środa, 31 lipca 2013

„Livide” (2011)


Recenzja na życzenie

Lucie odbywa praktykę, jako opiekunka osób w podeszłym wieku, pod kierownictwem panny Wilson. Podczas wizyty w wielkim domostwie bogatej, przebywającej w stanie śpiączki pani Jessel szefowa oznajmia Lucie, że w domu ukryto kosztowny skarb. Dziewczyna, za namową swojego chłopaka w nocy idzie z nim i ich wspólnym znajomym do upiornej rezydencji, celem szybkiego wzbogacenia się, kosztem ubezwłasnowolnionej staruszki. Jednakże z chwilą wejścia w głąb mrocznego domostwa cała trójka dobrowolnie skazuje się na pułapkę bez wyjścia, w której rządy sprawują łaknące ich śmierci kreatury.

Francuski horror duetu reżyserskiego, Alexandre Bustillo i Juliena Maury’ego, których wspólnym dziełem jest również między innymi krwawe “Najście” z 2007 roku. Tym razem panowie postawili na swego rodzaju miszmasz podgatunkowy, dosyć umiejętnie łącząc estetykę horroru nastrojowego ze szczyptą gore, dodatkowo wplatając w fabułę elementy typowe dla kina fantasy, mocno kojarzące się ze stylem Guillermo del Toro.

Pierwsza, niemalże godzina, seansu skupia się na budowaniu klimatu. Dosyć oryginalne zawiązanie fabuły, z pozycji praktykantki zdobywającej doświadczenie w opiece nad osobami starszymi, ku mojemu ubolewaniu, szybko zostaje zastąpione mało odkrywczym włamaniem, wymuszonym chęcią błyskawicznego wzbogacenia się. Myślę, że w tym momencie twórcy popełnili największy błąd, skazując swój film na daleko idącą schematyczność, rezygnując z innowacyjności na rzecz mało skomplikowanego ciągu wydarzeń, który powoli, acz skutecznie prowadzi naszych protagonistów do zguby. Doprawdy, szkoda, że nie zdecydowano się na pociągnięcie wątku pielęgnacji przykutych do łóżek i foteli staruszków, bo wydaje mi się, że takie rozwiązanie fabularne pozyskałoby sobie większą rzeszę fanów, poszukujących nawet w skostniałym w obecnych czasach kinie grozy, daleko idącej oryginalności. Jednakże, oddając reżyserom sprawiedliwość, miałkość fabularną po części rekompensuje dopracowana w najdrobniejszych szczegółach realizacja. W czasach, kiedy filmy w przeważającej większości kręci się „taśmowo”, z myślą o szerokim multipleksowym gronie odbiorców estetyka „Livide” wręcz zaskakuje swoim nietuzinkowym podejściem tak do ukrytej symboliki, jak i kolorystyki obrazu, z mocnym nasyceniem ciemnych i metalicznych barw, które wespół z genialną ścieżką dźwiękową tworzą ten mocny, pełen napięcia emocjonalnego i nieuchwytnej obecności czegoś przerażającego, czyhającego na naszych protagonistów gdzieś w gęstych cieniach zaniedbanej rezydencji, klimat. Pierwsza godzina projekcji bazuje tylko i wyłącznie na tym osobliwym nastroju, sprawiając, że nocna wędrówka trójki włamywaczy po poszczególnych pomieszczeniach domu pani Jessel nie tylko im upływa w towarzystwie lekkiego niepokoju, ale również widzom, gustującym w tego rodzaju gęstej atmosferze wszechobecnej grozy. Jednakże, o ile początkowo takie rozwiązanie silnie intryguje nie można pominąć milczeniem nie w pełni wykorzystanego potencjału, ponieważ aż do około sześćdziesiątej minuty każda kulminacja chwilami wręcz nieznośnego napięcia nie zostaje niczym dosłownym nagrodzona – a jak wiadomo, kilka takich zabiegów szybko przekona odbiorcę, że nie ma się czego bać, bo z chwilą najmocniejszego potęgowania klimatu i tak nic konkretnego się nie wydarzy. Aż do chwili pierwszej retrospekcji, obrazującej Lucie przeszłość pani Jessel, nauczycielki baletu ze szczególnym wskazaniem na jej patologiczne relacje z córką. Od tego momentu subtelność fabularną zastąpią daleko idące, mocno krwawe, ale jak przystało na kraj specjalizujący się w kinie torture porn niezwykle realistyczne wizualnie sceny mordów, dokonane przez przerażająco (bo minimalistycznie, bez zbędnego udziwniania, które mogłoby położyć wszelki realizm) ucharakteryzowane kreatury.

Nie powiem, że sceny, które następują po sześćdziesiątej minucie filmu całkowicie przebiły przydługi wstęp, bo byłoby to spore niedomówienie. Owszem, twórcy mogliby nieco skrócić niektóre początkowe sekwencje, aczkolwiek należy również pamiętać, że to właśnie dzięki nim widzowie zostali silnie wprowadzeni w ten osobliwy, duszący klimat grozy, chwilami pewnie lekko się nudzili, ale to i tak niska cena w zamian za daleko idący realizm sytuacyjny, umiejętne stopniowanie napięcia, zachwycającą ścieżkę dźwiękową i wreszcie swoistą zabawę z barwami. Końcówka filmu wprowadza dużo więcej dynamiki, dosłowności obracającej się wokół scen gore i aparycji upiorów (nie zdradzę, jakiego rodzaju są to potwory, ale wspomnę tylko, że jeśli o nie chodzi to w obecnych czasach prawdziwych horrormaniaków powinno cieszyć takowe ich wykreowanie: w końcu akurat one zostały mocno sprofanowane przez filmowców XXI wieku). Jedyne, co mocno mnie zawiodło w końcówce seansu to zbyt mocna stylistyka na kino fantasy, z aż do przesady udziwnionym finałem włącznie – rezygnacja z mocnego horroru na rzecz baśniowości niestety robi mierne wrażenie, żeby nie powiedzieć, że pozostawia pewien niesmak, niedosyt, a nawet głębokie rozczarowanie.

Obsada może nie zachwyca jakimś przesadnym profesjonalizmem, ale przynajmniej w przeważającej większości nie irytuje. Najlepiej wypadły panie – odtwórczyni głównej roli Chloe Coulloud (choć mogłaby wybielić sobie zęby), jej szefowa Catherine Jacob, pani Jessel Marie-Claude Pietragalla i rzecz jasna jej córka Chloe Marcq (szczególnie w zapadających w pamięć scenach jej mechanicznego baletu, sprawiającego iście upiorne wrażenie). Panowie, Jeremy Kapone i Felix Moati, aktorsko ustawili się o pozom niżej od swoich partnerek z planu.

„Livide” jak na standardy współczesnego kina grozy robi naprawdę spore wrażenie. To prawda, że nie udało mu się uniknąć kilku rażących wpadek, ale niesprawiedliwie byłoby zdyskredytować coś tak nowatorskiego (pod kątem realizacji, nie fabuły) tylko przez wzgląd na kilka mało interesujących przestojów podczas pierwszej godziny projekcji i baśniowego finału, bo jakby na to nie patrzeć wydarzenia, które do niego prowadzą w przeważającej większości udowadniają głęboką znajomość gatunku francuskiego duetu reżyserskiego, tym samym zapewniając przyzwoitą rozrywkę zarówno wielbicielom nastrojówek, jak i poszukiwaczom bijącej po oczach dosłowności. Naprawdę warto dać szansę tej produkcji!

wtorek, 30 lipca 2013

Zapowiedź „Następny jesteś ty”

R E B E L   R E B E L  z a p r a s z a !


„NASTĘPNY JESTEŚ TY” /You're next/ - thriller Adama Wingarda w kinach od 6 września 2013!
Jeden z najinteligentniejszych i najstraszniejszych filmów ostatnich lat, który pierwszorzędnie gra ze schematem gatunku. 
Gang zamaskowanych, uzbrojonych w kusze i siekiery morderców napada na letnią posiadłość Davisonów i terroryzuje jej mieszkańców. Nikt nie wie kim są napastnicy i dlaczego spokojna, rodzinna kolacja zamieniła się w śmiertelną pułapkę. Sytuacja wydaje się beznadziejna. Niespodziewanie jeden z członków rodziny okazuje się jednak wyjątkowo utalentowanym zabójcą.
Rewelacyjnie przyjęty przez krytyków i publiczność podczas światowej premiery na festiwalu filmowym w Toronto, wymieniany jako jeden z nowych klasyków gatunku film jest dziełem młodego utalentowanego reżysera Adama Wingarda. W rolach głównych występują:  Sharni Vinson, Nicholas Tucci, Wendy Glenn, Sarah Myers i Amy Seimetz. Autorem scenariusza jest Simon Barrett.
Zwiastun z polskimi napisamihttp://www.youtube.com/watch?v=Mp_RPlPIe0I
NIE JESTEŚ BEZPIECZNY NAWET WE WŁASNYM DOMU!
Pomysł na film NASTĘPNY JESTEŚ TY zaczął kiełkować w umyśle Adama Wingarda w 2010 podczas montażu jego poprzedniego filmu, kiedy reżyser zaszył się w położonym na odludziu domu w Alabamie. „W takich miejscach człowiek staje się w pełni świadomy odizolowania od społeczeństwa i zaczyna tworzyć paranoiczne scenariusze, wedle których ktoś mógłby bez jego zgody i wiedzy wtargnąć do mieszkania. W takich sytuacjach raczej nie możemy polegać na policji, i w obliczu zagrożenia jesteśmy zdani wyłącznie na siebie” – opowiada Wingard.

Wingard znalazł ujście swych paranoicznych myśli w klasyce gatunku – filmie z nurtu home invasion, gdzie głównym motywem jest osaczenie bohatera (bohaterki) przez mordercę w jego (jej) własnym domu.  „Zacząłem zdawać sobie sprawę z faktu, iż ostatnimi filmami, które naprawdę przypadły mi do gustu były właśnie filmy z gatunku home invasion" - mówi reżyser. “Gdy ostatnio po raz kolejny obejrzałem Krzyk, przypomniałem sobie jak doskonale skonstruowana, niepokojąca i zarazem intrygująca była pierwsza scena tego filmu”. Łącząc zainteresowania filmowe z przeświadczeniem, iż „jedyną rzeczą, która naprawdę go przeraża jest fakt, że ktoś może napaść na niego w jego własnym mieszkaniu”, reżyser postanowił stworzyć własny horror utrzymany w rzeczonym klimacie.
Gdy pomysł całkowicie się wyklarował, Adam spotkał się ze swoim współpracownikiem - scenarzystą Simonem Barrettem. “Uwielbiam, gdy film jest tak straszny, że aż podskakuję w fotelu. Niezwykła jest ta złość na twórców, że zmusili mnie do zachowania się w taki właśnie sposób” wyjaśnia Wingard. “Chciałem stworzyć coś podobnego samodzielnie w filmie NASTĘPNY JESTEŚ TY. Barret wyraził zainteresowanie produkcją gwarantującą tak silne doznania, jednak chciał, aby opowiedziana historia była w takim stopniu zaskakująca co straszna. „Widać było, że ma on już dosyć bohaterów, którzy przywiązywani są do krzeseł a następnie torturowani. Inne filmy z tego gatunku już pokazały nam jak okropny i przerażający może być scenariusz takiej produkcji, natomiast Simon chciał opowiedzieć widzom nieco inną, bardziej zaskakującą a jednocześnie inteligentną historię”. 
Półtora miesiąca po wstępnych rozmowach dotyczących pomysłu na film, Barrett odwiedził Wingard’a ponownie – tym razem z pierwszą wersją scenariusza NASTĘPNY JESTEŚ TY. Nadal był to horror, którego akcja dzieje się głównie w domu, jednak dodatkowo wprowadzono wielowątkową i zaskakującą fabułę, na której tak bardzo zależało Barretowi.


NARZĘDZIA ZBRODNI Z KUCHENEJ PÓŁKI 
Wzmocnienie czynnika strachu, którego publiczność i tak się niejako spodziewa, dodaje różnorodność broni, którą posługują się napastnicy w NASTĘPNY  JESTEŚ TY. „Skupiliśmy się na prezentowaniu rzeczy, które można znaleźć w każdym domu, a jednocześnie rzucić na rzeczone przedmioty nowe światło. Pamiętam dorastanie w domu mojej matki, gdzie jednym z utensyliów kuchennych był tłuczek do mięsa. Był to rodzaj młotka, którym zmiękczało się mięso na kotlety, jednak dla mnie zawsze wyglądał on jak jakiś iście barbarzyński przyrząd; jak coś, co stworzono podczas krucjat aby zabijać zakutych w zbroje przeciwników.”
Początkowo Wingard był nieco sceptyczny wobec użycia przez napastników kusz. Jak mówi: „Czytając scenariusz pierwszy raz, uznałem to za nieco staromodne”. Adam zgodził się jednak na wykorzystanie nietypowych narzędzi w swoim filmie, których zadaniem było „popchnięcie widowiska skupionego na przemocy na nowe tory”. Jak sam mówi: „Widok człowieka zabitego strzałą wbitą w czaszkę jest zarówno przerażający i brutalny. Był to doskonały punkt zaczepienia jeżeli chodzi o zaimplementowanie w filmie jak największej ilości takich elementów. Chcieliśmy, aby produkcja charakteryzowała się sugestywnym klimatem i była realistyczna, a jednocześnie pragnęliśmy, aby widownia podczas seansu dobrze się bawiła.” 
Mimo, iż NASTĘPNY JESTEŚ TY jest bezsprzecznie filmem brutalnym i mrożącym krew w żyłach, producenci starali się uniknąć przeobrażania swojego dzieła w bezmyślną jatkę. Barrett stwierdza: „Osobiście nie mam nic przeciwko takim filmom, jako że wnoszą one do kinematografii wiele ciekawych i innowacyjnych rozwiązań, jednak moim zamierzeniem było stworzenie filmu nieco wyższych lotów. Miał on być inteligentną odpowiedzią na pytanie co może się stać, jeżeli do dramatyzmu i poczucia dysfunkcjonalności towarzyszącemu jednoczeniu się członków rodziny dodamy niespodziewane zagrożenie z zewnątrz.” 
AKTORZY W ROLACH SKŁÓCONYCH CZŁONKÓW RODZINY 
Kusze oraz tłuczki do mięsa wykorzystane w filmie NASTĘPNY JESTEŚ TY spełniałyby swoje tradycyjne funkcje, gdyby tylko osią fabuły nie była skłócona i rozbita rodzina Davison’ów. Casting na członków rodziny – oraz ich najbliższych – był aspektem kluczowym jeżeli chodzi o przedstawienie w filmie wizji jego twórców. Nabór do filmu zaczęto od poszukiwania odtwórczyni roli Erin, chaotycznej studentki z Australii, która spotyka rodzinę swojego chłopaka, Creisian’a po raz pierwszy w życiu.
“W przypadku większości horrorów, protagonistki mają odrobinę szczęścia i udaje im się uciec z opresji za każdym razem, lub też są to kobiety, nad którymi cały film znęcają się inni bohaterowie” mówi Wingard. „Naszym zamierzeniem było nadanie postaci Erin głębi. To osoba, która jest w stanie wziąć sprawy we własne ręce i nie musi w walce o swoje życie opierać się na sile męskich mięśni.”
Jak wyjaśnia Barrett: “Niemal niemożliwe jest udawanie wewnętrznej siły, którą naturalnie nosi w sobie Erin. Gdy swoją część roli przedstawiła nam na próbie Sharni Vinson, po jej wystąpieniu zabrakło nam słów.  Jest jedną z najtwardszych kobiet, jakie dane mi było poznać. Jest nie do złamania.” Mimo iż Erin początkowo miała być Amerykanką, po spotkaniu twórców z Vinson, jej narodowość zmieniono na australijską. „W byciu rdzenną Australijką jest jakaś ukryta siła” wyjaśnia Wingard „Zdaje mi się, że robaki są tam większe, a fauna bardziej jadowita.”
Vinson wspomniała, iż w dzieciństwie spędziła szmat czasu na oglądaniu horrorów. “Dorastając organizowałam z moimi przyjaciółkami wieczorne spotkania; od najmłodszych lat oglądałyśmy Freddiego Krueger’a w Koszmarze z Ulicy Wiązów, jak również podziwiałyśmy kunszt Krzyku, Smętarza dla zwierzaków, Lalki Chucky, czy Szczęk. Niemniej jednak, przeszkolenie taneczne i aktorskie okazało się być niezwykle pomocne podczas prac nad filmem NASTĘPNY JESTEŚ TY.  Jak sama mówi „Sceny walk, zwłaszcza te, w której przez trzy minuty mieliśmy niejako tańczyć, wykorzystując elementy otoczenia, jak również olej i wodę, były po prostu niesamowite.”
Wingard oraz Barrett nie musieli długo szukać aktorów odtwarzających róle trójki z czworga rodzeństwa Davison— Crispian’a, Drake’a oraz Aimee, w których role wcielili się kolejno AJ Bowen, Joe Swanberg i Amy Seimetz. Role w NASTĘPNY JESTEŚ TY pisane były z myślą o nich.
Nicholas Tucci zagrał postać czwartego, najmłodszego brata, Felixa, przez Wingard’a określanego mianem “karła”. Wendy Glenn gra jego rozkochaną w gotyckich klimatach dziewczynę, Zee. Ti West, który współpracował już wcześniej z Wingard’em i Swanberg’iem podjął się roli chłopaka Aimeee, Tariq. Margaret Laney gra natomiast żonę Drake’a, Kelly.

W POSZUKIWANIU POSIADŁOŚCI NA ODLUDZIU 
Lwia część zdjęć do NASTĘPNY JESTEŚ TY miała miejsce w śnieżnej Kolumbii w stanie Missouri i zajęła około 26 dni. Większość z tych dni pochłonęło kręcenie ujęć w nieco zniszczonej willi stylizowanej na okres świetności dynastii Tudorów. Budynek ten jest zarówno posiadłością rodziny Davison’ów, jak i osią fabuły produkcji.
“Znalezienie właściwej posiadłości okazało się być jednym z najtrudniejszych wyzwań wstępnej fazy produkcji” mówi reżyser, Adam Wingard. “Przyglądaliśmy się znacznej ilości budynków – od nowoczesnych, po całkowicie wiejskie. Żaden z nich jednak nie wydawał się być odpowiedni dla filmu.” Kierownik produkcji, Thomas S. Hammock, był tym, który przeforsował właściwą lokację. “Zawsze, gdy poszukiwaliśmy właściwych budynków, Tom mówił, że to miejsce ma coś, jednak brakuje mu czegoś innego. Zawsze mogliśmy zgadnąć, czy dane miejsce jest odpowiednie – wystarczyło tylko spojrzeć na jego wyraz twarzy.”
“Na dwa tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć w końcu udało nam się znaleźć posiadłość, w której można było nakręcić film.  Nikt nie zamieszkiwał jej przez około dwanaście lat, tak więc trzeba było scenerię nieco unowocześnić. W ciągu dwóch tygodni Tom całkowicie zmienił wystrój wnętrza. To było niesamowite. Jesteśmy pewni, iż bez Toma nie dokonalibyśmy tego wszystkiego”. 
KULISY POWSTAWANIA FILMU 
Po tym, jak Hammock poprawił wygląd willi, Wingard musiał znaleźć sposób na nakręcenie NASTĘPNY JESTEŚ TY  bez pozostawiania budynku po zakończeniu zdjęć w stanie, który rzeczywiście sugerowałby wtargnięcie bandytów. „Znajdowaliśmy się w domu z bogatą historią i nie mogliśmy sobie pozwolić na zabrudzenie ścian. Musieliśmy więc zbudować atrapy ścian, w które następnie można było wbijać strzały oraz wkręcać śruby. W każdym przypadku, gdy na ekranie zobaczycie jakikolwiek przedmiot lecący przez dom, powinniście mieć świadomość, że nagranie takiej sceny wymagało zastosowania atrap oraz dwóch godzin rozkładania scenografii. Tylko dzięki tym kawałkom tektury mogliśmy być pewni, że żaden fragment domu nie zostanie uszkodzony” wyjaśnia reżyser.
Realizm, który uzyskano w NASTĘPNY JESTEŚ TY  jest wynikiem kunsztu reżyserskiego Wingarda. “Film ten całkowicie różni się od podobnych produkcji” mówi Wendy Glenn, odtwórczyni roli Zee. „Sposób w jaki Adam kreuje kolejne ujęcia uznać można za bardzo bliski aktorom i niemal osobisty. Moim zdaniem tworzy to w widzach odpowiednie poczucie napięcia. Oglądając produkcję ma się wrażenie uczestniczenia w wypadkach, których nie powinno się w ogóle widzieć. Jest to dzieło bardzo osobiste i przez to tak przerażające.”
Sharni Vinson, wcielająca się w rolę Erin, dodaje: “Adam Wingard jest geniuszem, a jego sposób tworzenia zmienia oblicze gatunku. Nie boi się on myśleć nieszablonowo, spróbować czegoś, co inni uznają za nieodpowiednie. Jest doskonałym reżyserem. Zawsze udaje mu się uzyskać najlepsze ujęcia – niezależnie czy to z kamerą spokojnie spoczywającą na jego ramieniu, czy też gdy leży na plecach i nas nagrywa. Porusza się dookoła planu, wylewając z siebie siódme poty razem z aktorami. Praca z tak zaangażowanym reżyserem to jak spełnienie marzeń.”
Nie znaczy to jednak, iż Wingard nie zna ograniczeń. W jednej ze scen, która skupia się na pościgu w piwnicy, musiał przekazać kamerę Andrew’owi Droz Palermo. Wedle scenariusza, jedna z postaci przebiec miała przez piwnicę, desperacko rozbijając światła, a następnie używając kamery ze stroboskopem w celu odwrócenia uwagi napastników. Brzmi to wspaniale na papierze, jednak scena okazała się niezwykle trudną, jeżeli chodzi o jej sfilmowanie. „Była to jedna z najbardziej wymagających sekwencji filmowych w całej produkcji, głównie z uwagi na problemy z właściwymi ujęciami oraz oświetleniem. Musiałem zwrócić się do Andrew’a o pomoc. Trzeba mu przyznać, że doskonale wiedział on co robić i szybko rozwiązał problemy z kątem padania światła.”


ZAMASKOWANI MORDERCY 
Inną z niezwykle istotnych dla powodzenia filmu kwestii były maski noszone przez napastników. „Chcieliśmy aby maski same w sobie stały się symbolami, jednak ciężko stworzyć film o zamaskowanych mordercach nie opierając się na dokonaniach innych twórców.” Mówi Barrett. “Jestem wielkim fanem filmu Nieznajomi, jednak kiedy widzi się te maski, człowiek aż chce zapytać sam siebie – zaraz, czy ci szaleni socjopaci nie są za dnia hipsterami, którzy sami sobie szyją te niezwykłe maski?”
“W nasze maski włożyliśmy wiele pracy. Nie chcieliśmy jednak aby wyglądały one na przekombinowane. Wyglądają tak, jak maski, które kupić można w sklepie. Nie chcemy, aby widownia zastanawiała się, ile bohaterowie filmu spędzili czasu w podziemiach szkoły plastycznej podczas przygotowywania noszonych nakryć twarzy.”
Od samego początku twórcy filmu duży nacisk kładli na prowadzenie gry z oczekiwaniami widzów. Jak mówi o tym Wingard: „Moim zdaniem magią tego filmu była możliwość zmiany sposobu, w jaki ludzie postrzegają horrory. Jak obrzydzić widownię? Jak ją przestraszyć? Jak zaskoczyć? A co najważniejsze – jak zrobić to w taki sposób, aby widzowie chcieli oglądać nasz film kilkukrotnie?” 
 Źródło: materiał podesłany od dystrybutora M2 Films

niedziela, 28 lipca 2013

„House Hunting” (2013)

Dwie rodziny, Haysów i Thomsonów, przyjeżdżają w odludne miejsce, aby obejrzeć wystawiony na sprzedaż dom. Po krótkiej konwersacji między sobą, gdy Haysowie próbują odjechać niemalże wpada im pod koła przerażona dziewczyna z odciętym językiem. Próbując jej pomóc obie rodziny wkładają ją do samochodu, po czym ruszają z powrotem do miasta. Jednakże, choć bardzo chcą opuścić miejsce swojego aktualnego pobytu, w którąkolwiek stronę by nie zmierzali i tak w rezultacie powracają pod front opustoszałego domostwa. Nie widząc innego wyjścia, wbrew uporczywym sprzeciwom znalezionej dziewczyny obie rodziny przekraczają próg domu, nie wiedząc jeszcze, jak długo przyjdzie im w nim zamieszkać, i jakie plany ma względem nich budynek.
Niskobudżetowy horror Erica Hurta, oficjalnie zaszufladkowany, jako thriller, z czym absolutnie się nie zgadzam. Zarówno elementy składowe, jak i motywy, eksplorowane przez „House Hunting” są nieodzowne dla nurtu ghost story – nawet narracja zauważalnie zmierza w stronę zaniepokojenia odbiorcy, co owszem, nie bardzo się udaje, ale rzeczywiste chęci twórców są na tyle widoczne, żeby z miejsca zaklasyfikować ten obraz do grona horrorów. Niski budżet bije po oczach już od pierwszych minut seansu, czasem szkodząc (amatorska gra absolutnie wszystkich aktorów), ale znacznie częściej pomagając, przede wszystkim w kwestii budowania klimatu całkowitego wyalienowania i niezdefiniowanego zagrożenia, czyhającego na naszych protagonistów gdzieś wewnątrz opustoszałego domostwa.
Fabuła zawiązuje się dosyć konwencjonalnie – mamy dwie rodziny, które planując przeprowadzkę docierają do stojącego na odludziu, sprawiającego upiorne wrażenie domu. Ktoś powie: motyw typowy dla ghost stories… Otóż nie, ponieważ o żadnych dobrowolnych przenosinach do nowego lokum nie ma tutaj mowy – nasi bohaterowie zostają siłą zatrzymani w tym oddalonym od cywilizacji miejscu, bowiem jakakolwiek próba oddalenia się od feralnego domostwa, kończy się dotarciem do jego frontu. Pomysł intryguje, nawet pomimo braku większej oryginalności, no i przede wszystkim jest doskonałym sposobem na zatrzymanie niczego nieświadomych ofiar w nawiedzonym obiekcie. Dwie trzyosobowe rodziny plus odnaleziona przed domem dziewczyna z obciętym językiem utkną w murach na pozór niezamieszkanej siedziby, w której zjawiska nadprzyrodzone są na porządku dziennym: samoistnie pojawiające się puszki fasoli i pianka do golenia, niepokojące wizje dręczące wszystkich bohaterów, ze szczególnym wskazaniem na młodą Emmy oraz rzecz jasna manifestacje zjaw, które przez wzgląd na niski budżet nie porażają jakimś przerażającym dopracowaniem (blade sylwetki aktorów), a chwilami ocierają się o mało realistyczny absurd (przemiana w białolice kreatury z rozwartą paszczą pełną ostrych zębów). Co się twórcom chwali, nie starali się zaskakiwać odbiorców nagłymi manifestacjami duchów, ingerencję jump scen ograniczając do absolutnego minimum, co pozwoliło mi sądzić, że mieli ambicję osiągnięcia czegoś więcej, aniżeli zwykłego podskoczenia widza w fotelu, na skutek oszołomienia, a nie zaniepokojenia. Zresztą mnie ani razu nie ogarnęło nawet to drugie uczucie, choć widać, że filmowcy mocno się starali – retrospekcja zabójstwa dziewczyny przez tajemniczą zjawę mężczyzny w czapce, czy podcinanie sobie gardła przez ducha zmarłej matki Emmy. Owe sceny grzeszą całkiem przyjemnym dopracowaniem i choć nie mają szans przestraszyć wyjadaczy kina grozy to przynajmniej znośnie się je ogląda.
O wiele mocniej od manifestacji bytów zza światów intrygują relacje pomiędzy naszymi protagonistami – waśnie żon, dziwaczny romans dzieci i przerażająca tajemnica, którą skrywa jedno z nich. Jednakże i tak najmocniej niepokoją tak zwane „głowy rodzin” – ukrywający przed córką prawdę o śmierci jej matki Charlie i podążający w stronę całkowitej destrukcji, opętany przekonaniem o czyhającym na jego familię niebezpieczeństwie ze strony drugiej rodziny Don. Te spięcia i kłótnie pomiędzy bohaterami znacznie umilają dość długi, jak na standardy kina grozy seans, niejednokrotnie ratując kulejącą, nierówną fabułę. Choć, pomimo kilku nużących wstawek cała projekcja całkiem znośnie umiliła mi czas to nie mogę tego samego powiedzieć o końcówce, eksplorującej ograny motyw, znany z „Lśnienia” i „Horroru Amityville” oraz przewidywalnym finale – można było może nie lepiej, ale troszkę bardziej zaskakująco rozwiązać fabułę, z czego twórcy niestety nie skorzystali.
„House Hunting” jest produkcją przeznaczoną głównie dla wielbicieli niskobudżetowych ghost stories, ponieważ koneserzy maksymalnego profesjonalizmu mogą poczuć się mocno zniesmaczeni amatorską obsadą oraz niedopracowanymi manifestacjami zjaw zza światów. Jednakże byłabym niesprawiedliwa, gdybym całkowicie zdyskredytowała ten obraz, bo pomimo kilku kulejących scen i zbytniego rozwleczenia mało interesujących momentów przez większą część czasu intryguje na tyle, żeby bez cienia przesady zaklasyfikować go do ponadprzeciętnego kina grozy, który owszem mógłby być o niebo lepszy, ale i tak w ogólnym rozrachunku wypada zaskakująco przyzwoicie.

piątek, 26 lipca 2013

„Would You Rather” (2012)

Recenzja na życzenie
Iris żyje samotnie z młodszym bratem, zmagającym się z białaczką. Próbując znaleźć jakieś źródło dochodu, kobieta natrafia na bogatego Sheparda Lambricka, który proponuje jej wielkie pieniądze i przeszczep szpiku kostnego dla brata w zamian za jej wygraną w corocznych zawodach, organizowanych w jego willi. Iris, pomimo lekkich wątpliwości stawia się na kolacji u ekscentrycznego „filantropa”, gdzie zastaje siódemkę innych osób, podobnie jak ona znajdujących się w rozpaczliwej sytuacji życiowej. Kiedy wybija godzina rozpoczęcia wielkiej gry niczego nieświadomi nieszczęśnicy stają twarzą w twarz z prawdziwym koszmarem.
Thriller psychologiczny Davida Guy’a Levy’ego, który przez wzgląd na bardzo niski poziom współczesnej kinematografii niezmiernie mnie zaskoczył i bynajmniej nie jest to zasługa jakiegoś maksymalnie oryginalnego scenariusza, czy umiejętnie kreślonego suspensu, co tylko udowadnia, że dobry dreszczowiec wcale nie musi epatować tymi dwoma elementami. Fabuła, prosta jak konstrukcja cepa, początkowo pokrótce skupia się na tragicznym położeniu, głównej bohaterki, Iris, wykreowanej przez Brittany Snow, za którą nie przepadam, a niniejsza rola nie dała mi najmniejszym powodów do zmiany swojego nastawienia. Układna, melancholijna i przytłoczona ogromem nieszczęścia, które spotkało jej brata, a pośrednio również ją samą, na wskroś naiwna kobietka, która pomimo swojej wrodzonej słabości jest gotowa na wszystko, aby ocalić ukochanego krewniaka. Choć mdła charakterologia Iris jest całkowicie zrozumiała, bo uwarunkowana przez trudną sytuację egzystencjalną, w jakiej się znalazła to nie zmienia to faktu, że twórcom w najmniejszym stopniu nie udało się przekonać mnie do całkowitego sympatyzowania z tą postacią. O wiele lepiej sytuacja przedstawia się w przypadku antagonisty, Sheparda Lambricka, czyli genialnego Jeffrey’a Combsa, którego już pierwsze pojawienie się na planie każe przypuszczać, że pod maską dobroczynności, hojnego pomagania ludziom w potrzebie kryje się prawdziwa, maksymalnie zepsuta twarz. Do takiego wniosku wcale nie musi nakłonić widzów jego niecodzienna propozycja, wzięcia udziału w nielegalnych zawodach, bo już na pierwszy rzut oka, dzięki znakomitej grze Combsa widzi, że ma do czynienia z iście dziwacznym, w negatywnym sensie tego słowa, osobnikiem.
„Would You Rather” subtelnie łączy klimat „Hostela”, w którym to bogate, znudzone życiem persony, przekonane o własnej wszechmocy wykorzystują słabszych i biedniejszych do stymulowania swoich niemoralnych rządz, czystej rozrywki, która skutecznie umila ich zblazowaną egzystencję oraz na przykład „Ultimatum”, wykazując, że człowiek jest w stanie zrobić wszystko dla pieniędzy, ale tylko do momentu, gdy staje w sytuacji zagrożenia życia – w takim przypadku chęć korzyści materialnej schodzi na plan dalszy. Doskonale obrazuje to prolog osobliwej gry Lambricka, kiedy to zdeklarowana wegetarianka konsumuje mięso w zamian za 10 000 dolarów, a alkoholik na odwyku zaprzepaszcza lata swojej abstynencji na rzecz 50 000 dolarów. Tak ludzie są chciwi, mówi Levy, ale tylko do czasu, bowiem gdy przyjdzie im decydować, czy porazić prądem siebie, czy sąsiada, niektórzy (bo nie wszyscy) podążą drogą moralności ku własnej krzywdzie, a gdy przyjdzie im stanąć przed wyborem śmierci lub odpalenia petardy we własnej dłoni, przecięcia sobie oka, czy spędzenia kilku minut pod wodą bez zastanowienia wybiorą życie, w niewyobrażalnej męce, ale zawsze życie. Tymi późniejszymi okrutnymi gierkami ze swoimi gośćmi Lambrick udowadnia, że najsilniejszym instynktem jest instynkt przetrwania – pieniądze zajmują dopiero drugie miejsce. Jednakże scenariusz napawa widzów również nadzieją na wrodzone dobro ludzkości (oczywiście nie całej, co widać na przykładzie Amy, wykreowanej przez gwiazdkę filmów porno Sashę Grey), szczególnie w momentach wielkiego altruizmu, poświęcenia siebie na rzecz kolegi, co niestety trwa tylko do czasu. Wielu widzów zarzuca „Would You Rather” przewidywalność i niewątpliwie mają rację, tyle, że twórcom zauważalnie nie zależało na momentach zaskoczenia. Fabuła brnie do przodu w jakże wciągającym, ale maksymalnie przewidywalnym stylu, oferując widzom ciekawe charakterologicznie postacie, mocne sceny tortur, w których znęcanie psychologiczne o wiele silniej intryguje od fizycznego oraz prosty ciąg wydarzeń, bez zbytnich udziwnień, które mogłyby zaszkodzić wysokiemu wskaźnikowi realizmu sytuacyjnemu. To nie jest thriller, który w zamyśle ma zaskakiwać widzów ciągłymi zwrotami akcji. Nie, on ma zmuszać do myślenia, do wyciągania przerażających wniosków o nas samych, o zdegenerowanej rasie ludzkiej, do której przynależymy. Jedynie zakończenie miało zaskakiwać, co niestety twórcom nie wyszło, bowiem zarówno postawę Iris, jak i konsekwencje jej poświęcenia uważny widz rozgryzie już w fazie wstępnej zawodów Lambricka. UWAGA SPOILER Kobieta zabija kolegę, aby ratować brata, co zapewne każdy widz będzie w stanie zrozumieć, ale żeby nie było tak słodko, i chwała twórcom za to, ceną za jej poświęcenie jest samobójstwo osoby, dla której tego wszystkiego dokonała KONIEC SPOILERA. Więc nie ulega wątpliwości, że finał, choć przewidywalny był najlepszym z możliwych wyjść, mającym szansę na długo zapaść w pamięć odbiorców.
„Would You Rather” był dla mnie prawdziwym zaskoczeniem – seans dostarczył mi swego rodzaju „prania mózgu”, głównie przez wzgląd na sporą dawkę psychologii, choć nie przeczę, że krwawe sceny również nie odznaczały się jakąś amatorszczyzną. I choćby z powodu tak mocnej dawki emocji, która w thrillerach jest jak najbardziej wskazana szczerze polecam ten obraz, każdemu, komu jakimś cudem umknął, bo takiego okrucieństwa i niczym nieuzasadnionej przemocy nie uświadczymy w niejednym współczesnym horrorze.

środa, 24 lipca 2013

„1408” (2007)

Cyniczny pisarz, Michael Enslin, pracuje nad swoją nową książką o nawiedzonych pokojach hotelowych, w których spędza noce na badaniach pod kątem zjawisk paranormalnych. Gdy trafia na owiany złą sławą pokój 1408 w nowojorskim hotelu Dolphin, pomimo usilnych próśb kierownika rezerwuje go na jedną noc. Wchodząc do tego pokoju Mike nareszcie doczeka się świadkowania czemuś, w co nie wierzy.
Panuje powszechna opinia, że Stephen King nigdy nie doczekał się godnej ekranizacji żadnej swojej książki, że ilekroć jakiś reżyser decyduje się na przeniesienie jego prozy na ekran niezmiennie okazuje się ona dużo gorsza od powieści. Ja mam troszkę odmiennie zdanie – otóż, uważam, że istnieje całkiem sporo filmów na podstawie powieści Kinga, które choć nie dorównują swoim pierwowzorom to w kontekście horrorów całkowicie oderwanych od książek wypadają nadzwyczaj solidnie, a przynajmniej trzy takowe ekranizacje są nieporównanie lepsze od literackich oryginałów. Do tej grupy oczywiście wliczam „1408” (tuż obok „Zielonej mili” i „Skazanych na Shawshank”), adaptację Mikaela Hafstroma opowiadania Stephena Kinga, zamieszczonego w zbiorze „Wszystko jest względne”. Podczas, gdy autor książki podszedł do fabuły całkowicie konwencjonalnie, serwując nam niczym niewyróżniający się na tle innych nawiedzonych obiektów, znanych z kinematografii i literatury, pokój hotelowy, reżyser postawił na niejaką oryginalność.
„Pokoje hotelowe z natury są dziwne. […] To znaczy, ilu ludzi spało w tym łóżku przed tobą? Ilu zachorowało? Ilu straciło zmysły? Ilu z nich zmarło?”
Główny bohater filmu, Mike Enslin (znakomita kreacja Johna Cusacka), to wręcz modelowa postać nurtu ghost story – cyniczny racjonalista, dla którego duchowość nie istnieje, który w swoich książkach demaskuje mity o nawiedzeniach konkretnych obiektów, pośrednio pozbawiając ludzi wiary w Boga i duchy. W jego uporczywych dążeniach do odwiedzenia, jak największej liczby rzekomo odwiedzanych przez byty zza światów miejsc jest jakaś szaleńcza determinacja, która już na początku seansu każe widzom podejrzewać jakiś głębszy, ukryty sens tej niecodziennej pracy. I istotnie, w dalszej części projekcji twórcy obnażą istotę wycieczek Enslina, ściśle związanych z jego osobistą tragedią, która ukierunkowała go w stronę lekko masochistycznego udowadniania, przede wszystkim sobie, że Boga nie ma, a człowieka po śmierci nie czeka absolutnie nic. Ponadto Mike żyje w przeświadczeniu, że wszystko, co słyszy od świadków paranormalnych zdarzeń w miejscach podnajmowanych klientom jest zwykłą grą na jego użytek, celem przyciągnięcia większej rzeszy spragnionych mocnych wrażeń lokatorów. Ten jego dogłębny cynizm znakomicie obrazuje rozmowa z kierownikiem hotelu Dolphin, Geraldem Olinem, którego lekko tajemnicza postać typowego dla horroru wieszcza tragicznych przyszłych wydarzeń, wykreowana przez Samuela L. Jacksona kompatybilnie wtapia się w fabułę filmu. Rzecz jasna widz cały czas będzie zdawał sobie sprawę, że głupi w kontekście produkcji ghost story, racjonalizm Enslina wkrótce zostanie skonfrontowany z niezdefiniowaną antylogiką. Wydarzenia rozgrywające się w omawianym pokoju 1408 oscylują pomiędzy typowymi dla ghost stories wybiegami, które o dziwo charakteryzują się mało spotykanym w filmowym horrorze wyczuciem realizatorskim a wymykającymi się wszelkiej logice, wieloznacznymi segmentami, naznaczonymi sporą dozą innowacyjności. To prawda, że przekrzywiające się obrazy, samoopadające okno czy wreszcie manifestacje zjaw osób, które w kółko odtwarzają swoje przedśmiertne zachowanie (samobójczy skok z okna) nie są niczym nowym w tym podgatunku horroru, ale absolutnie nie można zarzucić im jakiejkolwiek amatorszczyzny, braku wyczucia sytuacyjnego, oddarcia z napięcia i niedoboru klimatu grozy, bo wszystko to tutaj jest, subtelnie oddziałując na zmysły, nie strasząc nachalnością, a jedynie (albo aż) niepokojąc z zachowaniem wszelkich prawideł koncentrycznie potęgowanego suspensu. Ale nie zapominajmy o drugiej dużo bardziej intrygującej zdolności pokoju 1408 – zachwianiu percepcji, zdecydowanej ingerencji w znaną nam logiczną rzeczywistość, przekształcającej wszystko, co widzimy w kompletnie niezrozumiały ciąg zdarzeń. Nasz umysł, podobnie jak racjonalne przekonania Enslina, zostanie skonfrontowany z pogwałceniem prawideł fizyki, jak na przykład wymazanie wszystkich innych pokoi i pozostawienie jedynie 1408 nie tylko na planie hotelu, ale w rzeczywistości w ogóle, czy wreszcie największy zwrot akcji, którego wyjawiać nie będę, ale nie ulega wszelkiej wątpliwości, że jest głównym przyczynkiem wielorakiej interpretacji fabuły, zmuszającą do myślenia, niespodziewaną manifestacją sił nawiedzonego pokoju.
Na uwagę zasługuje również wystrój pokoju 1408, którego dekoratorska gustowność przy bliższym przyjrzeniu konkuruje z przezierającą spod spodu starością – nowoczesność nieprzerwanie walczy tutaj z nieuchronną degradacją, tym samym znacznie potęgując i tak już mroczny klimat filmu i mając zgubny wpływ na rozchwiany umysł Enslina, a przy odrobinie zaangażowania może również i w umysł widza. Jedyne, co Hafstromowi nie wyszło to zakończenie. Oczywiście, tutaj pozostaje jeszcze kwestia dwojakiej interpretacji, ale jeśli weźmiemy pod uwagę tę najbardziej prawdopodobną to niestety gorzej już tego zamknąć się nie dało – przynajmniej w kontekście kina grozy, do którego „1408” bez wątpienia się wpisuje.
Mało jest XXI-wiecznych ghost stories, które w równie umiejętny sposób wykorzystywałyby charakterystyczne dla tego nurtu schematy, dodając również coś intrygującego od siebie, dlatego choćby z tego powodu warto zapoznać się z dziełem Mikaela Hafstroma. Ponadto, jeśli ktoś byłby bardziej wymagający, gdyby solidna realizacja mu nie wystarczyła, gdyby poszukiwał dosłownych wizualizacji sił nadprzyrodzonych, mocnego klimatu grozy i zdecydowanie potęgowanego napięcia również śmiało może zaryzykować seans, bo „1408” wszystko to, i jeszcze więcej, posiada.

niedziela, 21 lipca 2013

„13 Eerie” (2013)

Recenzja na życzenie
Profesor Tomkins zabiera szóstkę swoich studentów medycyny sądowej na opuszczoną wyspę, celem przetestowania ich wiedzy w terenie i wyłonienia dwójki najlepszych, godnych pracy w FBI. Na miejscu młodzi ludzie przystępują do zabezpieczania dowód z przygotowanych przez wykładowcę „miejsc zbrodni”. Nie zwracają uwagi na opowieści kierowcy, który upiera się, że dawniej rząd przeprowadzał tutaj eksperymenty na skazańcach, których wynik dał porażające skutki.
Debiutancki kanadyjski horror Lowella Deana, który odrobinę mnie zaskoczył. Otóż, biorąc pod uwagę miażdżące opinie internautów przygotowałam się na całkowitego gniota, ale moje nastawienie zmieniło się już po dziesiątej minucie seansu. Nie wiem, czy na moją ocenę „13 Eerie” wpłynęło spore doświadczenie z maksymalnie absurdalnymi, niskobudżetowymi tworami grozy, czy Dean zwyczajnie stanowi obiecujący materiał na godnego uwagi twórcę horrorów, jeśli oczywiście nabierze w tej materii większego obycia.
Nie chciałabym, żeby po tym entuzjastycznym wstępie ktoś pomyślał, że „13 Eerie” jest jakimś arcydziełem kinematografii, ponieważ oceniam go przez pryzmat jego niskiego budżetu oraz zerowego doświadczenia Lowella Deana, co zawsze powinno stanowić okoliczność łagodzącą, aczkolwiek nie na tyle, żeby nie wytknąć twórcom poważnych niedoróbek, których troszkę w tej produkcji uświadczymy. Przede wszystkim zawiodły odrobinę sceny mordów, szczególnie w kontekście barwy sztucznej krwi, tak ciemnej, że chwilami wręcz czarnej. Oczywiście, taki zabieg jest o wiele lepszy dla oka niż rażąca róż posoki, tak często spotykana w tego rodzaju niskobudżetowych tworach, ale i tak chwilami sprawiała iście surrealistyczne wrażenie – być może protagoniści mieli porażająco wysoką ilość hemoglobiny we krwi:) Dla równowagi jednak należy przyznać scenarzyście sporą pomysłowość, którą wykazał się przede wszystkim na początku seansu, oryginalnie zawiązując akcję filmu. Zmodyfikował nieco motyw znany z teen-horrorów o grupce przyjaciół, która gdzieś tam wyjeżdża, decydując się na studentów, testujących swoją wiedzę na opuszczonej wyspie, co dla nurtu zombie movies, czy komuś to pasuje, czy nie jest mocno innowacyjne. Tak samo jest ze wspomnianymi scenami gore, których w pierwszej bardziej udanej połowie projekcji jest całkiem sporo i choć grzeszą one sztuczną wizualnie kolorystyką oraz mocno gumowatymi rekwizytami, w najmniejszym stopniu nieprzekonującymi pod kątem realizmu to należy oddać im niezwykłą pomysłowość. Scena w krzakach, w których zombie odgryza dziewczynie palce, a ona ora sobie kolcami twarz oraz jej późniejsze zsuwanie się twarzą z pala, na który nabiła ją koleżanka robią wrażenie – nie tyle w kontekście realizmu wizualnego, co oryginalności.
Jak już wspomniałam pierwsza połowa seansu wypada o wiele ciekawiej niż druga, oparta przede wszystkim na chaotycznych ucieczkach naszych protagonistów i ich walce z przyzwoicie ucharakteryzowanymi, szarymi żywymi trupami. Choć na początku klimat całkowitego wyalienowania miejscami mocno szwankował to przynajmniej był wyczuwalny, czego nie można powiedzieć o późniejszych, pełnych akcji wydarzeniach – ta dynamika oddarła atmosferę z tej resztki osobliwości. Ale za to otwarte zakończenie, swego rodzaju urwanie filmu w połowie akcji okazało się całkiem ciekawym zabiegiem – w końcu twórcom pozostało albo to, albo konwencjonalne wymordowanie wszystkich bohaterów lub co gorsza częściowy happy end.
Młodzi aktorzy występujący w „13 Eerie” w większości mają już za sobą niejakie doświadczenie z kinem grozy, co sprawiło, że odegrali swoje role przyzwoicie – nie genialnie, ale całkiem znośnie. Najlepiej zaprezentowała się Katharine Isabelle („Freddy kontra Jason”, „Zdjęcia Ginger”), bo też miała największe pole do popisu – najsilniejsza heroina, która ze skutecznością karabinu maszynowego bez mrugnięcia okiem wybijała wszystkich umarlaków, którzy stanęli jej na drodze. Partnerowali jej między innymi Brendan Fehr („Straceni”, „Oszukać przeznaczenie”), Brendan Fletcher („Freddy kontra Jason”, „Alone in the Dark: Wyspa cienia”) i Jesse Moss („Oszukać przeznaczenie 3”, „Nieproszeni goście”).
Biorąc pod uwagę udaną pierwszą połowę seansu oraz dla przeciwwagi tragiczną drugą najsprawiedliwiej będzie, jeśli zaklasyfikuję „13 Eerie” do zwykłych średniawek. Szkoda, że twórcy nie wykorzystali w pełni potencjału, drzemiącego w scenariuszu, no ale może Lowell Dean na tym obrazie tylko wprawiał się do zawodu, a swoje możliwości w pełni pokaże dopiero w następnej produkcji, której mu życzę, bo potencjał jest. Tutaj niestety skończyło się tylko na tym potencjale, co pewnie nie powstrzyma wielbicieli zombie movies przed samodzielnym przetestowaniem tego dziełka.

czwartek, 18 lipca 2013

„Grave Encounters” (2011)

Recenzja na życzenie
Ekipa telewizyjna, zajmująca się „polowaniem” na zjawiska nadprzyrodzone pod okiem kamer postanawia wyeksplorować opuszczony szpital psychiatryczny, w którym przed laty prowadzono nieludzkie eksperymenty na pacjentach. Jak zwykle nastawieni sceptycznie młodzi ludzie, po szczelnym zamknięciu się w murach szpitala, nagrywają każdą, niekoniecznie prawdziwą, oznakę nawiedzenia, podobnie jak podczas swoich poprzednich projektów, bawiąc się przy tym przednio. Ta sielanka skończy się jednak, gdy przyjdzie pora wyjścia z budynku, który nie tylko uwięzi ich w swoim wnętrzu, ale również zmaterializuje przed ich oczami swoich przerażających mieszkańców.
Na temat „Grave Encounters” powiedziano już wszystko – czemu nie należy się zbytnio dziwić, zważywszy na ogromną rzeszę oddanych fanów, których film w krótkim czasie pozyskał. Utrzymana w modnej ostatnimi czasy w kinie grozy konwencji verite niskobudżetowa ghost story reżyserów, ukrywających się pod nazwą „The Vicious Brothers” była swego rodzaju fenomenem, co zważywszy na jej upartą schematyczność tym bardziej zaskakuje. Jako, że należę do tej grupy widzów, która ma poważne problemy z zaakceptowaniem „kręcenia z ręki” (które zamiast potęgować u mnie poczucie realizmu, co ma miejsce w przypadku innych widzów i jest nadrzędnym powodem powstawania takowych obrazów jedynie mnie rozprasza) ponad dwa lata zbierałam się do seansu. Teraz, z lekkim zażenowaniem, muszę przyznać, że mocno przesadzałam ze swoim tylko w połowie uzasadnionym sceptycyzmem, ponieważ w porównaniu z innymi horrorami verite „Grave Encounters” ogląda się całkiem znośnie – no, może poza kilkoma denerwującymi wpadkami.
W prologu usłyszymy oświadczenie, że jakoby będziemy mieć do czynienia z zapisem prawdziwych wydarzeń. Nie wiem, czy ta zawoalowana próba oszukania widzów, z pewnością zaczerpnięta z „Blair Witch Project”, zda egzamin w przypadku sceptycznych XXI-wiecznych odbiorców. No, ale zważywszy na obecną większą odporność ludzi na tzw. „zawieszanie swojej niewiary” podczas seansów filmów grozy, twórcom nie pozostaje nic innego, prócz jawnych kłamstw (przynajmniej w ich mniemaniu). Pierwsze dwadzieścia minut projekcji upływa pod znakiem zapoznawania się z protagonistami – nieustraszonymi łowcami duchów, którzy bezwstydnie oszukują widzów swojego programu, za pośrednictwem sfałszowanych obrazów i dźwięków. Tym razem wkraczają do opuszczonego szpitala psychiatrycznego, którego makabryczna historia mocno przypomina „Dom na Przeklętym Wzgórzu” z 1999 roku, wszak tutaj również mamy szalonego doktorka, przeprowadzającego na chorych umysłowo pacjentach bestialskie eksperymenty, co podobnie, jak we wspomnianym obrazie skończyło się dla niego śmiercią z rąk własnych ofiar. Co więcej pod koniec seansu twórcy odrzucą na bok te drobne, zawoalowane nawiązania do „Domu na Przeklętym Wzgórzu” i zaserwują nam żywcem skopiowaną z niniejszej produkcji scenę, w której duchy lekarza i pielęgniarek pochylają się nad „operowanym” pacjentem. Takich kalek jest tutaj więcej – już sam temat przewodni, skupiający się na eksploracji nawiedzonego budynku i filmowaniu wszystkich niecodziennych wydarzeń nie jest niczym nowym w ghost story, więc poszukiwacze jakiejkolwiek oryginalności powinni trzymać się od tego obrazu z daleka. Dla mnie innowacyjność nigdy nie była najważniejsza w kinie grozy – oczekiwałam przede wszystkim mocnego, duszącego klimatu grozy i dokładnie to otrzymałam. Wszystkie wędrówki naszych „nieustraszonych filmowców” po opuszczonym kompleksie (po obowiązkowym ówczesnym rozdzieleniu się) może nie przerażają, ale przynajmniej utrzymują widza w umiarkowanym napięciu, lekko niepokojąc, szczególnie, jeśli pomyśli się, że przebywa się tam teraz, wespół z bohaterami świadkując niecodziennym wydarzeniom, w całkowitym zamknięciu, lawirując w kółko po ciemnych korytarzach – zamysł twórców z zaburzeniem percepcji, niemożnością odnalezienia wyjścia, które najprawdopodobniej tak po prostu przestało istnieć mocno przypomina „1408”.
Jeśli jakiś widz dał się omamić początkowemu przyrzeczeniu, że właśnie ogląda autentyczny zapis wydarzeń zweryfikuje swoje przekonanie, podczas ingerencji efektów komputerowych, które o dziwo utrzymano na naprawdę wysokim poziomie (może niski budżet nie pozwolił na przesadę, tak często psującą realizm w horrorach). Najbardziej charakterystyczna dla „Grave Encounters” scena z duchem chorej psychicznie dziewczyny, której oczy nagle powiększają się, atak białookiego, zakrwawionego bytu zza światów, zjadanie szczura oraz nagłe wynurzenie się czegoś z wanny pełnej posoki i porwanie jednego z protagonistów, bazują głównie na nieśmiertelnej modzie jump’owej, która niestety jest tak przewidywalna, że nie wyobrażam sobie, aby jakikolwiek widz mimowolnie podskoczył w fotelu z zaskoczenia – już prędzej może liczyć na uczucie niepokoju wywołane drobiazgowym dopracowaniem efektów, potęgując realizm sytuacyjny i w efekcie wywołując swego rodzaju dyskomfort emocjonalny (i o to chodzi w horrorze – jump sceny zaskakują, a taki wizualizm autentycznie niepokoi). Jest też kilka nieudanych, mocno sztucznych efektów komputerowych, ze szczególnym wskazaniem na czarne ręce wychodzące z sufitu, które ostatecznie powinny udowodnić, co naiwniejszym odbiorcom, że nie mają do czynienia z nagraniem prawdziwych wydarzeń, ale ogólny bilans sekwencji straszących jest dodatni – więcej uświadczymy tych naprawdę udanych niż zepsutych, a jedyny mankament polega na tym, że raczej nietrudno przewidzieć, kiedy coś wskoczy w kadr.
Aktorzy i zarazem operatorzy to zgodnie z konwencją verite mało doświadczone w zawodzie persony. Najlepiej spisał się, chyba najbardziej oswojony z kinem Merwin Mondesir. Odtwórca roli głównej, Sean Rogerson, pozostawał lekko w tyle, ale jak na swoje małe obycie z zawodem nie wypadł jeszcze tak tragicznie – w przeciwieństwie do Ashleigh Gryzko, z zerową mimiką i „kwadratową” dykcją.
W „Grave Encounters” kilka elementów niezmiernie mnie irytowało. Przede wszystkim „kręcenie z ręki”, które jak zwykle nie pozwoliło mi całkowicie wczuć się w fabułę i dokładnie obejrzeć wszystkich wizualizacji bytów zza światów – tendencja do upuszczania kamery w ferworze walki przez naszych bohaterów, która w trakcie kluczowych wydarzeń skupiała się głównie na ścianach, dopuszczając do moich uszu jedynie efekty dźwiękowe mocno mnie denerwowała. To samo tyczy się nagłego urywania pełnych akcji wydarzeń i przeskakiwania do momentów przestoju dynamicznego, ale w przeciwieństwie do innych horrorów verite dosyć sporo udało mi się dojrzeć i za to chwała twórcom. Biorąc jednak pod uwagę mocny klimat, scenerię, realistyczne efekty, a nawet pomimo swojej schematyczności, wciągającą fabułę muszę przyznać, że wyszło całkiem nieźle. Nie jest to jakieś arcydzieło, ale ogląda się na tyle przyjemnie, żeby nie mieć poczucia straconego czasu.

wtorek, 16 lipca 2013

„Podpalaczka 2” (2002)

Przed laty rodzice Charlene McGee wraz z kilkoma innymi ochotnikami wzięli udział w tajnym eksperymencie, który miał na celu obdarzyć ich zdolnościami paranormalnymi. Wkrótce po narodzinach córeczki odkryli jej pirotechniczne zdolności, które stały się przyczyną ich śmierci, zadanej z rąk ludzi odpowiedzialnych za nieudany eksperyment i pragnących wykorzystać Charlie do własnych celów. Teraz Podpalaczka jest już dorosła, ale nadal dba o anonimowość. Do czasu, aż na jej drodze staje nieświadomy niczego Vincent Sforza, który w swoim mniemaniu pracuje dla firmy starającej się odnaleźć uczestników eksperymentu, celem wypłaty odszkodowań. Gdy mężczyzna dowiaduje się o konszachtach swojego szefostwa z Johnem Rainbirdem – kierującym procederem modyfikacji chromosomów ludzkich i mającym obsesję na punkcie Charlie szaleńcem – postanawia wesprzeć Podpalaczkę w walce z wpływową korporacją oraz ich najnowszymi eksperymentami w postaci obdarzonych nadludzką mocą młodych chłopców.
Choć „Podpalaczka” to jedna z najbardziej znanych powieści Stephena Kinga mnie nigdy nie zdołała w pełni do siebie przekonać. Może dlatego, że jedna książka o dziewczynie ze zdolnościami paranormalnymi, „Carrie”, w zupełności Kingowi wystarczała, a powtarzalność tego motywu, mimo całkowicie inne osi fabularnej, jedynie mnie znużyła. Jeszcze gorzej rzecz miała się z ekranizacją powieści z 1984 roku z młodziutką Drew Barrymore w roli tytułowej, która nieodmiennie działała mi na nerwy, ale trzeba przyznać, że znakomicie dopasowała się do miernego, oddartego z jakiegokolwiek napięcia filmu. Nic więc dziwnego, że po takich początkach miałam spore obawy przed zapoznaniem się z telewizyjną kontynuacją „Podpalaczki” z 2002 roku, która mimo dwójki w polskim tytule więcej ma wspólnego z nową, alternatywną wersją, innym spojrzeniem na zamysł Kinga, aniżeli stricte sequelem. Niemalże trzygodzinny seans, pełen raz zgodnych z książką retrospekcji, a innym razem całkowicie zmodyfikowanych sprawia, że ktoś, kto jeszcze nie miał okazji zapoznać się z oryginalną historią Charlie sprzed lat wcale nie musi tego czynić, aby w pełni zrozumieć zamysł reżysera drugiej wersji, Roberta Iscove’a. Tak, obawiałam się tej produkcji, ale równocześnie kusił mnie jej niski budżet i długość (dla mnie tanie i długie filmy grozy zawsze posiadały pewien nieodparty urok, którego próżno szukać w pełnych akcji, komercyjnych, hollywoodzkich obrazach) i w rezultacie na przestrzeni tych wszystkich lat, dzielących mnie od premiery „Podpalaczki 2” wracałam do niej kilkukrotnie, nieodmiennie z wielkim entuzjazmem. Dziwne, że zamysł Iscove’a bardziej mi się spodobał od wersji „mistrza literatury grozy”, ale niech to będzie dodatkową zachętą dla widzów zastanawiających się, czy sięgnąć po ten film.
Ciężko jest jednoznacznie sklasyfikować „Podpalaczkę 2” do jednego gatunku filmowego, wszak posiada ona zarówno znamiona thrillera science fiction, jak i horroru, choć tego drugiego nie uświadczymy w zbyt dużych dawkach. Znana m.in. z „Królowej potępionych”, Marguerite Moreau w roli Charlie odnalazła się znakomicie, co nie było łatwe, zważywszy na o wiele większy stopień skomplikowania charakterologicznego dziewczyny niż w części pierwszej. W końcu Charlie jest już dorosła, a więc i jej uczucia mają głębszy wymiar – samotność, potęgowana nadprzyrodzonymi zdolnościami wzniecania ognia siłą woli i trudne do odparcia destrukcyjne nastroje. Za przykład niech tutaj posłuży jej wypad do klubu, zakończony obmacywankami na parkingu z nieznanym facetem, co naturalną koleją rzeczy ostatecznie prowadzi do eskalacji jej mocy: spopielenia wszystkiego w zasięgu wzroku. Każdorazowe objawienie pirokinetycznych mocy Charlie, jak na obraz niskobudżetowy stoi na przyzwoitym efekciarskim poziomie. Komputerowa ingerencja w fabułę filmu była w tym przypadku nieodzowna, więc tym bardziej cieszy mnie, jakże malowniczy widok pochłaniających wszystko, rażąco czerwonych płomieni. Oprócz ekscesów na parkingu zaobserwujemy je jeszcze m.in. w trakcie walki dziewczyny z ludźmi Rainbirda w ich kompleksie ćwiczebnym, jej zuchwałego wejścia do strzeżonego budynku, celem ratowania Vincenta i w końcu w najbardziej widowiskowych potyczkach z Cody’m.
Najnowsze eksperymenty Rainbirda to kolejny wielki plus dla innowacyjności fabularnej Iscove’a. Te dzieciaki to istna plejada dziwolągów, obdarzonych tak intrygującymi mocami i przede wszystkim przyzwoicie odegranymi przez młodych aktorów (m.in. uwielbianego przeze mnie Dana Byrda), że tylko postać Charlie ma szansę mocniej skupić uwagę widza. W tej „wesołej gromadce” mamy chłopca zmuszającego ludzi siłą woli do spełniania jego rozkazów, niewidomego „wykrywacza kłamstw” dodatkowo obdarzonego wiedzą o wszystkich w jego otoczeniu, telekinetyka i chłopca masakrującego wszystkich za pomocą wrzasku. Ale i tak na pierwszy plan nieodmiennie wysuwa się Cody, żywiący się energią, uzależniony od niszczycielskiej mocy Charlie, którą z przyjemnością z niej wyciąga. Całym tym „przedszkolem” zawiaduje oczywiście John Rainbird, twórca nieludzkiego eksperymentu, który teraz, po latach odszukuje wszystkie nieudane „obiekty” sprzed lat i eliminuje je. Jedyną jego słabością jest Charlie, którą nade wszystko pragnie odnaleźć i przeciągnąć na swoją stronę, w całości wyzwolić jej niszczycielskie moce, które zrobią z niej potwora, porównywalnego z nim samym. Dobrze, że niniejsza rola przypadła znanemu Malcolmowi McDowellowi, ponieważ wespół z Dennisem Hopperem (człowiekiem pomagającym Vincentowi i Charlie, kolejnym „królikiem doświadczalnym” posiadającym moc przeżywania równocześnie przeszłości, teraźniejszości i przyszłości) znacznie zawyżył i tak już przyzwoity poziom aktorski tego obrazu.
Choć w „Podpalaczce 2” nie zabrakło niemalże nieustannej akcji, opartej przede wszystkim na ciągłych pojedynkach Vincenta i Charlie z Rainbirdem i jego potężnymi dzieciakami oraz kilku kryminalnych intryg na początku seansu, wątpię, żeby przypadła do gustu absolutnie każdemu, kto zdecyduje się na seans, ponieważ jak bardzo nie zachwalałabym solidnej realizacji, aktorstwa i efektów komputerowych film i tak nie zyska dodatkowego budżetu, który przyciągnąłby spragnionych hollywoodzkiej widowiskowości masowych odbiorców. „Podpalaczka 2” to film klasy B, który całkowicie zadowoli jedynie wielbicieli telewizyjnych produkcji, takich jak ja na przykład:)