Recenzja na życzenie (Nukie)
Grupa przyjaciół wybiera się nad jezioro Crystal Lake, aby spędzić weekend na zakrapianej alkoholem zabawie pod namiotami. Pech chce, że biwakują nieopodal miejsca zamieszkania bohatera mrożących krew w żyłach legend, Jasona Voorheesa – zamaskowanego mordercy z maczetą, który przed laty był świadkiem morderstwa swojej psychopatycznej matki. Młodzi ludzie nie wiedzą jeszcze, że nieopatrzenie wchodząc na jego teren podpisali na siebie wyrok śmierci…
Kilka dni później Clay, brat jednej z zaginionych, dociera nad jezioro Crystal Lake, aby wypytać tutejszych mieszkańców. W swoim śledztwie dociera do domku letniskowego, zajmowanego przez grupę młodych wczasowiczów, oddających się beztroskiej zabawie. Wkrótce wszyscy staną się celem mordercy z hokejową maską na twarzy.
Pamiętam, że swego czasu z utęsknieniem czekałam na nowy „Piątek 13-go”, ponieważ jego twórca, Marcus Nispel, kilka lat wcześniej wyreżyserował, moim zdaniem, najlepszy XXI-wieczny remake horroru, jaki kiedykolwiek nakręcono – „Teksańską masakrę piłą mechaniczną”, więc miałam pełne prawo spodziewać się rozrywki na najwyższym poziomie. Tym razem Nispel postanowił zrezygnować z remake’owania kultowego camp slashera Seana S. Cunninghama z 1980 roku, decydując się na reboot – prekursora nowej serii z Jasonem Voorheesem w roli głównej, którego akcja toczy się po wydarzeniach z części pierwszej, ale przed przywdzianiem sławetnej hokejowej maski przez mordercę – taka alternatywna cześć druga, podążająca w odrobinę innym kierunku niż stara seria. Na takowe umiejscowienie akcji wskazują początkowe ujęcia owiniętego w bandaże Jasona, który przywodzi na myśl mumię, aczkolwiek prezentuje się o wiele lepiej niż w starym sequelu, gdzie paradował z workiem na głowie. Oczywiście, z czasem Jason przywdzieje osławioną maskę hokejową, ale dopiero po dynamicznym prologu, moim zdaniem najmocniejszą częścią seansu.
Twórcy zdecydowali się na wprowadzenie dwóch grup protagonistów, których historie będą zazębiać się w dalszej części projekcji. W prologu poznamy grupkę młodych ludzi, biwakujących nad jeziorem Crystal Lake i jak to w slasherach zwykle bywa niewykazujących się choćby minimalną inteligencją – racjonalne myślenie blokują im hormony. Za wyjątkiem jednej dziewczyny, posiadającej wszelkie cechy final girl Whitney (przyzwoita, jak i cała obsada Amanda Righetti – no może wyłączając pozbawionego mimiki bożyszcza nastolatek Jareda Padaleckiego), praktycznie wszyscy czekają tylko na dogodny moment, aby zaspokoić swoje popędy płciowe – co wkrótce następuje, w myśl zasady „golizna w slasherach to podstawa”. Oczywiście, na Jasona nie przyjdzie nam długo czekać, co chwali się Nispelowi - ograniczył nudnawe gadki nierozgarniętych młodych ludzi do absolutnego minimum, przeskakując do brutalnego aspektu filmu. W prologu sceny mordów odznaczają się pewną dozą pomysłowości – szczególnie, mowa tutaj o podwieszeniu owiniętej w śpiwór dziewczyny nad ogniskiem, ale takie ujęcia, jak ugrzęźnięcie we wnykach, czy rozłupanie głowy maczetą również utrzymują wysoki poziom wizualny – na szczęście twórcy zdecydowali się na fizycznie obecną na planie posokę, zamiast efektów komputerowych, zwracając baczną uwagę na jej realistyczną barwę i konsystencję. Właściwie już prolog daje nad przedsmak tempa, jakim będziemy raczeni przez cały seans, bowiem kolejna grupka protagonistów również nie będzie miała okazji zdobyć sympatii widza, niemalże od razu stając się „pożywką dla mordercy”. Ma to swoje dobre strony, bo znacznie minimalizuje irytację widza ich trywialnym myśleniem, ale równocześnie sprawia, że nie sposób zidentyfikować się z nimi, a co za tym idzie dopingować im w walce o przetrwanie, która w moim mniemaniu szybko wpadnie w swego rodzaju monotonię – nawet błyskawicznie następujące po sobie sceny okrutnych mordów i chaotyczna bieganina po lesie może się przejeść, tym bardziej, że dynamika niemalże całkowicie wypiera klimat. Nispel, niestety nie zdecydował się na wykorzystanie hałaśliwej, aczkolwiek tak bardzo mrożącej krew w żyłach ścieżki dźwiękowej z pierwowzoru, pozostawiając jedynie główny motyw muzyczny, który i tak wybrzmiewa zbyt rzadko. Postawił na konwencjonalne, dopasowane do wydarzeń, ale niewbijające się w pamięć tony, które i tak szybko giną w całej tej zawrotnej akcji. W ten sposób jedyne naprawdę klimatyczne sceny mają miejsce podczas samotnych wypraw naszych protagonistów po lesie – oświetleniowiec na szczęście nie przesadził z reflektorami, stawiając na naturalność, ale przy okazji sprawiając, że wszystko jest doskonale widoczne dla widza. Niestety, takich nastawionych na aurę czyhającego zewsząd niebezpieczeństwa scen jest zdecydowanie zbyt mało, bowiem wypiera ją zwykła rzeź – ciekawa wizualnie, ale bez klimatu nieodznaczająca się odpowiednią siłą rażenia.
Twórcy slasherów od zawsze wiedzieli, że ten nurt powinien się odznaczać kilkoma pozbawionymi logiki elementami, akceptowalnymi przez jego fanów, którzy paradoksalnie dostrzegają w nich pewien trudny do odparcia urok. Tak więc, kiedy ofiara ucieka przed mordercą na górę, zamiast do drzwi frontowych, albo po ogłuszeniu go rezygnuje z unicestwienia i rzuca się do ucieczki to prawdziwi wielbiciele slasherów całkowicie akceptują tego rodzaju konwencję. Podobnie, jest z motywem „ofiara biegnie, morderca sunie wolnym krokiem, ale ten drugi i tak wkrótce zyska przewagę”, czego Nispel widać nie zrozumiał. Chcąc zminimalizować wszelki brak logiki (co i tak mu się nie udało w przypadku zasady „zabili go i ożył”) pozbawił Jasona jego charakterystycznej flegmatycznej postawy, która w starej serii tak mocno potęgowała jego wszechmocną naturę – kiedy wolno zbliżał się do swojej ofiary sprawiał iście przerażające wrażenie, bowiem w ten sposób akcentował swoją nadludzką przewagę. W nowym „Piątku 13-go” Jason biega… no cóż, w moim mniemaniu to tak jakby pozbawić Kruegera ironicznego poczucia humoru, oddarcie jego „ja” z nieodmiennie kojarzącym się z tą postacią elementu. Nie powiem, że to profanacja, bo wychodzę z założenia, że żaden remake nie może zaszkodzić oryginałowi (przecież nie wpływa bezpośrednio na jakość pierwowzoru, nie sprawia, że ten nagle staje się zły), aczkolwiek nie jestem w stanie zaakceptować nowego wydania Jasona – jestem zwolenniczką powolnych antagonistów w horrorach, bo według mnie znacznie potęgują atmosferę i mimo swojej nielogicznej wymowy posiadają pewien hipnotyzujący magnetyzm, który nieodmiennie mnie fascynuje. Według mnie, obok jakiegokolwiek braku pomysłu na intrygującą i przede wszystkim zaskakująco poprowadzoną fabułę Jason jest najsłabszym elementem tego reboota, który znacznie zaniża ogólny poziom całej produkcji.
Hollywoodzy twórcy ostatnimi czasy uparli się, aby wskrzesić cztery najpopularniejsze serie slasherów („Halloween”, ”Teksańską masakrę piłą mechaniczną”, „Piątek 13-go” i „Koszmar z ulicy Wiązów”), z których opowieść o Jasonie najmniej mnie ukontentowała. Nie jestem przeciwniczką próby zapoznania młodych odbiorców z kultowymi sylwetkami kina grozy, aczkolwiek byłabym bardzo wdzięczna, gdyby prezentowały poziom „TCM”, a nie omawianej wyżej produkcji – rozlew krwi i pewna dynamika, oczywiście, jest potrzebna, ale bez klimatu i intrygującej postaci antagonisty te elementy tracą na znaczeniu bardziej nużąc, aniżeli trzymając w napięciu, że o uczuciu niepokoju już nie wspomnę.