poniedziałek, 29 czerwca 2015

„Demonic” (2015)


Luizjana. Detektyw Mark Lewis zostaje wezwany na interwencję do opuszczonego domu, w którym przed laty doszło do masowego, rytualnego mordu. Na miejscu zastaje ciała nastolatków i zszokowanego Johna. Policja opieczętowuje miejsce zbrodni i przystępuje do zbierania dowodów. Z ocalałym tymczasem rozmawia psycholog Elizabeth Klein. Chłopak zdradza jej, że wraz ze znajomymi zatrzymał się w tym owianym złą sławą domu, aby nawiązać kontakt z gnieżdżącymi się w jego wnętrzu duchami oraz pozbyć się wizji zmarłej matki, która miała duży związek z masowym mordem sprzed lat. Ale krótko po ich przyjeździe ktoś zablokował wszystkie wyjścia i zaczął na nich polować.

„Demonic” jeszcze przed premierą w Brazylii, pod tytułem „A Casa dos Mortos” przyciągał uwagę amerykańskiej opinii publicznej. Kiedy w 2011 roku ogłoszono, że film będzie nosił tytuł „House of Horror” (z czasem zmieniono go na „Demonic”), a jednym z jego producentów jest jeden z najpopularniejszych twórców współczesnego kina grozy, James Wan, wielu widzów zaczęło śledzić postępy w pracy nad tą produkcją. Will Canon, mało znany reżyser i współscenarzysta „Demonic” (do spółki z Dougiem Simonem i Maxem La Bella), który oprócz kilku shortów miał na koncie tylko jeden pełnometrażowy film, pt. „Brotherhood” nie nastrajał pozytywnie bardziej świadomych widzów. Ale sygnowanie owej pozycji nazwiskiem Wana (szczególnie na plakatach), zgodnie z marketingowym zamysłem, skutecznie zaciemniło personalia reżysera przed masowymi odbiorcami, z których wielu było przekonanych, że oto powstaje coś, w czym największy udział ma ich idol, James Wan.

Choć „Demonic” fabularnie eksploatuje znane motywy ghost stories jego konstrukcja nie pozwala wtłoczyć go w pokaźną listę konwencjonalnych straszaków. Scenarzyści postawili na rzadko wykorzystywaną w tym nurcie dwutorową narrację, która z jednej strony intrygująco komplikuje wydźwięk filmu, ale z drugiej miejscami nieco irytuje swoim rozproszeniem. Teraźniejszość przeplata się tutaj z retrospekcjami, przybliżanymi przez ocalałego z masakry w opuszczonym domu w Luizjanie, Johna (elektryzująca kreacja Dustina Milligana). Podczas, gdy policjanci z wydziału zabójstw z Markiem Lewisem na czele (w tej roli bardzo przekonujący Frank Grillo) zabezpieczają miejsce zbrodni, przy okazji odkrywając coraz to nowe, niepokojące fakty, chłopak, który przeżył zdradza psycholog, Elizabeth Klein (jak zwykle bezbłędna Maria Bello), jak doszło do tej masakry. Jego opowieść to fragmentaryczny zapis osadzony w nurcie ghost story z elementami demonicznymi. Tak więc mamy „nieśmiertelną” grupę młodych ludzi, która wyrusza do owianego złą sławą domu w Luizjanie. Przed laty doszło tam do rytualnego, zbiorowego mordu, któremu świadkowała matka Johna. Teraz chłopak zmaga się z niepokojącymi, niejasnymi halucynacjami, nawiązującymi do tamtych wydarzeń. Młody łowca duchów namawia Johna i jego dziewczynę, Michelle, do pobytu w problematycznym domostwie. Towarzyszyć ma im dwoje pomocników domorosłego łowcy duchów, którzy z wykorzystaniem swojego sprzętu mają za zadanie udokumentować całą wyprawę i pozyskać dowody nawiedzenia. W ten sposób w retrospekcjach Canon zgrabnie wplątuje stylistykę verite w tradycyjną narrację. Kręcenie z ręki jest maksymalnie profesjonalne – nie spotkamy się tutaj z nadmiernie rozedrganym obrazem, czy uciekaniem z kamerą w stronę ścian i podłóg, co jest częstą przypadłością klasycznych verite. W chwilach szczytowej grozy albo odchodzono w stronę tradycyjnej realizacji, albo profesjonalnie montowano materiał nakręcony z ręki, dzięki czemu absolutnie nic mi nie umknęło. A działo się sporo, chociaż o próbach dogłębnego przerażania odbiorców nie było mowy. Zaznaczając obecność nieznanego w opuszczonym domu w Luizjanie twórcy postawili na delikatność. Chyłkiem przemykające po korytarzach widmowe postaci, samoistnie zamykające się drzwi, rzucanie protagonistami po ścianach, ciąganie ich po podłodze przez niewidoczne byty i wreszcie pojawiająca się w migawkach znakomicie ucharakteryzowana, koszmarna twarz sędziwej kobiety. A to wszystko podane w iście mrocznym klimacie z dbałością o podskórne napięcie, które notabene znacząco podniosło poziom licznym jump scenek. Ilekroć przed zaskakującym „uderzeniem” Canon uciekał się do klimatycznych, pełnych napięcia preludiów, zasadzających się głównie na wędrówkach bohaterów po skąpanym w ciemnościach domu, pojawiające się pod koniec tych sekwencji jump sceny unosiły mnie z fotela. Wszak twórcy na te ujęcia wybierali trudne do przewidzenia momenty i znacząco pogłaśniali dźwięk. Ale taki efekt nie pojawiał się we wszystkich jump scenach – ujęcia pozbawione początkowych podnoszących adrenalinę statecznych spacerów protagonistów po poszczególnych pomieszczeniach w domu, pojawiające się dosłownie w środku konwersacji, co prawda zaskakiwały, ale przez brak wcześniejszego dostrajania mnie do odpowiedniej atmosfery nie odnosiły pożądanego skutku. Te jump scenki bym poprawiła, tak samo ujęcia ptaków wychodzących z ust Johna, przy realizacji których filmowcy posiłkowali się rażąco sztucznymi efektami komputerowymi.

Druga oś narracyjna skupia się na kuriozalnym dochodzeniu policji. Kuriozalnym, bo mającym nadprzyrodzone podłoże. Z uwagi na swoją mniej tajemniczą problematykę owe sekwencje bazują na odrobinę lżejszym klimacie grozy. Detektyw Mark Lewis z pomocą psycholog Elizabeth Klein próbuje uzyskać od ocalałego Johna informacje, które pozwoliłyby wytypować podejrzanego aktualnej masakry, nawiązującej do rytualnego, masowego mordu sprzed lat. W ten sposób twórcy konfrontują nas z dwoma, przenikającymi się czasami (niedaleką przeszłością i teraźniejszością), czym w paru momentach nieco wybijają z rytmu. Szczególnie, kiedy decydują się wrócić do teraźniejszości tuż po jakiejś kulminacji w retrospekcji. Ale abstrahując od tej drobnej niedogodności taka narracja o wiele silniej koncentrowała moją uwagę, aniżeli chronologicznie przedstawiane, liniowe historie o duchach. Szczególnie, kiedy Canon wreszcie zdecydował się na większą dosłowność, zogniskowaną w postaci okaleczonego, pozbawionego języka łowcy duchów, który biega po mieście, w mniemaniu śledczych w poszukiwaniu dziewczyny Johna. Dynamiczne ujęcia obławy na tę oszalałą jednostkę nie tylko podnoszą poziom emocjonalnego napięcia, ale również stanowią wprawkę przed komplikującym wszystko finałem. Czołowy zwrot akcji udało mi się przewidzieć już w pierwszej połowie seansu, ale dopełniające go szczegóły, ważne detale warunkujące interpretację „Demonic” były już dla mnie sporym zaskoczeniem. Innymi słowy, scenarzystom przynajmniej w części udało się uśpić moją uwagę, a więc dopisuję zakończenie do długiej listy zalet tej produkcji.

Will Canon dobrze wróży na przyszłość, bo nawet jeśli „Demonic” nie jest jeszcze horrorem skończonym, któremu absolutnie niczego nie sposób zarzucić to można w nim odnaleźć zalążki wielkiego talentu tego reżysera, którego jeszcze nie rozwinął w pełni. Ale być może zrobi to w swoich kolejnych straszakach, jeśli na takowe się porwie. Oby tylko nie zapomniał o generowaniu klimatu porównywalnego z „Demonic” i nie dał się porwać efektom komputerowym. Dzięki minimalizacji CGI jego debiutancki horror zwraca uwagę swoim autentycznym minimalizmem, nie sprawiając wrażenia przekombinowanego, czy nakręconego tylko z myślą o popisywaniu się nowoczesną technologią. Mam nadzieję, że jeśli pozyska większy budżet na zrealizowanie kolejnego straszaka (ten kosztował 3 mln dolarów) nie skusi go jakaś bzdurna oferta speców od efektów komputerowych, bo te pojedyncze CGI, które zawarł w „Demonic” wystarczyły aż nadto. Nie potrzeba drogiego efekciarstwa, aby nakręcić godnego uwagi straszaka, eksperymentującego z narracją i z wyczuciem czerpiącego z osiągnięć innych ghost stories, co owa produkcja w mojej ocenie dobitnie udowadnia.  

niedziela, 28 czerwca 2015

„Poltergeist” (2015)


Pięcioosobowa rodzina Bowenów kupuje tani dom na przedmieściu. Najmłodsza członkini familii, Madison, już w dniu przeprowadzki prowadzi rozmowy z czymś, co tylko ona jest w stanie dostrzec, ale rodzice są przekonani, że dziewczynka wymyśliła sobie przyjaciela. Jej brat, Griffin, od początku boi się nowego domu, ma przeczucie, że nie wszystko jest z nim w porządku, ale dorośli o te reakcje obwiniają strachliwą naturę chłopca. Kiedy Griffin zaczyna świadkować nadnaturalnym wydarzeniom próbuje skłonić rodziców do wyprowadzki, ale Bowenowie zrzucają to na karb jego wybujałej wyobraźni. Ich lekceważące podejście do ostrzeżeń chłopca wkrótce procentuje porwaniem Maddie przez złośliwe byty, które próbują przedostać się na „drugą stronę”.

W czasach, kiedy remakuje się prawie wszystko, co odniosło większy komercyjny sukces nie dziwi „wzięcie na tapetę” jednego z najpopularniejszych horrorów Tobe’a Hoopera. „Duch” z 1982 roku w czasach swojej świetności straszył i zachwycał miliony widzów. Dla współczesnego pokolenia jawi się raczej, jako czysta, klimatyczna rozrywka, którą należy traktować z lekkim przymrużeniem oka, ale nawet jako taka ghost story w wersji lajt dostarcza sporo przyjemności. Biorąc pod uwagę familijną otoczkę starego „Ducha” raczej nie dziwi wybór reżysera jego uwspółcześnionej wersji. Gil Kenan dał się już poznać w tym gatunku filmowym („Straszny dom”, „Miasto cienia”), za to w kinie grozy, jak dotychczas nie miał żadnego doświadczenia, a jak pamiętamy „Duch” Tobe’a Hoopera najsilniej egzystował właśnie w tym gatunku, pomimo swojej delikatnej z dzisiejszej perspektywy formy. Choć nazwisko reżysera nie nastrajało pozytywnie do nowego „Poltergeista” uwagę zwracała obecność Sama Raimiego wśród producentów, ale jak się niestety okazało nie miało to wpływu na poprawę jakości filmu.

Krytycy nie szczędzili gorzkich słów pod adresem nowego „Poltergeista”, szczególnie zarzucając mu niski poziom straszenia i częste acz nieudolne kopiowanie pierwowzoru. Scenariusz Davida Lindsay’a-Abaire’a istotnie nie miał zbyt wiele nowego do powiedzenia – oczywiście parę modyfikacji się znalazło, ale nie miały one żadnego wpływu na problematykę filmu i co ważniejsze prezentowały się dużo gorzej od rozwiązań Hoopera. Moim zdaniem tej produkcji najbardziej zaszkodził pokaźny budżet – 35 milionów dolarów to jak na horror istny majątek, a doświadczenie już miał nauczyło, że w większości przypadków im więcej pieniędzy na realizację straszaka tym gorszy finalny efekt. Jednak, w przeciwieństwie do większości krytyków i masowych odbiorców udało mi się odnaleźć w tym obrazie kilka może nie wspaniałych, ale znośnych elementów. W zasadzie wszystkie superlatywy zawarto w pierwszej, statecznej połowie filmu. Jako, że mamy do czynienia z remakiem o żadnej innowacyjności nie może być mowy, jednakże o dziwo wstęp bardziej nasuwał mi na myśl „Horror Amityville” niż „Ducha” Hoopera. Szczególnie przez częste zaznaczanie problemów finansowych Bowenów, które wymusiły na nich przeprowadzkę do taniego domu na przedmieściu i przez pierwsze dni pobytu w nim kierowały ich wszystkimi poczynaniami. Gdyby Bowenowie nie borykali się z niedostatkami w domowym budżecie być może ich reakcja na ostrzeżenia syna, Griffina, byłaby inna, być może wykazaliby się większą czujnością bądź zwykłym przestrachem na wieść o zakupieniu domu położonego na dawnym cmentarzysku Indian. Stephen King zapewne określiłby nowego „Poltergeista” mianem horroru ekonomicznego (jak uczynił w przypadku „Horroru Amityville” w „Danse Macabre”) i ten termin istotnie można z powodzeniem zastosować w tym konkretnym przypadku. Co więcej problemy finansowe odrobinę modyfikują wydźwięk zawarty w pierwowzorze. U Hoopera mieliśmy do czynienia przede wszystkim ze szczęśliwą familią, która osiedliła się w wymarzonym domu, u Kenana natomiast rodzinną sielankę nieco zaburzają kłopoty finansowe Bowenów.

Właściwie wszystkie ghost stories bazują na takiej samej konstrukcji, na ogół zauważalnie dzielącej film na dwie części. Najpierw delikatnie sugeruje się nam obecność czegoś nieznanego, z wykorzystaniem najróżniejszych operatorskich chwytów, żeby z czasem przejść do bardziej dosadnych rozwiązań. Kenan postawił przede wszystkim na jump sceny, najprymitywniejszy model straszenia, ale jak uczy doświadczenie we wprawnych rękach mogący dostarczać równie silnych emocji, co bardziej wyrafinowane formy niepokojenia opinii publicznej. Niestety, Kenan nie należy do wąskiego grona współczesnych twórcy doskonale odnajdujących się w specyfice jump scen. Właściwie jestem przekonana, że z nagła wskakujące w kadr elementy w wydaniu tego reżysera nie poderwą z fotela absolutnie żadnego odbiorcy, nawet niezaznajomionego z ghost stories. Dźwięki towarzyszące tym ujęciom są za ciche, a i momenty zaistnienia takich wydarzeń można przewidzieć z dokładnością do ułamka sekundy. Rozczarowują też bardziej dosadne formy straszenia – przesuwające się po podłodze zabawki, czy przezabawna scena walki ze szmacianym klownem – ale nie wszystkie. Skopiowana kultowa scena „Ducha”, podczas której najmłodsza członkini rodziny nawiązuje kontakt za pośrednictwem telewizora z bytami gnieżdżącymi się w domu to właściwie jedyna sekwencja, w której można wyczuć zalążki klimatu grozy. Migająca, biała poświata i Griffin wolno zmierzający w stronę siostry przemawiającej do „zaśnieżonego” ekranu. Finalne „wykwitanie” z drugiej strony dłoni duchów również oddano całkiem realistycznie, ale zabrakło mi instrumentalnej wersji „Gwiaździstego sztandaru”, moim zdaniem nierozerwalnie związanego z tą konkretną sceną i piszczącego, podnieconego głosiku zjawiskowej Heather O’Rourke. Jej zastępczyni, Kennedi Clements była tak beznamiętna (nie tylko w tym konkretnym ujęciu, ale we wszystkich), że aż zaczęłam się zastanawiać, co też skłoniło twórców remake’u „Poltergeista” do zaangażowania właśnie jej. Przecież to była najważniejsza rola! W zestawieniu z nią prawie wszyscy pozostali członkowie obsady wypadli nieporównanie lepiej. Szczególnie Sam Rockwell i mały Kyle Catlett. Kiedy Maddie zostaje porwana przez duchy Indian, Bowenowie, jak w oryginale zwracają się o pomoc do parapsychologów, którzy starają się wydostać dziewczynkę ze sfery bytującej pomiędzy dwoma światami (umarłych i żywych).  W tej środkowej partii filmu tylko jedno ujęcie zasługuje na uwagę – dosyć realistycznie zrealizowane wymiotowanie białymi robakami i spływanie twarzy Rockwella krwią, widoczne w odbiciu z kranu. Twórcy, co prawda próbują wygenerować napięcie sekwencją wciągnięcia ręki jednego z badaczy zjawisk paranormalnych w ścianę i wiercenia w pobliżu jego głowy, ale z marnym skutkiem. Wyczucia klimatu i napięcia Kenan nie ma za grosz, o czym przekonaliśmy się już wcześniej, więc tym bardziej dziwiły jego uporczywe, żałosne próby wykrzesania z siebie takich zdolności w drugiej połowie seansu. Tym bardziej, że stały one w sprzeczności z rażąco sztucznymi efektami komputerowymi, którymi filmowcy dosłownie przeładowali kulminacyjne sceny „Poltergeista”. Kiedy „na scenie” pojawił się nowy łowca duchów, aż parsknęłam śmiechem. Czy twórcy remake’u naprawdę myśleli, że Jared Harris dorówna zjawiskowej, charyzmatycznej Zeldzie Rubinstein z wersji Hoopera? Aktor zasłużony, nie przeczę, ale do tej roli absolutnie się nie nadawał, tym bardziej, że scenarzysta przedstawił go w kategoriach zwyczajnego telewizyjnego showmana... 

Efekty komputerowe… no tak, bez nich film z takim budżetem nie mógłby się obejść. W starym „Duchu” też mieliśmy sporo efekciarstwa, ale tam miało to swój, dopełniony klimatem urok. Tutaj jest jedynie czystą bufonadą, popisywaniem się nowoczesną, jakże sztuczną wizualnie technologią. Wizualizacja sfery usytuowanej pomiędzy światem żywych i umarłych jest… ładna, tak to właściwe słowo: nie niepokojąca, nie odstręczająca tylko ładna. Ale już elektryczne rozbłyski i byty wychodzące z szafy Maddie prezentują się wręcz żenująco. Czy spece od efektów komputerowych naprawdę myśleli, że widzowie nie zauważą, że to wszystko zostało wklejone elektronicznie? Toż piksele, aż biły po oczach!

Pierwsza połowa nowego „Poltergeista” jest całkiem znośna, ale jedynie w kategoriach mało oryginalnego dramatu. Jako horror absolutnie nie zdaje egzaminu – pojedyncze, krótkie, w miarę udane ujęcia nie są w stanie zrekompensować braku klimatu grozy i sztucznych efektów komputerowych, którymi wręcz przeładowano finalne sekwencje. Jeśli współcześni filmowcy planują kręcić takie bogate, plastikowe remake’i to może niech sobie lepiej darują, bo ktoś może pomyśleć, że ich jedynym celem jest profanacja ponadczasowych horrorów. Aż się boję, że ktoś wpadnie na pomysł uwspółcześnienia „Egzorcysty” – jeśli taki materiał wpadnie w ręce ekipy warsztatowo porównywalnej do zespołu pracującego nad nowym „Poltergeistem” to będzie istny cyrk…

sobota, 27 czerwca 2015

Pierre Lemaitre „Ofiara”


Pasaż Moniera. Anne Forestier jest świadkiem napadu na sklep jubilerski. Jeden z napastników zadaje jej poważne obrażenia i wraz ze swoimi towarzyszami ucieka z zagrabionymi kosztownościami. Inspektor Camille Verhoeven z paryskiego Wydziału Kryminalnego dowiedziawszy się, kto był największą ofiarą napadu, używając podstępu przejmuje sprawę. Anne wkroczyła w jego życie przed rozbojem. Camille wdał się w romans z nią w tajemnicy przed wszystkimi znajomymi. Teraz, nadal nie zdradzając swoim przełożonym osobistego zaangażowania w sprawę, inspektor ma zamiar z wykorzystaniem absolutnie wszystkich środków dopaść napastników. Kiedy uświadamia sobie, że Anne nadal jest celem jego niezgodne z przepisami działania zwracają uwagę przełożonych Verhoevena. Pomimo grożącego mu zwolnienia inspektor coraz bardziej brnie w tę sprawę, nawet nie zastanawiając się nad tym, kim tak naprawdę jest Anne.

Francuski pisarz, Pierre Lemaitre, porwał miliony czytelników swoją a la trylogią o Camille’u Verhoevenie. Autor początkowo chciał zamknąć losy niskiego inspektora paryskiego Wydziału Kryminalnego w trzech tomach, ale finalnie napisał jeszcze dwa krótkie utwory, traktujące o tej postaci: e-book „Les Grands Moyens” i minipowieść „Rosy & John”. W Polsce jak dotychczas nie ukazały się owe dwa dopełnienia przygód Verhoevena, ale znajomość trzech nośnych tomów całkowicie wystarczy do pełnego oglądu tej historii (szczególnie, że Lemaitre nie odnosi się w nich do wydarzeń przedstawionych w tych krótkich dodatkach).

W zestawieniu z „Koronkową robotą” i „Alex” moim zdaniem „Ofiara” wypada najsłabiej. Można to zauważyć już na początku powieści, ale dalszy rozwój fabuły, choć ma również swoje mocne strony, również plasuje się o kilka poziomów niżej od pierwszej i drugiej części tej a la trylogii. Lemaitre, wzorując się na Alfredzie Hitchcocku, jak zwykle otwiera powieść „trzęsieniem ziemi”. Czytelnicy zostają dosłownie wrzuceni w sam środek brutalnego napadu na sklep jubilerski, którego największą ofiarą jest, jak się wydaje przypadkowa kobieta, Anne Forestier. Brzmi zachęcająco? Pewnie tak, ale największą bolączką zawiązania akcji „Ofiary” jest chaotyczna relacja. Poszczególne wydarzenia następują po sobie w błyskawicznym tempie, przy czym autor żadnego z nich nie rozwija należycie. Zresztą na takiej samej zasadzie oddał początkową fazę śledztwa, zamykając zarówno zeznania świadków, jak i konwersacje Verhoevena z jego przełożonymi (panią komisarz i sędzią) w kilku niezbornych zdaniach. Celem autora zapewne było maksymalne zdezorientowanie czytelników – pobieżne oddanie wszystkich wątków w domyśle miało uśpić ich czujność, ale choć ten trik Lemaitrowi się udał nie zmieniało to faktu, że pierwszy relacjonowany dzień dochodzenia Verhoevena jawił się bardzo męcząco. Z czasem, w miarę rozbudowywania poszczególnych wątków, kiedy problematyka powieści nieco się krystalizuje, „Ofiarę” czyta się w miarę bezboleśnie, ale to nadal nie jest taki Pierre Lemaitre, jakiego znamy z „Koronkowej roboty” i „Alex”. Brakuje mu pazura, tego zacięcia, zamiłowania do makabrycznej dosłowności i konsekwencji w budowaniu kryminalnej intrygi, zauważalnych w dwóch poprzednich częściach cyklu. Główną oś fabularną stanowią zawodowe i uczuciowe rozterki Verhoevena, a nie jak dotychczas szokujące sprawozdania z daleko posuniętego bestialstwa. Główny bohater miota się pomiędzy tym, co słuszne, prawnie usankcjonowane a kłócącym się z dobrem śledztwa życiem prywatnym. Na początku ma to swój urok – autor z należytym wyczuciem maluje obraz wewnętrznie rozbitej jednostki, która przez własne wybory znalazła się na rozdrożu. Jeden niewłaściwy krok przypieczętuje dalsze losy Verhoevena. Pytanie tylko, czy tragiczna strata ukochanej kobiety w przeszłości nie zaciemni mu całościowego oglądu na aktualną sytuację, w której centrum tkwi kolejna wybranka inspektora. Ambiwalentna kreacja głównego bohatera oraz jego coraz bardziej niepokojące przeprawy z podejrzliwymi przełożonymi do pewnego momentu odgrywają znaczącą rolę w budowaniu aury zaszczucia, dynamizują akcję coraz to bardziej niezrozumiałymi posunięciami Verhoevena, które mogą zniszczyć jego godną podziwu karierę. Ale w pewnym momencie Lemaitre, jakby się zagubił w tych wszystkich rozterkach – mniej więcej w połowie powieści akcja dosłownie się zatrzymuje. Autor stara się ją popychać licznymi wstawkami opowiadanymi z punktu widzenia jednego z napastników, dybiącego na życie Anne, ale z czasem również te wątki tracą wszelką moc, zaczynają zwyczajnie nużyć. Ratuje je jedynie dosyć makabryczne przesłuchanie innego oprawcy, ale to zaledwie krótka odskocznia od denerwującej stagnacji.

Dobra wiadomość jest taka, że kiedy już przetrwa się bezwładne, pobieżne zawiązanie akcji i późniejszy przestój można spodziewać się wielkiego powrotu niemalże takiego Lemaitre’a, jakiego znamy z poprzednich części. Autor od początku daje czytelnikom do zrozumienia, że Anne Forestier coś ukrywa przed Camille’m, który zdecydował się wszystko dla niej poświęcić. Jednak jak zawsze przemilcza ważne fakty z jej życia, które mogłyby przedwcześnie wyklarować kompletny obraz jej osoby. Szans na rozszyfrowanie całej istoty sprawy nie ma właściwie żadnych, bo Lemaitre jak zwykle skupia się tylko na jednej stronie całej sprawy. Mimo to zapewne żaden czytelnik nie będzie miał wątpliwości, że ma do czynienia ze swego rodzaju femme fatale, nie będzie w stanie natomiast domyślić, jaką tak naprawdę rolę odgrywa ona w życiu Verhoevena – czy jest jedynie mimowolnym narzędziem w rękach głównego oprawcy, ofiarą własnej przeszłości, niezwiązanej z aktualnymi wydarzeniami, przed którą stara się uciec czy raczej „mózgiem całej operacji”. Na ostatnich stu stronach Lemaitre stopniowo wszystko nam objaśni, a niektóre zwroty akcji (nienaciągane, wynikające ze wcześniejszych zdarzeń) pewnie wstrząsną niejednym czytelnikiem. Co prawda, pomijając tortury jednego z oprawców autor jeszcze tylko należycie skupi się na drastycznych scenach, podczas ściągania szwów ze swojej twarzy przez Anne, ale ową (jak na niego) delikatność odrobinę zrekompensuje zaskakującymi wnioskami, do jakich z czasem dojdzie emocjonalnie rozbity Camille Verhoeven. Które notabene zgrabnie połączą się z pierwszym tomem cyklu. Historia się zapętli w tak przemyślanym stylu, że chyba nikt nie pomyśli o jakimkolwiek przekombinowaniu.

„Ofiara” w wielkim skrócie jest mocno nierówna. Chaotyczność miesza się tutaj ze stagnacją, zaskoczeniem oraz przemyślaną w najdrobniejszych szczegółach, miejscami mocno trzymającą w napięciu intrygą. Takie skakanie po osadzonych na dwóch skrajnie rożnych poziomach wątkach miejscami odrobinę męczy, ale nie na tyle, żeby pozostawić w czytelnikach poczucie całkowicie straconego czasu na lekturę tej pozycji. Dało się odczuć, że Pierre Lemaitre jest już mocno zmęczony perypetiami swojego najbardziej rozpoznawalnego bohatera i to zmęczenie niestety udzieliło się mnie. Gdyby podreperować kilka wątków, poświęcić im nieco więcej uwagi „Ofiara” z pewnością osiągnęłaby wysoki poziom „Koronkowej roboty” i „Alex”, ale w takim pobieżny kształcie niestety plasuje się o kilka klas niżej od swoich powieściowych poprzedniczek.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

piątek, 26 czerwca 2015

„[Rec]” (2007)


Reporterka Angela Vidal i jej kamerzysta, Pablo, kręcą reportaż o nocnej pracy strażaków. Kiedy kończą krótkie wywiady z reprezentantami tej profesji i obchód remizy napływa zgłoszenie z pewnej kamienicy. Strażacy pod czujnym okiem kamery Pablo ruszają w rzeczone miejsce, gdzie zastają również policję. Lokatorzy kamienicy informują ich, że zajmująca jedno z mieszkań starsza kobieta wydaje z siebie przeszywające wrzaski. Wkrótce okazuje się, że jest również bardzo agresywna i nie można nawiązać z nią żadnego kontaktu werbalnego. Tymczasem organy porządku publicznego odizolowują kamienicę z powodu zagrożenia biologicznego. Wszyscy, którzy znajdują się wówczas w środku stają się więźniami służb porządkowych. Na domiar złego wirus zamieniający ludzi w mięsożerne bestie rozprzestrzenia się w błyskawicznym tempie.

Reżyserzy i współscenarzyści „[Rec]”, Jaume Balagueró i Paco Plaza, kręcąc ten film mieli już doświadczenie w kinie grozy. Ten pierwszy stworzył „Bezimiennych”, „Ciemność”, „Delikatną” i „Apartament” (produkcję wpisującą się w cykl zatytułowany „Filmy, które nie dadzą ci zasnąć”). Plaza natomiast wyreżyserował „El segundo nombre”, „Romasantę” i „Świąteczną opowieść” (również z serii „Filmów, które nie dadzą ci zasnąć”). Chociaż kilka z tych przedsięwzięć spotkało się z ciepłym przyjęciem opinii publicznej prawdziwą, międzynarodową sławę przyniósł im dopiero „[Rec]”. Hiszpański horror, zrealizowany za dwa miliony dolarów, wpisujący się w stylistykę found footage z naleciałościami mockumentary tak zachwycił krytyków i zwykłych odbiorców, że zachęcił filmowców do dokręcenia, jak dotąd kolejnych trzech części. Ponadto skłonił Amerykanów (jakżeby inaczej) do stworzenia swojej wersji „[Rec] „, zatytułowanej „Kwarantanna” i jej sequela z podtytułem „Terminal”.

„Jeden z najlepszych hiszpańskich horrorów ostatnich lat”, „spośród wszystkich filmów kręconych z ręki ten jest prawdopodobnie najlepszy”, „klaustrofobiczny”, „szarpiący nerwy”, „przerażający” – żeby sparafrazować tylko fragmenty recenzji paru krytyków. Pochwał pod adresem najpopularniejszego dzieła Balagueró i Plazy było dużo więcej, również ze strony wielbicieli kina grozy oraz masowych odbiorców. Co sprawiło, że zrealizowany niskim kosztem horror odniósł tak ogromny sukces? Otóż, złożyło się na to kilka elementów, które traktowane całościowo, bez rozkładania na czynniki pierwsze mogą się podobać, ale wyłącznie widzom akceptującym i/lub miłującym stylistykę found footage. Gorzej sprawa przedstawia się z osobami mojego pokroju, które owszem przymkną oko na tzw. kręcenie z ręki, ale tylko wówczas, gdy inne części składowe kina grozy zrekompensują im taką formę przekazu.

Zamysł Balagueró i Plazy był prosty – pragnęli stworzyć a la zombie movie w formie reportażu. Film kręcili chronologicznie (zgodnie z akcją filmu), a scenariusz przekazywali aktorom w częściach, aby nie zdradzać im przedwcześnie, jaki los czeka ich postacie. Na początku poznajemy rezolutną, młodą dziennikarkę, Angelę Vidal i jej kamerzystę, Pablo (jedynie z subiektywnego punktu widzenia – mężczyzny niedane nam będzie zobaczyć en face), którzy zbierają materiały do swojego nocnego programu. Ten odcinek ma traktować o pracy strażaków. Po początkowych wprowadzających w akcję ujęciach, miejscami nudnawych, ale odrobinę podratowanych mistrzowskim warsztatem odtwórczyni roli głównej, Manueli Velasco, dosyć szybko twórcy przechodzą do właściwej akcji. Kiedy strażacy dostają wezwanie do kamienicy, w której jakaś starsza kobieta niepokojąco się zachowuje najpierw cierpliwie czekają na ociągających się reprezentantów mediów (jakby to oni byli ważniejsi od ewentualnych ofiar), a po przyjeździe pozwalają im podążać ich śladami (bo w końcu nawet, jeśli przeszkadzają im w pracy najważniejszy jest wizerunek w telewizji…). Przymykając jednak oko na te drobne nielogiczności skupmy się na właściwej akcji. Mamy mroczną kamienicę, w której jakaś kobieta nagle wpada w szał. Jej niechlujny wygląd może robić wrażenie, głównie dzięki minimalistycznej, nieprzesadzonej charakteryzacji, ale tylko przez chwilę, bo „[Rec]” to w gruncie rzeczy fragmentaryczny, rozchwiany zapis wydarzeń. Niewidoczny dla widzów Pablo, co jakiś czas przerywa filmowanie i wznawia je dopiero w następnym wątku, co znacząco rozpraszało moją uwagę – ledwo udało mi się skupić na jednym wydarzeniu, a już przeskakiwano do następnego. Ponadto jego niestabilny chwyt, dodatkowo wprawiany w drżenie paniką, dosyć szybko wywołał u mnie mdłości. Doprawdy ciekawy zabieg. Twórcy dwoili się i troili, aby zniesmaczyć odbiorców makabrycznymi ujęciami, a tymczasem w moim przypadku udało się wywołać odruch wymiotny czymś tak zwyczajnym, jak praca kamery. W końcu efekt działań charakteryzatorów i tak objawiał się jedynie w migawkach – ilekroć Pablo skierował kamerę na zakrwawione twarze zarażonych, konsumpcję ludzkiego mięsa, czy odniesione rany po paru sekundach uciekał z nią gdzieś w bok, w efekcie dając mi „niepowtarzalną” okazję do przyjrzenia się podłogom i ścianom. Przeszkadzało to również w planowanych chwilach szczytowej grozy. Balagueró i Plaza połączyli specyfikę jump scenek z dosłownością, a więc na szczęście nie postawili na znane głównie z ghost stories triki zaskakiwania odbiorców nagle zamykającymi się drzwiami, czy znienacka wskakującymi w kadr protagonistami. Nie, jump sceny w ich wydaniu zasadzały się na nieludzkich wrzaskach zarażonych wydawanych z ich gardeł przed niemalże każdym szturmem na zdrowych bohaterów, ale po początkowym efekcie zaskoczenia następowały sekwencje błyskawicznego zbliżania się do ofiar, znacząco potęgujące napięcie, nieżerujące już na prymitywnym zaskakiwaniu widzów. To znaczy do momentu, aż Pablo nie skierował kamery w stronę ściany…

Wielbiciele zombie movies na pewno pamiętają „Świt żywych trupów” George’a Romero, który zamykając akcję filmu w centrum handlowym wygenerował iść klaustrofobiczną aurę. Balagueró i Plaza postawili na ciaśniejsze wnętrza, dzięki czemu bez wątpienia udało im się stworzyć wręcz przygniatający klimat wyalienowania podkreślony śmiertelnym niebezpieczeństwem uspasabianym przez zarażonych. Sceneria, obok kreacji Velasco to w moim odczuciu jedyne elementy, całkowicie wyczerpujące potencjał, jaki w nich tkwił. Twórcy w przemyślny sposób zamknęli bohaterów filmu w tych ograniczonych przestrzeniach – objęcie kamienicy kwarantanną nie pozostawia miejsca na jakieś nieścisłości, nie naciąga faktów do osiągnięcia celów. Słowem: umotywowanie uwięzienia protagonistów jawi się bardzo przekonująco. W dodatku wybór miejsca akcji znacząco podnosi poziom atmosfery grozy. Obskurne, mroczne pomieszczenia, pełne ciemnym kątów, z których w każdej chwili może wychynąć jakaś maszkara – walorów tej scenerii nie przysłoniła nawet wywołująca mdłości, chaotyczna praca kamery. Szkoda tylko, że subiektywne filmowanie obniżyło poziom innych części składowych „[Rec]”. Zresztą tak samo irytują pewne „smaczki” scenariusza, spisane przez Balagueró, Plazę i Luiso Berdejo. O podporządkowaniu strażaków mediom już wspominałam, ale o wiele mocniej zraziły mnie finalne rewelacje przybliżające pochodzenie wirusa. Już wspominałam, że zarażeni nie są stricte zombie, choć przy ich kreacji twórcy bez wątpienia wzorowali się na owych maszkarach (kanibalizm, nadludzka odporność, rozprzestrzenianie się przez ugryzienie), ale czym tak naprawdę są dowiemy się dopiero pod koniec filmu. Akcent pomysłowy, nie przeczę, ale po namyśle tak przekombinowany, wręcz nachalnie próbujący wtłoczyć specyfikę zarażonych w coś oryginalnego, że aż człowiek zaczyna się zastanawiać, czy aby scenarzystów za bardzo nie poniosło (w jednej z interpretacji) i czy to wszystko ma jakiś sens. Być może ma, a ja go nie dostrzegam – cóż, nie każdy musi „nadawać na tych samych falach”, co scenarzyści „[Rec]”.

Przed paroma laty byłam rozczarowana tą produkcją. Teraz, po ponownym obejrzeniu moje ogólne wrażenia właściwie się nie zmieniły. Nadal doceniam scenerię i kreację Manueli Velasco, ale właściwie nic poza tym. Rozumiem fenomen „[Rec]”, wiem dlaczego zaskarbił sobie bezwarunkową miłość rzeszy widzów. Problem jedynie w tym, że to, co podoba się innym nierzadko mnie odrzuca. Innymi słowy problematyczny jest mój gust, a nie poziom tej produkcji. Dlatego też nawet nie śmiem odradzać żadnemu spóźnialskiemu odbiorcy seansu „[Rec]” - w końcu prędzej podzieli zdanie większości, niż mój pojedynczy, niesłyszalny głos.