wtorek, 30 maja 2023

„Droga bez powrotu” (1997)

 
Samotna samochodowa podróż Sandry Thomas przez pustynię Mojave kończy się po nieoczekiwanym starciu z nieznajomym kierowcą, który spycha ją z drogi. Pojazd kobiety ulega awarii, a jej tajemniczy prześladowca odjeżdża jak gdyby nigdy nic, zostawiając ją samą na rozgrzanym pustkowiu. Z opresji wybawia ją inny samotny kierowca, który przedstawia się jako Jake Nyman, lekarz z Los Angeles. Mężczyzna ma w zwyczaju podejmować decyzje poprzez rzut monetą i bynajmniej nie robi wyjątku dla istoty ludzkiej, która utknęła na pustyni. Ślepym trafem Sandra zyskuje towarzysza podróży, początkowo zamierzającego podwieźć ją do najbliższego skupiska ludzkiego, poszukać kogoś, kto pomógłby jej dostać się do miasteczka Pearblossom, gdzie ma się spotkać z siostrą. Ostatecznie jednak błędny rycerz decyduje się spędzić więcej czasu ze swoją niezaradną księżniczką.

Plakat filmu. „American Perfekt” 1997, Destiny Entertainment, Millennium Films
Amerykański pustynny thriller drogi chwalony i posądzany za podobieństwa do twórczości Quentina Tarantino oraz braci Joela i Ethana Coenów. Z drugiej strony pojawiły się też głosy, że „To nie jest kraj dla starych ludzi” (2007) tych ostatnich mógł być inspirowany „Drogą bez powrotu” (oryg. „American Perfekt”) w reżyserii i na podstawie scenariusza Paula Charta, ewentualnie miał powstać przy użyciu powieści - głośnego dokonania Cormaca McCarthy'ego pierwotnie wydanego w 2005 roku - napisanej pod wpływem tego mało znanego pustynnego obrazu. Jest jeszcze „The Dice Man” Luke'a Rhineharta (pseudonim George'a Cockrofta), powieść, która swoją światową premierę miała w roku 1971. Paul Chart przysięgał, że nigdy jej nie czytał, tym samym dając do zrozumienia, że zbieżności fabularne (powiedziałabym zastanawiająco charakterystyczne punkty wspólne) są zupełnie przypadkowe. Pracując nad tą kameralną produkcją Chart czerpał między innymi z twórczości Lucio Fulciego, Ruggero Deodato i Umberto Lenziego. Filmów tak złych, że aż dobrych? Pozornie złych, bo zajmujące szczególne miejsce w sercu Charta tanie szokery z XX wieku, mają wyjątkową zdolność do przekuwania wad w zalety. Magiczny kicz, zwany też campem. Pierwszy pokaz niskobudżetowego dreszczowca Paula Charta o ślepych trafach odbył się w maju 1997 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes w sekcji Un Certain Regard, co przyjemnie zaskoczyło samego reżysera – niespodziewany zaszczyt spotkał twórcę tego, bądź co bądź, skromnego przedsięwzięcia. Obrazu, który mimo wszystko nie miał przed sobą świetlanej przyszłości. Uczestnictwo w tak prestiżowym wydarzeniu jak Festiwal Filmowy w Cannes nie uchroniło go przed zagubieniem w mrokach historii.

Geneza „Drogi bez powrotu” Paula Charta sięga lat 80. XX wieku, okresu panowania Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii. Scenariusz zrodził się z jego osobistych doświadczeń/przemyśleń w tym niepewnym okresie. Chart nie był bowiem przekonany do biznesowego podejścia Żelaznej Damy, do traktowania państwa jak wielkiej firmy funkcjonującej na tak zwanym wolnym rynku. Bardziej kojarzyło mu się to z autokracją niż demokracją. Obawiał się, że taki sposób zarządzania krajem nie pozostawia miejsca na współczucie i sprawiedliwość. Zimna kalkulacja, bezduszny rachunek zysków i strat, gdzie te pierwsze są wartością nadrzędną, a w drugie jeśli będzie trzeba wpisze się jakieś jednostki, a może i całe grupy społeczne? Tak czy inaczej, Chartowi nie odpowiadał ówczesny klimat polityczny, można chyba nawet powiedzieć, że dusił się pod rządami Margaret Thatcher. I na tej duchocie wyrosła „Droga bez powrotu”, którą po latach Paul Chart oceni jako produkt wciąż aktualny. Niestety klimat polityczny na bezczelne i okrutne kłamstwa, na uporczywe (choćby po trupach) trzymanie się koryt, całkowite lekceważenie problemów „zwykłych zjadaczy chleba”, na butę, arogancję i zinstytucjonalizowane deprecjonowanie krytyków niemiłościwie panującej władzy (cała machina rzekomo państwowa przeciwko nieuległym obywatelom), rozgościł się w tak zwanym demokratycznym świecie. W rosyjskiej ruletce upasionych na majątku publicznym. Wiecznie nienażartych pasożytów (oni wolą tytułować się jako patrioci), w burzy oklasków wysysających energię z rodaków. „Zamknij ryj, żryj, pracuj i płać podatki”, że pozwolę sobie zacytować polskiego rapera o ksywce Słoń. I staraj się żyć chwilą, bo następnej możesz już nie mieć. Sandra Thomas (według mnie niewdzięczna, żeby nie powiedzieć poniżająca, rola Amandy Plummer – zdaje się, że ona tak tego nie odebrała, ale ja z przykrością patrzyłam na jej jakby usilne, nieprzekonujące starania by „zniżyć się do poziomu” powierzonej jej postaci) przestrzega zasad panujących w demokratycznym społeczeństwie: nie wychyla się, regularnie dokłada do niby publicznej kasy, pewnie nie bez żalu, bo „żyje od pierwszego do pierwszego”, ale przecież nie będzie się kłócić z wolą większości. Uczciwa praca jej nie popłaca, ale ani myśli żyć jak jej nieprzystosowana siostra, „niedomyta” autostopowiczka imieniem Alice (cudny występ Fairuzy Balk, którą fani kina grozy/dark fantasy mogą kojarzyć choćby ze „Szkoły czarownic” Andrew Fleminga), być może niestroniąca od narkotyków i przelotnych związków z innymi „hipisami”, notoryczna kłamczucha bez przerwy szukająca jakiejś rozrywki. Sandra mogła skończyć jak ona, też mogła prowadzić taki koczowniczy żywot, bo przez jakiś czas Alice była dla niej kimś w rodzaju mentorki – nauczyła ją paru niekoniecznie przydatnych rzeczy, a w każdym razie Sandra uważa, że wszystkie złe nawyki wpoiła jej siostra. Siostra, która wreszcie raczyła zainteresować się matką. Potencjalna główna bohaterka „Drogi bez powrotu” zmierza do miejscowości Pearblossom w Kalifornii (właściwie społeczność nieposiadająca osobowości prawnej), na umówione spotkanie z Alice, a potem już prostą drogą do spodziewającej się ich wizyty rodzicielki w samotnej jesieni życia. Na pustynnej trasie Sandy – asfaltowa droga przecinająca Mojave – dochodzi jednak do incydentu rodem z „Pojedynku na szosie” Stevena Spielberga, kultowego thrillera drogi opartego na opowiadaniu Richarda Mathesona, też autora scenariusza. W każdym razie tak mi się skojarzyło... w zasadzie już wcześniej: na widok duszy osamotnionej na takim, a nie innym pustkowiu. Naturalną koleją rzeczy „Droga bez powrotu” przywoływała również wspomnienia „Kalifornii” Dominica Seny i niemal zapomnianego „Dying Room Only” Philipa Leacocka, innej pustynnej opowieści autora między innymi głośnej minipowieści pt. „Jestem legendą”.

Plakat filmu. „American Perfekt” 1997, Destiny Entertainment, Millennium Films

Film, którym rządzi przypadek. Sandra Thomas przypadkowo „nadziała się” w najlepszym razie na zwykłego pirata drogowego, a w najgorszym na uporczywego i śmiertelnie niebezpiecznego „Prześladowcę” (patrz: filmografia Johna Dahla), którego bliżej poznamy jako Santiniego (ładny popis Davida 'Remusa Lupina' Thewlisa) i zapewne też zupełnym przypadkiem poznała doktora Jake'a Nymana (bezbłędnego Roberta Forstera). Prawdziwy dżentelmen wśród dzikusów. Francja elegancja w świecie jaskiniowców. Miłość, miłość na pustyni Mojave. Jeden półobrót monetą więcej lub mniej, a ten związek nigdy by się nie narodził. Każdy poszedłby w swoją stronę, zakładając oczywiście, że kobieta w opałach koniec końców nie wyzionęłaby ducha w tym pustynnym więzieniu. Muszę przyznać, ciekawy system - pogięty, ale ciekawy - którego jednak przynajmniej odbiorcy powieści„The Dice Man” George'a Cocrofta za oryginalny pewnie nie uznają. Nowa sympatia Sandry, w sytuacjach wymagających wyboru, zdaje się na rzut monetą. I nieważne, czy to dotyczy spraw tak błahych jak wybór śniadania, czy tak poważnych jak ewentualne uratowanie życia bliźniemu – doktor Nyman zawsze czyni tak, jak wypadło. Dwukrotne rzucanie monetą w tej samej sprawie jest surowo wzbronione. Tej zasady łamać nie wolno, ale może – tylko może – istnieje jakiś sposób na jej ominięcie? Tak czy owak, można spokojnie powiedzieć, że doktor Jack Nyman jest człowiek wiernym swoim zasadom. Może i bezsensownym, ale przynajmniej jakieś ma! W przeciwieństwie do takich typów jak Santini? Skoro światem przedstawionym w „Drodze bez powrotu” Paula Charta rządzi zwykłych przypadek, nikogo nie powinno dziwić ponowne przypadkowe spotkanie... z zakurzonym samochodem Santiniego. Co innego reakcja Sandry na to niepokojące odkrycie. Nie wiem, czy nie doceniłam, czy raczej przeceniłam tę kobietę. Akt odwagi czy głupoty? Jaki diabeł ją podkusił, by tak, a nie inaczej zakończyć swój krótki postój w jakimś wygwizdowie? Przemożna ciekawość? Błąd! Tutaj należy myśleć życiowo, a nie filmowo. To kino wmówiło nam, że nielogiczne zachowania ludzi, to nie tyle odbicie rzeczywistości, ile chodzenie po linii najmniejszego oporu, które swoją drogą przez poważnych recenzentów winno być przykładnie skrytykowane. Wychodzi więc na to, że bardziej wmówili nam to poważni recenzenci, a nie kino;) Mniejsza o większość – grunt byśmy nie oczekiwali od ludności „Drogi bez powrotu” Paula Charta przemyślanych, w pełni zrozumiałych, a przynajmniej jakoś tam uzasadnionych posunięć. Dobrze, ale z Sandrą to autor tej przebiegłej historyjki moim zdaniem lekko przesadził. Lekko?! Zgoda, topornie to wyszło, a w każdym razie mniej mocno drażniła ta pani. A raczej panna, którą właśnie trafiła strzała Amora. Na bezludziu, bo jak mówi stare porzekadło: „co komu przeznaczone, to na drodze rozkraczone”. Właściwie to rozkraczyła się Sandra, ale nie czepiajmy się szczegółów. Przez nieznajomego, który już wkrótce wykaże się nadzwyczajną cierpliwością. Poczeka aż damulka się ogarnie... i wsiądzie do jego samochodu. W latach 90. XX wieku „Droga bez powrotu” mogła uchodzić za bardzo przewrotne dziełko – nieprzewidywalne, skutecznie z widzem pogrywające, a wręcz bezwstydnie nim manipulujące, stosownie żerujące na jego gatunkowych przyzwyczajeniach - obawiam się jednak, że dzisiaj takie zagrania nie przejdą. Bardziej naiwny niż sprytny? Niezamierzenie przejrzysty niż zamierzenie nieobliczalny? W każdym razie ja musiałam obyć się bez niespodzianek, ale prawdę mówiąc nie palę się do wytykania „Drodze bez powrotu” naiwności. W sumie całkiem nieźle się bawiłam w tym pustynnym klimacie z „jednakowo dobrymi i złymi” postaciami. Może nie jednakowo, ale Paul Chart w przestrzeni publicznej tłumaczył, że nie pociągał go klasyczny filmowy podział ludzkości. Chciał „powołać do życia” stworzenia, które potrafią być przyjaźni, życzliwi i pomocni, a jednocześnie zdolni do okrucieństwa, zionący nienawiścią, a niekiedy nawet mniej czy bardziej chętnie targający się na życia innych istot ludzkich. Jest i jeden pięknie niepiękny ukłon w stronę zwolenników mocniejszych klimatów – akcent gore.

Szalona przejażdżka po pustyni. Dreszczowiec w delikatnej mgiełce absurdu. Odrobinę osobliwa przygoda zgotowana przez Paula Charta, która albo nie miała potencjału komercyjnego, albo nie poszczęściło jej się na etapie dystrybucji. Dobrze się zaczęło – Festiwal Filmowy w Cannes to w końcu nie byle jaka impreza – ale (nie)ostatecznie kalifornijską „Drogą bez powrotu” przejechało się niewielu. Nie trafiło się niezupełnie ślepej kurze ziarno, ale grunt, że mnie trafiła się rzeczona kura:) Interesujący okaz, niezachwycający, ale dostatecznie miło się patrzyło.

niedziela, 28 maja 2023

„Tin i Tina” (2023)

 
Hiszpania, rok 1981. W dniu ślubu spodziewających się dziecka Loli i Adolfo dochodzi do poważnych komplikacji, które zmuszają lekarzy do przeprowadzenia niechcianej aborcji. Na domiar złego Lola dowiaduje się, że już nigdy nie zajdzie w ciążę. To wstrząsająca wiadomość dla obojga, Adolfo jednak szybciej godzi się z sytuacją. Większość dnia spędza w pracy, ale po powrocie do ich hacjendy na pustkowiu musi patrzeć na swoją pogrążoną w smutku ukochaną. Podzielając jej pragnienie posiadania dziecka, ale też chcąc odzyskać swoją tryskającą życiem partnerkę, Adolfo namawia ją na adopcję. Razem udają się do nieodległego katolickiego klasztoru pełniącego też funkcję sierocińca, gdzie poznają siedmioletnie bliźnięta, albinosów Tina i Tinę. Dzieci ogromnej wiary, które jak się okaże interpretują Pismo Święte na swój własny, niepokojący sposób.

Plakat filmu. „Tin & Tina” 2023, Tin&Tina La Película AIE, La Claqueta PC, Miami Film Gate, Andarams Films

Hiszpańsko-brytyjsko-rumuński religijny thriller psychologiczny - wyprodukowany przy udziale firmy Netflix, jednego z dystrybutorów filmu - w reżyserii i na podstawie scenariusza debiutującego w pełnym metrażu Rubina Steina. „Tin i Tina” (oryg. „Tin & Tina”) to rozbudowana wersja jego krótkometrażowego obrazu z 2013 roku pod tym samym tytułem, będącego częścią jego czarno-białego shortowego tryptyku o jasne i ciemnej stronie ludzkiej natury, w skład którego wchodzą jeszcze „Nero” (2017) i „Bailaora” (2018). W przypadku „Tina i Tiny” głównym źródłem inspiracji były osobiste doświadczenia Steina z religią katolicką. Wspomnienie chłopca, z uwagą wsłuchującego się w słowa swojej głęboko wierzącej babci. Wspomnienie chłopca, za dnia pilnie studiującego Pismo Święte, a nocą nawiedzanego przez koszmary senne o zmartwychwstaniu, kamieniowaniu, demonach i ogniu piekielnym. Wspomnienie chłopca żyjącego w coraz większym strachu przed gniewem Bożym. Pewnego, że starotestamentowy Bóg wszystko widzi, wszystko słyszy i zawsze gotów rzucić w niego piorunem, jeśli obrazi go myślą, mową, uczynkiem lub zaniedbaniem. Wspomnienie chłopca, który bał się odezwać. Kiedy dorósł, Stein doszedł do wniosku, że religia katolicka (całe chrześcijaństwo?) opiera się na strachu – strachu przed śmiercią, a także strachu przed karą za niewyspowiadane grzechy. Główne zdjęcia do pełnometrażowej edycji „Tina i Tiny” ruszyły w lipcu 2021 roku, a zakończyły we wrześniu tego samego roku. Film kręcono w hiszpańskiej prowincji Sewilla, między innymi w klasztorze San Isidoro del Campo w Santiponce i Hacienda San Felipe w Gerenie. Najpierw został uwolniony w Hiszpanii, w marcu 2023 roku, a międzynarodowo zakrojoną dystrybucję otwarto w maju 2023. Wtedy to obraz Rubina Steina pojawił się w strefie Netflix.

Rubin Stein był niemile zaskoczony częściowym odbiorem jego debiutanckiego osiągnięcia w pełnym metrażu. Rozszerzona, około dwugodzinna, wersja „Tina i Tiny” zaszufladkowała go jako twórcę horrorów, gatunku, który delikatnie mówiąc nie należy do jego ulubionych. W przestrzeni publicznej reżyser i scenarzysta omawianej produkcji dał jasno do zrozumienia, że obawia się przykrych konsekwencji przylepienia mu tej, według niego, kompletnie nietrafionej etykietki. Co prawda nie ma nic przeciwko kojarzeniu jego dzieła z „Wioską przeklętych” Wolfa Rilly, ewentualnie Johna Carpentera (filmowe horrory science fiction, które swoje istnienie zawdzięczają powieści Johna Wyndhama pt. „Kukułcze jaja z Midwich”) - z jego wypowiedzi wnioskuję, że faktycznie w jakimś stopniu inspirował się tą kultową historią - ale ogólnie rzecz biorąc, zależało mu na stworzeniu czegoś w stylu Alfreda Hitchcocka i Davida Finchera. Może jeszcze z jakimiś wtrącaniami „Sieroty” Jaume Collet-Serry. Stein był przygotowany na negatywne przyjęcie „Tina i Tiny” przez jakąś część osób wierzących i miłośników zwierząt (bo żyjemy w czasach, w których bardzo łatwo ludzi urazić), ale do głowy mu nie przyszło, by „w tych obliczeniach” uwzględnić fanów horrorów. Dlaczego miałby, skoro nie pracował nad horrorem? Tylko opowieścią tajemniczą... Stein wprost przepada za takimi klimatami, które przecież panują też na terytorium horroru, ale on może o tym nie wiedzieć. W każdym razie tak (być może błędnie) wywnioskowałam z jego słów. Bo rozprawiając o horrorze, miał na myśli kino slash, czyli jedną z mnóstwa gałęzi tego gatunkowego drzewa. Jeśli ktoś podejdzie do „Tina i Tiny” z takimi oczekiwaniami, to faktycznie może się srogo rozczarować, ale założenie, że łatka horroru warunkuje opinię publiczną na klasyczną siekaninę wydaje mi się nazbyt śmiałe. Nie każdy horrormaniak to slashermaniak. Weźmy „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego – czy rekomendowanie „Tina i Tiny” Rubina Steina miłośnikom tego ponadczasowego horroru satanistycznego byłoby jakimś nagannym posunięciem? Wprowadzaniem ludzi w błąd? Nie sądzę, choć osobiście nie uważam, żeby twórcy „Tina i Tiny” zbliżyli się do jakości tamtego arcydzieła kina grozy, kamienia milowego z 1968 roku, ekranizacji powieści nieodżałowanego Iry Levina. Niemniej „linia melodyczna” Rubina Steina w moich uszach prędzej zbiegała się z „Dzieckiem Rosemary” aniżeli dreszczowcami Alfreda Hitchcocka. Na moje niewprawne oko jeszcze nie horror, ale uważam, że niewiele brakowało do przedarcia się na terytorium wroga. Może to za mocne słowo, ale fakt faktem, że Stein nie był zainteresowany eksploatacją tego obszaru. Smacznie przejaskrawiona mroczna saga rodzinna w stylu retro. Akcja toczy się w 1981 roku i chociaż filmowcy nie postawili na daleko idącą stylizacją na kino z tamtego okresu, to z łatwością wychwytywałam tego magicznego ducha w paranoicznej atmosferze najgęściej zalegającej w posiadłości pilota Adolfo i gospodyni domowej Loli (w tych rolach Jaime Lorente i Milena Smit), małżeństwa z bardzo krótkim stażem, które już zdążyła dotknąć niemała tragedia. Niechciana aborcja i dla nich potworna wieść, że Lola już nigdy nie zajdzie w ciążę. Kobieta zdecydowanie gorzej przyjęła ten potężny cios od ślepego losu albo niesprawiedliwego Boga Wszechmogącego, zadomowiła w otchłani rozpaczy, z której wydobyło ją białowłose rodzeństwo. Bo w końcu przystała na propozycję Adolfo odwiedzenia pobliskiego sierocińca prowadzonego przez katolickie siostry zakonne. Mieli wrócić z niemowlęciem, ale Lola nawiązała jakąś więź z siedmioletnimi dziećmi, mającymi nikłe pojęcie o świecie poza klasztorem, gdzie trafili wkrótce po narodzinach. Tin i Tina: wesołe cherubinki... diabłem podszyte? Jak to najczęściej w kinie grozy bywa, bardziej wyczulona na ich zachowanie okaże się kobieta. Adopcyjna matka postaci wykreowanych przez Carlosa Gonzáleza Morollóna i Anastasii Russo. Moim zdaniem stosownie egzaltowani – co swoją drogą przyjemnie koresponduje z mniej przesadną, ale również, grą odtwórców Loli i Adolfo – nieboleśnie przejaskrawieni tutaj tak dobrzy, że aż niedobrzy chrześcijanie. Przynajmniej zdaniem Loli.

Plakat filmu. „Tin & Tina” 2023, Tin&Tina La Película AIE, La Claqueta PC, Miami Film Gate, Andarams Films

Skrzyżowanie „Wioski przeklętych” Wolfa Rilly, „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego oraz „Widzę, widzę” Severina Fiali i Veroniki Franz. Tak to odebrałam. Tę angażującą opowieść, którą można odczytać jako przestrogę przed nieuważnym rozpalaniem chrześcijańskiego ognia w młodziutkich umysłach, doszukać się w tym krytyki dla tak zwanej indoktrynacji religijnej, ale i można to traktować jako swego rodzaju zachętę do nawracania bliźnich, wskazywania drogi zagubionym owieczkom. Tytułowi wychowankowie surowych sióstr zakonnych nie mają złych zamiarów wobec swoich adopcyjnych rodziców. Właściwie to starają się szanować wszystkie żywe stworzenia, nawet czworonożnego pupila swojej matki, bezlitośnie ich obszczekującego. Nawet szkolnego chuligana, przez którego przylgnął do nich krzywdzący przydomek. Tin i Tina nie chcą rozgniewać swojego Boga, zależy im raczej na tym, by był z nich dumny, zadowolony z ich dokonań na ziemskim padole. Wiedzą, że na miejsce w Niebie trzeba sobie zasłużyć i najwyraźniej nie wydaje im się, żeby pastwienie się nad innymi, czy im się to podoba, czy nie, stworzeniami Boga Wszechmogącego, zapewniało to upragnione rajskie życie po śmierci. „Kochaj bliźniego swego jak siebie samego” - ten ustęp z Biblii Tin i Tina traktują równie poważnie jak wszystkie inne. Czasami jednak powijają im się nogi, grzeszą, choć przecież chcieli dobrze. Ale nie, to nie jest żadne usprawiedliwienie. Nie mają wątpliwości, że zasługują na karę. Muszą odpokutować, ale Lola i Adolfo z jakiegoś niezrozumiałego dla nich powodu, powstrzymują się przed wprowadzaniem takiej dyscypliny, jaką znają. W klasztorze rodzeństwo nie musiało wykazywać się porównywalną kreatywnością – wymyślać kar cielesnych, które oczyszczą ich nieśmiertelne dusze. Odgonią słuszny gniew Tego, któremu nic nie umyka. I na pewno z dezaprobatą spojrzał na Adolfo, który nie odmówił modlitwy przed posiłkiem, ale dzięki interwencji Tina i Tiny ten błąd szybko został naprawiony. Z ojcem właściwie mali głosiciele Słowa Bożego nie mają większych problemów, ojciec nie ma nic przeciwko stosowaniu się do zasad narzucanych przecież nie przez siedmiolatków tylko Stwórcę wszechświata, ale matka to już zupełnie inna liga. Wydawać by się mogło, że Lola prędzej znajdzie wspólny język z Tinem i wyraźnie pełniącą dominującą rolę w tym duecie Tiną, bo dorastała w podobnym miejscu, w innym katolickim sierocińcu, przy czym wczesne dzieciństwo dane jej było spędzić z biologicznymi rodzicami. Dlatego okazała się bardziej odporna...? Na co? Na katechezę? W każdym razie Lola odwróciła się od Kościoła – trudno powiedzieć czy bardziej z powodu niekatolickiego wychowania we wczesnym dzieciństwie, czy plag jakie niezasłużenie na nią zesłano. Lola waha się między ateizmem a wiarą w niemiłościwego i niesprawiedliwego Boga. Starotestamentowego surowego Ojca, w którego z kolei święcie wierzą tytułowe dzieciaki. I wbrew nadziejom ich adopcyjnych rodziców ich żarliwa religijność nie jest etapem przejściowym, że tak to ujmę, nie socjalizują się poza zimnymi murami klasztoru. Nie są przygotowani do życia w świecie Loli i Adolfo. Podoba im się (na przykład telewizor – wspaniały wynalazek, o którym nigdy wcześniej nie słyszeli), czują, że nareszcie znaleźli swoje miejsce na ziemi, wygodny dom i przede wszystkim kochających rodziców, nie mają jednak wątpliwości, że przydałoby się wprowadzić parę zmian w tej zacisznej hacjendzie. Koło ratunkowe Loli okazało się dziurawe. Jedne wielkie smutki przepędziły, inne ściągnęły. Dzieci, które wyciągnęły tę nieszczęsnego kobietę z ostrych szponów depresji, nieświadomie (a może z premedytacją?) zgotują jej nowe piekło. Komnata tortur okrutnie zawiedzionej matki. Rozczarowanej i zalęknionej. Zaszczutej przez siedmiolatków, którzy jej zdaniem literalnie czytają Pismo Święte. Żeby tylko czytali;) Śmiertelne niebezpieczeństwo w gęstych oparach paranoi. Stylowa opowieść o niecodziennych trudach rodzicielstwa przyjemnie kontrastująca z piosenkami dla dzieci, w melancholijny nastrój której już perfekcyjnie wpisuje się przewodni motyw muzyczny (kołysanka).

Intensywne widowisko z ładnie zagęszczającą się atmosferą. Mroczna historia rodzinna od debiutującego w pełnym metrażu hiszpańskiego reżysera i scenarzysty Rubina Steina. Psychologiczny i religijny dreszczowiec w moim poczuciu nie tyle bezrefleksyjnie sklecony ze sprawdzonych w kinie grozy motywów, ile zręcznie je przetwarzający. Małe przewietrzenie w konwencji morderczych dzieciaków. Może nie od razu innowacyjne dokonanie, ale jakąś nutkę świeżości w tej frapującej opowieści wychwyciłam. „Tin i Tina”, historia, którą poniekąd na przekór jej autorowi, pozwolę sobie polecić także – naturalnie na dokładkę do zwolenników thrillerów „z pieczątką” mystery - entuzjastom horrorów nastrojowych.

piątek, 26 maja 2023

Torquemada „Żuchwa Kaina”

 
Minipowieść-łamigłówka. Kryminalna historia z sześcioma ofiarami i szerzej nieznaną liczbą zabójców. Sto przypadkowo ułożonych stron, miliony możliwych kombinacji, ale tylko jedna właściwa. Arcytrudna zagadka z lat 30. XX wieku, w XXI wieku przeżywająca drugą młodość. Brytyjska osobliwość wydawnicza, książka enigma, którą dotychczas rozszyfrowały trzy osoby. A rozwiązanie zagadki – jedyna właściwa kolejność stron – przez wydawców jest utrzymywane w ścisłej tajemnicy.

Okładka książki. „Żuchwa Kaina", Czwarta Strona 2023

Torquemada to pseudonim artystyczny angielskiego tłumacza, poety, krytyka literackiego i wybitnego szaradzisty Edwarda Powysa Mathersa. Urodził się w 1892 roku w Forest Hill w Londynie, a kształcił w Loretto School i Trinity College Oxford. Krzyżówkami zainteresował się w 1924 roku, zaczynając od krzyżówek panoramicznych z jasnymi wskazówkami (między innymi szukanie synonimów i antonimów podanych słów), które jednak szybko przestały stanowić dla niego jakiekolwiek wyzwanie. I nie miał już żadnej satysfakcji z bezbłędnie wykonywanych zadań. Ale znalazł inne: krzyżówki hetmańskie, wymagające bardziej kreatywnego myślenia. Mathers nie ograniczył się do ich rozwiązywania – historia zapamiętała go jako jednego z czołowych twórców tego rodzaju zagadek, też pioniera innych formatów i popularyzatora krzyżówek tematycznych. Jego złota żyłka do konstruowania przeróżnych łamigłówek – dla znajomych – została zauważona przez gazetę „The Saturday Westminster”, po zamknięciu której Mathers stał się cennym nabytkiem tygodnika „The Observer”. Częścią tego ostatniego zespołu był od roku 1926 aż po kres swoich dni na tym łez padole. Edward Powys Mathers alias Torquemada zmarł we śnie w swoim domu w Hampstead w 1939 roku, pięć lat po wypuszczeniu w świat swojego prawdopodobnie najbardziej niesfornego „dziecka”, słynnej „Żuchwy Kaina” (oryg. „Cain's Jawbone”).

W modzie było coś bydlęcego, w paskudnym i dosłownym znaczeniu tego słowa, w sposób podobny do tego, w jaki młodość potraktowała młody dzień.”

W 1934 roku na brytyjskim rynku pokazał się zbiór łamigłówek stworzonych przez „niejakiego” Torquemadę – tomik nazwano „The Torquemada Puzzle Book”. Publikacja, którą wieńczyła minipowieść kryminalna zatytułowana „Cain's Jawbone” w nawiązaniu do przypowieści biblijnych o Kainie i Ablu oraz Samsonie. Powieść, której prawie nikt nie zrozumiał. „The Torquemada Puzzle Book” zostało wydane za pośrednictwem tygodnika „The Observer”, który od lat regularnie podsuwał swoim czytelnikom zagadki rzeczonego Torquemady, czyli wytrawnego szaradzisty Edwarda Powysa Mathersa, który swój przydomek zaczerpnął od generalnego inkwizytora Kastylii, Walencji i Aragonii, hiszpańskiego duchownego, dominikanina Tomása de Torquemady. „The Torquemada Puzzle Book” pierwotnie opublikowano wraz z ofertą - piętnaście funtów brytyjskich dla każdego, kto ułoży sto stron „Żuchwy Kaina” we właściwej kolejności, wymieni imiona i nazwiska morderców oraz połączy ich z sześcioma śmiertelnymi ofiarami z tego diablo tajemniczego świata przedstawionego. W 1935 roku wyłoniono zaledwie dwóch zwycięzców konkursu, którzy za swój trud od jego organizatorów otrzymali nie piętnaście, ale aż dwadzieścia pięć funtów: panowie S. Sydney-Turner i W.S. Kennedy. Lata mijały i nieubłaganie kurczyła się garstka wtajemniczonych bodaj w Największą Tajemnicę Torquemady. W końcu uznano, że rozwiązanie przepadło, odeszło wraz ze wszystkimi strażnikami sekretów „Żuchwy Kaina”. Mało tego, ta dziwna księga również zaginęła – przez wiele lat uważano, że wszystkie kopie zostały bezpowrotnie stracone. Aż Shandy Hall, niezależne brytyjskie muzeum literackie, prowadzone przez organizację charytatywną The Laurence Sterne Trust, otrzymało „The Torquemada Puzzle Book” w darowiźnie od naukowca Geoffreya Daya. Książka była w jego posiadaniu od lat, ale choć poświęcił mnóstwo swojego cennego czasu na rozgryzienie „Żuchwy Kaina”, to zadanie najzwyczajniej go przerosło. W każdym razie nie udało mu się ułożyć tych przeklętych puzzli. Pracujący dla Shandy Hall Patrick Wildgust zwrócił się do „The Guardian” z prośbą o wyjście z apelem do ludu... na który odpowiedział człowiek nazwiskiem John Price, doskonale wiedzący, że opowieści o bezpowrotnie straconej „Żuchwie Kaina” są mocno przesadzone. Jemu bowiem treść dzieła była aż za dobrze znana – Price mierzył się z tą zagadką całe dekady wcześniej, można powiedzieć, że obsesyjnie szukał rozwiązania odkąd w jego ręce, jak mniemam zupełnym przypadkiem, trafiła kopia „The Torquemada Puzzle Book” zawierająca być może najmniej przewidywalny kryminał (o ile w ogóle) w historii. W końcu poszukał pomocy. W 1988 roku na łamach jednego z mniej znanych brytyjskich pism prosił o kontakt każdego, kto miał jakiekolwiek informacje na temat, że tak się wyrażę, Kostki LeTorquemady. Apelował nie tylko do znających właściwy układ stron „Żuchwy Kaina”, ale także osób posiadających jakieś informacje o tychże. I bynajmniej nie był to głos wołającego na puszczy. Skontaktował się z nim mieszkaniec domu opieki w angielskim hrabstwie Hampshire, który wspaniałomyślnie podzielił się z nim całą słodką tajemnicą „Żuchwy Kaina”. Na potwierdzenie miał list od samego twórcy owej niezwyczajnej zagadki, gratulacje od Torquemady za owocne śledztwo w sprawie sześciu wyimaginowanych mordów.

Okładka książki. „Cain's Jawbone", Unbound 2021

W 2019 roku wydawnictwo Unbound (prywatna międzynarodowa firma finansowana głównie ze zbiórek internetowych, zarejestrowana jako United Authors Publishing Ltd) we współpracy z The Laurence Sterne Trust wypuściło nową edycję „Cain's Jawbone”, w okolicznościach nawiązujących do premiery tego dla mnie nieczytelnego utworu. Znowu odbył się konkurs, w którym do wygrania była równowartość (pi razy drzwi) piętnastu funtów oferowanych za to samo w roku 1934, tj. tysiąc funtów brytyjskich. Po roku od tej ponownej publikacji „Cain's Jawbone” oferta miała stracić ważność, w każdym razie taki termin organizatorzy narzucili wszystkim śmiałkom. A w listopadzie 2020 roku ogłosili zwycięzcę. Tak, tym razem tylko jednego. Temu arcytrudnemu zadaniu sprostał John David Finnemore, aktor i scenarzysta, którego „wszechświat niestety wysłuchał” - mniej więcej tak to podsumował w swojej publicznej wypowiedzi na temat wyzwania od Torquemady, bo pierwsze podejście do jego powieściowej łamigłówki, doprowadziło Finnemore'a do przekonania, że mógłby to rozwiązać tylko jeśli z jakiegoś powodu przez parę miesięcy byłby uwięziony we własnym domu. No i wykrakał:) Sekret Torquemady odkryty w tak zwanym lockdownie tłumaczonym pandemią COVID-19. Rzekłabym, Finnemore produktywnie spędził czas w tej „nowej normalności” (iście orwellowska nowomowa). Czytający wyłącznie w języku polskim miłośnicy zagadek w szranki z „Żuchwą Kaina” mogą stawać dzięki wydawnictwu Czwarta Strona – pierwsze polskie wydanie w przekładzie Natalii Wiśniewskiej, oprawione przez Magdę Bloch (projekt okładki). Najpierw jest nota o autorze, następnie słowo wstępu, a potem jeszcze coś od polskiej tłumaczki. I przechodzimy do „gabinetu osobliwości”. Zaczynamy od dwóch kart przeznaczonych na nasze rozwiązanie zagadki. Na pierwszej mamy wymienić wskazówki, które naprowadziły nas na rozwiązanie i uzupełnić w sumie dwanaście rubryk: z lewej ofiara, z prawej jej/ego morderca. Na kolejnej stronie mamy sto pozycji odpowiadających numerom kart w druku, a pod każdą z nich miejsce podpisane „powinna być kartą” (i wpisujemy nasze numerki). Kryminalną opowieść Edwarda Powysa Mathersa alias Torquemady wdrukowano jednostronnie – karty od jeden do stu (oczywiście w nieodpowiedniej, ponoć zupełnie przypadkowo wybranej, kolejności), które z łatwością można oderwać (idź po kreskach opatrzonych symbolem nożyczek, przy czym te nie będą potrzebne), w gruncie rzeczy mające więcej miejsca na osobiste notatki posiadacza książki, aniżeli obszaru zagospodarowanego przez twórcę tej dziwnej książeczki. Bazgrać można nie tylko pod każdym tekstem, ale i na odwrocie wszystkich stu kart. Jeśli zaś chodzi o samą opowieść... No tak. Niesamowita to przygoda czytać z kompletnym niezrozumieniem. Myślałam, że jako tako opanowałam tę trudną(?) sztukę czytania ze zrozumieniem, ale chyba miałam zbyt wysokie mniemanie o sobie. Tak czy inaczej, potraktowałam to jako jedną z cenniejszych lekcji pokory, przypomnienie, że człowiek całe życie się uczy (a zanim się nauczy, umiera). Możesz przeczytać całe góry książek, rozwiązać niezliczoną ilość mega trudnych zagadek, ale to raczej nie wystarczy do znalezienia sensu już nawet nie w całości, ale i w poszczególnych kartach „Żuchwy Kaina”. Czytam i nic. Nigdzie nie odpływam myślami, a przynajmniej mogłabym przysiąc, że utrzymuję maksymalną koncentrację (jak na moje możliwości, rzecz jasna) i wiem, że NIC nie wiem. To w ogóle jest po polsku? O nie, pytanie powinno brzmieć, czy ja w wystarczającym stopniu znam język polski. Teraz już mam pewność, że nie. Z drugiej strony nie mogę oprzeć się wrażeniu, że twórca tej podobno kryminalnej zagadki (uwierzyłam, choć nie zobaczyłam) celowo przedstawił to w tak mglisty sposób, a zatem przemieszanie stron moim zdaniem nie było jedyną komplikacją, jaką przewidział. Weźmy choćby uporczywe skakanie z tematu na temat – nie wyglądało mi to na naturalną skłonność ten persony, przynajmniej w zakresie przelewania myśli na papier, tylko część gry z czytelnikiem-szaradzistą. Jakiś niekoniecznie złośliwy głos w mojej głowie radził bacznie przyjrzeć się tropom historycznych, biblijnym i literackim. Poza tym sugerował, aby co bardziej patetyczne i stricte (też nie tak znowu ściśle) poetyckie fragmenty, również potraktować jako wskazówki od twórcy tych niezwyczajnych puzzli. „Wiem, że NIC nie wiem” - tak napisałam, ale chyba bezczelnie skłamałam. E tam, zaraz bezczelnie, ot maciupkie przegięcie. Bo ile ja tych informacji z „Żuchwy Kaina” Torquemady wyniosłam? W dodatku nie wszystkich jestem całkowicie pewna. Uwaga, ujawniam swoje „jakże wyczerpujące” notatki. [Jeden z narratorów wykłada mineralogię na Peebles University. Jeden z narratorów ma na imię Alexander, ale w dzieciństwie nazywali go Ecky. Jednego z narratorów, ku jego irytacji, wołają Hal. Narratorka chyba nosi nazwisko Gay i jest małżonką Henry'ego, zabójczego detektywa i dobrego znajomego przynajmniej jednego narratora. Henry też może być narratorem, a niejaka Evelyn Hope jedną z ofiar]. To już. Tyle zrozumiałam. Ubaw po pachy. Nie, naprawdę cieszyłam się tą nieszablonową lekturą. Idealną dla zwolenników historii tajemniczych. Bo bardziej tajemniczo to już chyba nie można.

Mam słabość do takich cudaków. Niedokładnie takich, bo „Żuchwa Kaina” Edwarda Powysa Mathersa, opublikowana pod pseudonimem Torquemada, na dobrą sprawę nie przypomina mi niczego, co dotychczas przeczytałam. Jedyna w swoim rodzaju? Nie wiem, ale pierwsza tego rodzaju przygoda w moim życiu. Zaszyfrowana minipowieść kryminalna. Książka nieposkładana. Łamigłówka, poziom zaawansowany. Czytelnicze wyzwanie, któremu zapewne mało kto podoła. Ale nie zrażajcie się, bo jestem żywym dowodem na to, że można czerpać mnóstwo przyjemności z tej lektury w ogóle jej nie rozumiejąc. Wciągający „czeski film”.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

środa, 24 maja 2023

Remigiusz Mróz „Langer”

 
Warszawa. Piotr Langer, biznesmen, filantrop, seryjny morderca i nekrofil, na zorganizowanej przez swoją fundację zbiórce charytatywnej poznaje realizującą się w branży modowej Ninę Pokorę. Mężczyzna zabiera ją do swojego apartamentu na Mokotowie w przekonaniu, że kobieta nie przeżyje tej nocy, ale czeka go nie do końca nieprzyjemna niespodzianka. Zamiast kolejnej ofiary Langer zyskuje obiecującą wspólniczkę w zbrodniach. Z jego punktu widzenia absolutnie wyjątkową kobietę, idealną partnerkę, na którą czekał całe życie. Tymczasem Karolina Siarkowska z Prokuratury Krajowej nie ustaje w wysiłkach, by zebrać materiał dowodowy przeciwko Piotrowi Langerowi, Sadyście z Mokotowa, który jej zdaniem teraz celuje w uchodźczynie z Ukrainy i ich dzieci. W sprawę angażuje prokuratora Olgierda Paderborna, nieukrywającego swojego sceptycznego stosunku do teorii Siarkowskiej na temat szczodrego biznesmena, swego czasu oczyszczonego z wszelkich zarzutów.

Okładka książki. „Langer”, Czwarta Strona 2023

Spin-off powieściowej serii Remigiusza Mroza z Joanną Chyłką przeniesionej na ekran w formie serialu z Magdaleną Cielecką w roli głównej. Serial killer thriller zapowiadany jako najmroczniejsza z dotychczasowych powieści Mroza, bardzo płodnego pisarza (od lat w pierwszej trójce najpoczytniejszych polskich autorów - raport Biblioteki Narodowej) z wykształceniem prawniczym. Nieuleczalnego pracoholika, jak sam o sobie mówi, który nie narzuca sobie ciasnych kajdan gatunkowych. W jego bibliografii widnieją zarówno pozycje kryminalne i prawnicze, też thrillery psychologiczne, jak utwory scence fiction i powieści historyczne. W posłowiu pierwszego wydania „Langera” z 2023 roku - przygotowanego przez wydawnictwo Czwarta Strona w soczystej okładce zaprojektowanej przez Tomasza Majewskiego - autor zdradza, że pracę nad tą opowieścią rozpoczął w marcu 2022 roku, wówczas jeszcze nie bardzo wiedząc „dlaczego w ogóle chce pisać o tym facecie”. W tej swojej skromnej pracy nie tyle na temat seryjnych morderców, ile ogromnego zainteresowania tego rodzaju postaciami, Mróz postara się rozjaśnić czytelnikom tę kwestię. Postara się wytłumaczyć z potrzeby przybliżenia tak odrażającej sylwetki jak Piotr Langer. Nekrofil z Mokotowa.

Trująca książka. Nie tylko dla osób zorientowanych w świecie Joanny Chyłki - Remigiusz Mróz najwyraźniej pomyślał również o takich żółtodziobach ja ja, „ryzykantach” porywających się na „Langera” bez uprzedniego pochylenia nad cyklem, z którym tytułowy antybohater tej toksycznej powieści jest związany. Zresztą nie tylko on, bo na ile zdążyłam się zorientować czołowe pozytywne postaci z „Langera” też zdążyły się już przedstawić (dały się bliżej poznać?) odbiorcom poczytnej serii prawniczej Wujka Mroza. Moje dotychczasowe – fakt, że niezbyt częste – spotkania z jego twórczością nie przygotowały mnie na taką wyżymaczkę „tkaniny” wewnętrznej. Powiecie, że na rynku wydawniczym z łatwością można wypatrzyć dużo brutalniejsze pozycje. Jeden z takowych tytułów podsunie sam Mróz we wprowadzeniu do psychicznej wiwisekcji Piotra Langera. Tak, Bret Easton Ellis w swoim kultowym dziele „American Psycho”, przeniesionym na ekran w 2000 roku przez Mary Harron, w gruncie rzeczy zdecydowanie śmielej sobie poczynał, nie był tak powściągliwy (bynajmniej!) na gruncie makabrycznym, jak autor „Langera”, niemniej ładunek emocjonalny, jaki spuścił na mnie Remigiusz Mróz miał niepokojąco zbliżoną wagę. Nieznośny ciężar bytu. Okropna przygoda, którą chciałoby się wydłużyć. Oby to był początek czegoś większego, koniecznie z Niną Pokorą, jedną z najbardziej fascynujących żeńskich postaci literackich, jakie dane mi było poznać. To nie tak, że w moich oczach skradła całe „show” Sadyście z Mokotowa, ale zawzięcie pławiła się w zimnym blasku jego reflektorów, łokciami rozpychała na jego mrocznej scenie. Langer to osobowość psychopatyczna, a Pokora osobowość potencjalnie psychopatyczna. On żyje w zgodzie ze swoją naturą, ona niekoniecznie. Bo nawet jeśli Nina zdążyła już pogodzić się ze swoją odmiennością, to Piotr ma podejrzenie graniczące z pewnością, że wreszcie znalazł kobietę, która pasuje do niego jeszcze bardziej niż może jej się wydawać. Nie może oprzeć się wrażeniu, że Pokora, podobnie jak on, osiągnęłaby bardzo wysoki, może nawet najwyższy wynik w teście na spektrum psychopatii. Co więcej, jego niedoszła ofiara daje mu wyraźnie do zrozumienia, że jest gotowa wkroczyć na zbrodniczą ścieżkę, że dojrzała do zrzucania maski tak zwanej normalności. Piotr Langer co prawda przewidział dla niej inną rolę w swojej życiowej historii, niemniej niedługo – jeśli w ogóle – będzie żałował niepowodzenia tego naprędce skleconego planu. Ich znajomość zaczyna się na imprezie charytatywnej zorganizowanej przez fundację Piotra Langera, ukierunkowaną na pomoc ukraińskim uchodźcom. Tytułowy czarny charakter omawianej brutalnej powieści Mroza zazwyczaj nie działa impulsywnie - typ planisty, przestępcy zorganizowanego, (nie)wybitnego stratega w dziedzinie zbrodni - czasami jednak rzuca się na głęboką wodę. Właścicielka marki odzieżowej miała być jednym z takich wyjątków, przyjemnym zakończeniem nie najgorszego dnia. Nocną rozrywką Sadysty z Mokotowa, który przy okazji przetestowałby swoje nowe narzędzie tortur. Był pewien, że złowił kolejną płotkę, ale w jego sieć tym razem wpadła istna pirania. Albo on w jej, trudno rozsądzić. Tak czy inaczej, najbliższa przyszłość Piotra Langera niechybnie zacznie rysować się w nadzwyczaj różowych barwach. Wcześniej wprawdzie nie miał wielu okazji do narzekań, niektórzy mogą wręcz uznać, że jest człowiekiem w czepku urodzonym, prawdziwym farciarzem, wybrańcem losu, skrycie jednak marzył o poznaniu kogoś takiego jak Nina Pokora. A właściwie ta kobieta przerosła jego najśmielsze nadzieje. Żeńska wersja Langera...

Materiał promocyjny. „Langer”, Czwarta Strona 2023

Karolina Siarkowska zajmuje prominentne stanowisko w polskiej, upolitycznionej, prokuraturze, ale jej kariera w każdej chwili może się załamać. Siarka ma bowiem obsesję na punkcie człowieka zasłużonego dla ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego w jednej osobie (tak się zastanawiałam czy również posła...?), cennego informatora Prokuratury Krajowej, seryjnego mordercy, którego bez przekonujących dowodów lepiej obchodzić szerokim łukiem. Nie drażnić pupila przełożonych. Czy Piotr Langer faktycznie trafił pod parasol ochronny ekipy rządzącej? Nawet jeśli, to Karolina Siarkowska nie wierzy, że tak zwane organy państwowe z premedytacją chronią seryjnego mordercę. Inni po prostu nie wierzą, że Langer jest taki, jak z uporem maniaczki maluje go Siarka. Do współpracy Karolina zaprasza Olgierda 'Padre' Paderborna, który co prawda nie dochrapał się tak wysokiej pozycji w polskiej prokuraturze, jak ona, ale ma swoje zasługi i co chyba najistotniejsze jest jedną z nielicznych osób w jej zawodowych kręgach, którą Siarka darzy zaufaniem. Piotr Langer „wszędzie” ma swoich ludzi, ale Karolina jest pewna, że Padre nie jest jednym z nich. Inna sprawa, jak Olgierd zapatruje się na jej wielką misję. Uważa, że jego koleżanka zafiksowała się na Langerze, że podchodzi do ich śledztwa od nieodpowiedniej strony. Klasyczny błąd: najpierw wskazała winnego, a potem zaczęła dopasowywać poszczególne fragmenty do jedynej słusznej wersji. Właściwie wybierać te pasujące i odrzucać resztę. Tak widzi to Paderborn, ale poparcia wśród czytelników nie znajdzie. Perypetie tego barwnego duetu Remigiusz Mróz nierównomiernie poprzeplatał z (nie)prawdziwą historią Sadysty z Mokotowa. Nieodprężającym spacerem po jego paskudnie zwichrowanym umyśle. I umyśle poważnej kandydatki na jego życiową towarzyszkę. Wybranki serca człowieka, który teoretycznie nie jest zdolny do miłości. Czy Piotr myli pożądanie, ewentualnie obsesję z miłością? W swojej prywatnej krainie rozkoszy, w obrzydliwej sekretnej piwnicy willi w zacisznym zakątku miasta stołecznego Warszawy, rzekomy filantrop niby spełnia wszystkie swoje seksualne fantazje, ale wymuszanie uległości poprzez zabijanie to nie to samo, co dobrowolna uległość. Bezgraniczne oddanie żywej istoty. Pięknej, inteligentnej i co chyba dla Langera najważniejsze, doskonale go rozumiejącej. Rozumiejącej jego przemożną potrzebę taplania się w krwi bliźnich? A gdyby wiedziała, że nieśpiesznie patroszy kilkuletnie dzieci na oczach ich matek, a potem to samo robi z nimi? Bandycki napad rosyjskich terrorystów na Ukrainę, ułatwił zadanie człowiekowi takiego pokroju jak Langer. Pod przykrywką fundacji zorientowanej na pomoc ludziom uciekającym przed wojną, może swobodniej niż kiedykolwiek wcześniej oddawać się swoim chorym uciechom. W każdym razie to znacznie uprościło jego makabryczny proceder. Wyjątkowa podłość, w ten sposób wykorzystywać zaufanie ludzi uciekających przed terrorem. Kobiety i dzieci zamiast obiecanego azylu, dostają śmierć w niewyobrażalnych mękach. Od zepsutej do szpiku kości jednostki mającej się za lepszą od innych. Człowieka prawdziwie wolnego, bo niebojącego się zamieniać nawet najbardziej zdrożnych myśli w czyn. Właściwie on nie widzi niczego zdrożnego w swoim niepospolitym hobby. Najsprytniejszy człowiek na świecie, a przynajmniej w Polsce, bo chyba nikt nie sądzi, że Karolina Siarkowska i jej nowy pomagier przechytrzą takiego szczwanego lisa? Pojętnego ucznia innego sprytnego gościa, ale Piotr Langer pewnie upierałby się przy tym, że pod tym względem - tak jak i pod wszystkimi innymi - dalece przerósł swojego ojca. W umowną teraźniejszość niekiedy wdzierają się sceny z młodości Piotrka Langera. Przegląd w domyśle najważniejszych wydarzeń z przeszłości tej antypatycznej istoty, poczynając od roku 1998, od jedenastych urodzin dziecka spod ciemnej gwiazdy. Wstrętne wstrętniejszego początki, frapująca warstwa retrospektywna z gościnnym występem pewnej „celebrytki”. Ale jeszcze większe atrakcje czekały na mnie na aktualnych życiowych zakrętach Langera. Żeby tylko jego. Wszystkie przygotowane przez Remigiusza Mroza niespodzianki w moim przypadku trafiły na wielce podatny grunt. Autor skutecznie wodził mnie za nos, utwierdzał w przekonaniu, że wszystkie asy w gruncie rzeczy zostały już z jego całkiem pojemnego rękawa wyjęte, wszystkie potężniejsze ładunki zdetonowane, a następnie bez cienia skruchy wyskakiwał z jakąś nową rewelacją. Kiedy już myślałam, że na bardziej depresyjnych strunach kreatywny architekt „Langera” już nie zagra, że nie odważy się podbić takiej stawki, uraczył mnie toksyną, na którą mój organizm okazał się najmniej odporny. Tragedia jednostki, jakiej w literaturze nie spotyka się na co dzień, wątek jeśli już nie oryginalny, to niewątpliwie dużo mniej rozpowszechniony od tragedii jednostek wpadających w brudne łapska maniakalnych morderców. Takich kreatur jak Piotr Langer, choć zaryzykowałabym twierdzenie, że „jego” przebrzydła inwencja mogłaby zawstydzić wielu, może nawet większość autentycznych i fikcyjnych zabójców.

Nie wybaczę Remigiuszowi Mrozowi zatrzymania się w tym punkcie. Piotr Langer może i nie zasłużył sobie na większą uwagę, ale entuzjastyczni odbiorcy „Langera” pewnie chcieliby poznać ciąg dalszy tej umiarkowanie makabrycznej historii. Czytelnicy urzeczeni rzezią, że sobie tak brzydko zażartuję. W każdym razie to jeden z mocniejszych powieściowych thrillerów z półki serial killer, jaką miałam przyjemność przeczytać. Nieprzyjemną przyjemność. Piekielne gorąco polecam wszystkim zahartowanym w takich klimatach. Psychopatologicznych. Ot, magnetyczny zwyrodnialec Remigiusza Mroza. Nic tylko przytulić;)

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej

https://www.taniaksiazka.pl/

 Więcej nowości literackich

poniedziałek, 22 maja 2023

„Krwawy koszmar” (2023)

 
Z okazji ukończenia studiów rodzice Audry Bucklebee kupują jej wymarzony domek na półwyspie Cape Cod, niesławny The Tupp House. Pierwsze dni w swoim wakacyjnym lokum kobieta planuje spędzić z długoletnimi przyjaciółkami, Reese Knox i Missy Becks, które w przeciwieństwie do niej uważają, że dom jest nawiedzony, ale to za mało, żeby je powstrzymać przed przyjęciem zaproszenia od dawno niewidzianej bliskiej osoby. Na pierwszy wieczór Audra zaplanowała domowy maraton filmów grozy, na jej posesji przyczaił się jednak co najmniej jeden żywy lub martwy osobnik przewidujący nieporównywalnie bardziej hardcorowe atrakcje dla młodych kobiet, które odważyły się przekroczyć przeklęty próg domu Tuppów.

Plakat filmu. „Kill Her Goats” 2023, WithAnO Productions

Niskobudżetowy amerykański slasher rozpisany wyreżyserowany i wyprodukowany (główny producent) przez Steve'a Wolsha, twórcę „Muck” z 2015 roku. „Krwawy koszmar” (oryg. „Kill Her Goats”) zrodził się z przemożnego pragnienia wypuszczenia w świat obrazu niepodobnego do innych, ze sporym potencjałem na zyskanie statusu horroru kultowego. A nieśmiertelność tej pozycji miały zapewnić praktyczne efekty specjalne stworzone pod kierownictwem Bena Bornsteina, z którym Wolsh współpracował już przy swojej debiutanckiej produkcji. Makabryczna uczta zorganizowana bez pomocy komputera. Egzotycznie zatytułowaną (w oryginale) drugą filmową opowieść Steve'a Wolsha z pierwszą łączy miejsce akcji: fikcyjne miasteczko West Craven, którym w rzeczywistości jest jednostka osadnicza West Dennis znajdująca się na półwyspie Cape Cod w stanie Massachusetts, gdzie Wolsh ma dom. Jego następny horror, który prawdopodobnie będzie funkcjonał pod nazwą „Fog City” będzie osadzony w tym samym uniwersum – trudno powiedzieć, czy na tym się zakończy, ale tę trójcę na pewno można traktować jako coś zbliżonego do filmowego tryptyku; krwawe koszmary Wolsha w gruncie rzeczy niepowiązane fabularnie. Dystrybucję „Kill Her Goats” otwarto - w Stanach Zjednoczonych - w marcu 2023 roku w strefie VOD, a w maju tego samego roku kozi horror Wolsha objawił się na polskiej platformie CDA Premium.

Ambitne przedsięwzięcie Steve'a Wolsha. Horror, któremu pisany jest sukces, wszystko wskazuje jednak na to, że jak na razie komuś/czemuś udaje się oszukiwać przeznaczenie. Ale spokojnie, publiczność musi dorosnąć do „Krwawego koszmaru” (dlaczego, ach dlaczego nie postawiono na dosłowne tłumaczenie „Kill Her Goats”?), publiczność potrzebuje czasu na dojrzenie ewidentnego kunsztu w udawanej amatorszczyźnie. W najgorszym wypadku poczeka się na następne pokolenia wielkich miłośników gatunku - kopytny slasher cierpliwy jest i wytrzymały jest. Zniesie wszelkie niedogodności, bo wie, że zła passa prędzej czy później się odwróci. Będzie legendą, będą stawiać go w jednym rzędzie z „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera, „Halloween” Johna Carpentera, „Piątkiem trzynastego” Seana S. Cunninghama, „Koszmarem z ulicy Wiązów” i „Krzykiem” Wesa Cravena. Będą pisać o nim pieśni, stawiać mu ołtarzyki i pomniki, bić pokłony. Tak będzie, a tymczasem... Kane Hodder, bodaj najbardziej kojarzony z oryginalną serią „Piątek trzynastego”, z postacią Jasona Voorheesa, niewątpliwie jednym z najbardziej rozpoznawalnych slasherowych morderców, jako Goatface z bardziej fantazyjną maczetą od „zabaweczki” maniaka znad Crystal Lake. Nie pogardzi też sprzętem bardziej w stylu Leatherface'a, ważnego - najważniejszego, do diaska! - członka rodziny kanibali z Teksasu. Prolog „Krwawego koszmaru” Steve'a Wolsha odebrałam jako swoiste, szalenie niezgrabne, połączenie tych dwóch popularnych franczyz. Biwakowanie w lesie, jeden niewielki namiot, w którym toczy się ciekawa rozmowa między panią i panem. Naprawdę zabawna. Zakochanej parze nie dane będzie żyć długo i szczęśliwie (nieszczęśliwie też nie), bo w naturalne środowisko Jasona Voorheesa wedrze się Leatherface w nietypowej dla siebie masce. Nie, to nie tak, że jeden z najbardziej znanych kanibali w historii kina, zdecydował się bardziej urozmaicić swoją makabryczną kolekcję przykryć twarzy, tylko najzwyczajniej ktoś mu podkradł pomysł na uzbrojenie. Nowoangielska masakra piłą mechaniczną urządzona przez... kozła? Nielicha masakra, w moim poczuciu mocno odstająca od całej reszty. Niepasująca nie tylko do tej wstępnej, ale w ogóle całej płaszczyzny technicznej „Krwawego koszmaru”. W zasadzie ścieżka dźwiękowa też daję radę, ale operatorzy, oświetleniowcy i montażyści w moich oczach zdecydowanie się nie popisali. Tuż przed napisami końcowymi „Krwawego koszmaru” znajdziemy trochę niewykorzystanego materiału z planu. Wpadki, wygłupy i wreszcie wybrane instrukcje reżysera. Jedna z tych ostatnich utwierdziła mnie w przekonaniu, że na bylejakości opierała się wizja reżysera. Nie tyle niedostateczne umiejętności większości załogi, ile sumienne spełnianie życzeń kapitana. Myślę, że Wolshowi zamarzyło się coś w stylu tanich horrorowych rąbanek z lat 80. XX wieku, przejażdżka stylistyczną autostradą, która przecież niejednemu współczesnemu twórcy się opłaciła. Skoro oni mogli... Kiczowata estetyka windą do nieba. Magiczny duch starych dobrych slasherów, specyficzna natura, którą poniekąd wyczułam w „Krwawym koszmarze” Steve'a Wolsha. W pewnym sensie, bo w tym świecie przedstawionym wszystko było tak toporne (poza mięsnymi dodatkami), że powinnam chyba użyć słowa poza, a nie natura.

Materiał promocyjny. „Kill Her Goats” 2023, WithAnO Productions

Moja wiara w umiejętności ekipy technicznej skompletowanej na potrzeby „Krwawego koszmaru” Steve'a Wolsha niestety nie sięga obsady. Oczywiście pomijam Kane'a Hoddera, choćby dlatego że miałam już okazję widzieć go w innych produkcjach, więc trudno tutaj mówić o braniu czegoś na wiarę. Zresztą jego rola w „Krwawym koszmarze” większe pole do popisu, zdaje się, dawała Hodderowi kaskaderowi niż Hodderowi aktorowi. Nawet w zderzeniu z jego najsłynniejszą rolą – w końcu jako Jason ani twarzą, ani głosem sobie nie pograł – w konkurencji na ekspresyjność Goatface, na moje laickie oko, przegrywa z kretesem. Dla odmiany jego potencjalne ofiary, dumna właścicielka strasznego domku nad malowniczym jeziorem, Audra Bucklebee (Arielle Raycene) oraz jej najlepsze przyjaciółki, Reese Knox i Missy Becks (Monica Sims i Ellie Gonsalves), optują za przesadą. Domyślam się, że reżyser oczekiwał takiej egzaltacji, jakiej ze świecą raczej nie trzeba szukać w XX-wiecznym kinie slash, wypracowania podobnych zachowań, uzyskania zbliżonej tonacji i takiego strojenia min. Innymi słowy, aktorki miały być tak nienaturalne, jak tyko potrafią. Albo inaczej nie potrafią, nie jestem pewna. Tak czy inaczej przeszarżowały. A znalazła się i taka, która „niedoszarżowała” – pierwsza reakcja na widok potwornie okaleczonej kobiety jest absolutnie zrozumiała, ale gdy już się wykrzyczy, co zresztą nie potrwa długo, jak gdyby nigdy nic, choć może już nieco ostrożniejszym krokiem, z większą rozwagą, czujnością, pójdzie dalej (że powinna wrócić do samochodu? Powinna, ale w slasherach z reguły nie robi się tego, co powinno). Drewniany dom z sąsiadującym „domkiem dla lalek” i większą szopą w malowniczym zakątku Stanów Zjednoczonych. Intymna posesja na półwyspie Cape Cod, nad pocztówkowym jeziorem, prywatna działka, do której należy też pomost – taki prezent rodzice wręczyli Audrze, podobno z okazji ukończenia studiów, ale sama obdarowana podejrzewa, że tym sposobem chcieli ją ściągnąć do domu. Tu się wychowała i tu, ich zdaniem, powinna założyć własną rodziną. No, niedokładnie tutaj dorastała - tak zwany The Tupp House, antybohater lokalnych strasznych historii, urban legends, których Reese i Missy bynajmniej nie traktują tak lekko jak Audra, odkąd dziewczyny sięgają pamięcią był niezamieszkany. Aktualną właścicielkę tej podobno obłożonej klątwą posesji poznajemy po drugim cofnięciu akcji, na samym końcu niepospolitego wieczorka zapoznawczego – dosłowne przedstawianie postaci. Imiona na ekranie może i nie są takie nietypowe, ale jednozdaniowe opisy można uznać za całkiem kreatywne. Często niegrzeczne, żeby nie powiedzieć okrutne, ale od kiedy kreatywność musi być poprawna politycznie?:) Audra na naszych oczach przeprowadza pierwszy obchód swoich wymarzonych włości, a przynajmniej pierwszy już jako niepodzielna właścicielka tego urokliwego zakątka, w którym, podobnie jak Reese i Missy, od razu dostrzegłam coś... Powiedzmy, że w przeciwieństwie do Audry nie czułam się w pełni komfortowo w tym wystroju – nieruchomość wystawiona na sprzedaż z pełnym umeblowaniem, nie wyłączając wiszących na ścianach obrazów w domyśle przedstawiających poprzednich mieszkańców tego przybytku. Zupełnie jakby czas zatrzymał się w The Tupp House, jakby komuś albo czemuś bardzo zależało na tym, by na wieki wieków zachować oryginalny wygląd tego rustykalnego domku z rozdwojeniem jaźni – z zewnątrz jak w bajce, wewnątrz jak w opowieści z dreszczykiem. Nie wiem dlaczego, ale moje myśli chwilę pokrążyły wokół Mary Celeste i zaginionej kolonii na wyspie Roanoke w Karolinie Północnej. Audra jest na tyle uprzejma, by zapowiadać swoje ruchy, ażeby przypadkiem nikt nie łamał sobie głowy nad tym, co w danej chwili robi. Przykład: „zadzwonię do taty” - gdyby tego nie powiedziała, to moglibyśmy zastanawiać się, po co przykłada to małe coś do ucha, a nawet gdyby jakimś cudem udało się nam rozwiązać tę zagadkę, to jak inaczej poinformować widzów, do kogo dzwoni Audra? Faktycznie, twardy orzech do zgryzienia. Dobrze, trochę powagi. „Krwawy koszmar” Steve'a Wolsha jest niepoważny (zamierzenie i jak dla mnie też niezamierzenie zabawny), ale spróbuję uderzyć w inną tonację. Kpiny na bok, z szacunkiem dla pracy innych. Dla twórców efektów specjalnych – tu się schował uroczo paskudny duch lat 80. XX wieku, ta substancja niezbyt udanie imitująca krew, to bezlitośnie poszarpane mięsko, ta momentami przesadna makabra, przegięta, przypuszczam celowo przedobrzona. Powiedziałabym, że jakość w tej materii stoi przed ilością. W każdym razie naprawdę doceniam wykonanie, choć pewnie w pamięci utkwi mi tylko szyja jednej z ofiar ni to człowieka (ludzi?), ni kozła albo, co szczerze mówiąc wydawało mi się bardziej prawdopodobne, co najmniej jednego przebierańca, zamaskowanego intruza z żądzą mordu w oczach. Oniryczne scenki w gęstej mgle, chropawy, przybrudzony klimacik, i to chyba byłoby na tyle jeśli chodzi o plusy. No dobrze, przyznam się, że czułam jakieś dziwne (bez zdrożnych myśli, proszę) do Reese, do sposobu bycia tej dziewczyny, bo na pewno nie kreacji „aktorskiej”. Za to kompletnie nie wiem, jak odnieść się do wątku prawdziwych kóz. W oparach absurdu, co samo w sobie absolutnie mi nie przeszkadzało, wolałabym jednak nie dotrwać do ostatniego „aktu”. Ciekawostka: w telewizorni znowu „Noc żywych trupów” George'a Romero (a wcześniej oczywiście „Muck” Steve'a Wolsha), częsty bywalec innych filmowych opowieści grozy, bo nie trzeba starać się o pozwolenia na skorzystanie z tego materiału - jest w tak zwanej domenie publicznej. Ciekawostka 2: sporo golizny, ale czy powyżej slasherowej średniej? Wątpię.

Fatalnie wykadrowany (na przykład nadprogramowe „ścięte głowy”), chaotycznie posklejany, niekiedy szaleńczo roztrzęsiony, bezsensownie wirujący, raz stanowczo niedoświetlony, innymi razy niemal prześwietlony albo list miłosny Steve'a Wolsha do niskobudżetowych slasherów z XX wieku, albo nie wiem co. Wiem tylko, że jego „kozie masełko” moich kubków smakowych nie rozpieściło. Wcale się nie zdziwię, jak zobaczę „Krwawy koszmar” na jakichś listach najgorszych horrorów 2023 roku. Pewnie sama bym go na takowej umieściła, gdyby zachciało mi się takową ułożyć, ale nie na czele stawki. Może gdzieś w połowie? Bo mimo wszystko jakieś pozytywy w tym tandetnym świecie przedstawionym znalazłam. A wcale nie szukałam;)

sobota, 20 maja 2023

„Organ Trail” (2023)

 
Montana, rok 1870. Abraham i Celeste Archer wraz ze swoimi dorosłymi dziećmi Abigale i Tobiasem opuszczają swoje mocno niepewne schronienie w nadziei na odnalezienie lepszego miejsca do życia. Podczas postoju na mroźnym pustkowiu mężczyźni natrafiają na obóz usiany trupami, udaje im się jednak wypatrzyć jedną żywą duszę: okaleczoną kobietę, która przedstawia im się jako Cassidy. Abraham i Tobias zabierają ją do swojego obozu, gdzie nocą zjawiają się sprawcy odkrytej przez nich rzezi. Rhys, Brody, Felix i ich przywódca Logan, gang, który, jak niebawem odkryje ich najnowsza niewolnica, do swojej wyłącznej dyspozycji ma całe miasteczko. Abigale spotyka rzekomy zaszczyt dołączenia do ich przestępczej grupy. Darowano jej życie, w zamian oczekując maksymalnego posłuszeństwa, dostosowania się do panujących w ich szeregach zasad. Albo to, albo śmierć. Dziewczynie nie brakuje jednak determinacji, by podążyć własną drogą. Wywalczyć sobie wolność. Odzyskać część z tego, co brutalnie jej wykradziono.

Plakat filmu. „Organ Trail” 2023, Paramount Pictures, TFP, Three Point Capital

Westernowy thriller z elementami gore rozpisany przez Meg Turner, kanadyjską scenarzystkę, która nie ukrywa, że tę historię zawdzięcza literówce. Chcąc wyszukać w internecie pewną grę wideo z 1985 roku, zwróciła się do wujaszka Google'a, który na jej niechcący przekręcone żądanie odpowiedział pozycją „Organ Trail”. Turner uznała, że to byłby doskonały tytuł dla horroru, nawet go sobie zapisała, a potem jej myśli podryfowały w kierunku... A gdyby tak Quentin Tarantino napisał „Domek na prerii”? Jak by to wyglądało? Tak narodziła się pierwsza zrealizowana dłuższa historia Meg Turner. A wszystko dzięki mediom społecznościom. W kwietniu 2021 roku zaćwierkała o tym projekcie, tym samym rozbudzając zainteresowanie w Michaelu Patricku Jannie, amerykańskim reżyserze, producencie, scenarzyście i aktorze. Filmowiec poprosił ją o przesłanie pełnego skryptu i już w kolejnym miesiącu oficjalnie „przytulił” dzieło Turner. W październiku scenariusz został sprzedany firmie Paramount Pictures, a główne zdjęcia – pod artystycznym kierownictwem Michaela Patricka Janna – ruszyły w lutym 2022 roku w Montanie, w tak zwanym reżimie sanitarnym tłumaczonym pandemią COVID-19. Dystrybucja „Organ Trail” ruszyła w drugim kwartale 2023 roku.

Amerykańska produkcja poczęta przez Kanadyjkę, miłośniczkę horrorów, przekonaną, że pisanie strasznych, brutalnych historii ma właściwości terapeutyczne. Horror na Dzikim Zachodzie? W publicznych wypowiedziach autorki tej opowieści, Meg Turner, jasno wynika, że wybrała taką gatunkową szufladkę dla „Organ Trail”, ale czy Michael Patrick Jann pozostał wierny jej wizji? Ze słów Turner wnoszę, że tak, wygląda więc na to, że jej definicja horroru trochę różni się od mojej;) Tak czy inaczej, ja powiedziałabym, że to thriller na Dzikim Zachodzie. Niemniej do klasyfikacji Meg Turner jakąś część publiczności zapewne przekona gore w składzie tego produktu. Innymi słowy, koniec końców zdania mogą być podzielone. Pamiętacie „Bone Tomahawk” Stevena Craiga Zahlera? Cóż, mnie do „Organ Trail” przywiodło właśnie wspomnienie tamtego zaskakująco smakowitego obrazu. Liczyłam na coś podobnego i... Powiedzmy, że tego życzenia nie usłyszała żadna złota rybka, ale szczęśliwie i Wishmaster (dżin po raz pierwszy – w tej franczyzie – przywołany w 1997 roku przez reżysera Roberta Kurtzmana i odpowiadającego za scenariusz Petera Atkinsa) puścił to mimo uszu. Lekko niepocieszona, ale też nieżałująca tej „przejażdżki DeLoreanem doktora Emmeta Browna”. Powrót do przyszłości 3. Witamy na Dzikim Zachodzie, na bezkresnym pustkowiu niezdecydowanie żegnającym się z zimą. Idzie odwilż, ale krokiem ślimaczym, całkiem możliwe więc, że jedna czy dwie śnieżyce zdążą jeszcze uderzyć w tę depresyjną krainę. Mamy rok 1870 i jesteśmy gdzieś w stanie Montana, u boku czteroosobowej rodziny Archerów - i ich wiernej klaczy - desperacko walczącej o utrzymanie się na tym łez padole. Nie mieli odwagi mierzyć się z potężną śnieżycą w lichej, boleśnie osamotnionej chacie, podjęli więc wędrówkę, którą zapewne rozważali już wcześniej, bo nawet w tych niewdzięcznych czasach, w tej arcytwardej epoce, w tej bezlitosnej rzeczywistości, niewątpliwie istnieją miejsca przyjaźniejsze istotom ludzkim od tego przeklętej głuszy. Pytanie tylko, czy uda im się dotrzeć do „tej ziemi obiecanej”? Wiedzą, że ich największymi wrogami podczas tej tułaczki będą siarczysty mróz i głód. Oczywiście ufają, że ten drugi nazbyt głęboko nie zajrzy im w oczy, że zawsze uda się upolować jakiegoś jeśli już nie grubego, to przynajmniej chudego zwierza. Abraham jest sprawnym łowcą, który na dodatek doczekał się całkiem pojętnego ucznia. Jego syn Tobias sporo już potrafi, czego najwyraźniej zazdrości mu siostra Abigale. Abraham i Celeste nie są jakimiś wywrotowcami, nie pozwolą więc, by ich córka oddawała się „męskim zajęciom”. Tradycyjny podział ról, „jedyny słuszny” kiedyś (i dziś?): chłopcy do broni, dziewczynki do garów. Można powiedzieć, że Abigale wyprzedziła swoją epokę, bo, że tak to ujmę, nie widzi niczego zdrożnego w noszeniu spodni przez panie. Nie ma prawa głosu, więc „praktyki odbywa u matki”, ale skrzętnie notuje w pamięci wszystko, co ojciec przekazuje Tobiasowi. Ten długi prolog otwierają przeraźliwe odgłosy, wrzaski ewidentnie cierpiącego stworzenia w bezdennej, nieprzeniknionej czerni. Kiedy wreszcie ta enigmatyczna, a przy tym dość upiorna plansza zejdzie z ekranu, widzimy krwawy szlak na śniegu. Podążamy tą makabryczną ścieżyną, ale niedługo – stosownie frustrujące poszukiwania rannej istoty – bo o naszą uwagę już dopraszają się Archerowie. W moim przypadku tym skuteczniej, bo poczułam się jak Alicja w Krainie Melodyjnych Czarów. Fenomenalna ścieżka dźwiękowa Jhereka Bischoffa i Craiga Wedrena, perfekcyjnie wpisują się w niewesołe, wręcz przygnębiające (zimowa szarzyzna, ale i zgnilizna ludzkich serc) zdjęcia Joe Kesslera.

źródło, zwiastun filmu: https://www.youtube.com/watch?v=DmX9D-gLtrQ

Rola główna w „Organ Trail”, czyli postać Abigail Archer, trafiła się Zoé De Grand Maison, ale chociaż nie mam żadnych zastrzeżeń do jej kreacji, bardziej przemawiała do mnie Olivia Grace Applegate. Nie tylko dlatego, że powierzono jej bardziej złożoną, a więc siłą rzeczy silniej intrygującą mnie postać – po prostu nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Applegate z całej obsady najmocniej wczuła się w rolę. Ale Nicholas Logan i Sam Trammell w moim poczuciu deptali jej po piętach. Ten drugi w rzeczywistości „Organ Trail” funkcjonuje jako Logan, herszt zabójczo złodziejskiej bandy, nastawiony bardziej na dobrą zabawę (dobrą z jego zwichrowanej, sadystycznej perspektywy), aniżeli ciężką pracę. Brody'emu i Feliksowi (przekonujące występy odpowiednio Michaela Abbotta Jr. i Alejandro Akary) to pasuje, ale ostatni dobrowolny członek tego skromnego „zrzeszenia rabusiów i morderców z Montany”, nieodczuwający bólu Rhys (gdyby urodził się później, pewnie usłyszałby, że ma rzadką choroba genetyczną, zwaną analgezją wrodzoną, natomiast w latach 70. XIX wieku pozostało mu jedynie cieszyć się – albo smucić, ale on wygląda na zadowolonego – jedną z pomniejszych tajemnic tego świata), „ożywiony” przez wspomnianego Nicholasa Logana, w najlepszym razie z politowaniem, a w najgorszym z niesmakiem, naganą przygląda się rządom Logana. Zdecydowanie jest jakieś napięcie między nimi, animozje Rhysa, których bynajmniej nie osłabiają żartobliwe, ale nierzadko podszyte okrucieństwem, a przynajmniej zwykłą ludzką złośliwością teksty Logana. Nawiasem mówiąc, czy aby Logan raz nie zwraca się do Rhysa słowami ze „Lśnienia” Stanleya Kubricka, filmu nakręconego przeszło wiek później? Mój błąd czy błąd twórców? Jeśli nie to pierwsze, to według mnie też nie to drugie – raczej sprytne, przewrotne zagranie... Paramount Pictures? Jak by nie patrzeć firmy w jakimś stopniu przywiązanej do Overlook Hotel. Zamykamy nawias i wracamy do czarnych charakterów, „urzędujących” w nietętniącym już życiem miasteczku/osadzie. Więzieniu Abigale Archer, która prędzej ruszy na spotkanie z damą z kosą, niż podporządkuje woli Logana. Śmierć jest jej mniej straszna od życia z ludźmi takiego pokroju. Największego przekleństwa Archerów. Dobry uczynek, który nie pozostał bez kary. Ujęcia biednych dłoni Cassidy (uwolnienie, zszywanie i proces niegojenia) uznałam za najpikantniejszą przyprawę „Organ Trail”. Potencjalnie największe atrakcje, dla, jak to się mówi, ludzi o specyficznych gustach. UWAGA SPOILER Nie wykluczam jednak, że „syndrom Freddy'ego Kruegera” zbierze więcej głosów KONIEC SPOILERA. Niemniej nawet takie klasyczne podcinanie gardeł może wprawić w niemały dyskomfort nawet częstych bywalców hardcorowych barów najgęściej rozsianych na terytorium horroru, ale w thrillerze też na takowe można natrafić. Mniej skuteczna, żeby nie powiedzieć głęboko rozczarowująca, w moim przypadku okazała się akcja z oczami. Nie żebym od razu wymagała powtórki z „Hostelu” Elia Rotha (w zasadzie to trochę inna tortura tego, czego jak głosi stare porzekadło pilnie strzeżemy), ale zupełnie nie byłam przygotowana na takie wycofanie. Nie do tego przyzwyczaili mnie twórcy „Organ Trail” - owszem, pobudzili wyobraźnię (dostatecznie sugestywny obrazek), jednakże taki przeskok z bezpośredniości w asekuranctwo niebezpiecznie graniczące z tchórzostwem (ejże, przecież to mieści się w granicach dobrego smaku, czego nie można już powiedzieć o bezwstydnie wywyższanych przeze mnie brudniejszych przygodach z planu), dla mnie był trochę jak kubeł zimnej wody w mroźną noc. W każdym razie nic przyjemnego dla śmiertelniczki niemorsującej. Pomijając ozdobniki/szkaradzieństwa – właściwie to nawet biorąc je pod uwagę – „Organ Trail” w reżyserii Michaela Patricka Janna nie jest dziełem jakoś szczególnie wyszukanym. Meg Turner zbudowała swoją opowieść na sprawdzonych, praktycznie bez przerwy przewijających się w popkulturze motywach. Odwieczna walka dobra ze złem – szlachetni i zepsuci do szpiku kości kowboje, oczywiście także kowbojki – domniemane pragnienie zemsty, wymierzenia sprawiedliwości na własną rękę i już niepozostawiające tyle miejsca na wątpliwości przemożne pragnienie odzyskania swojej własności. Bezsensowne narażanie życia? Prawdę mówiąc, przekonały mnie motywacje głównej bohaterki, ale mniej wyrozumiali widzowie mogą uznać, że Abigale ma więcej szczęścia niż rozumu. Odkładając na bok szaleńczą misję tej bezsprzecznie odważnej dziewczyny, można się zastanawiać, dlaczego nie podjęła próby ucieczki w bardziej dogodnym momencie. Dlaczego nie zadziałała wcześniej, przed najbardziej widowiskową (inna sprawa czy realistyczną) strzelaniną w „Organ Trail”, przed zakrawającym na cud wynurzeniem? Powrót na „stare śmieci” też nie wydawał mi się mądrym pomysłem, możliwe jednak, że przeceniłam zdolności dedukcyjne tutejszych oprychów. Historia może i chwilami deczko ponaciągana, ale osobiście bez większego wysiłku pokonywałam te drobne przeszkody. Klimatycznie i przystępnie. Człowiek się angażuje pomimo zgrzytów: takie to dziełko, proszę ja Was. Subiektywnie.

Na koń, chyżo na koń! Śmiało wybierzcie się do Montany Anno Domini 1870. „Organ Trail” Michaela Patricka Janna nie trzeba się bać, w miarę spokojnie można brać. Nie dotyczy osób niezabiegających o kontakty z Panem Brutalem, starannie omijających zbroczoną gałąź (nie tylko) kinematografii. Amatorzy mocnych filmowych wrażeń mogą mieć pewien niedosyt, ale w tej grupie spodziewam się większego poparcia dla niniejszego dokonania niż chociażby wśród poszukiwaczy oryginalności oraz widzów wyczulonych na głupotki. Western dla miłośników thrillerów. A że od thrillera do horroru droga niedługa...

czwartek, 18 maja 2023

Ruth Ware „Ta dziewczyna”

 
Przed. Hannah Jones rozpoczyna naukę w college'u Pelham w Oksfordzie. Od początku towarzyszy jej wrażenie przeniesienia do innego, lepszego świata, ale największą różnicę robi Ta Dziewczyna: pochodząca z zamożnej rodziny, teoretycznie ciesząca się uprzywilejowaną pozycją w Pelham, rozrzutna i skora do niewybrednych żartów April Clarke-Cliveden, współlokatorka Hannah. Najlepsza i najgorsza przyjaciółka w ich szybko formującej się paczce, do której trafia jeszcze bezpośrednia, sarkastyczna Emily Lippman, wygadany rugbista Ryan Coates, nieśmiały prawdziwy młody dżentelmen Hugh Bland i jego długoletni kumpel, boski Will de Chastaigne. Hannah wreszcie czuje, że znalazła swoje miejsce na ziemi, towarzystwo, o którym nawet nie śmiała marzyć. Ale ta bajka nie ma dobrego zakończenia. A kończy się pewnego wieczora w akademiku Pelham, gdzie Ta Dziewczyna wydaje ostatnie tchnienie.
Po. Spodziewająca się dziecka ze swoim ukochanym mężem Willem, osiadła w Edynburgu Hannah de Chastaigne, jest zaszokowana informacją o śmierci Johna Neville'a, przed ponad dziesięcioma laty skazanego za zabójstwo studentki April Clarke-Cliveden. Mężczyzna nigdy nie przyznał się do winy i niestrudzenie walczył o oczyszczenie swojego niekoniecznie dobrego imienia, a osobą, która przesądziła o jego fatalnym losie była Hannah, najlepsza przyjaciółka ofiary. Główny świadek oskarżenia, który dotychczas desperacko odpychał od siebie poważne wątpliwości. Hannah myślała, że to jedyny sposób na ułożenie sobie życia po takiej tragedii, ale nagła śmierć Neville'a oraz rewelacje nowo poznanego dziennikarza Gerainta Williamsa, zmuszają ją do poszukania kategorycznych odpowiedzi, sprawiedliwości dla Tej Dziewczyny.

Okładka książki. „Ta dziewczyna", Czwarta Strona 2023

Kolejny thriller psychologiczny od bestsellerowej brytyjskiej powieściopisarki Ruth Ware (właściwie Ruth Warburton), autorki między innymi takich międzynarodowych przebojów, jak „Dziewczyna z kabiny numer 10”, „Gra w kłamstwa”, „W ciemnym, mrocznym lesie”, „Pod kluczem”, „Śmierć pani Westaway” i „Jedno po drugim”. „Wychowanki” Agathy Christie i prawdopodobnie jedna z najbardziej efektywnych, najmocniej zdeterminowanych przywoływaczek ducha gotyckiego. Pierwotnie wydana w 2022 roku powieść „The It Girl” - pierwsza polska edycja, pt. „Ta dziewczyna”, pojawiła się w kolejnym roku z inicjatywy wydawnictwa Czwarta Strona; tłumaczyła Anna Tomczyk, a okładką zajęła się Magda Bloch – powstała z chęci zbadania ewentualnych następstw nienaturalnego umierania. Zmierzenia się z ciężkim tematem tragicznych, traumatycznych śmierci, rzutujących na całe dalsze życie tych, którzy zostali. Ale i spróbowania swoich sił w estetyce dark academia, która zdaniem Ware jest dziwnie niedowartościowana przez współczesne pióra wprawione w thrillerze. Podobne wrażenie ma w związku z innym wykorzystanym w „Tej dziewczynie” motywem. Motywem przyjaźni, która to według niej może być bardziej skomplikowana, burzliwa i na swój sposób fascynująca od bodaj bardziej docenianych przez pisarki i pisarzy związków miłosnych.

Omawiając „Tę dziewczynę” w przestrzeni publicznej, Ruth Ware zwracała uwagę na tendencję mediów do szufladkowania ludzi. Jakby narzucania im określonych ról, dopasowywania do sprawdzonych modeli. Niewykluczone, że najmocniej rzuca się to w oczy w autentycznych opowieściach kryminalnych. O anielicach i demonach. Kobietach idealnych i mężczyznach upadłych. Ludziach pozbawionych wad i ludziach pozbawionych zalet. I tylko bliscy tych pierwszych są godni najwyższego zainteresowania obywateli. Czasami na swoje nieszczęście. Hannah Jones, później Hannah de Chastaigne, jest jedną z przypadkowych ofiar medialnej szopki na temat April Clarke-Cliveden i Johna Neville'a. Nigdy nie była w kręgu podejrzeń (może wyłączając niektórych internetowych detektywów, autorów i dystrybutorów teorii spiskowych), nie próbowano robić z niej śmiertelnie toksycznej niby przyjaciółki, nie kwestionowano jej zeznań ani nic w tym rodzaju. Nie, można chyba powiedzieć, że wybrano bardziej cywilizowany sposób rozgrzebywania ran. Hannah było jedną z tych, której odmówiono prawa do żałoby na tej podstawie, że była kluczowym świadkiem w głośnej sprawie zabójstwa pięknej studentki z bogatego domu. Nie bez znaczenie był też fakt, że w miesiącach poprzedzających szokującą śmierć April Clarke-Cliveden najbliższą jej osobą najprawdopodobniej była właśnie Hannah Jones. Nie tylko dlatego, że były współlokatorkami - właściwie dzieliły tylko salonik, bo Pelham w Oksfordzie oferuje studentom pojedyncze i bynajmniej nieciasne pokoje. April, zwana też Tą Dziewczyną, wbrew jej pośmiertnemu wizerunkowi, była osobą pełną sprzeczności. Potrafiła zjednywać sobie ludzi, ale co najmniej równie wielka była jej zdolność do robienia sobie wrogów. W „Tej dziewczynie” Ruth Ware najpierw dość równomiernie przeplata przeszłość z umowną teraźniejszością, by w dalszej partii w całości skupić się na aktualnych wydarzeniach z życia Hannah de Chastaigne. Bo to ona niezmiennie stoi w centralnym punkcie tej opowieści (narracja trzecioosobowa), nieświadomie oprowadza nas po tym niepewnym, elektryzująco zagadkowym światku, idealnie wpasowującym się w definicję suspensu Alfreda Hitchcocka: najpierw trzęsienie ziemi, a potem narastające napięcie. Nie sugeruj, tylko pokaż. Pokaż bombę, żeby odbiorcy twojej historii nie mieli żadnych wątpliwości, że niechybnie dojdzie do prawdziwej katastrofy. W „Tej dziewczynie” właściwie zło już się dokonało – życie definitywnie zakończone jeszcze zanim na dobre się zaczęło. Niektórzy mogą powiedzieć, że przeznaczeniem April Clarke-Cliveden było umrzeć młodo, ale niewątpliwie znajdą się i tacy, którzy uznają, że tej tragedii z łatwością można było zapobiec. Wystarczyło nie zamiatać brudów pod bezwstydnie drogi dywan Pelham? John Neville, jeden z portierów w renomowanej (fikcyjnej) uczelni w angielskim mieście Oksford, przerażał Hannah długo przed najgłośniejszą(?) zbrodnią w tych historycznych murach. Dziewczyna z nudnego Dodsworth, która wyłącznie swoją ciężką pracą wywalczyła sobie miejsce na tej diablo wymagającej uczelni - z drugiej strony nie podziela przekonania wielu, że panna Clarke-Cliveden dostała się do Pelham dzięki pieniądzom tatusia - szybko nauczyła się unikać tego śliskiego osobnika, ale też tłumaczyć sobie (i innym), że mogła coś sobie ubzdurać. Neville zachowuje się jak stalker, ale młodsza wersja Hannah wydaje się być bardziej skłonna do upatrywania problemu w sobie. To niestety nierzadkie zjawisko wśród ofiar nie tylko prześladowań, o czym autorka „Tej dziewczyny” nie omieszka wspomnieć zgłębiając tę alarmistyczną relację, skrajnie niewygodną przynajmniej dla jednej ze stron. Gdyby to zależało od jej przyjaciół, to John Neville dawno wylądowałby na dywaniku u rektora, ale Hannah woli szkodzić sobie niż innym. Typ męczennicy? Albo po prostu przedstawicielka niewykluczone, że wymierającego gatunku, powstrzymująca się od pochopnego wydawania wyroków. Tym gorzej dla niej, kiedy zacznie dopuszczać do siebie myśl, że mogła mieć znaczący udział w zrujnowaniu życia niewinnego człowieka. Bo koniec końców to jej zeznania przesądziły w sprawie państwo kontra John Neville. W pewnym sensie wtrąciła za kraty człowieka, który najzwyczajniej mógł znaleźć się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie. Życiowa katastrofa w dobrej wierze spowodowana. Bo prawda nie zawsze wyzwala.

Okładka książki. The It Girl", Scout Press 2022

Ruth Ware znowu w formie. W każdym razie moje poprzednie spotkanie z jej twórczością - mowa o powieści „Jedno po drugim” - nie było zbyt udane, tym bardziej więc ucieszył mnie powrót „starej”, dobrej Ruthie, że bezczelnie pozwolę sobie na taką niczym nieusprawiedliwioną poufałość. Mały kamień z serca spadł. „Ta dziewczyna” przegoniła precz moje obawy (niewielkie, ale zawsze), że obrała inny kierunek w powieściowym thrillerze psychologicznym, że coraz śmielej będzie przedkładać dynamikę nad klimat i postacie. Specyficzny klimat, bo łączący stare z nowym. Współczesność fortunnie nawiedzana przez charakterne duchy przeszłości. Hannah Jones do Pelham w Oksfordzie zwabiła między innymi wartość historyczna tego obiektu, a przynajmniej jego sporej części. Ta niedzisiejsza, czarodziejska atmosfera panująca w głównym gmachu uczelni i żeńskimi akademiku, na którą jej współlokatorka zdaje się być kompletnie nieczuła. Hannah wkracza w te oszałamiające progi z nieprzyjemnym poczuciem, że nijak nie pasuje do tego świata, ja natomiast coraz mocniej utwierdzałam się w przekonaniu, że to bardziej bajka panny Jones niż panny Clarke-Cliveden. Sceneria w moim odczuciu pięknie korespondowała z charakterem czołowej – nietytułowej – postaci. Nie wiem, czy to było zamierzone, ale tak czy inaczej do głosu znowu doszły „gotyckie ciągotki” Ruth Ware. Bohaterka opowieści gotyckiej na początku epoki mediów społecznościowych. April już wsiąkła, ale w ścisłym gronie prawdziwych i mocno wątpliwych przyjaciół próżno szukać osoby, która podziela tę pasję. Niektórzy może i nie mieliby nic przeciwko takiej formie spędzania wolnego czasu, sęk jednak w tym, że muszą, w hipotetycznym odróżnieniu od April, nader ostrożnie nim gospodarować. W Pelham panuje powszechne przekonanie, że pierworodna córka brytyjskiego biznesmena, który dorobił się ogromnej fortuny, nie musi sobie zawracać głowy wkuwaniem, ponieważ jej ojciec jest jednym z głównym fundatorów Pelham. Tak to już jest na tym niedoskonałym świecie, prawda? April radośnie, z premedytacją i na różne sposoby potwierdza wszystkie negatywne opinie na swój temat. Z jakiegoś niezrozumiałego dla Hannah powodu z lubością pielęgnuje swój wizerunek płytkiej, rozkapryszonej, uprzywilejowanej studentki, która w zwykłym trybie w życiu nie dostałaby się do Pelham. Nie z takim ilorazem inteligencji. Wszystkim się wydaje, że ją przejrzeli, ale w rzeczywistości ta sztuka najprędzej udała się dziewczynie ze zdaniem odrębnym. Z drugiej strony czy można ufać osądowi Hannah Jones? W najlepszym razie nazbyt ufnej, w najgorszym straszliwie naiwnej, zachłyśniętej swoim nowym, zdecydowanie bardziej satysfakcjonującym życiem. Hannah uważa, że ludzie są z natury dobrzy. W swoim rodzinnym Dodsworth mogła mieć co do tego wątpliwości, ale Oksford to zupełnie inna liga – kraina nieskończonych możliwości i przyjaźni aż po grób. Z przebojową April, nieprzebierającą w słowach Emily, usłużnym Hugh, niepokornym Ryanem i zabójczo przystojnym Willem. Morderstwo w Pelham na dobrą sprawę rozbije tę nie tak znowu zwartą grupę. Śmierć nieoficjalnej liderki zmieni wszystko. W większości na gorsze, ale przeszło dziesięć lat później Hannah nadal męczy podejrzenie, że nie połączyłaby się ze swoją drugą połówką, gdyby dziewczyna, którą miała za swoją najlepszą przyjaciółkę przeżyła studia. Hannah prześladuje myśl, że żyje życiem April. Gdyby nie John Neville lub (o zgrozo!) ktoś inny - co pewnie zgodnie z oczekiwaniami czytelników „ze strony na stronę” będzie wydawać jej się coraz bardziej prawdopodobne - to April zapewne poślubiłaby Willa de Chastaigne. I może w tej alternatywnej rzeczywistości to ona, a nie Hannah, teraz spodziewałaby się ich pierwszego dziecka. Nie ukrywam, że rozdziały „Przed” w moim odbiorze nie tyle połknęły, ile ponadgryzały rozdziały „Po”. W te drugie w porównywalnym stopniu zaangażowałam się dopiero po nieuroczystym zakończeniu nie zawsze mrocznej, ale zawsze dostarczającej jakichś (czasem słońce, czasem deszcz) emocji, opowieści studenckiej. Co nie znaczy, że przechodziłam całkowicie obojętnie obok konfrontacji ciężarnej kobiety z demonami przeszłości, stopniowej zmiany strategii w przeszło dziesięcioletniej wojnie z traumą, nieubłaganie rosnącego postanowienia by raz na zawsze rozwiać wszelkie wątpliwość. Nawet jeśli to zrujnuje jej małżeństwo? Odwieczne pytanie: kto zabił? Przyznaję, że nie osiągnęłam dobrego wyniku w tej stosownie, pożądanie niewesołej zabawie – ostatecznie udało mi się zaledwie o krok wyprzedzić zmyślną organizatorkę tego pasjonującego przyjęcia nie tylko dla zdeklarowanych fanów dreszczowców psychologicznych.

Uwaga: Ruth Ware w natarciu! „Ta dziewczyna” może być tą książką. Jedną z tych, które w całości skradną Waszą uwagę. Poczytna brytyjska powieściopisarka tym razem postara się wciągnąć wszystkich zainteresowanych w zagadkę śmierci młodej, pięknej i bogatej. W tajemniczą zbrodnię w dark academia. Nie mogę obiecać, że to będzie najcenniejszy z dotychczasowych darów od zdolnej kobiety publikującej pod pseudonimem Ruth Ware, że ze wszystkich jej dotychczasowych utworów ten ukochacie sobie najmocniej, ale śmiem podejrzewać, że zawiedzionych będzie najwyżej garstka. Nie żebym dała sobie za to głowę obciąć, ale gorąco polecić muszę. Tak mi sumienie nakazuje;)

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu