niedziela, 31 lipca 2016

„Złaknieni” (2014)


Włoszka Mina przypadkiem poznaje Jude’a, z którym wdaje się w romans. Kiedy zachodzi w ciążę rezygnuje z zawodowych planów i bierze z nim ślub. Kilka miesięcy później na świat przychodzi ich syn. Z obawy, że lekarze wyrządzą krzywdę jej dziecku, Mina postanawia sama zadbać o jego zdrowy rozwój, w przekonaniu, że tylko ona wie, co jest dla niego najlepsze. Wprowadza niemowlęciu restrykcyjną dietę i przetrzymuje je w mieszkaniu ze strachu przed zarazkami i wielkomiejskim hałasem. Kiedy dziecko zaczyna gorączkować Jude w tajemnicy przed żoną zabiera je do lekarza, który stwierdza, że malec jest głodzony. Mężczyzna próbuje uświadomić żonie, jakie zagrożenie stwarza dla ich syna, ale Mina nie chce stosować się do zaleceń lekarskich. Nie widząc innego wyjścia z tej sytuacji Jude postanawia zadbać o właściwy rozwój syna w tajemnicy przed nadopiekuńczą żoną.

„Złaknieni” to włoska hybryda thrillera psychologicznego i dramatu w reżyserii Saverio Costanzo, który napisał również scenariusz w oparciu o powieść Marco Franzoso pt. „Il bambino indaco”. Film był nominowany do kilku nagród, w tym Złotego Lwa, zdobywając parę statuetek w różnych kategoriach na festiwalach filmowych. Minimalistyczna realizacja i bez mała ciekawa koncepcja fabularna, dosyć nietypowa dla obrazów traktujących o chorobie psychicznej, zdobyły uznanie wielu widzów, w tym krytyków, ale niejakie zamieszanie wprowadziła niejednoznaczna klasyfikacja gatunkowa. „Złaknionych” można odczytywać zarówno w kategoriach dramatu, jak i thrillera psychologicznego - moim zdaniem proporcje rozłożono równomiernie, co powinno stanowić przestrogę dla osób optujących za czystością gatunkową.

Fabułę „Złaknionych” zawiązuje zabawny incydent w toalecie chińskiej restauracji, w której spotyka się dwoje nieznajomych, Mina i Jude. Krótko potem Costanzo koncentruje się na wątku romantycznych, nieprzesłodzonym i koniecznym do zawiązania właściwej tematyki filmu. Co zaskakujące już wówczas z ekranu przebija swoista nieczystość – przybrudzone, nieco ziarniste zdjęcia tak rzadko spotykane w epoce HD i liczne zbliżenia stwarzające zarówno wrażenie swego rodzaju intymności, jak i dostarczające iście klaustrofobicznych doznań, sprawiają, że już na początku, podczas romantycznych ustępów da się odczuć pewną groźbę wiszącą nad bohaterami. Aktorzy wcielający się w role główne, Alba Rohrwacher i Adam Driver nie są urodziwi, a ich twarzy nie znaczy przesadny makijaż, co w połączeniu z ich niewymuszonym warsztatem jawi się niezwykle naturalnie. Kiedy na świat przychodzi syn Miny i Jude’a charakteryzatorzy bez wpadania w przesadę dodatkowo szpecą ich twarze nutą zmęczenia, przy okazji sprawiając, że z całych ich sylwetek przebija zaniedbanie. Zresztą nie tylko z nich, wszak identycznie prezentuje się ich małe, skromnie umeblowane mieszkanko, we wnętrzu którego rozgrywa się najbardziej klimatyczna, trzymająca w napięciu partia „Złaknionych”. Gdy postępowanie Miny zaczyna wskazywać na jej ewidentne problemy psychiczne ma się wrażenie, jakby i tak wąskie przestrzenie kurczyły się, jakby ściany zbliżały się do bohaterów filmu, co jest przede wszystkim zasługą operatorów. Liczne zbliżenia, niewygodny w odbiorze kąt nachylenia kamer, mający na celu podkreślić szaleństwo, jakie wykluło się w mieszkaniu głównych bohaterów, wspomniane przybrudzone zdjęcia i prosty montaż z nierzadkimi przeskokami w czasie po uprzednim zaciemnieniu obrazu, razem wypadają bardzo kameralnie, wręcz tanio, ale to tylko potęguje klaustrofobiczną atmosferę. Za sprawą owych nieskomplikowanych technik realizatorskich widz zostaje niejako zmuszony do zagłębienia się w dramat trzyosobowej rodziny, będący pochodną szaleństwa nadopiekuńczej matki. Nieczęsto spotyka się w kinematografii rodzicielki, które stwarzają zagrożenie dla swoich pociech poprzez nadmierną, źle rozumianą dbałość o ich właściwy rozwój, na ogół twórcy poruszają wątek tak zwanego syndromu baby blues, choć takich filmów również nie powstaje wiele, bowiem ustępują pola samotnemu borykaniu się kobiety z jakąś psychiczną przypadłością. Scenariusz „Złaknionych” wpisuje się więc w pewną lukę, korzystając z osiągnięć innych twórców obrazów traktujących o popadaniu w szaleństwo jednego z bohaterów przy budowaniu tła (odrobinę przypominało mi to „Wstręt” Romana Polańskiego, aczkolwiek poziom był niższy), ale fabularnie odżegnując się od pospolitości. Dbając jednak o realizm sytuacyjny, akcentując dwa wybrane problemy współczesnego świata, bez zbędnych udziwnień. Najbardziej widoczny, bo i też wykorzystany w formie wątku przewodniego jest problem nadopiekuńczości (w tym przypadku) „świeżo upieczonych” matek, obsesyjna dbałość o w swoim mniemaniu właściwy rozwój dziecka. Mina jest weganką (Jude wegetarianinem), która wbrew zaleceniom lekarza wprowadza kilkumiesięcznemu synkowi restrykcyjną dietę bazującą na produktach niepochodzących od zwierząt. Niezbilansowana dieta hamuje wzrost malca, grożąc opóźnieniem w rozwoju, ale te argumenty nie trafiają do zafiksowanej na punkcie zdrowego żywienia Miny. Żeby tego było mało pierwsze miesiące swojego życia dziecko spędza w dusznym mieszkanku, z dala od wielkomiejskiego zgiełku i promieni słonecznych, gdyż jego matka wychodzi z założenia, że hałas i pleniące się na zewnątrz zarazki wyrządzą mu dużą krzywdę. Podczas, gdy Jude większość czasu spędza w pracy, Mina z synem przesiadują w mieszkaniu, izolując się od świata zewnętrznego. Costanzo demonizuje kobietę i gloryfikuje jej męża, który postanawia ratować syna przed szaleństwem żony, ale ta stronniczość wydaje się być konieczna do wyraźnego zaakcentowania zagrożenia dosłownie wiszącego nad niemowlęciem w postaci jego rozchwianej psychicznie matki i zawiązania drugiego oburzającego wątku, jakby żywcem wyjętego z otaczającej nas rzeczywistości.

Motyw oszalałej mamusi, przekonanej, że tylko ona jest zdolna zadbać o właściwy rozwój swojego dziecka wywołuje wystarczające oburzenie (choć nie zaszkodziłoby, gdyby miejscami podkreślono je dobitniejszą treścią), ale Costanzo na tym nie poprzestaje. Do antypatycznego nastawienia widza względem Miny z czasem dołącza zdumienie, podszyte czystą wściekłością na ułomny system, który niejako daje przyzwolenie kobiecie na takie traktowanie niewinnego dziecka. W przenośni, bo dopóki brakuje dowodów na przestępcze działania kobiety i/lub jej chorobę psychiczną prawnicy i policjanci są bezradni. Równocześnie jednak przedstawiciele organów ścigania nie potrzebują twardych dowodów na winę mężczyzny - jak to często również w rzeczywistości bywa w sporze małżonków o sprawowanie opieki nad dzieckiem stając po stronie kobiety. Jude wydaje się więc być kompletnie bezsilny, „postawiony pod ścianą”. Jednak nie zamierza się poddać, przy czym jego metody przeciwstawiania się szaleństwu żony, celem ocalenia syna są ewidentnie niewystarczające (zastanawiam się, dlaczego po prostu nie zainstalował w mieszkaniu kamer…). Ilekroć znajdzie sposób na dokarmienie syna Mina sabotuje jego starania, jest więc zmuszony do drastycznych kroków, które prowadzą do rozczarowującego finału. UWAGA SPOILER Myślę, że taki scenariusz można było zamknąć wstrząsającym akcentem obrazującym triumf szaleństwa nad systemem, zamiast obecnego wkroczenia osoby trzeciej i wybawienia malca z opresji własnym kosztem KONIEC SPOILERA. Do finału jednak cała intryga mocno bulwersuje dając poczucie obcowania ze swoistym „błędnym kołem”, którego ofiarą jest niewinne niemowlę, jednocześnie dzięki kameralnej, nastrojowej realizacji przytłaczając ogromem beznadziei i naprawdę silnie trzymając w napięciu. Pod warunkiem, że widz potrafi się odnaleźć w minimalistycznych, skoncentrowanych na szczegółach i pozbawionych efekciarstwa thrillerach psychologicznych zmieszanych z dramatem. Niszówkach, dla których najważniejsza jest fabuła i emocje jej towarzyszące, a nie zawrotne tempo akcji i popisywanie się „dobrodziejstwami” płynącymi z nowoczesnej technologii.

„Złaknieni” wpisują się w poczet stonowanych, powolnych obrazów, które moim zdaniem w ostatnich latach przeżywają swoiste odrodzenie. Pozycja Saverio Costanzo celuje w osoby oczekujące od kina przede wszystkim emocji, klimatu i maksymalnego skupienia na fabule, dlatego też polecam tę produkcję właśnie tej grupie odbiorców. Myślę, że głównie oni docenią starania twórców „Złaknionych”, poczytując minimalizm na plus, a co za tym idzie nie poczują znużenia nieśpiesznym, aczkolwiek diablo emocjonalnym rozwojem akcji. Pomijając moim zdaniem tchórzliwe zakończenie film doskonale sprawdza się zarówno jako thriller psychologiczny, jak i dramat, ale tylko wówczas, jeśli ma się określone wymagania od tego typu kina, jeśli nie gustuje się w hollywoodzkim przepychu i dynamicznych narracjach.

sobota, 30 lipca 2016

„Midnight Movie” (2008)


Przed pięcioma laty reżyser i scenarzysta slashera pod tytułem „The Dark Beneath” oraz odtwórca roli mordercy, Ted Redford,  najprawdopodobniej zginął wraz z innymi pacjentami szpitala psychiatrycznego podczas oglądania swojego filmu. Na miejscu zbrodni znaleziono jedynie krew, tajemniczego zniknięcia ciał nie udało się wyjaśnić. Teraz w jednym z kin ma odbyć się nocny seans „The Dark Beneath”, na który przychodzi garstka widzów, w tym policjant dawniej zajmujący się sprawą masakry w zakładzie psychiatrycznym. Kierowniczką zmiany jest Bridget, młoda kobieta sprawująca opiekę nad młodszym bratem Timmym i z pomocą chłopaka, Josha, starająca się zapomnieć o niegdysiejszym maltretowaniu przez ojca. Za namową chłopaka Bridget tymczasowo przekazuje swoje obowiązki początkującemu pracownikowi kina i wraz z Joshem zasiada przed wielkim ekranem. Po chwili dołączają do nich znajomi. Początkowo młodzi ludzie dobrze się bawią do czasu odkrycia, że czarno-biały slasher Teda Redforda stapia się z rzeczywistością, że filmowy morderca co jakiś czas wychodzi z ekranu, pozbawia życia ludzi przebywających w kinie i zabiera ich ciała do swojego filmowego świata.

Slasher „Midnight Movie” został wyreżyserowany przez debiutującego w tej roli Jacka Messitta, który wraz z Markiem Garbettem opracował również scenariusz. Choć obraz wyróżniono na Chicago Horror Film Festival Messitt jak do tej pory nie podjął się reżyserii kolejnej produkcji. A szkoda, bo w moim pojęciu swoim „Midnight Movie” dał dowód niemałej znajomości reguł, jakimi rządzą się slashery i co więcej możności właściwego oddania ich na ekranie. W Polsce jego dziełko przeszło bez większego echa, w Stanach Zjednoczonych spotkało się z krytyką wielu zwykłych odbiorców, ale zważywszy na rangę, jaką w obecnych czasach mają produkcje wpisujące się w nurt slash taki odzew w najmniejszym stopniu mnie nie zaskoczył. Mógł za to zniechęcić Messitta do reżyserskiej pracy nad kolejnymi projektami, choć wolę myśleć, że wybór jego zawodowej ścieżki nie był podyktowany słupkami popularności. I trwać w nadziei, że jeszcze uraczy mnie jakimś slasherem na miarę „Midnight Movie”.

Motywem odróżniającym „Midnight Movie” od większości slasherów jest napędzające akcję stapianie się rzeczywistości z filmowym uniwersum. Przypominam sobie dwóch reprezentantów tego nurtu horroru, poruszających zbliżony wątek: „Udrękę” i powstałe kilka lat po produkcji Messitta „The Final Girls”. Należy jednak zauważyć, że poruszony we wspomnianych obrazach proces przenikania się tych dwóch realiów w szczegółach nieco od siebie odbiega. Podczas, gdy w „Udręce” mieliśmy motyw oddziaływania filmu na publikę z niejednoznacznymi aluzjami do świadomego wpływania bohaterów obrazu na losy oglądających, a w „The Final Girls” konieczność dostosowania się osób pochodzących z prawdziwego świata do prawideł, jakimi rządzą się camp slashery, scenarzyści „Midnight Movie” postawili na zwyczajne przemieszczanie się zamaskowanego mordercy pomiędzy dwoma światami i zdolność przenoszenia ofiar do swojego uniwersum. Ofiary siłą wyrwane ze znanej nam rzeczywistości po przetransportowaniu do czarno-białego uniwersum będącego scenerią kultowego slashera Teda Redforda, nie muszą stosować się do konwencji wspomnianego nurtu kina grozy, jak to miało miejsce w przypadku późniejszych „The Final Girls”. Ponadto ilekroć morderca przenika do rzeczywistości na wielkim ekranie wyświetlają się wstawki ujęte z jego perspektywy. Widzimy wówczas wędrówki oprawcy po poszczególnych pomieszczeniach w kinie oraz atakowanie ofiar w czerni i bieli, tak jakby osoby przebywające w tym przybytku stawały się częścią filmu. Pomysł na motyw przewodni „Midnight Movie” mogę więc uznać za całkiem oryginalny (jeśli powstał jakiś slasher bazujący na identycznym wątku to ja go nie znam), ale najprawdopodobniej nie zrobiłby on na mnie takiego wrażenia, gdyby nie wykonanie. Zwłaszcza widoczny w dosłownie każdym ujęciu szacunek Messitta do slasherów, konsekwentne wkomponowywanie owego motywu w znany schemat, bez zbędnych kombinacji, bez nachalnego dążenia do innowacyjności w dosłownie każdym aspekcie scenariusza. Doświadczenie nauczyło mnie, że dalekie odbieganie twórców horrorów od danej wyeksploatowanej konwencji najczęściej procentuje powstaniem topornego, chaotycznego filmidła, nierzadko niepotrzebnie efekciarskiego. A przynajmniej ja od kina grozy, a szczególnie wszelkiego rodzaju rąbanek oczekuję przede wszystkim prostoty i znajduję wielką przyjemność w obcowaniu ze znanymi motywami. Jeden niepospolity wątek wtłoczony w znany schemat, choćby nawet był przewodni, jest jak najbardziej pożądany, o ile w pozostałych aspektach twórcy powściągają pragnienie wydostania obrazu z ciasnych ram konwencji (co nie znaczy, że maksymalnie innowacyjne horrory zawsze są gorsze, zdarzają się wyjątki, sęk w tym, że niezbyt często). Scenarzyści „Midnight Movie”, Jack Messitt i Mark Garbett nie uciekali od konwencji slasherów pomimo budowania fabuły na niepospolitym fundamencie. Postarali się, żeby w dwóch przenikających się uniwersach wielbiciele slasherów odnaleźli elementy wchodzące w skład znanej konwencji. Fabuła horroru pt. „The Dark Beneath” wyświetlanego na wielkim ekranie w podrzędnym kinie nasuwa skojarzenia z „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” tyle, że w czerni i bieli. Wraz z niewielką publicznością śledzimy losy czwórki przyjaciół podróżującej kamperem, która nieszczęśliwym zrządzeniem losu trafia do skromnego domu morderczego duetu, w skład którego wchodzą mężczyzna w fantazyjnej masce i jego matka. Drobne, acz niezwykle wysmakowane zabiegi twórców „Midnight Movie”, mające na celu stylizację „The Dark Beneath” na obraz udający dziełko z dawnych lat, sprawiają, że ilekroć akcja koncentruje się na filmie Teda Redforda można zapomnieć, że zdjęcia powstały w XXI wieku. Messitt przeplata je jednak z aktualnymi wydarzeniami, mającymi miejsce w umownej rzeczywistości, poświęcając trochę uwagi garstce bohaterów, którzy na swoje nieszczęście zgromadzili się pewnej nocy w kinie, w którym akurat wyświetlany jest owiany złą sławą slasher Teda Redforda. Domniemaną final girl jest młoda pracownica kina, Bridget (zadowalająca kreacja Rebekah Brandes), zmagająca się z traumatycznymi wspomnianymi i sprawująca opiekę nad młodszym bratem, Timmym. Za namową chłopaka, Josha, decyduje się obejrzeć „The Dark Beneath”, przedtem powierzając pieczę nad kinem niedawno zatrudnionemu koledze. Po krótkim „wieczorku zapoznawczym” z postaciami charakterologicznie nieodbiegającymi niczym szczególnym od typowych bohaterów slasherów przychodzi pora na wyjawienie publice niezwykłych tendencji „The Dark Beneath”.

Wymyślna maska mordercy, zdolnego przemieszczać się pomiędzy dwoma światami, nie zdobyła mojego uznania, gdyż w tej materii również cenię sobie prostotę, ale pomysłowe narzędzie zbrodni, naostrzony korkociąg, pozytywnie mnie zaskoczyło, dając nadzieję na kilka oryginalnych ujęć eliminacji ofiar. I rzeczywiście morderca za pomocą korkociągu niejednokrotnie wyrywał z ciał nieszczęśników organy wewnętrzne, ale twórcy „Midnight Movie” odżegnywali się od skrajnej makabry. Oszczędne w formie, wręcz migawkowe mordy zapewne nie zniesmaczą nawet rzadko obcujących z rąbankami odbiorców, ale biorąc pod uwagę napięcie jakie towarzyszyło mi podczas tych sekwencji i naprawdę profesjonalną realizację (co zważywszy na niewielki, bo opiewający na milion dolarów budżet było dużą niespodzianką) nie potrafię gniewać się na Messitta za powściąganie wyobraźni w tym konkretnym aspekcie. Nieprzesadna ilość posoki cechuje większość slasherów, ale wiele może pochwalić się zróżnicowanymi, wymyślnymi sposobami odbierania życia ofiarom. Tymczasem morderca w „Midnight Movie” ogranicza się do dziurawienia ludzi zaostrzonym korkociągiem, tylko raz wykorzystując owe narzędzie do szlachtowania. Pod koniec dostajemy jeszcze bezkrwawą, acz działającą na wyobraźnię sekwencję wyłamywania palców, a w międzyczasie pojawia się moim zdaniem najlepsze krwawe ujęcie z palcami przytrząśniętymi oknem. I na tym właściwie kończy się inwencja twórców w tej materii, co zapewne rozczaruje poszukiwaczy dosadnej makabry o zróżnicowanym charakterze. Mnie to jakoś szczególnie nie przeszkadzało, może dlatego, że byłam zajęta zachwycaniem się wysmakowanym procesem przenikania się czarno-białych filmowych realiów z odpowiednio mroczną kinową scenerią i niebywale trzymającymi w napięciu próbami wydostania się bohaterów filmu z pułapki, jaką stało się dla nich małe kino, czasowo niedostępne dla nikogo z zewnątrz.

Chciałabym, żeby Jack Messitt nie poprzestawał na tym jednym slasherze, żeby kontynuował swoją przygodę z owym nurtem horroru, bo swoim „Midnight Movie” udowodnił, że jest obecnie jednym z nielicznych twórców zdolnych przywołać ducha rąbanek z dawnych lat z wykorzystaniem nowoczesnej techniki. Zna, rozumie i przede wszystkim potrafi interesująco oddać na ekranie prawidła rządzące kinem slash, co w pierwszej kolejności mogą docenić wieloletni wielbiciele wspomnianego nurtu. Zapewne nie wszyscy, ale ja dosłownie rozsmakowałam się w „Midnight Movie” i ufam, że kinematografia uraczy mnie jeszcze takimi zgrabnymi rąbankami.

piątek, 29 lipca 2016

Zapowiedź: „Blair Witch”


Gatunek: horror
Reżyseria: Adam Wingard
Produkcja: USA 2016
Dystrybucja w Polsce: Monolith Films
Dystrybucja w USA: Lionsgate

Rok 1785. Z miasteczka Blair znikają dzieci. Ktoś widzi postać prowadzącą je do lasu.
Dzieci już nigdy nie powrócą. Ludzie zaczynają mówić o wiedźmie…
 Rok 1994. W Burkittsville zwanego dawniej Blair, trójka studentów szuka śladów dawnej legendy. Ostatni raz są widziani na drodze do lasu. Odnalezione rok później nagranie wywołuje szok… 
Rok 2016. W Internecie pojawia się film sugerujący, że ktoś przeżył wyprawę z 1994 roku.
Ludzie mówią, że lepsza najgorsza prawda niż najlepsze kłamstwo. A może się mylą…?

Comic-Con w San Diego rozwiał wszelkie wątpliwości. Za „Lasem” stoi „Blair Witch”. 

Sequel jednego z najpopularniejszych horrorów na świecie w kinach od 16 września.

Źródło: wszystkie materiały podesłane przez Rabbit Action Sp. z o.o.

czwartek, 28 lipca 2016

„Shocker” (1989)


Seryjny morderca sieje postrach w mieście, zabijając nocami całe rodziny. Policja jest bezsilna do czasu ataku na bliskich porucznika Dona Parkera. Jego adoptowany syn, gwiazda szkolnej drużyny futbolu amerykańskiego, Jonathan, we śnie widzi zbrodnię, nawiązując również kontakt z ofiarami i napastnikiem. Niesamowita więź z oprawcą pozwala mu doprowadzić policję do mordercy. Jest nim Horace Pinker, mężczyzna trudniący się naprawą telewizorów. Zanim udaje się go schwytać zabija w odwecie dziewczynę Jonathana, Alison. Wkrótce potem zostaje zatrzymany i skazany na śmierć na krześle elektrycznym. Jego ciało wówczas umiera, ale Pinker nie zostaje unicestwiony. Jego dusza zawłaszcza ciała osób żyjących, pozwalając mu kontynuować krwawy proceder. Głównym celem Pinkera staje się Jonathan, który dzięki osobliwemu połączeniu z mordercą zdaje sobie sprawę z jego nadludzkich zdolności.

Pod koniec lat 80-tych XX wieku Wes Craven pomny sukcesu swojego „Koszmaru z ulicy Wiązów” postanowił stworzyć kolejny horror o seryjnym mordercy posiadającym niezwykłe zdolności. Miał nadzieję, że produkcja zyska porównywalną popularność i również doczeka się kilku kontynuacji. Spisał więc scenariusz „Shockera” (w Polsce film znany jest też pod tytułem „Zbrodnia ze snu”), zgromadził pięć milionów dolarów na realizację filmu i wziął na siebie reżyserię. Reakcje opinii publicznej były jednak dalekie od oczekiwań Cravena, a i zyski nie były na tyle zadowalające, żeby zachęcić go do wdrożenia w życie planów dokręcania sequeli. Choć pisząc scenariusz Craven wyraźnie miał w pamięci fabułę „Koszmaru z ulicy Wiązów”, choć pokusił się o kilka wyraźnych nawiązań do tego kultowego slashera, Horace Pinker nie porwał publiki tak jak Freddy Krueger. Zresztą nie tylko postać mordercy bladła w porównaniu z sylwetką poparzonego zabójcy ze snów – mniej entuzjastycznie przyjęto również realizację i fabułę „Shockera”, choć jak zawsze kilku fanów niniejszego projektu też się znalazło.

„Shockerowi” najbliżej do slashera, aczkolwiek ewidentnie brakuje mu prostoty obrazu, któremu, jak wiele na to wskazuje, zawdzięcza swoje powstanie. Podczas, gdy fabuła „Koszmaru z ulicy Wiązów” obracała się wokół jednego pomysłowego motywu, akcję „Shockera” napędza kilka różnych wątków. Elementem najsilniej kojarzącym się z „Koszmarem z ulicy Wiązów” jest uwidaczniająca się już na początku filmu tendencja głównego bohatera, Jonathana Parkera (zadowalająco wykreowanego przez Petera Berga), do przenoszenia się we śnie w miejsca „nawiedzane” przez seryjnego mordercę i brania czynnego udziału w tych wydarzeniach. Motyw oczywiście nie jest idealnym odzwierciedleniem tego poruszonego przez Cravena w „Koszmarze z ulicy Wiązów”, ale zapewne zgodnie z zamysłem twórcy, skojarzania i tak się nasuwają. Do momentu stracenia Pinkera (zgrabny popis aktorski Mitcha Pileggi) na krześle elektrycznym Craven z zadowalającym efektem wykorzystuje wątki snów będących odzwierciedleniem prawdziwych wydarzeń, dbając o odpowiednio złowieszczą oprawę wizualną, co szczególnie widać podczas pierwszego zetknięcia się Jonathana z tym zjawiskiem. Pełna napięcia senna wędrówka chłopaka wewnątrz domu zajmowanego przez jego przybraną rodzinę, sfinalizowana odkryciem porażającej prawdy daje nadzieję na iście klimatyczne widowisko również w kolejnych partiach filmu. Po makabrycznym morderstwie bliskich głównego bohatera Craven wzbogaca fabułę motywem swoistego mentalnego połączenia chłopaka z Pinkerem, daje tej postaci możliwość wyczuwania obecności zabójcy. Nic nadzwyczaj odkrywczego, ale ciekawie uzupełniającego motyw niezwykłych snów. Nadzwyczajna zdolność Jonathana nie przyczynia się jednak do ocalenia jego ukochanej, Alison, której śmierć nadaje akcji swoistego dramatycznego posmaczku. Ponadto ujęcia obrazujące wejście głównego bohatera do mieszkania zbryzganego krwią dziewczyny wypadają całkiem realistycznie i co ważniejsze każą spodziewać się całkiem krwawego spektaklu w kolejnych sekwencjach. Jednak po sfinalizowaniu pierwszej partii „Shockera” kładącej największy nacisk na niezwykłe sny głównego bohatera i okrutny proceder nieuchwytnego mordercy (notabene kolejną wizualizacją nastrojowego podążania we śnie śladami Pinkera) Craven skłania się w stronę innych motywów. Eksperymenty mordercy z elektrycznością pozwalają mu wygrać ze śmiercią – niczym w późniejszym „W sieci zła” (którego twórcy być może inspirowali się „Shockerem”) dusza Pinkera po straceniu jego ciała na krześle elektrycznym może wejść w ciało wybranej osoby znajdującej się w pobliżu. Od tego momentu Craven największy nacisk kładzie na konfrontacje Jonathana z ludźmi, których ciała zostały przejęte przez mordercę. Zamiast raczyć widza kolejnymi klimatycznymi sekwencjami na miarę tych pojawiających się w pierwszej partii filmu, zamiast pokusić się o kilka umiarkowanie krwawych scen (na uwagę zasługuje jedynie chwycenie zębami wargi mężczyzny), Craven uderza w dynamiczną, chwilami nieco komediową sensację z elementami nadprzyrodzonymi. Multum mordobicia i strzelanek niszczy zalążki klimatu wypracowanego we wcześniejszych sekwencjach, ale nie doszczętnie, bo na odrobinę mrocznej aury możemy liczyć w trakcie manifestacji ducha Alison (tak, miejsce na ducha w tym miszmaszu również się znalazło) – szczególnie udanie prezentuje się jej zakrwawiona postać wyrastająca nagle w pokoju Jonathana i późniejsze spotkanie nad jeziorem.

Starcia Jonathana z ludźmi nawiedzanymi przez Pinkera szybko wywołują znużenie, chyba że ktoś lubi tanie sensacje, ale pojawiające się miejscami urokliwie kiczowate efekty specjalne i akompaniujące niektórym scenom wpadające w ucho utwory muzyczne sporadycznie przysłaniają niedostatki fabularne, albo raczej przerosty, bo trudno oprzeć się wrażeniu, że Craven przekombinował. Chciał wykorzystać w jednym scenariuszu kilka różnych motywów, nie bacząc na ryzyko powstania ciężkostrawnego chaosu. Chwilami miało się wręcz wrażenie, że każda kolejna partia stanowi odrębny segment, niebędący pochodną wcześniejszych wydarzeń. A szczytem niepotrzebnych kombinacji okazały się ostatnie sekwencje, w których Pinker i Jonathan wniknęli w telewizyjne realia, stając się częścią różnych programów, co w podtekście miało chyba stanowić satyryczne spojrzenie na prawidła, jakimi rządzi się światek telewizji. O ile ciekawiej wypadłoby to przedsięwzięcie, gdyby Wes Craven w swoim scenariuszu ograniczył się do portretowania niezwykłych snów głównego bohatera i jego mentalnego połączenia z mordercą, konsekwentnie rozbudowując klimat zarysowany na początku i miejscami ożywiając akcję krwawymi mordami nieuchwytnego Pinkera. Warstwa techniczna jest bez zarzutu, szczególnie cieszy nieustannie wyczuwalna magiczna aura kinematografii grozy lat 80-tych, uwidaczniana między innymi poprzez urokliwe efekty specjalne i znakomitą ścieżkę dźwiękową, ale płaszczyzna fabularna pozostawia wiele do życzenia. Nietypowe dla twórczości Wesa Cravena przekombinowanie, uparte wciskanie coraz to nowych i w sumie bardziej komicznych wątków sprawia, że z minuty na minutę radość z oglądania tego dziełka maleje, choć nie wyparowuje całkowicie. Jeśli porównać emocje, jakich dostarczyła mi pierwsza partia filmu z wrażeniami na widok ostatnich sekwencji to nie pozostaje mi nic innego, jak konstatacja, że Craven zaprzepaścił dobry materiał, na własne życzenie przekuwając coś naprawdę godnego uwagi w zwykłą średniawkę. W miarę przyjemną w odbiorze, ale jeśli pomyśli się, co mogło się z tego wykluć, gdyby nie zupełnie dla mnie niezrozumiałe kombinacje fabularne, aż przykro się robi, że Craven nie pozostał wierny prostocie tak charakterystycznej dla jego twórczości.

Podejrzewam, że niejeden widz odbierze „Shockera” w kategoriach swoistej wpadki Wesa Cravena, nieskładnego, bzdurnego miszmaszu, który nie wnosi niczego wartościowego do gatunku, ale ja jestem daleka od takich skrajnych osądów. Owszem, z całą pewnością nie jest to żadne arcydzieło, bez wątpienia uwidacznia się tutaj ewidentny spadek formy jednego z najpopularniejszych twórców kina grozy, ale w moim pojęciu nie na tyle drastyczny, żebym z czystym sumieniem mogła określić go mianem gniota. Nic nadzwyczaj widowiskowego, czy diablo interesującego, ale swój urok ma, choć najprawdopodobniej wielu go nie dostrzeże.