Włoszka Mina przypadkiem poznaje Jude’a, z którym wdaje się w romans. Kiedy
zachodzi w ciążę rezygnuje z zawodowych planów i bierze z nim ślub. Kilka
miesięcy później na świat przychodzi ich syn. Z obawy, że lekarze wyrządzą
krzywdę jej dziecku, Mina postanawia sama zadbać o jego zdrowy rozwój, w
przekonaniu, że tylko ona wie, co jest dla niego najlepsze. Wprowadza
niemowlęciu restrykcyjną dietę i przetrzymuje je w mieszkaniu ze strachu przed
zarazkami i wielkomiejskim hałasem. Kiedy dziecko zaczyna gorączkować Jude w
tajemnicy przed żoną zabiera je do lekarza, który stwierdza, że malec jest
głodzony. Mężczyzna próbuje uświadomić żonie, jakie zagrożenie stwarza dla ich
syna, ale Mina nie chce stosować się do zaleceń lekarskich. Nie widząc innego
wyjścia z tej sytuacji Jude postanawia zadbać o właściwy rozwój syna w
tajemnicy przed nadopiekuńczą żoną.
„Złaknieni” to włoska hybryda thrillera psychologicznego i dramatu w
reżyserii Saverio Costanzo, który napisał również scenariusz w oparciu o
powieść Marco Franzoso pt. „Il bambino indaco”. Film był nominowany do kilku
nagród, w tym Złotego Lwa, zdobywając parę statuetek w różnych kategoriach na
festiwalach filmowych. Minimalistyczna realizacja i bez mała ciekawa koncepcja fabularna,
dosyć nietypowa dla obrazów traktujących o chorobie psychicznej, zdobyły
uznanie wielu widzów, w tym krytyków, ale niejakie zamieszanie wprowadziła
niejednoznaczna klasyfikacja gatunkowa. „Złaknionych” można odczytywać zarówno
w kategoriach dramatu, jak i thrillera psychologicznego - moim zdaniem
proporcje rozłożono równomiernie, co powinno stanowić przestrogę dla osób
optujących za czystością gatunkową.
Fabułę „Złaknionych” zawiązuje zabawny incydent w toalecie chińskiej
restauracji, w której spotyka się dwoje nieznajomych, Mina i Jude. Krótko potem
Costanzo koncentruje się na wątku romantycznych, nieprzesłodzonym i koniecznym
do zawiązania właściwej tematyki filmu. Co zaskakujące już wówczas z ekranu
przebija swoista nieczystość – przybrudzone, nieco ziarniste zdjęcia tak rzadko
spotykane w epoce HD i liczne zbliżenia stwarzające zarówno wrażenie swego
rodzaju intymności, jak i dostarczające iście klaustrofobicznych doznań,
sprawiają, że już na początku, podczas romantycznych ustępów da się odczuć
pewną groźbę wiszącą nad bohaterami. Aktorzy wcielający się w role główne, Alba
Rohrwacher i Adam Driver nie są urodziwi, a ich twarzy nie znaczy przesadny
makijaż, co w połączeniu z ich niewymuszonym warsztatem jawi się niezwykle naturalnie.
Kiedy na świat przychodzi syn Miny i Jude’a charakteryzatorzy bez wpadania w
przesadę dodatkowo szpecą ich twarze nutą zmęczenia, przy okazji sprawiając, że
z całych ich sylwetek przebija zaniedbanie. Zresztą nie tylko z nich, wszak
identycznie prezentuje się ich małe, skromnie umeblowane mieszkanko, we wnętrzu
którego rozgrywa się najbardziej klimatyczna, trzymająca w napięciu partia „Złaknionych”.
Gdy postępowanie Miny zaczyna wskazywać na jej ewidentne problemy psychiczne ma
się wrażenie, jakby i tak wąskie przestrzenie kurczyły się, jakby ściany
zbliżały się do bohaterów filmu, co jest przede wszystkim zasługą operatorów. Liczne
zbliżenia, niewygodny w odbiorze kąt nachylenia kamer, mający na celu
podkreślić szaleństwo, jakie wykluło się w mieszkaniu głównych bohaterów, wspomniane
przybrudzone zdjęcia i prosty montaż z nierzadkimi przeskokami w czasie po
uprzednim zaciemnieniu obrazu, razem wypadają bardzo kameralnie, wręcz tanio,
ale to tylko potęguje klaustrofobiczną atmosferę. Za sprawą owych
nieskomplikowanych technik realizatorskich widz zostaje niejako zmuszony do
zagłębienia się w dramat trzyosobowej rodziny, będący pochodną szaleństwa
nadopiekuńczej matki. Nieczęsto spotyka się w kinematografii rodzicielki, które
stwarzają zagrożenie dla swoich pociech poprzez nadmierną, źle rozumianą
dbałość o ich właściwy rozwój, na ogół twórcy poruszają wątek tak zwanego
syndromu baby blues, choć takich filmów również nie powstaje wiele, bowiem
ustępują pola samotnemu borykaniu się kobiety z jakąś psychiczną przypadłością.
Scenariusz „Złaknionych” wpisuje się więc w pewną lukę, korzystając z osiągnięć
innych twórców obrazów traktujących o popadaniu w szaleństwo jednego z
bohaterów przy budowaniu tła (odrobinę przypominało mi to „Wstręt” Romana Polańskiego, aczkolwiek poziom był niższy),
ale fabularnie odżegnując się od pospolitości. Dbając jednak o realizm
sytuacyjny, akcentując dwa wybrane problemy współczesnego świata, bez zbędnych
udziwnień. Najbardziej widoczny, bo i też wykorzystany w formie wątku przewodniego
jest problem nadopiekuńczości (w tym przypadku) „świeżo upieczonych” matek, obsesyjna dbałość o w
swoim mniemaniu właściwy rozwój dziecka. Mina jest weganką (Jude
wegetarianinem), która wbrew zaleceniom lekarza wprowadza kilkumiesięcznemu
synkowi restrykcyjną dietę bazującą na produktach niepochodzących od zwierząt.
Niezbilansowana dieta hamuje wzrost malca, grożąc opóźnieniem w rozwoju, ale te
argumenty nie trafiają do zafiksowanej na punkcie zdrowego żywienia Miny. Żeby
tego było mało pierwsze miesiące swojego życia dziecko spędza w dusznym
mieszkanku, z dala od wielkomiejskiego zgiełku i promieni słonecznych, gdyż
jego matka wychodzi z założenia, że hałas i pleniące się na zewnątrz zarazki wyrządzą
mu dużą krzywdę. Podczas, gdy Jude większość czasu spędza w pracy, Mina z synem
przesiadują w mieszkaniu, izolując się od świata zewnętrznego. Costanzo
demonizuje kobietę i gloryfikuje jej męża, który postanawia ratować syna przed
szaleństwem żony, ale ta stronniczość wydaje się być konieczna do wyraźnego zaakcentowania
zagrożenia dosłownie wiszącego nad niemowlęciem w postaci jego rozchwianej psychicznie
matki i zawiązania drugiego oburzającego wątku, jakby żywcem wyjętego z otaczającej
nas rzeczywistości.
Motyw oszalałej mamusi, przekonanej, że tylko ona jest zdolna zadbać o
właściwy rozwój swojego dziecka wywołuje wystarczające oburzenie (choć nie zaszkodziłoby, gdyby miejscami podkreślono je dobitniejszą treścią), ale Costanzo
na tym nie poprzestaje. Do antypatycznego nastawienia widza względem Miny z
czasem dołącza zdumienie, podszyte czystą wściekłością na ułomny system, który
niejako daje przyzwolenie kobiecie na takie traktowanie niewinnego dziecka. W
przenośni, bo dopóki brakuje dowodów na przestępcze działania kobiety i/lub jej
chorobę psychiczną prawnicy i policjanci są bezradni. Równocześnie jednak
przedstawiciele organów ścigania nie potrzebują twardych dowodów na winę
mężczyzny - jak to często również w rzeczywistości bywa w sporze małżonków o
sprawowanie opieki nad dzieckiem stając po stronie kobiety. Jude wydaje się
więc być kompletnie bezsilny, „postawiony pod ścianą”. Jednak nie zamierza się poddać,
przy czym jego metody przeciwstawiania się szaleństwu żony, celem ocalenia syna
są ewidentnie niewystarczające (zastanawiam się, dlaczego po prostu nie
zainstalował w mieszkaniu kamer…). Ilekroć znajdzie sposób na dokarmienie syna Mina
sabotuje jego starania, jest więc zmuszony do drastycznych kroków, które
prowadzą do rozczarowującego finału. UWAGA
SPOILER Myślę, że taki scenariusz można było zamknąć wstrząsającym akcentem
obrazującym triumf szaleństwa nad systemem, zamiast obecnego wkroczenia osoby
trzeciej i wybawienia malca z opresji własnym kosztem KONIEC SPOILERA. Do finału jednak cała intryga mocno bulwersuje dając
poczucie obcowania ze swoistym „błędnym kołem”, którego ofiarą jest niewinne
niemowlę, jednocześnie dzięki kameralnej, nastrojowej realizacji przytłaczając
ogromem beznadziei i naprawdę silnie trzymając w napięciu. Pod warunkiem, że
widz potrafi się odnaleźć w minimalistycznych, skoncentrowanych na szczegółach
i pozbawionych efekciarstwa thrillerach psychologicznych zmieszanych z
dramatem. Niszówkach, dla których najważniejsza jest fabuła i emocje jej
towarzyszące, a nie zawrotne tempo akcji i popisywanie się „dobrodziejstwami”
płynącymi z nowoczesnej technologii.
„Złaknieni” wpisują się w poczet stonowanych, powolnych obrazów, które moim
zdaniem w ostatnich latach przeżywają swoiste odrodzenie. Pozycja Saverio
Costanzo celuje w osoby oczekujące od kina przede wszystkim emocji, klimatu i
maksymalnego skupienia na fabule, dlatego też polecam tę produkcję właśnie tej
grupie odbiorców. Myślę, że głównie oni docenią starania twórców „Złaknionych”,
poczytując minimalizm na plus, a co za tym idzie nie poczują znużenia
nieśpiesznym, aczkolwiek diablo emocjonalnym rozwojem akcji. Pomijając moim
zdaniem tchórzliwe zakończenie film doskonale sprawdza się zarówno jako
thriller psychologiczny, jak i dramat, ale tylko wówczas, jeśli ma się określone
wymagania od tego typu kina, jeśli nie gustuje się w hollywoodzkim przepychu i dynamicznych
narracjach.