Aktorka
teatralna, Eleanor Loraine, jest prześladowana przez Ranko
Drasovica, który szuka okazji do zabicia jej. Gdy mężczyzna staje
naprzeciwko niej kobieta doznaje szoku, po czym mdleje uderzając się
w głowę. Po przewiezieniu do szpitala zostaje pobieżnie przebadana
i wypuszczona do domu. Kiedy próbuje skontaktować się ze swoim
ukochanym, Peterem Vervoortem, jej zaskoczona siostra Dorothy
informuje ją, że mężczyzna nie żyje, a jej mężem jest niejaki
George. Eleanor go nie rozpoznaje. Zaniepokojeni jej zachowaniem
bliscy szukają pomocy u doktora Chandlera, który po przebadaniu
pacjentki stwierdza, że Eleanor doznała amnezji. Kobieta nie
pamięta ostatnich pięciu lat, włącznie z wypadkiem samochodowym,
w którym zginął Peter Vervoort, mężczyzna, którego miała
poślubić. Wciąż obserwujący ją Ranko Drasovic wkrótce
uświadamia sobie, że Eleanor go nie rozpoznaje. Nie zamierza jednak
ryzykować porzucenia swojego planu zabicia jej.
Niedoceniony
włosko-belgijski film z nurtu giallo w reżyserii Alberto De
Martino, do którego scenariusz spisał we współpracy z Adriano
Bolzoni, Renato Izzo, Lorenzo Manningiem i Vincenzo Mannino. „The
Killer Is on the Phone” na świecie został rozpowszechniony pod
kilkoma tytułami, z których oprócz nadmienionego najbardziej znane
są oryginalny „L'assassino... e al telefono” i angielski „Scenes
from a Murder” - o ile można w ogóle użyć słowa „znany” w
przypadku produkcji kojarzonej przez tak niewielką grupę widzów.
Może w latach 70-tych XX wieku sprawa przedstawiała się trochę
bardziej litościwie dla „The Killer Is on the Phone”. Tego nie
wiem, ale obecnie bez wątpienia film jest znany jedynie nielicznym.
Nie
jest żadną tajemnicą, że w nurcie giallo mam spore
zaległości (które staram się nadrabiać), i że większą
sympatią darzę „młodszego brata” tego podgatunku, czyli
slasher. Niewielkim komplementem będzie w takim razie
stwierdzenie, że „The Killer Is on the Phone” to jeden z
najlepszych filmów z nurtu giallo, z jakim się dotychczas
spotkałam, choć nie ma w tym oczywiście ani krztyny przekłamania.
Alberto De Martino stworzył wszak mocno klimatyczną perełkę
opowiadającą niebywale wciągającą historię, przy maksymalnej
minimalizacji krwawej przemocy. Włoski reżyser pokazał, że w tym
nurcie makabryczne sceny mordów wcale nie „grają pierwszych
skrzypiec”, że nieporównanie ważniejsza jest dbałość o zgoła
inne elementy, z duszącą atmosferą na czele. „The Killer Is on
the Phone” nie jest pokazem skrajnego niechlujstwa,
realizatorskiego chaosu i montażowych niedociągnięć, zlepkiem
nieskoordynowanych ujęć z kompletnie niedopasowaną muzyką w tle.
Każdy kadr wydaje się być dokładnie przemyślany, dosłownie
każdy ruch (i bezruch) kamery, aż krzyczy, że mamy do czynienia z
dziełem nakręconym przez ludzi posiadających przeogromne wyczucie
gatunku, którzy pragną pokryć widza lepkim klimatem napierającej
zewsząd czystej grozy mającej ludzkie oblicze. Za zdjęcia
odpowiadał Joe D'Amato – i w sumie to wszystko powinno tłumaczyć.
W końcu od twórcy późniejszych „Mrocznego instynktu” i
„Ludożercy” ma się pełne prawo wiele oczekiwać. I Joe D'Amato
całkowicie sprostał moim wymaganiom – wciąż mam przed oczami te
posępne kadry i powolne wędrówki kamery po sylwetkach bohaterów z
częstymi zbliżeniami na oczy, co jest jednym z bardziej
charakterystycznych elementów włoskiego kina grozy. I przede
wszystkim mocno trzymające w napięciu sekwencje skradania się
oprawcy wypatrującego okazji do zabicia upatrzonej ofiary.
Zdecydowanie największy ładunek nieokiełznanej złowieszczości
przynosi przedostatnia partia rozgrywająca się w teatrze. Bez
muzyki, co znacznie intensyfikuje paraliżujące odczucia
gwarantowane przez idealnie sportretowane, mocno klimatyczne podchody
z udziałem prześladowcy i jego ofiary. To nie znaczy, że twórcy
„The Killer Is on the Phone” całkowicie zrezygnowali z
kompozycji muzycznych, bo nastrojowe dźwięki bardzo często
towarzyszą klimatycznym sekwencjom. Z czego byłam wielce
zadowolona, bo Stelvio Cipriani stworzył naprawdę zjawiskowy motyw
przewodni, utwór tego rodzaju, w który pragnęłoby się wsłuchiwać
od rany do nocy. Kolejnymi osobami, których wkładu praktycznie nie
sposób przecenić to odtwórcy najważniejszych postaci, Anne
Heywood i nieżyjący już Telly Savalas. Ten drugi wcielił się w
rolę prześladowcy głównej bohaterki, Ranko Drasovica, który z
jakiegoś długo nieujawnianego powodu planuje ją zabić. W grupie
osób, którym znany jest omawiany obraz dominuje pogląd, że ze
wszystkich kreacji zaprezentowanych w „The Killer Is on the Phone”
jego robi zdecydowanie największe wrażenie. Prześladowca w
wykonaniu Savalasa rzeczywiście jest odpowiednio demoniczny, jego
postać istotnie emanuje złowróżbną tajemniczością i zimnym
zepsuciem panoszącym się w jego wnętrzu, ale choć podpisuję się
pod twierdzeniem, że Telly Savalas wykonał kawał solidnej roboty
to osobiście za najjaśniej błyszczącą gwiazdę tej produkcji
uznaję Anne Heywood. Przed aktorką postawiono dużo trudniejsze
zadanie, musiała wszak pokazać na ekranie dwie osobowości i to na
tyle przekonująco, aby zmusić odbiorcę do spoglądania na postać
Eleanor Loraine pod dwoma różnymi, mocno dezorientującymi kontami.
To było bardzo ważne, nie wiem nawet czy dla scenarzystów nie
najważniejsze, bo gdyby w tej roli obsadzono mniej utalentowaną
aktorkę fabuła straciłaby sporo na wartości. W najlepszym wypadku
oddziaływałaby wówczas na mnie z dużą mniejszą siłą, w
najgorszym szybko przestałabym skupiać się na jej przebiegu,
koncentrując się jedynie na syceniu oczu i uszu bezbłędną
audiowizualną otoczką.
Akcję
„The Killer Is on the Phone” zawiązuje zagadkowe omdlenie
głównej bohaterki, aktorki teatralnej Eleanor Loraine na widok
mężczyzny stojącego tuż przed nią, poprzedzone ujęciem jej
przerażonej twarzy. Zostajemy więc wciągnięci w sam środek
wydarzeń, bez możliwości wcześniejszego prześledzenia relacji
tej dwójki. Obserwujemy tę sekwencję z pozycji osoby kompletnie
niezaznajomionej z tematem, przypadkowego obserwatora, który nie wie
dlaczego widok tego konkretnego mężczyzny wywołał w kobiecie taką
dramatyczną reakcję. Zabieg ten sprawia, że już na początku
zderzamy się z jakąś frapującą tajemnicą, której sens pragnie
się poznać. Kolejne sceny każą nam jednak sądzić, że nasza
ciekawość jeszcze przez długi czas nie zostanie zaspokojona, bo
jak się okazuje Eleanor Loraine po odzyskaniu przytomności nie
pamięta niczego z ostatnich pięciu lat, w tym tajemniczego
mężczyzny, który wcześniej tak bardzo ją przeraził. Szybko
dowiadujemy się, że główna bohaterka była niegdyś zakochana w
zamożnym Peterze Vervoortcie, którego miała poślubić, ale ich
plany pokrzyżował śmiertelny w skutkach wypadek samochodowy z
udziałem mężczyzny. Obecnie mężem Eleanor jest niejaki George,
problem jednak w tym, że kobieta go nie rozpoznaje, że nie może
sobie nawet przypomnieć śmierci Petera. Po powrocie do przytomności
trwa więc w stanie ducha, w jakim była zanim doszło do owej
tragedii, jest przekonana, że Peter nadal żyje i dopiero jej
siostra konfrontuje ją z okrutną prawdą. Pierwszy wniosek jaki
wysuwa zagubiona Eleanor jest w pełni zrozumiały i logiczny –
otóż, wychodzi z założenia, że padła ofiarą jakiegoś
podstępu, że jej bliscy próbują ją oszukać. Ten wątek
wprowadza swego rodzaju paranoiczną atmosferę, twórcy przez chwilę
pozwalają widzowi podzielać odczucia głównej bohaterki, trwać w
swoistym poczuciu kompletnie niezrozumiałego szaleństwa, w
przeświadczeniu o jakimś spisku zawiązanym przez bliskich Eleanor.
I gdy już ma się wrażenie, że fabuła rozwinie się właśnie w
tym kierunku, że scenarzyści będą przeskakiwać od sugestii
utraty pamięci w wyjaśnienie spiskowe, ucinają te spekulacje
sekwencją rozgrywającą się w gabinecie doktora Chandlera, która
nie pozostawia żadnych wątpliwości, co do amnezji. Przez jakiś
czas, bo słowa rzucone przez siostrę zmarłego Petera Vervoorta,
Margaret, w jednej z dalszych scen może na powrót wprowadzić
trochę wątpliwości u co poniektórych odbiorców. Domysły, gra
pozorów, niejasne aluzje i górujące nad tym wszystkim narastające
przekonanie, że charakter głównej bohaterki uległ diametralnej
zmianie. Z przebłysków wspomnień dowiadujemy się, że Eleanor ma
na sumieniu pewne grzechy, również takie, które mogą podważyć
wszystko, co dotychczas dowiedzieliśmy się o śmierci jej
ukochanego przed pięcioma laty. Anne Heywood w roli femme fatale
wypadła wręcz obłędnie – daję słowo, nie mogłam oderwać
oczu od jej kreacji rozpustnej, pozbawionej wszelkich skrupułów,
wyrachowanej piękności odnajdującej przyjemność w manipulowaniu
mężczyznami i upajającej się sukcesami odnoszonymi na deskach
teatru. Co ważne, twórcy ani na chwilę nie pozwalają nam
zapomnieć o obecności tajemniczego oprawcy. Nawet wówczas, gdy nie
widzimy go na ekranie czujemy na sobie jego przeszywający wzrok, a
co za tym idzie w stanie wzmożonej czujności wszędzie wypatrujemy
jego sylwetki w oczekiwaniu na niechybny atak. Jego działalność
zapewne wielce rozczaruje osoby nastawiające się na krwawe kino
grozy, ale szczerze wątpię żeby znaleźli się widzowie, którzy
nie dadzą się zaskoczyć przynajmniej jednym zwrotem akcji –
genialnym posunięciem scenarzystów, które nie tyle mnie zaskoczyło
(to byłoby niedopowiedzenie stulecia), ile całkowicie ogłuszyło
UWAGA SPOILER nieprzyjemnym poczuciem znikania wszystkiego, w
co do tej pory wierzyłam, świadomością kompletnej dewastacji
świata przedstawionego i jakże zdumiewająco błyskawicznego
skonstruowania nowego na zgliszczach poprzedniego KONIEC SPOILERA.
Na koniec twórcy też przygotowali pewną niespodziankę, ale choć
takiego obrotu spraw również się nie spodziewałam to szczerze
powiedziawszy w porównaniu do wcześniejszej bomby jawi się to
niczym niepozorny kapiszon (do tego czasu wymyśliłam sobie coś
mocniejszego).
„The
Killer Is on the Phone” Alberto De Martino to prawdziwa uczta dla
moich zmysłów, doskonały film z nurtu giallo, do którego z
całą pewnością będę często powracać. Bo to tego rodzaju
obraz, który nawet bez elementu zaskoczenia, oglądany powtórnie z
pozycji osoby zaznajomionej już z sensem owej historii może
dostarczać mnóstwa tak bardzo poszukiwanych przeze mnie emocji. Nie
twierdzę, że będzie tak samo oddziaływał na wszystkich fanów
kina grozy, łącznie z długoletnimi wielbicielami nurtu giallo,
nie mówię, że zachwyci każdego. W końcu wystarczy chociażby
prześledzić kilka opinii na jego temat zamieszczonych w Internecie,
żeby zauważyć, że nie posiada wielu fanów, że niektórzy widzą
w nim jedynie przeciętniaka, bez znajomości którego można się
obejść. A ja tymczasem żałuję, że tak długo obywałam się bez
tej znajomości.