nie szuka. Wniosek ten bierze się stąd, że pierwsze pełnometrażowe filmowe przedsięwzięcie Erlingura Thoroddsena jak na razie znalazło więcej przeciwników niż zwolenników. Choć bliżej mi do tych drugich, wcale nie uważam, że „Czarne pióro” jest produkcją pozbawioną wad. Przeciwnie: w moim mniemaniu niedociągnięć jest nawet całkiem sporo – od amatorskiego kadrowania (miejscami), przez nienależycie rozwinięty, nazbyt ubogi scenariusz, po nieprzekonujące kreacje pozytywnych bohaterów. Obsada dostarcza i „drewna”, i egzaltacji, poza tym scenariusz przewiduje niemało wymuszonych, nienaturalnie brzmiących kwestii oraz trochę rażąco nielogicznych zachowań postaci. No dobrze, to ostatnie mnie osobiście nie wyprowadzało z równowagi. Jestem bowiem jedną z tych nielicznych osób jako tako przywiązanych do tej, najczęściej kojarzonej ze slasherami tradycji. „Czarne pióro” ma w sobie elementy filmów slash, ale nie nazwałabym go pełnoprawnych członkiem tego podgatunku horroru. Bardziej czułam się jakbym oglądała coś z pogranicza horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych i nastrojowego monster movie. Taki miks ducha, Smakosza i Freddy'ego Kruegera. Niedosłownie oczywiście. Robert Bowery nie jest bowiem ani duchem, ani bardzo wybrednym mięsożercą, ani poparzonym seryjnym mordercą działającym we śnie. Jest potworem, który tak jak Smakosz budzi się po wielu latach, by ponownie ruszyć na żer, ale w przeciwieństwie do monstrum stworzonego przez Victora Salvę jego menu nie obejmuje innych części ludzkiego ciała poza oczami. Podobnie jak klasyczny duch i Freddy Krueger, Bowery kiedyś był człowiekiem, ale obecnie jest istotą, że tak to ujmę, przynależną do innego świata. Ponadto tak samo jak Krueger antybohater „Czarnego pióra” gustuje w nieletnich ofiarach. I tak jak ich wszystkich doprawdy trudno go zgładzić. Być może to niemożliwe – może tak jak Smakosz i To, potwór najczęściej ukazujący się pod postacią klauna Pennywise'a, Bowery odejdzie gdy cykl się dopełni. Ale nie na zawsze – do następnego cyklu, który w domyśle (początkowe sceny) otworzy się za ćwierć wieku. Tak, tylko że nawet w takich przypadkach zwykle istnieją inne sposób na pozbycie się wroga. Zdarza się, że bohaterowie znajdują sposób na albo przedwczesne domknięcie cyklu, albo nawet definitywne pozbycie się takiego morderczego osobnika. Czy Roberta Bowery'ego też da się, przynajmniej tymczasowo, zwalczyć, tego zdradzić nie mogę. Mogę za to z całą stanowczością stwierdzić, że „Czarne pióro” to horror tyleż szybki, co prosty. Erlingur Thoroddsen nie bawił się w długie wstępy, czego akurat ja korzystnie nie odebrałam. Wolniejsze intensyfikowanie napięcia idące w parze z zagęszczaniem mroku oraz co chyba jeszcze ważniejsze szersze przedstawienie przynajmniej najważniejszych bohaterów filmu, w moich oczach podniosłoby jakość „Czarnego pióra”. Tak bym wolała, ale skłamałabym, gdybym napisała, że kierunek obrany przez Erlingura Thoroddsena nie miał w sobie nic... urzekającego? Może to za mocne słowo, ale niezaprzeczalnie dałam się wciągnąć w tę nieskomplikowaną opowieść. Wraz z bohaterami wchodziłam do tego ponurego, przytłaczająco mrocznego świata. W gęsty las, na od lat opuszczoną farmę, do owianego złą sławą domu Parkerów, do szpitala, na posterunek policji... I dosłownie wszędzie spodziewałam się spotkać monstrum żywiące się ludzkimi gałkami ocznymi, które swoje własne oczy (jeśli jeszcze je ma) skrywa za czarnymi szkłami dosyć fantazyjnych okularów. Szłam ramię w ramię z osobami, które z jakiegoś sobie tylko znanego powodu nie uznawały za konieczne patrzeć pod nogi po odkryciu wnyków; z niezwykle wytrzymałą kobietą, którą ogarniały jakieś niezrozumiałe objawienia (ranna Helen nie wiadomo skąd wiedziała, jaką drogę z czasem obrał Lucas uciekając przez Robertem Bowerym); z fajtłapowatymi policjantami i dużo cwańszym od nich dzieckiem oraz miejscową bojowniczką, która nie wiadomo dlaczego w pewnym momencie przypuszcza atak na policjanta. Niezła gromadka, nieprawdaż? Trochę sobie pokpiliśmy, a teraz najważniejsze: „Czarne pióro” to jest coś! Coś wprawdzie nie do końca profesjonalnego - znać niski budżet, ale nie tylko w negatywnym znaczeniu tego słowa, bo podejrzewam, że gdyby kaski było więcej, to tak przygniatającego klimatu i tak realistycznie się prezentujących efektów specjalnych (tj. w większości, bo substancja imitująca krew w niektórych ujęciach pozostawia sporo do życzenia) prawdopodobnie by nie było - ale i tak zaskakująco chwytliwego. To znaczy mnie do jakiegoś stopnia to skromne dziełko porwało.

Spodziewałam się horroru z najniższej półki, a dostałam całkiem niezły obraz klasy B, który klimatem w mojej ocenie deklasuje większość swoich nieporównanie popularniejszych, bardziej rozchwytywanych XXI-wiecznych kolegów. Efektami specjalnymi, których nie ma znowu tak dużo, w sumie również. I wreszcie antybohater – niezbyt pomysłowy, ale i bez tego przykuwający uwagę. A przynajmniej moją: osoby, generalnie rzecz ujmując, bardziej ceniącej w horrorze tradycję od innowacji. W „Czarnym piórze” tradycji (choć niektórzy pewnie nazwą to szablonowością) nie brakuje, aczkolwiek trzeba Erlingurowi Thoroddsenowi przyznać, że trochę indywidualność też w to tchnął. W swój pełnometrażowy, nakręcony niewielkim kosztem debiutancki film, który jeszcze nie dotarł do dużej grupy widzów. Czy dotrze nie wiem i szczerze mówiąc nie jestem pewna, czy powinien. Bo szczerze wątpię, żeby trafił w gusta wielu miłośników horrorów. Chciałabym się mylić, ale bądźmy realistami: teraz w cenie są inne klimaty. To nie ten czas, ale może kiedyś... Nie, „Czarne pióro” Erlingura Thoroddsena najprawdopodobniej nigdy nie wyjdzie z, moim zdaniem niezasłużonego, gęstego cienia.

piątek, 20 grudnia 2019

Simon Beckett „Zapach śmierci”


Antropolog sądowy, doktor David Hunter, zostaje wezwany do opuszczonego szpitala w Londynie, w którym znaleziono zmumifikowane zwłoki, jak wkrótce się okazuje, ciężarnej kobiety. Sprawę prowadzi nadkomisarz Sharon Ward, z którą Hunter miał już okazję pracować. Podczas oględzin zwłok dochodzi do wypadku, który prowadzi do kolejnego makabrycznego odkrycia. W zamurowanym pomieszczeniu niegdysiejszego szpitala śledczy znajdują dwa martwe ciała przywiązane do łóżek. Prawdopodobnie sprawa ta jest powiązana z morderstwem młodej kobiety i jej nienarodzonego dziecka, ale policjanci nie mają co do tego absolutnej pewności. Doktor David Hunter też nie. Poza poszukiwaniem sprawcy bądź sprawców Ward i jej zespół muszą sprawdzić cały ten chylący się ku upadkowi, przepastny budynek, który już od jakiegoś czasu znajduje się w centrum zainteresowania dużej części tutejszych mieszkańców, w związku z planowaną rozbiórką tego obiektu.

Brytyjski dziennikarz i pisarz, Simon Beckett, swoją literacką karierę rozpoczął w latach 90-tych XX wieku, ale jego pierwsze powieści nie przyniosły mu większej sławy. Naprawę głośno, i to na arenie międzynarodowej, zrobiło się o nim dopiero w pierwszej dekadzie XXI wieku, po wydaniu pierwszych powieści z antropologiem sądowym, doktorem Davidem Hunterem. Becketta zainspirowała wycieczka na tzw. Trupią Farmę (Body Farm), ośrodek badawczy założony przez doktora Williama M. Bassa, antropologa sądowego i między innymi współautora poczytnej serii literackiej inspirowanej jego pracą (tytuł serii: „Body Farm”). Premierowe wydanie pierwszej części tej ostatniej ukazało się w tym samym roku, co pierwszy tom cyklu z doktorem Davidem Hunterem. Obecnie opus magnum Simona Becketta liczy sobie sześć powieści i dwa opowiadania. Ostatnia powieść (na tę chwilę), „Zapach śmierci” (oryg. „The Scent of Death”) ukazała się w 2019 roku. Także w Polsce. A w Niemczech zaraz po publikacji osiągnęła status bestsellera, od razu wchodząc na pierwsze miejsce listy.

Przed „Zapachem śmierci” z pisarstwem Simona Becketta spotkałam się tylko raz i był to utwór spoza jego kilkutomowej wizytówki, tj. serii thrillerów z doktorem Davidem Hunterem na pierwszym planie. Były to „Zimne ognie”, po których obiecałam sobie przyjrzeć się innym literackim dokonaniom tego bardzo popularnego Brytyjczyka. Na drugi ogień planowałam wziąć „Chemię śmierci”, pierwszą część jego opus magnum, ale na zamiarach się skończyło. No dobrze, niezupełnie, bo nie zarzuciłam postanowienia nadrobienia poważnych zaległości w twórczości Simona Becketta. Tyle że... Wiecie jak jest: nie mam pojęcia, czy starczy mi determinacji. Wziąwszy pod uwagę efekt, jaki wywarła na mnie szósta powieść wchodząca w skład tego cyku - bestsellerowy „Zapach śmierci” - takie wątpliwości mogą dziwić. Ale, wbrew pozorom, są zasadne. Po „Zimnych ogniach” też przecież zapragnęłam poznać inne utwory Becketta, i co z tego wyszło? Lata nicnierobienia w tym kierunku. Skoro góra nie przyszła do Mahometa... Otóż, tak się złożyło, że w moje ręce wpadł „Zapach śmierci” i po dłuższym zastanowieniu (wolałabym poznawać ten cykl w porządku chronologicznym), doszłam do, słusznego skądinąd, wniosku, że zaczynanie od dotychczasowego końca to w sumie niewielkie ryzyko. Jak się pogubię, to zrejteruję: z tym postanowieniem weszłam do opuszczonego szpitala Świętego Judy wraz z antropologiem sądowym, doktorem Davidem Hunterem, i... I już więcej nie myślałam o wycofywaniu się rakiem. Główny bohater i zarazem narrator „Zapachu śmierci” już na początku utworu zostaje zaangażowany w pierwszą dużą sprawę nadkomisarz Sharon Ward. Tyleż makabryczną, co tajemniczą. Jednak tym, co przykuwa uwagę jako pierwsze nie jest zarys owej kryminalnej zagadki, tylko miejsce zbrodni. Dawniej ogromny szpital, dziś niszczejący budynek, co jakiś czas odwiedzany przez miejscowych narkomanów i dilerów oraz ludzi bezdomnych szukających tymczasowego schronienia. Ale to też dużo rzadziej niż kiedyś, ponieważ miejsce to nie jest już bezpieczne. Nie ze względu na Szarą Damę, zjawę, która jakoby nawiedza to miejsce. Nawet nie przez jakiegoś groźnego osobnika z krwi i kości. Zagrożenie niesie doprawdy opłakany stan tego mrocznego obiektu. O czym dobitnie przekona się zespół śledczych, których do odwiedzenia tego miejsca zmusza makabryczne i zarazem przygnębiające znalezisko. Zmumifikowane zwłoki ciężarnej kobiety, najwyraźniej od dosyć dawna spoczywające na strychu dawnego londyńskiego szpitala. Ale to dopiero początek. To potworne odkrycie prowadzi do następnego. A ściślej prowadzi do niego poważny wypadek, do którego nieoczekiwanie dochodzi podczas wstępnych prac dochodzeniowych wykonywanych w owym feralnym budynku. Scena jak z horroru: dwa martwe ciała przywiązane do szpitalnych łóżek w pomieszczeniu pozbawionym drzwi. Doktor David Hunter nie ma wątpliwości, że ofiary zamurowano żywcem, przedtem być może poddając je innym torturom. Antropolog ocenia, że do tych wydarzeń doszło stosunkowo dawno, ale bez przesady. Kilka-kilkanaście miesięcy temu albo ktoś dopuścił się tutaj potrójnego morderstwa, albo śledczy mają do czynienia z dwiema odrębnymi sprawami. Hunter skłania się jednak ku temu, że młoda kobieta i jej nienarodzone dziecko, których zwłoki znaleziono na strychu Świętego Judy padli ofiarami tej samej osoby bądź osób, co para zamurowana żywcem w tym samym chylącym się ku upadkowi obiekcie. Przełożony nadkomisarz Sharon Ward zdaje się tymczasem wychodzić z innego założenia. Niekoniecznie błędnego.

Detale. Simon Beckett w „Zapachu śmierci” (być może wzorem poprzednich części, tego nie wiem) stawia na imponującą wręcz szczegółowość. Sferze zawodowej doktora Davida Huntera naturalnie poświęca zdecydowanie więcej uwagi, ale daleka jestem od stwierdzenia, że całkowicie zaniedbuje przy tym jego życie osobiste. Jego związek z oceanografką imieniem Rachel zostaje wystawiony na próbę, ale jeszcze bardziej niepokojące sygnały docierają do nas niejako z zewnątrz. Widmo stalkerki Huntera – psychotycznej kobiety, która równie dobrze może znajdować się w pobliżu głównego bohatera książki, co przebywać z dala od Londynu. Antropolog w każdym razie podejrzewa, że jest przewrażliwiony, że trauma, którą jakiś czas temu zgotowała mu ta, tak piękna, jak niebezpieczna kobieta, znowu dała o sobie znać. Możliwe że jeszcze do końca nie przepracował tego bolesnego etapu swojego życia. Czytelnicy w tym czasie pewnie będą skłaniać się ku drugiej możliwości. Simon Beckett już o to zadbał. Bardziej jednak autor karze nam skupić się na pierwszej dużej sprawie nadkomisarz Sharon Ward. Kryminalnej zagadce skoncentrowanej na opuszczonym szpitalu przeznaczonym do rozbiórki. Budynek ten już parę miesięcy temu miał zostać zburzony - co najpewniej poskutkowałoby tym, że zbrodnie dokonane w tym miejscu nigdy nie zostałyby odkryte - ale ten niefunkcjonujący już obiekt zdążył wykazać się istną niezniszczalnością. Ciągle pojawiały się jakieś przeszkody w realizacji tego deweloperskiego planu. A największa w tym zasługa części okolicznych mieszkańców, na czele których stanął charyzmatyczny aktywista, niegdyś dobrze opłacany prawnik, który teraz działa pro bono. Społecznik, ale czy całkowicie bezinteresowny? Zespół Ward podejrzewa, że człowiek ten robi to przede wszystkim dla sławy. Jakiekolwiek motywy by nim nie kierowały, jedno wydaje się być pewne: pomaga ludziom, którymi nikt się nie interesuje. Czy to z altruistycznych, czy bardziej egoistycznych pobudek, pochyla się nad ludźmi z niższych warstw społecznych. Inna sprawa, czy jego działania zawsze są jak najbardziej wskazane. Bo nie można oprzeć się wrażeniu, że w dochodzeniu śladami mordercy bądź morderców trzech osób, których ciała znaleziono w Świętym Judzie bardziej temu przedsięwzięciu szkodzą, niźli pomagają. Nadkomisarz Sharon Ward i jej zespół, wbrew przypuszczeniom owego rzutkiego, wręcz powiedziałabym że nadaktywnego, aktywisty, robią wszystko, co w ich mocy, by rozwiązać tę niełatwą przecież sprawę. Dać przynajmniej namiastkę sprawiedliwości bliskim ofiar, poprzez schwytanie osoby lub osób odpowiedzialnej/odpowiedzialnych za ich straszną śmierć. Społecznik ten nie trafia na listę podejrzanych – nie śledczych, ale odbiorcy mogą zechcieć bliżej przyjrzeć się tej niejednoznacznej postaci. Oczywiście, nie tylko jej, aczkolwiek należy zaznaczyć, że grono podejrzanych jest dosyć wąskie. To powinno ułatwić zadanie, ale jakimś cudem tak się nie dzieje. Nie wykluczam oczywiście, że co poniektórym czytelnikom uda się przechytrzyć Becketta w tej niebywale wciągającej rozgrywce, w której to on rozdaje karty, ale na pewno nie można nazwać go szulerem. Daje nam wskazówki, podsuwa pod nasze nosy liczne tropy, za którymi winniśmy podążyć, jeśli chcemy dociec prawdy przed doktorem Davidem Hunterem i pozostałymi osobami pracującymi nad tą makabryczną sprawą. Albo sprawami, bo nie można zapominać, że zbiegi okoliczności też się zdarzają, że to, iż w tym samym budynku zadziałało dwóch niezwiązanych ze sobą zbrodniarzy nie jest takie znowu nieprawdopodobne. Poza tym nie sposób nie przekonać się do doktora Davida Huntera, nie tylko dlatego, że to bardzo sympatyczna, a przy tym niegłupia postać, ale także, a raczej przede wszystkim, dzięki dokładności Becketta w kreśleniu portretu tego zaskakująco swojskiego antropologa sądowego. Swojskiego, bo w pełni zasłużone sukcesy, jakie odnosi na polu zawodowym to jedno, ale prywatnie mamy skromnego, nieobojętnego na krzywdy innych, zawsze służącego pomocą człowieka, który po powrocie do domu pogrąża się w bolesnej tęsknocie za swoją ukochaną. A od czasu do czasu ogarnia go strach wywołany być może irracjonalnym przeczuciem, że gdzieś blisko przyczaiła się jego nemezis. Nadkomisarz Sharon Ward też znacznie ubarwia lekturę „Zapachu śmierci”. Mamy oto kompetentną, bardzo ambitną panią detektyw, która musi znosić coraz większe naciski ze strony swoich przełożonych i opinii publicznej. Nie najlepiej jej to idzie, o czym na własnej skórze przekona się też główny bohater książki. Rozwój tego coraz bardziej uciążliwego dla ludzi biorących w nim udział, śledztwa, zaskakiwał mnie nie tylko rewelacjami wkładanymi w kolejne kondygnacje tej dosyć złożonej intrygi, ale też relacjami międzyludzkimi. Interakcjami pomiędzy członkami zespołu pracującego nad sprawą/sprawami bestialskich zbrodni dokonanych w niegdysiejszym szpitalu. Na miejscu doktora Davida Huntera pewnie w końcu straciłabym cierpliwość. On jednak bez skarg znosi, moim zdaniem, niezasłużone reprymendy od swoich przełożonych w tym konkretnym zleceniu od organów ścigania. Im bardziej stara się pomóc, tym mocniej obrywa. Ale najwyraźniej zdążył już do tego przywyknąć. Praca z policją nie jest łatwa i wdzięczna – takie przesłanie nasuwało mi się podczas lektury „Zapachu śmierci”. Ale to szczegół. Najważniejsze, że dostałam diablo zajmującą, nieprzewidywalną, silnie rozwiniętą intrygę; niepowierzchownie wykreślonych bohaterów i antybohaterów oraz całkiem mroczny klimacik. Atmosferę rodem z horrorów. Bo z czym, jak nie z horrorem ma mi się kojarzyć opuszczony, zaniedbany, nieomal zrujnowany szpital? No z czym? Uspokajam jednak fanów twórczości Simona Becketta: szósta powieść z fikcyjnym doktorem Davidem Hunterem to thriller policyjny, czy jak wolicie kryminał. Nie zaś horror o Szarej Damie straszącej w przepastnych trzewiach londyńskiego budynku przeznaczonego do rozbiórki. Ale nastrój grozy niewątpliwie jest!

Miłośników prozy Simona Becketta do lektury ósmego utworu, a szóstej powieści wchodzącej w skład jego serii o antropologu sądowym, doktorze Davidzie Hunterze, zatytułowanej „Zapach śmierci” („The Scent of Death”), zachęcać niewątpliwie nie trzeba. Oni na pewno tej pozycji nie przegapią, ale pozostałym może umknąć. Dlatego zwracam się do osób, którzy, jak ja, nie mają dobrego rozeznania w twórczości Simona Becketta. A więc: jeśli nie zapoznaliście się jeszcze z żadnym dziełem tego brytyjskiego pisarza, albo znacie tylko małą część jego literackiego dobytku, to na początek bez obaw możecie capnąć „Zapach śmierci”. Znajomość poprzednich tomów tego opus magnum Davida Becketta nie jest konieczna do odnalezienia się w tej całkiem mrocznej opowieści. W moim mniemaniu znakomitej opowieści, co oczywiście należy uznać za najważniejszy argument z mojej strony przemawiający za rozpoczęciem swojej przygody z Davidem Hunterem właśnie od tej pozycji. Aczkolwiek nie mam zamiaru nikogo zniechęcać do jakiegoś innego porządku czytania tej serii – zwłaszcza, że dla mnie „Zapach śmierci” to pierwsze spotkanie z antropologiem sądowym stworzonym przez Simona Becketta. Pierwsze, ale raczej nie ostatnie. Raczej...

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu