poniedziałek, 25 października 2010

"Z dziennika Ellen Rimbauer: Czerwona Róża" (2003)

Ellen Rimbauer wraz z mężem zamieszkuje w wielkim domostwie nawiedzonym przez duchy. Wkrótce szczęśliwe na początku małżeństwo przeżywa kryzys, gdyż okazuje się, że John Rimbauer ma obsesję na punkcie władzy i seksu. Poza tym dom coraz częściej daje o sobie znać...

Na początek trochę faktów, gdyż uważam, że historia tego filmu jest nader interesująca, aczkolwiek złożona jest z samych kłamstw i pomówień. Scenariusz oparto na książce Ridley'a Pearsona zatytułowanej "Czerwona Róża". Co ciekawe autor napisał książkę pod fikcyjnym nazwiskiem dr. Joyce Reardon, przy okazji sugerując w jej treści fakt, że kobieta ta nie jest bezpośrednią autorką powieści tylko znalazła ów dziennik w Czerwonej Róży (nawiedzonym domu) i oddała go do druku - co bezpośrednio wskauje na to, że autor chciał wcisnąć kit czytelnikom, twierdząc, że są to fakty i mamy przed sobą swego rodzaju raport z tego, co przydarzyło się nieszczęsnej Ellen Rimbauer. Oczywiście, przez długi czas opinia publiczna nie miała pojęcia, kto jest autorem owej tajemniczej książki (podejrzewano nawet samego Stephena Kinga). Na marginesie zaznaczę, że King napisał scenariusz do miniserialu, który powstał w 2002 roku i pokazuje wydarzenia rozegrywane w Czerwonej Róży (a główną bohaterką jest nie kto inny jak Joyce Reardon), po tych przedstawionych w niniejszym obrazie. Ze względu na rok powstanie można śmało powiedzieć, że "Z dziennika Ellen Rimbauer" jest prequelem "Czerwonej Róży", ale jednocześnie ekranizacją książki.

Ok, dość tych zawiłości odnośnie powstania filmu. Zajmijmy się samą produkcją. Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym na początku nie zaznaczyła, że ekranizacja nie dorównuje książce pod żadnym względem. Miałam okazję przeczytać powieść i bez wahania powiem, że jest ona idealnym studium psychiki kobiety zdominowanej przez męża oraz obsesyjnie zakochanej w nawiedzonym domu, która z czasem zmienia się z niewinnej dziewczyny w twardą kobietę. W filmie tego nie widać - wszystko przedstawione jest tak chaotycznie i nieskładnie, że aż w pewnym momencie zwątpiłam i doszłam do wniosku, że gdybym nie znała książki to na pewno nie wychwyciłabym głównego motywu i przesłania filmu. Poza tym mamy jeszcze dreszczyk emocji, chwilami nawet czystego przerażenia, z którym owszem miałam do czynienia podczas lektury powieści. A tutaj? Nie wiem, ale mnie osobiście nie straszy samojeżdżący wózek dla lalek. W fabule tymczasem brakuje jednego jakże istotnego elementu. Wiadomo, że nawiedzony dom darzy Ellen wielką miłością (dowiadujemy się tego od jej córeczki), ale film nie wyjaśnia, dlaczego tak bardzo ją kocha. Już tłumaczę osobą niezaznajomionym z książką. Otóż, miłość domu jest czysto materialistyczna - kocha Ellen dopóki ta rozbudowuje go, natomiast jeśli wstrzyma budowę kolejnych skrzydeł domostwa to dom może się wkurzyć... Myślę, że jest to ważny wątek książki, który reżyser świadomie lub nieświadomie opuścił (lub wspomniał o nim mimochodem, bo ja nie wychwyciłam tego w trakcie oglądania). A to ciekawe, gdyż scenariusz pisał sam autor powieści, więc moim zdaniem powinien trzymać się chociaż najważniejszych motywów. Poza tym myślę, że to dosyć wierna ekranizacja - nieskładnie przedstawiona, ale wierna.
Zakończenie w tym przypadku jest niewątpliwą kulminacją wszystkich przedstawionych wcześniej wydarzeń i muszę przyznać, że twórcy całkiem nieźle sobie z nim poradzili. Może nie jest to jakieś arcydzieło, ale bez wątpienia przykuwa uwagę. "Z dziennika Ellen Rimbauer" jest horrorem nastrojowym, ale w bardzo subtelnym wydaniu. Nie mamy tutaj nieustannie przemykających po korytarzach duchów, czy upiorów, ale mamy za to samoistnie obracający się globus, znikających ludzi i wspomniany wcześniej wózek dla lalek, który nie potrzebuje człowieka, aby nim kierował. Może i ten film nie jest jakimś fenomenem w światku horrorów, może i nie straszy, może i jest miejscami bardzo niespójny i chaotyczny, ale mimo tego bardzo przypadł m do gustu. Zaznaczam raz jeszcze, że czytałam książkę, więc nie miałam problemu ze zrozumieniem fabuły i doskonale wiedziałam do czego prowadzą wszystkie przedstawione wcześniej wydarzenia. Natomiast zastanawiający jest fakt, że film mi się spodobał, zważywszy na to, że nie przepadam za horrorami nastrojowymi. Kto wie, może nieświadomie zaczynam zwracać się w kierunku takich filmów grozy. Kto nie oglądał zachęcam gorąco, ale najpierw radzę sięgnąć po książkę, ponieważ przeczytanie jej wzmocni tylko wrażenia podczas seansu i na pewno bardzo pomoże w ogólnym odbiorze filmu.

niedziela, 24 października 2010

"30 dni mroku: Czas ciemości" (2010)

Po wydarzeniach na Alasce, Stella wyjeżdża do Los Angeles, aby przekazać ludziom prawdę na temat istnienia wampirów. Niestety, nikt jej nie wierzy, za wyjątkiem garstki "łowców wampirów", których głównym celem jest odnalezienie i zabicie królowej wampirów Lilith. Jednak do tego potrzebna im jest właśnie Stella.

Mam ambiwalentny stosunek do tego filmu. Mogę nawet śmiało powiedzieć, że przez cały seans miałam paradoksalne odczucia. Z jednej strony fabuła była kolejną, mało oryginalną papką o tym, jak to łowcy wampirów polują na legendarną wampirzycę, przy okazji zabijając jej armię krwiopijców. Pewnie pomyślicie, że tak oklepana fabuła nie może na zbyt długo zwrócić uwagi widza. Ale tutaj mamy pierwszy paradoks, gdyż chociaż miejscami wiało straszną nudą to film dosyć często wywoływał moje zainteresowanie. Nie twierdzę, że oglądałam go " z szeroko otwartą buzią" zachwycona do głębi jego geniuszem, bo tak pięknie na pewno nie było. Z pewnością przyczyniła się do tego moja znajomość części pierwszej i chociaż bardzo starałam się rozgraniczyć te dwa filmy, nie porównywać ich to niestety w tym przypadku było to raczej niemożliwe. Oczywiście, dwójka nie umywa się do swojego prekursora - posiada zdecydowanie gorszą fabułę, słabsze efekty specjalne i o wiele płytszych bohaterów. Skoro mowa o bohaterach to muszę w tym miejscu zaznaczyć, że najbardziej zirytowało mnie to, że Stellę zagrała zupełnie inna aktorka niż w jedynce. Takie rozwiązanie zupełnie nie spełniło swojego zadania. Kurczę, skoro twórcy nie mogli ponownie nająć do tej roli świetnej Melissy George to mogli całkowicie zrezygnować z bezpośredniej kontynuacji i zostawić postać Stelli w spokoju.

Drugi paradoks to właśnie aktorstwo. Bohaterowie miejscami doprowadzali mnie do szału i nie chodzi mi tutaj tylko i wyłącznie o ich bezsensowne zachowanie, ale także o chęć zwierzeń. Non stop ktoś żalił się komuś, jaką to miał trudną przeszłość i jak mu z tym ciężko. Ta gadanina była rozciągnięta do granic możliwości, a w efekcie dała widzowi przede wszystkim ogromną porcję nudy. Ale kiedy tylko zaczynała się jakaś akcja aktorzy bardzo dobrze wywiązywali się ze swoich ról i miałam wrażenie, że tylko wtedy udawało im się całkowicie wcielić w odgrywane przez siebie postacie.

Zakończenie jest czystą kpiną. UWAGA SPOILER Legendarną wampirzycę, która przeżyła setki lat, mając pod sobą wierną armię krwiopijców zabija zwykła dziewczyna. Dodam też, że Stelli nie nastręczyło to zbyt wielu trudności. Po prostu wyskoczyła nagle z wiadra pełnego krwi i obcięła głowę księżniczce wampirów, która podejrzewam, że nawet nie zorientowała się, co jest grane. Żenada, zważywszy na fakt, że Lilith była tak potężna, iż drżały na jej widok zastępy wampirów. KONIEC SPOILERA. I tutaj nie ma żadnych paradoksów, chociaż jeśli się uprzeć to można pochwalić sam finał - tylko i wyłącznie za to, że nie mamy kolejnego marnego happy endu. Przynajmniej tyle.

"30 dni mroku: Czas ciemności" nie należy do zbyt udanych sequeli, ale prawdę mówiąc małe były szanse na to, aby dorównał wspaniałej jedynce. Można go śmiało obejrzeć, ale należy psychicznie przygotować się na sporą dawkę nudy i nielogiczności. Chociaż z drugiej strony film ma w zanadrzu parę ciekawych scen, które w moim odczuciu skutecznie ratują film przed nazywaniem go kompletną szmirą. W ogólnym rozrachunku, myślę, że można go bezpiecznie "strawić", nie narażając się zbytnio na nadmierną nudę i stratę czasu.

czwartek, 14 października 2010

„Prima Aprilis” (1986)

Grupka młodzieży wybiera się na wyspę na imprezę organizowaną przez ich przyjaciółkę. Już w drodze jedno z nich ulega wypadkowi. Jednak to dopiero preludium ich koszmaru, gdyż na miejscu czeka na nich tylko śmierć.

Absolutny klasyk podgatunku slasher! Fabuła jest przemyślana w najdrobniejszym szczególe od początku do końca i choć oczywiście nie brak w niej głupich sytuacji to jakoś w tym przypadku można przymknąć na nie oko. No dobra, skoro mowa o głupocie to myślę, że głównie zawiniły tutaj bohaterowie naszego widowiska. Ich zachowania z pewnością nie można uznać za logiczne. UWAGA SPOILER Pomyślmy: najpierw ginie jeden z nich na oczach reszty, a oni jakby nigdy nic docierają do domu koleżanki i świetnie się bawią przy kolacji. Potem mamy akcję przy studni, kiedy to wiadro wpada do środka, a dwoje „mózgowców” zamiast wrócić do domu po nowe postanawia na własną rękę zdobyć wodę, czyli… wleźć do studni! KONIEC SPOILERA. Aktorstwo, rzecz jasna, nie odbiega od standardów, jakie panowały w latach 80-tych – drewniane, sztuczne i miejscami mocno przesadzone dramatycznie. Jeden z aktorów niesamowicie kojarzył mi się z Łukaszem Zagrobelnym i nie wątpię, że nie byłam odosobniona w tym odczuciu:)

Niewątpliwą zaletą tej produkcji jest miejsce akcji. Uwielbiam slashery, które rozgrywają się na kompletnym odludziu, na dodatek okraszonym malowniczymi widoczkami. Jako ciekawostkę dodam, że zdjęcia kręcono w Kolumbii Brytyjskiej w stanie Kanada. Krwawych scen jest tutaj jak na lekarstwo, ale za to atmosfera trzyma wysoki poziom, aż do napisów końcowych. Poza tym film jest wprost naszpikowany czarnym humorem, który o dziwo zamiast wszystko zepsuć tylko podnosi mu poziom, ponieważ jak ogólnie wiadomo wisielcze żarty w połączeniu z bestialskimi zabójstwami mogą wywołać piorunujące wrażenie.

Pomysł na fabułę jest ciekawy, to fakt, ale zakończenie spalono na całej linii. Wiem, że wielu uważa je za niezwykle oryginalne, ale ja zorientowałam się już na początku filmu, jak będzie wyglądał finał. Skoro mnie nie zaskoczył to wątpię, żeby jakiegokolwiek innego uważnego widza wprawił w zdumienie. Poza tym, jeśli spojrzeć na to z innej strony, to zakończenie eliminuje ten film z gatunku. Po takim finale „Prima Aprilis” po prostu nie może być brany pod uwagę, jako slasher. Czyli powstaje pytanie, czy ten obraz rzeczywiście lokuje się w tym podgatunku? Odpowiem, że całością i owszem, ale zakończeniem zasiewa ziarno wątpliwości.

Moim zdaniem film ten zasługuje na uwagę z trzech powodów: po pierwsze to klasyk tego podgatunku, więc wypada go znać; po drugie takiego klimatu nie odczujemy na żadnym innym slasherze lat 80-tych (no może za wyjątkiem „Koszmaru z ulicy Wiązów); a po trzecie „Prima Aprilis” dość umiejętnie odcina się od konwencji tego podgatunku i bezkrytycznie nie powiela utartych schematów.

środa, 13 października 2010

„Opiekunka” (1990)

Pewne małżeństwo, po przeprowadzce do nowego domu, decyduje się na dziecko. Wkrótce po narodzinach synka rodzice postanawiają wynająć opiekunkę. Przyjmują kobietę, która na pierwszy rzut oka sprawia kompetentne i atrakcyjne wrażenie. Jednak już wkrótce okazuje się, że kobieta należy do sekty czcicieli drzew, a dzieci potrzebne są jej do oddania w ofierze Złemu Drzewu.

Ostatnio coraz częściej sięgam po horrory mojego dzieciństwa. I chyba nie ma w tym nic dziwnego, skoro w roku 2010 mamy okazję oglądać w większości same gnioty. I choć na mojej półce czekają najnowsze filmy grozy, ja jakoś nie mam ochoty się do nich zabrać i jak na razie wolę przenieść się w świat dzieciństwa:) Ale obiecuję, że niedługo zrecenzuję jakieś nowości, choć nie mogę obiecać, że teksty te będą pochlebne:)

„Opiekunka” znana jest też pod tytułem „Strażnik”, ale z uwagi na to, że przyzwyczaiłam się do tej pierwszej nazwy to będę tutaj jej używać. Byłam pewna, że ten film nie wywoła na mnie już takiego wrażenia, jak za czasów dzieciństwa, byłam pewna, że okaże się kolejnym niewypałem. I jak zwykle moja kobieca intuicja mnie zawiodła:) Może i nie byłam nim, aż tak zachwycona jak dawniej, ale już na wstępie zaznaczę, że jest to horror, który przetrwa próbę czasu nawet za sto lat. Dlaczego? Otóż, takiej atmosfery w filmie grozy już dawno nie odczuwałam. Widz jest bardzo powoli wciągany w akcję, którą ma okazję obserwować dopiero na końcu seansu. Wiem, że to może nie najlepsza rekomendacja. W końcu, po co oglądać film, w którym niewiele się dzieje, aż do finału? Lepiej przewinąć do końca, prawda? Ale w takim wypadku straciłoby się cały urok, jakim jest najczystsza groza, która przez cały seans wprost bije z ekranu. Stopniowanie atmosfery jest tutaj istnym mistrzostwem świata. Ale oczywiście nikogo nie powinno to zaskoczyć, jeśli zerknie na personalia reżysera tego obrazu, którym jest nie kto inny, jak sławny William Friedkin – twórca „Egzorcysty”. Powtórki z „Egzorcysty” nie będzie, ponieważ „Opiekunki” nie można w żadnym wypadku zestawiać z tak popularnym filmem, ale jeśli chodzi o klimat to jest do niego bardzo zbliżony.

Jak wiemy w latach 90-tych nie opierano się zbytnio na efektach specjalnych w horrorze. Tak więc i tutaj mamy ich bardzo niewiele, co niezaprzeczalnie pozwoliło twórcom ograniczyć sztuczność i zwiększyć uczucie przerażenia. Nie twierdzę, że film ten zdoła przestraszyć doświadczonych widzów gatunku, ale na pewno chwilami wywoła lekką niepewność. Ciekawy okazał się też zabieg minimalizacji „tanich chwytów” – nareszcie ktoś postanowił przestraszyć widza, a nie zaskoczyć za pomocą idiotycznych zabiegów.

Zakończenie, czyli kulminacja powolnych wydarzeń rozgrywanych na ekranie przez cały seans jest z jednej strony niesamowitą dawką napięcia i mocnych wrażeń, a z drugiej (mam tu na myśli sam finał filmu) kompletną klapą, która nie ma szans zostać w pamięci widza na dłużej. A szkoda, bo po tych wszystkich wrażeniach zaoferowanych nam pod koniec wydawać by się mogło, że twórcy dadzą nam na „do widzenia” jakąś bombę, która zasieje ziarno niepewności lub przynajmniej zaskoczy. Ale nie, zamiast tego reżyser wykorzystał klasyczny zabieg, który jedyne, co może nam zaoferować to lekceważące wzruszenie ramion bądź kpiące prychnięcie (jak to miało miejsce w moim przypadku). Ale nie ukrywam, że może ja za bardzo przyzwyczaiłam się do dziwacznych, zapadających w pamięć zakończeń współczesnych filmów grozy. Może zbyt wiele wymagam od tak starego horroru, a nie zapominajmy też, że początek lat 90-tych nie był okresem ciekawych zakończeń w tym gatunku filmowym. W każdym razie bardzo przypadła mi do gustu końcowa charakteryzacja tytułowej opiekunki oraz oczywiście sławne Złe Drzewo z wizerunkami dzieci na korze – choćby ze względu na te dwa elementy warto zapoznać się z tą produkcją.

Oczywiście, film przeznaczony jest wyłącznie dla zagorzałych miłośników gatunku, ze szczególnym wskazaniem starszych produkcji. Zapaleńcom współczesnych horrorów stanowczo odradzam.

niedziela, 10 października 2010

„Pożeracze czasu” (1995)

Grupka obcych sobie osób po wejściu na pokład samolotu zasypia. Po jakimś czasie budzą się, aby skonstatować, że reszta pasażerów zniknęła, zostawiając przy okazji wszystkie rzeczy osobiste. Teraz „ocaleni” muszą znaleźć sposób na bezpieczne lądowanie. Jednak okazuje się, że nie jest to tak proste, jak wydawałoby się na początku, gdyż nie mają oni kontaktu z lądem, który sprawia ważenie kompletnie wymarłego. Poza tym wśród naszych bohaterów znajduje się jeden szaleniec, który nie cofnie się przed niczym, aby dostać się do Bostonu na ważne spotkanie.

Ekranizacja jednego z dłuższych opowiadań Stephena Kinga zatytułowanego „Langoliery”. Powiem szczerze, że osobiście bardzo lubię tę historię Mistrza, więc tym bardziej byłam pełna obaw odnośnie jej filmowej wersji. Otóż, jak to często bywa z twórczością tego pisarza byłam pewna, że i tym razem twórcy ekranizacji wszystko zepsują. Tym bardziej, że sądząc po treści opowiadania domyślałam się, że efekty specjalne są tutaj nieuniknione. W końcu jednak zebrałam się na odwagę i sięgnęłam po tę produkcję. I… byłam pozytywnie zaskoczona. Film jest idealną ekranizacją prozy – wszystkie ważne fakty opisane w opowiadaniu mają tutaj swoje odzwierciedlenie. Niczego nie opuszczono oraz zbyt wiele nie dodano. Oczywiście, jak to zawsze bywa film nie może się równać z opowiadaniem, ale przecież nie chodzi tutaj o analizę porównawczą tylko recenzję horroru, więc powstrzymam się od bezcelowego konfrontowania obu tych dziedzin sztuki.

Już na początku pragnę nadmienić, że „Pożeracze czasu” trwają jakieś trzy godziny, z których tylko przez ułamek czasu całego seansu mamy jakąś bardziej dynamiczną akcję. Dlatego od razu ostrzegam wszystkich anty fanów Kinga oraz wielbicieli innego typu horrorów, że to nie jest film dla nich. Tylko osoba, która w pełni docenia twórczość tego pisarza bądź, chociaż to jedno konkretne opowiadanie, jest w stanie dać porwać się sennej, apokaliptycznej, przepełnionej niezgłębioną samotnością atmosferze filmu. No tak, klimat to główny atut tej produkcji. Ale nie chodzi mi tutaj o beznadziejną atmosferę, naszpikowaną tanimi chwytami, z jaką mamy do czynienia w zetknięciu się ze współczesnymi horrorami nastrojowymi. Tutaj chodzi raczej o lęk człowieka przed tym, że pewnego dnia może zostać sam na świecie. Reżyser, Tom Holland, daje nam niejednokrotnie odczuć, czym jest prawdziwa samotność i za to brawa dla niego.

Gra aktorska niestety zostaje w tyle. O dziwo, nawet tak znany aktor, jakim jest David Morse nie przekonał mnie, co do odgrywanej przez siebie postaci. Ale muszę przyznać, że z bujnym wąsem wyglądał całkiem zabawnie, więc chociaż dał mi okazję do śmiechu:) Niestety, więcej pożytku z niego nie było.

Efekty specjalne… No tak, już na początku wspomniałam, że były nieuniknione, ale na szczęście twórcy ograniczyli je do niezbędnego minimum. Dopiero na końcu można je było odczuć i to niestety z nawiązką, gdyż tytułowe langoliery przypominały mi trochę krwiożercze kuleczki napędzane podwójną dawką niesławnych dopalaczy - takie skojarzenie nasunęło mi się od razu, gdy tylko ujrzałam, w jakim tempie się poruszają:) Fakt, że efekty specjalne są do bani, ale musimy zrozumieć, że film jest dość wiekowy, więc myślę, że można to wybaczyć jego twórcom.

Fabuła, choć dłuży się w nieskończoność w ogóle mnie nie znudziła. Miała w sobie ten potencjał (oczywiście to wyłączna zasługa Kinga), który potrafił mnie zainteresować i dać się ponieść wydarzeniom rozgrywanym na ekranie. Zakończenie nie będzie niespodzianką dla tych, którzy znają opowiadanie, gdyż reżyser widocznie postanowił nawet tego nie zmieniać, choć miałam cichą nadzieję, że jednak mnie czymś zadziwi.

Ogólnie „Pożeracze czasu” to kawał świetnego kina, idealnie reprezentującego swoje czasy. W latach 90-tych było sporo takich horrorowych perełek, ale moim zdaniem ta produkcja zdecydowanie wysuwa się na prowadzenie. Jednak, ostrzegam, że w tym przypadku jestem mocno niesubiektywna, gdyż kieruję się tutaj przede wszystkim sentymentem do pomysłów Kinga. Ludzie, którzy nie czytają bądź nie lubią jego twórczości mogą się mocno zawieść, o ile oczywiście dotrwają do końca seansu.

piątek, 8 października 2010

„Amityville 2: Opętanie” (1982)

Rodzina Montellich wprowadza się do nowego domu w Amityville. Jednak już od pierwszego dnia ich pobytu w nowym lokum zaczynają oni doświadczać dziwnych zjawisk. Nie trzeba długo czekać, aż nowi lokatorzy zorientują się, że zamieszkali w nawiedzonym domu, który bynajmniej nie jest do nich nastawiony przyjaźnie.

Nie będę porównywać tego filmu do jedynki, ponieważ można łatwo się zorientować, że jest gorszy. Jednak mimo tego dwójkę ogląda się całkiem znośnie. Jest to typowy horror nastrojowy lat 80-tych, więc na pewno możemy tutaj liczyć na dobrą atmosferę i minimum efektów specjalnych – a to już duży plus, jeśli weźmie się pod uwagę współczesne filmy grozy o nawiedzeniu i opętaniu. No właśnie, fabuła jest trochę rozproszona. Otóż, pierwsza połowa filmu poświęcona jest klasycznemu nawiedzeniu przez duchy. Tak więc mamy latające meble, powiewy wiatru i samopiszące pędzle:) Za to w drugiej połowie, kiedy już wydaje się, że seans dobiegł końca, twórcy oferują nam klasyczny przykład opętania. Czyli mamy powtórkę z „Egzorcysty” – opętany przez demona chłopak ubliża księdzu, który poddaje go egzorcyzmom. Dodam, że bardzo podobała mi się charakteryzacja opętanego. Co prawda nie była aż tak przerażająca jak to miało miejsce w wyglądzie Regan w „Egzorcyście”, ale chwilami też była w stanie wywołać ciarki na plecach. Druga połowa filmu bardziej przypadła mi do gustu, gdyż mimo tego, że w trakcie wątku z nawiedzeniem filmowcy bardzo się starali przestraszyć widza (nie stroniąc tez od tanich chwytów) to nic im z tego nie wyszło. Może dlatego, że uodporniłam się już na podobne numery:)

Gra aktorska jest tragiczna! Nie było tutaj nikogo, kto przyzwoicie odegrałby swoją rolę. I to niestety jest poważny mankament, gdyż wszystkie zachowania aktorów UWAGA SPOILER a w szczególności ich śmierć KONIEC SPOILERA były przesycone niewyobrażalną wręcz teatralnością, co doprowadziło oczywiście do sztuczności i zepsuło cały efekt.

Wśród widzów krążą teorie, że „Amityville 2” jest preqelem jedynki i muszę przyznać, że to całkiem możliwe, gdyż dostrzegam bardzo dużo zbieżności. Jednak jednoznacznie nie mogę tego stwierdzić, więc tę zagadkę pozostawiam każdemu do samodzielnego rozwiązania:)

Muzyka… mmm muzyka to niezaprzeczalny fenomen tej produkcji. Już dawno nie słyszałam w horrorze tak charakterystycznych dźwięków, tym bardziej, że w tym przypadku niejednokrotnie zatuszowała ona mankamenty naiwnej fabuły i nie raz wywołała dreszcze na moim ciele. Za ten element należą się twórcom filmu pokłony i nie ma tutaj z mojej strony, ani odrobiny przesady.

Chociaż „Amityville 2” praktycznie nie wnosi niczego nowego do horroru nastrojowego, garściami czerpie z innych tego typu filmów i posiada multum denerwujących scen to mimo wszystko zasługuje na uwagę. Jeśli chodzi o mnie to jestem jak najbardziej zadowolona, że miałam sposobność go obejrzeć i być świadkiem ciekawych zabiegów, które stosowano w latach 80-tych, aby przestraszyć widza. Myślę, że każdy szanujący się wielbiciel kina grozy powinien ten film znać, choćby z tego względu, że jest to niezaprzeczalny klasyk gatunku.

Ps. Niedługo na blogu recenzja części trzeciej!

poniedziałek, 4 października 2010

„Kryjówka diabła” (1995)

Hatch Harrison po wypadku trafia do szpitala, w którym umiera. Jednak zostaje przywrócony do życia ze stanu śmieci klinicznej dzięki nowatorskiemu zabiegowi jednego z lekarzy. Hatch wyleczony wraca do domu, do żony i córki. Jednak wkrótce odkrywa, że ma dziwne wizje, w których jest świadkiem – a nawet sprawcą – morderstw. Co gorsza, okazuje się, że wizje Harrisona obrazują rzeczywistość.

Film oparty na książce Deana Koontza zatytułowanej „Przełęcz śmierci”. Na nieszczęście tej produkcji miałam przyjemność przeczytać powieść i nie owijając w bawełnę muszę stwierdzić, że w sporej części różni się ona od filmu. Co wypadło lepiej chyba nie muszę dodawać… Otóż, „Kryjówka diabła” przedstawia nam historię zupełnie pozbawioną potencjału, jaką miała książka. Bohaterowie są wkurzająco bezbarwni i szczerze mówiąc przez fatalną grę aktorską po prostu nie dają się lubić – jak widzę tę beznadziejną Alicię Silverstone to mi się nóż w kieszeni otwiera.

Przejdźmy do akcji. Na ten temat mogę powiedzieć tylko tyle, że niby jakaś tam dynamika jest, ale przez większą część seansu nie sposób jest wyczuć. Może dlatego, że widz nie jest w stanie dopingować bohaterom pozytywnym, przez wzgląd na ich nieracjonalne zachowanie i bezsensowną bieganinę z kąta w kąt.

Jednakże, żeby oddać sprawiedliwość muszę przyznać, że film posiada ciekawą atmosferę, która jako jeden z nielicznych elementów tej produkcji pozwala nam przetrwać seans do końca. Moim zdaniem, gdyby twórcy postawili wszystko właśnie na klimat, a nie na kiczowate efekty specjalne to mielibyśmy kawał elektryzującego, nastrojowego horroru. A tak mamy bezbarwny filmik, bez potencjału i możliwości przebicia. Jak na lata 90-te, które ofiarowały nam multum wspaniałych produkcji grozy jest to porażka na całej linii.

Zakończenie, chwalone tak wylewnie przez wielu widzów, rozśmieszyło mnie, jak mało które. Efekty specjalne osiągnęły tutaj całkowite dno, a kiczowatość ostatnich scen filmu nawet Matkę Teresę wprawiłaby w irytację.

Jeszcze fabuła, która w książce wciągała bez pamięci tutaj jest jej marną imitacją. Akcja jest tak rozproszona i niespójna, że aż ciężko się w tym połapać – nie twierdzę, że nie wiadomo, o co chodzi, bo film jest prosty jak budowa przysłowiowego cepa, ale chwilami naprawdę ciężko jest się wciągnąć w wydarzenia pokazywane nam na ekranie.

„Kryjówka diabła” jest filmem mojego dzieciństwa. Za czasów młodości bardzo przypadł mi do gustu, więc żałuję, że postanowiłam sobie go odświeżyć właśnie teraz, tym bardziej, że przeczytałam książkę. Jednak jeśli ktoś nie miał okazji zapoznać się z powieścią oraz kręcą go takie lekko kiczowate, klasyczne produkcje to powinien jak najszybciej zaznajomić się z tą pozycją. Tylko niech nikt nie szuka tutaj powiewu lat 90-tych, ponieważ „Kryjówka diabła” z tym wspaniałym okresem ma niewiele wspólnego.

sobota, 2 października 2010

„Oni” (1998)

W pewnym liceum zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Nauczyciele dziwnie się zachowują, a w swoje szaleństwo wciągają także uczniów. Grupka młodzieży odkrywa, że wszyscy zostają opanowani przez obcych, a jedynym sposobem na to, żeby to powstrzymać jest znalezienie i zniszczenie Królowej.

Horror science-fiction. Nie przepadam za łączeniem tych dwóch gatunków filmowych, ale muszę przyznać, że w tym przypadku ten zabieg całkowicie spełnił swoje zadanie. „Oni” jest nietypowym obrazem z nastolatkami w rolach głównych. Zapewne jego głównym atutem jest…humor, który w subtelny sposób daje widzowi okazję do pośmiania się – za przykład może tutaj posłużyć broń na obcych, którą są nie mniej nie więcej, a narkotyki. Zdjęcia też są bardzo zachęcające – senne miasteczko skąpane w promieniach słońca. Fabuła ogólnie biorąc rzecz nie ma jakiś poważnych niedociągnięć, czy słabszych momentów. Nieustannie trzyma w napięciu, a jej nietypowy schemat nie pozwala oderwać oczu od ekranu, aż do napisów końcowych.

Kolejną ciekawostką jest fakt, że zagrały tutaj wschodzące wówczas gwiazdy kina. Tutaj będziemy mieć okazję na zapoznanie się z ich aktorstwem w czasach, kiedy jeszcze mało kto o nich słyszał. Tak więc obsada to m.in. Josh Hartnett, Jordana Brewster, Clea DuVall, Elijah Wood, Salma Hayek, Famke Janssen, Laura Harris i Usher Raymond (wokalista). Rzadko zdarza się okazja na obejrzenie w horrorze takiej elity, więc pewnie ten fakt będzie dodatkową zachętą na zapoznanie się z tą produkcją tych osób, którzy jeszcze filmu nie widzieli.

Z uwagi na to, że „Oni” to obraz zawierający sporą dawkę humoru nie znajdziemy tu typowej dla kina grozy atmosfery, czy momentów wywołujących dreszcz przerażenia. Ale co z tego? W zamian znajdziemy tutaj sporą dawkę akcji, prostą niewymagającą myślenia fabułę i znakomitą muzykę. I co z tego, że film nie wywołuje uczucia strachu? I co z tego, że nie należy do tzw. „kina ambitnego”? To nie ma znaczenia, bo jego głównym celem jest zabawić widza, zaciekawić go i odstresować. I jeśli chodzi o te elementy to obraz ten spełnia je z nawiązką.

Polecam każdemu, kto od kina grozy oczekuje nie tylko przerażenia, czy krwawych scen, ale także odrobiny humoru i przejaskrawienia akcji. Na nudne jesienne wieczory nadaje się doskonale.