poniedziałek, 31 sierpnia 2020

„The Unfamiliar” (2020)

 

Elizabeth 'Izzy' Cormack wraca z wojny w Afganistanie do swojego męża Ethana i trójki dzieci, Tommy'ego, Emmy i Lilly. Krótko potem kobieta zaczyna doznawać halucynacji, które jej małżonek uznaje za objaw zespołu stresu pourazowego. Na jego prośbę Izzy podejmuje leczenie farmakologiczne, choć sama ma wątpliwości, co do diagnozy. A z biegiem czasu coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że niepokojące zjawiska, którym świadkuje w swoim domu nie są jedynie projekcją jej umysłu. Kobieta uważa, że nieruchomość jest nawiedzona przez jakąś siłę nieczystą i ma powody przypuszczać, że jej syn Tommy też zdaje sobie sprawę z zagrożenia.

Urodzony w Republice Południowej Afryki, mieszkający w Wielkiej Brytanii reżyser, scenarzysta, producent i aktor Henk Pretorius w 2015 roku mimochodem wspomniał producentom filmowym, Llewelynnowi Greeffowi i Barendowi Krugerowi, że jest otwarty na stworzenie scenariusza horroru, czyli spróbowanie swoich sił w gatunku, z którym dotychczas się nie mierzył. Greeff, wielki miłośnik horrorów, zapalił się do tego pomysłu. Jego siostra udostępniła Pretoriusowi swoją kolekcję płyt z filmami grozy, którymi ten raczył się przez okrągłe dwa tygodnie. Wtedy właśnie zakochał się w tym gatunku, przy okazji dochodząc do wniosku, że w horrorach chodzi przede wszystkim o poszukiwanie prawdy, jak to ujął, w czasami ciemnych jaskiniach naszego człowieczeństwa. Scenariusz swojego pierwszego horroru pod tytułem „The Unfamiliar”, Henk Pretorius napisał razem z Jennifer Nicole Stang, która zaproponowała wykorzystanie hawajskiej mitologii. Na krześle reżyserskim zasiadł już sam, a dystrybucję filmu rozpoczęto w roku 2020.

Brytyjski horror o zjawiskach nadprzyrodzonych zainspirowany zespołem wierzeń i praktyk religijnych rdzennych Hawajczyków oraz przeżyciami niektórych amerykańskich żołnierzy biorących udział w wojnie w Afganistanie. Scenariusz „The Unfamiliar” wzbogaciły zwłaszcza ich zwierzenia na temat PTSD (zespołu stresu pourazowego), z którym zmagali się po powrocie do kraju. Główna bohaterka pierwszego horroru Henka Pretoriusa, Elizabeth 'Izzy' Cormack (taka sobie kreacja Jemimy West) pojechała do Afganistanu w charakterze lekarza wojskowego, a wróciła już jako pełnoprawna żołnierka. Film otwiera jej powrót do domu, do męża i trójki dzieci. Ani teraz, ani później nie dowiemy się, jak wyglądało jej życie w Afganistanie, ale oczywiście łatwo się tego domyślić. Twórcy w każdym razie skupiają się na okresie tuż po wojennym koszmarze – na próbach odnalezienia się w normalnej rzeczywistości podejmowanych przez kobietę, która przeszła przez piekło wojny. Oparcie znajduje w swoim mężu Ethanie (też raczej przeciętna kreacja Christophera Dane'a), badaczu i uniwersyteckim wykładowcy hawajskiego folkloru, ale niekoniecznie takie, jakiego by chciała. Na początku istotnie jest skłonna przyznać mu rację, gdy upiera się przy PTSD, ale potem coraz częściej ogarnia ją pewność, że nadzwyczajne zjawiska, którym świadkuje zachodzą w rzeczywistości, a nie w jej umęczonym umyśle, jak woli myśleć jej mąż. Chciałabym móc napisać, że widz czuje się w tym wszystkim trochę zagubiony, że potrzebuje czasu, aby całkowicie przekonać się do któregoś z sugerowanych wyjaśnień, ale niestety „The Unfamiliar” w takie gierki się nie bawi. Twórcy praktycznie nie pozwalają nam powątpiewać w wersję nadprzyrodzoną, której orędowniczką jest Izzy. I wiele wskazuje na to, że jej syn Tommy (niesamowicie „drewniany” Harry McMillan-Hunt) jest jedyną osobą w tym domu poza nią, która jest świadoma jakiejś mrocznej obecności bytującej w tych tylko pozornie przytulnych murach. Jego starsza siostra, niespełna osiemnastoletnia Emma (kolejny niczym niewyróżniający się występ, tym razem Rebekki Hanssen), trzyma się z boku – rzadko bywa w domu i raczej nie wygląda na to, by stęskniła się za matką. I żeby w ogóle interesowało ją życie rodzinne. Natomiast najmłodsza członkini familii Cormacków, Lilly, to jeszcze niemowlę, więc nie ma swoich zapatrywań na coraz bardziej burzliwą sytuację w domu. „The Unfamiliar” ponad wszelką wątpliwość jest horrorem skrojonym na współczesną modłę. Żadna tam powolna narracja, żadna maksymalna koncentracja na budowaniu odpowiedniego nastroju. Za to mnóstwo w moim odbiorze nieskutecznych jump scenek, trochę męczącego efekciarstwa i porażająco beznamiętne podejście do motywów doskonale znanych wieloletnim miłośnikom gatunku. Dość stereotypowe postaci i mieszanie różności bez większego pomyślunku. Czego tutaj nie ma? Demony, duchy, szarlatani, zaburzenie psychiczne (w gadce), egzorcyzmy, podejrzanie zachowujący się dzieciak, lokalny folklor, a jakby tego było mało: UWAGA SPOILER inny wymiar, który może przypomnieć „Naznaczonego” Jamesa Wana oraz wątek nasuwający silne skojarzenia z „Inwazją porywaczy ciał” KONIEC SPOILERA. Cienie, niezidentyfikowane głosy, starcza dłoń, zastanawiające radyjko i nocne spacery nie do końca przytomnego Tommy'ego po domu i wreszcie coś godnego uwagi, czyli pewne poranne spotkanie Izzy z Emmą, zakończone w niespodziewany, można powiedzieć, w miarę pomysłowy sposób. Szkoda, że na więcej atrakcji trzeba było czekać, aż do ostatniego „rozdziału”. To znaczy, ja musiałam czekać, bo podejrzewam, że zwolennicy zagrywek typu „buu!” zgoła odmiennie będą się na to zapatrywać. Pewności jednak nie mam, bo większość jump scenek idzie po linii najmniejszego oporu – zamiast przynajmniej próbujących wyglądać na upiorne migawek, najczęściej dostajemy coś bardziej prozaicznego. Robotę widać miały robić głównie głośniejsze dźwięki. Nie powiem, że niespodziewane.

Plastikowy brytyjski straszak od niedoświadczonego w horrorze, ale w branży filmowej już tak, reżysera, który całkiem niedawno rozsmakował się w tym gatunku. Nie wiem, czy wiąże z nim swoją zawodową przyszłość, ale jeśli tak, to przypuszczam, że tyle nie wystarczy na zachętę dla dużej części fanów kina grozy z dłuższym stażem od jego własnego. „The Unfamiliar” nader ochoczo wykorzystuje metody, jakie najszybciej odnajdziemy w hollywoodzkich produkcjach z bieżącego wieku. Zabiegi niewymagające większego wysiłku, prymitywne zagrania powtykane w dość konwencjonalną historyjkę o wszystkim i o niczym. No dobrze, jakaś tam opowieść jest. O kobiecie, która po powrocie z wojny musi wziąć udział w kolejnej. Wszystko wskazuje na to, że dużej trudniejszej, bo wcześniej przynajmniej wiedziała z kim walczy. Teraz wróg jest jej kompletnie nieznany. Podejrzewa, że nie przynależy do tego świata, ale nic więcej nie potrafi o nim powiedzieć na pewno. Jej syn Tommy prawdopodobnie ma większą wiedzę na ten temat, ale z jakiegoś sobie tylko znanego powodu nie chce się nią podzielić z matką. Może boi się zemsty tego czegoś, a może chłopiec działa ramię w ramię z ową agresywną istotą. Albo w ciele Tommy'ego już jakiś czas temu zamieszkało to coś. Cóż za zagwozdka, prawda? Normalnie nie mogłam się doczekać wyjaśnienia tej Wielkiej Tajemnicy... A na poważnie, zastanawiałam się, czy twórcy naprawdę myśleli, że oto wprowadzają frapujący sekret? Dręczącą tajemnicę mającą działać niczym magnes na ciekawskiego widza? Zachęcać go do poszukiwania odpowiedzi na tę jakże palącą kwestię, jaką jest osobliwe zachowanie małego Tommy'ego? Naprawdę tak myśleli? Mam nadzieję, że nie. Że twórcy „The Unfamiliar” nie mieli tak wygórowanych wyobrażeń, że zdawali sobie sprawę, iż sekretny stan syna pierwszoplanowej bohaterki nie roznieci ogromnej ciekawości w widzach. Osobach, które niejednego podejrzanie się zachowującego dzieciaka w kinie grozy już spotkały. Oni pewnie już wiedzą, że ten motyw można prowadzić nieporównanie lepiej, że z tego rodzaju postaci może emanować naprawdę silna groźba. Tommy, owszem, zachowuje się podejrzanie, ale w sumie nic ponadto. W dyskomfort mnie nie wprawiał. Chyba że mówimy o warsztacie wcielającego się w tę postać Harry'ego McMillana-Hunta. Ale młody jest - jeszcze może zabłysnąć. W „The Unfamiliar” też coś jeszcze błyśnie. Coś poza scenką z fortepianem tj. wspomnianą już poranną „rozmową” matki i córki. Długo trzeba na to czekać i nie jestem pewna, czy warto przechodzić przez cały ten plastikowy spektakl z powierzchownie wykreślonymi i raczej pospolitymi postaciami dla przygotowanego przez twórców nagłego zwrotu akcji. Zwrotu, którego zasadniczo się nie spodziewałam, choć wcześniej „moje podejrzliwe oko” spoczęło tam, gdzie się należało. Przyznaję jednak, że w swoich dociekaniach nawet nie zbliżyłam się do tego wyjaśnienia zjawisk zachodzących w otoczeniu Izzy i najwyraźniej Tommy'ego, jakim mnie uraczono. Wraz z zaskoczeniem przyszedł też lekki powiew świeżości. Zaledwie zefirek, ale zawsze coś. I wrażenie przesytu. W sumie już wcześniej nie mogłam oprzeć się poczuciu, że w scenariusz „The Unfamiliar” powpychano zbyt wiele elementów doskonale znanych każdemu długoletniemu sympatykowi kina grozy, że niepotrzebnie starano się komplikować/udziwniać rzeczy proste (szkielet fabularny na dobrą sprawę złożony nie jest, ale mnogość motywów, jakie się tutaj przewijają mogą rodzić takie fałszywe poczucie), ponieważ czyniono to w nie do końca skoordynowany sposób. Tak trochę chaotycznie, bez szukania najzgrabniejszych połączeń jednego incydentu z drugim. O potęgowaniu napięcia już nie wspominając – szczerze mówiąc to miałam problemy z podtrzymywaniem uwagi, z dostatecznym zatapianiem się w tę banalną opowiastkę, a raczej trudno o tak silne emocje, gdy człowiek nie potrafi zaangażować się w wydarzenia przewijające się na ekranie. Tym bardziej, gdy twórcy wyraźnie uciekają od dłuższych sekwencyjnych intensyfikacji napięcia. Wszystko dzieje się szybko (na ekranie, bo czas niemiłosiernie mi się przy tym ciągnął) i na rympał. Sporo się dzieje, ale prawie nic z tego mojej uwagi nie przykuło (pewnie byłoby inaczej, gdyby postawiono na wolniejszą, bardziej klimatyczną narrację i wyrzucono wątki-zapychacze, jak na przykład akcja „łowców duchów”). Dopiero dalsza partia. Tak, wreszcie coś drgnęło. Ale wraz z owych drgnięciem przyszło przekonanie, że teraz to już na pewno więcej składników do tego garnca by się nie zmieściło. Teraz to dopiero kipi od mniej i bardziej sprawdzonych motywów. A przecież można było przedstawić tę koncepcję w sposób prostszy, a zatem mniej banalny. Bo poplątana droga do wielkiego odkrycia, to w moim odbiorze irytujący zlepek wyłuszczanych bezrefleksyjnie, beznamiętnie kopiowanych znanych motywów (może poza mitologią hawajską, a już na pewno z wyjątkiem sceny z fortepianem). Aha, i ważne: są białe oczy. Czyli rzecz, która nie wiedzieć czemu w horrorach zawsze przyprawia mnie o gęsią skórkę. Aha2: przygotujcie się też na horrorowy odpowiednik namiętnego pocałunku w komediach romantycznych i czystych romansach. Finalny chwyt (ostatnie ujęcie) stosowany od zarania dziejów. Widok zawsze inny, ale zasada identyczna.

The Unfamiliar”, brytyjski horror o zjawiskach nadprzyrodzonych od stawiającego pierwsze kroki w horrorze, nagradzanego twórcy Henka Pretoriusa, niewątpliwie większą szansę ma u tych fanów gatunku, którzy szukają skocznych momentów, sprawdzonych motywów (najlepiej w nadmiarze) i co najwyżej odrobinki świeżości, a przynajmniej czegoś mniej rozpowszechnionego. Coś dla fanów nowocześniejszych klimatów – szybko, dużo i bez zbytniego zagłębiania się w postacie. Ale i w samą akcję. Ma być tylko bez dłużyzn i jak najmocniej. Cóż, mocno to chyba w „The Unfamiliar” nie jest, ale długich przystanków się tutaj nie robi. Tak więc zwolennicy powolnych, mocno skoncentrowanych na klimacie opowieściach z dreszczykiem, miejcie się na baczności. Ten film może Was przyprawić o kołatanie serca. Bynajmniej nie ze strachu.

sobota, 29 sierpnia 2020

Andrzej Ziemiański „Cyberpunk. Odrodzenie”

 

Przyszłość. Młoda kobieta, Lani Staller, jest poszukiwana za morderstwo kilkunastu naukowców z korporacji Reno Mobile. Policja zatrzymuje jej siostrę bliźniaczkę, zawodową oszustkę Axel Staller, biorąc ją za Lani, a ona tylko umacnia ich w tym błędnym przekonaniu, chcąc zyskać trochę czasu dla swojej krewnej. Po odkryciu prawdziwej tożsamości zatrzymanej, kobieta odzyskuje wolność, a prowadząca tę sprawę kapitan Tahira Ghailani, angażuje byłego funkcjonariusza policji, śmiertelnie chorego rencistę Malcolma 'Sheya' Scotta. Jego partnerem zostaje policyjny dżokej Lou Landon, a ich zadaniem jest śledzenie Axel Staller, która przypuszczalnie doprowadzi ich do Lani. Problem w tym, że kobieta ukrywa się w Zakazanym Mieście: przeludnionym obszarze, gdzie władzę sprawują gangi i gdzie dozwolone jest wszystko to, co w pozostałej części kraju jest nielegalne. Scott i Landon starają się z ukrycia zapewnić Axel jak najskuteczniejszą ochronę w tym najeżonym niebezpieczeństwami miejscu. Kobiecie, której trochę wcześniej wszczepiono wojskowy implant, sztuczną inteligencję o szerokim spektrum działania.

Andrzej Ziemiański: urodzony we Wrocławiu architekt oraz wielokrotnie nagradzany pisarz specjalizujący się w science fiction i fantasy. Wykłada kreatywne pisanie w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Na rynku literackim zadebiutował w 1979 roku opowiadaniem „Zakład zamknięty” opublikowanym na łamach magazynu „Sigma”. Z kolei jego pierwsza powieść, „Wojny urojone”, ukazała się w roku 1987. Najbardziej znany z powieściowego cyklu „Achaja”, ale na koncie ma mnóstwo utworów, w tym kilka napisanych wspólnie z Andrzejem Drzewińskim. „Cyberpunk. Odrodzenie” to samodzielna powieść science fiction tego poczytnego polskiego pisarza, która wyszła nakładem wydawnictwa Akurat w 2020 roku, spotykając się z entuzjastycznym przyjęciem czytelników.

Jak sam tytuł książki wskazuje, „Cyberpunk. Odrodzenie” pióra Andrzeja Ziemiańskiego, rozgrywa się w w mocno rozwiniętym technologicznie świecie. W nieokreślonej przyszłości, w której wielkie korporacje, rząd, ale i zwykli gangsterzy walczą o władzę z wykorzystaniem najnowocześniejszych zdobyczy nauki i techniki. Albo współpracują w jakimś tajnym spisku, w który zamieszana jest młoda kobieta nazwiskiem Lani Staller. I jej siostra bliźniaczka, Axel, która dostała od policji i wojska wyjątkowy prezent. Implant mózgowy wyprodukowany przed kilkunastoma laty dla Marynarki Wojennej – sztuczną inteligencję o nazwie Kit, z którą może prowadzić rozmowy także bez otwierania ust. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Kit ma jej do zaoferowania wiele więcej – daje jej możliwości, o których wcześniej nawet jej się nie śniło. Zdolności, które bardzo jej się przydadzą podczas przeprawy przez tak zwane Zakazane Miasto. Jedyny obszar kraju, nad którym legalny, demokratycznie wybrany rząd, nie ma praktycznie żadnej władzy. Tutaj władzę sprawują bezlitosne gangi, zorganizowane grupy przestępcze, które pozwalają na prowadzenie najróżniejszych szemranych interesów. I skrajnie nieetycznych badań, które w pozostałej części kraju są zabronione. To przypomniało mi „Alicję” Christiny Henry. Niejako dwa światy. Dwie diametralnie różniące się od siebie rzeczywistości, które w tym przypadku coś jednak może łączyć. Potencjalny spisek zawiązany przez wysoko postawione osoby tak w Zakazanym Mieście, jak w tej bardziej praworządnej części państwa. Będący na rencie były policjant Malcolm 'Shey' Scott zostaje zaangażowany w śledztwo w sprawie zbiorowego mordu kilkunastu naukowców w korporacji Reno Mobile, bez wątpienia dokonanego przez dwudziestokilkuletnią Lani Staller. Kobieta ukrywa się w Zakazanym Mieście, a osobą, która ma największe szanse ją odnaleźć jest jej siostra bliźniaczka, od niedawna „wspomagana” sztuczną inteligencją. Brak podziału na rozdziały (skromniejsze partytury), prosty styl, acz nieszczędzący najpotrzebniejszych szczegółów na temat dość zróżnicowanego świata przedstawionego przez najwidoczniej obdarzonego całkiem bogatą wyobraźnią Andrzeja Ziemiańskiego. Dynamiczny rozwój, szybka (dla mnie trochę za szybka) akcja z udziałem interesujących bohaterów, którym jednak przydałoby się większe pogłębienie. Szersze portrety psychologiczne, bo mam nieodparte wrażenie, że potencjał Sheya, Lou, a już przede wszystkim Axel nie został maksymalnie wykorzystany. Czyżby szykowała się kontynuacja? Na to może wskazywać także zakończenie tej nieprzesadnie skomplikowanej historii egzystującej w ramach gatunku science fiction. Na kartach „Cyberpunku. Odrodzenia” odnajdujemy również echa literatury kryminalnej i szpiegowskiej. Policyjne śledztwo, szeroko zakrojony spisek, w którym mogą brać udział zarówno gangsterzy i wielkie firmy, jak demokratyczny rząd (political fiction?), a w takim wypadku także przełożeni niczego nieświadomych policjantów, którzy odważnie wchodzą do nieprzyjaznego, szczególnie przedstawicielom ich profesji, Zakazanego Miasta. Wytrwale podążają śladami Axel Staller, siostry poszukiwanej przez nich zabójczyni grupy naukowców zajmującej się jakimiś tajemniczymi badaniami w korporacji Reno Mobile. Scott i Landon muszą chronić nie tylko siebie, ale również ją: jak zakładają, jedyną osobę, która może doprowadzić ich do ukrywającej się przed wymiarem sprawiedliwości wyrafinowanej morderczyni. A właściwie to zwyczajnej, niczym niewyróżniającej się kobiety, która nagle, z jakiegoś niewiadomego powodu, z zimną krwią pozbawiła życia kilkanaście osób. A potem jak gdyby nigdy nic odjechała z człowiekiem, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, przynależącym do jednej z najbardziej wpływowych mafii w Zakazanym Mieście. Klaustrofobicznym miejscu, które przez lata rozbudowywało się bez większego pomyślunku. Bez poszanowania zasad bezpieczeństwa i tym bardziej bez zważania na walory estetyczne. Za to z myślą o pozyskaniu dodatkowej przestrzeni, tak potrzebnej na tym mocno przeludnionym terytorium. Wyjętym spod prawa, chyba że mówimy o zasadach narzucanych przez zorganizowane grupy przestępcze. Każda ma własne, wprowadzone w swoim rewirze. A karą za ich nieprzestrzeganie zazwyczaj jest śmierć.

(źródło: https://mobirank.pl/)

Brudne, ciasne ulice, w niekontrolowany sposób rozrastające się (głównie w górę) budynki, ludzka ciżba złożona z klepiących biedę szarych obywateli, cwaniaczków, pseudonaukowców, dilerów i stojących na samym szczycie hierarchii, mafijnych bossów. Andrzej Ziemiański pochyla się w „Cyberpunku. Odrodzeniu” nad dwiema grupami przestępczymi – Szmatami i Wężami - sprawującymi niepodzielną władzę w swoich dzielnicach. Ale nie można wykluczyć, że takich samozwańczych władców w Zakazanym Mieście jest więcej. Na szczęście dla mnie, powieść ta nie skupia się przede wszystkim na przestępczości zorganizowanej, choć oczywiście odgrywa ona dość istotną rolę w intrydze skonstruowanej na potrzeby tej publikacji. Ziemiański na pierwszym planie stawia dające się lubić, obdarzone ironicznym, a nawet sarkastycznym poczuciem humoru, postacie, pochodzące z tej części kraju, w której nadal panuje system demokratyczny. A przynajmniej takie fałszywe przekonanie utrzymuje się w społeczeństwie. Bo zagadkowa sprawa, w którą angażują się Malcolm 'Shey' Scott i Lou Landon może dotyczyć nie tylko młodej kobiety i współpracujących z nią gangsterów. Zamieszani w zbrodnie być może są też tak zwani wybrańcy narodu. Albo legalne korporacje, z którymi rząd od dawna robi interesy bez wiedzy o ich kompletnej działalności. Podejrzanych mamy więc całkiem sporo, ale nie wiadomo, o co konkretnie. Nie mamy bowiem najmniejszych wątpliwości, kto dokonał zbiorowego mordu otwierającego akcję „Cyberpunku. Odrodzenia”. Akcję rozwijaną w zastraszającym tempie. Długie budowanie napięcia, uważam, zdecydowanie nie jest domeną omawianej powieści. Nie ma na to czasu w zalewie coraz to groźniejszych wydarzeń zachodzących w otoczeniu protagonistów. Naszej dzielnej trójki, a właściwie to czwórki, bo trzeba brać pod uwagę także sztuczną inteligencję, Kita, który najprawdopodobniej stał się niezbywalnym, dożywotnim towarzyszem Axel Staller. Najcenniejszym sojusznikiem w tej arcyniebezpiecznej przeprawie przez Zakazane Miasto albo największym wrogiem. Tak czy inaczej, ta niecodzienna relacja, ich przekomarzanki, ale i rozliczne przesłanki wskazujące na rodzenie się czegoś na kształt wyjątkowej przyjaźni, ze wszystkich wątków rozsnutych na kartach „Cyberpunku. Odrodzenia” najsilniej mnie angażowały. Mocniej nawet od wątków skoncentrowanych na obarczonym śmiertelną chorobą czołowym bohaterze książki, który na potrzeby swojego najnowszego śledztwa wciela się w rolę nie tylko wytrwałego tropiciela, ale również ochroniarza pchającej się w coraz większe kłopoty kobiety z podejrzanym wojskowym implantem w głowie. Innego sposobu na odnalezienie enigmatycznej Lani Staller najwidoczniej bowiem nie ma. Axel musi narazić się różnym groźnym osobnikom mieszkającym w Zakazanych Mieście, chcąc dotrzeć do swojej ukochanej siostry. I wspomóc ją w ukrywaniu się przed organami ścigania, ale niewykluczone, że także przed czymś jeszcze. Tak myśli Axel, ale czytelnik pewnie weźmie pod uwagę też inną, nieporównanie potworniejszą dla niej ewentualność. I zapewne nieustannie będzie się zastanawiał, o co w tym spisku tak naprawdę chodzi. Bieg przez „Cyberpunk. Odrodzenie” (bo to na pewno nie jest spokojny spacerek, podczas którego mamy czas przemyśleć to i owo) stopniowo zwiększał we mnie przeczucie, że Ziemiański tak naprawdę prowadzi mnie po samej powierzchni tej najprawdopodobniej wielopiętrowej intrygi. Że sprytnie odciąga moją uwagę od jądra śledztwa prowadzonego przez dwóch wygadanych śledczych, gotowych na wszystko, byle tylko dopaść Lani Staller. Zdeterminowanych równie mocno, jak śledzona przez nich siostra... bezwzględnej, zimnej morderczyni? Tropów autor nam nie szczędzi. Część z nich zdaje się nawet natychmiast idealnie dopasowywać do reszty faktów, do odkrytych już informacji. W sposób, który nie daje nam jasnych odpowiedzi na kluczowe pytania wprost, ale i między słowami stawiane przez Ziemiańskiego za pośrednictwem niektórych postaci egzystujących w tym poruszającym wyobraźnię, nadzwyczaj rozwiniętym technologicznie, już prawie całkowicie odartym z nadziei, światku. Autor „Cyberpunku. Odrodzenia” łączy fakty w imponująco przebiegły sposób, bo gdy jedna cegiełka trafia na swoje miejsce, to inna automatycznie odskakuje. Innymi słowy, ciągle coś mi umykało. A więc można powiedzieć, że w tym szaleńczo rozpędzonym tańcu zawsze prowadził autor. Nigdy nie pozwalał mi wysforować się naprzód, chociaż od czasu do czasu takie złudne, chwilowe przekonanie we mnie wlewał. Może gdyby akcja postępowała trochę wolniej? Może wtedy dochodzenie, do jak się okazało niezbyt wstrząsającej prawdy byłoby łatwiejsze? Tak przypuszczam, ale i nie sądzę, żeby wolniejszy rytm dopomógł mi w przedwczesnym połączeniu absolutnie wszystkich kropek. Andrzej Ziemiański dał mi się w „Cyberpunku. Odrodzeniu” poznać jako człowiek, któremu najmniejszych trudności nie sprawia żonglowanie fabularnymi piłeczkami, które stopniowo stapiają się w spójny, nienaciągany organizm. Przemyślaną, misternie splecioną intrygę, w którą owszem dałam się wciągnąć, ale nie mam wątpliwości, że przeżywałabym to mocniej, gdyby autor trochę spowolnił akcję, przy tej okazji jeszcze niżej pochylając się nad przynajmniej najważniejszymi postaciami, które, co muszę zaznaczyć, i tak nielicho uprzyjemniły mi tę niebezpieczną „podróż w przyszłość”.

Znany autor, dość głośny tytuł. Andrzej Ziemiański i jego „Cyberpunk. Odrodzenie”. Powieść science fiction z elementami literatury kryminalnej i szpiegowskiej, której pewnie wielu oddanych miłośników fantastyki naukowej nie będzie sobie w stanie darować. Co więcej, jestem przekonana, że zdecydowana większość z nich wyjdzie z tego spotkania zwycięsko, że z najprawdziwszą przyjemnością da się prowadzić temu doświadczonemu autorowi przez szybko następujące po sobie wydarzenia z mniej czy bardziej odległej nam umownej przyszłości. Przez tę dość kreatywną wizję przyszłości, gdzie być może właśnie toczy się gra o wszystko. Wizję, która mnie osobiście z największą mocą nie porwała, ale i nie mogę powiedzieć, że czytało się to bez sporego zaciekawienia. Interesujące towarzystwo, złożona, acz niestety niewystarczająco trzymająca w napięciu intryga i barwny świat przedstawiony: „Cyberpunk. Odrodzenie” Andrzeja Ziemiańskiego w subiektywnej pigułce. 

 Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

czwartek, 27 sierpnia 2020

„The Witch in the Window” (2018)

 

Simon i jego syn Finn przyjeżdżają do wiejskiego domu niedawno zakupionego przez mężczyznę, który teraz ma zamiar go wyremontować. Krótko potem słyszą niepokojącą historię o poprzedniej właścicielce tej nieruchomości. Kobiecie imieniem Lydia, przez niektórych tutejszych mieszkańców uważaną za wiedźmę, która zmarła w tym domu. Simon i Finn wkrótce nabierają pewności, że duch Lydii nawiedza to miejsce.

Amerykański horror z nurtu ghost story „The Witch in the Window” został wyreżyserowany przez Andy'ego Mittona, na podstawie jego własnego scenariusza. Wcześniej Mitton wraz z Jessem Hollandem stworzył takie filmy grozy, jak „YellowBrickRoad” (2010), „We Go On” (2016) oraz jeden segment antologii filmowej „Chilling Visions: 5 Senses of Fear” (2013). Pomysł na „The Witch in the Window” przyszedł do Mittona po przeprowadzce do nowego domu, gdy w telewizji pojawił się jego „YellowBrickRoad”. Przypomniał sobie wówczas, jak dobry jest Alex Draper, odtwórca jednej z tamtejszych ról i uznał, że powinien nakręcić film, którego będzie głównym bohaterem. Wybrał opowieść o nawiedzonym domu i jeszcze zanim przystąpił do pisania, znalazł odpowiednią lokację. Middlebury College, szkoła do której Mitton kiedyś uczęszczał, miała dom, z którego nie korzystała i chętnie użyczyła go Mittonowi na potrzeby jego projektu. To było w listopadzie 2015 roku, a Mitton planował rozpocząć zdjęcia w maju roku 2016. Musiał więc sprężyć się z pisaniem scenariusza, co okazało się o tyle łatwiejsze, że znał już nie tylko czołowego aktora, ale także dom, w którym planował osadzić główną akcję „The Witch in the Window”. Zdjęcia zajęły czternaście dni, podczas których cała ekipa naprawdę ciężko pracowała – jak to zwykle bywa w przypadku filmów niezależnych. Pierwszy pokaz filmu odbył się w lipcu 2018 roku na kanadyjskim Fantasia Film Festival, a już w sierpniu tego samego roku obraz trafił na internetową platformę Shudder.

Reżyser i scenarzysta „The Witch in the Window” powiedział, że produkcja ta ma w sobie coś z horroru gotyckiego. Dodał, że to połączenie starej i nowej szkoły straszenia, i faktycznie coś w tym jest. Andy Mitton, od dzieciństwa wierny fan kina grozy (jego ulubione filmy to między innymi „Egzorcysta” Williama Friedkina, „Lśnienie” Stanleya Kubricka, „Candyman” Bernarda Rose'a, „Coś” Johna Carpentera, „Szczeki” Stevena Spielberga, „Obcy – 8. pasażer Nostromo” Ridleya Scotta, „Duch” Tobe'a Hoopera i „Piątek trzynastego II” Steve'a Minera), w tamtym czasie przeżył mroczną przygodę, którą przywołał w swoim horrorze „The Witch in the Window”. Gdy miał jakieś sześć lat leżąc nocą w łóżku usłyszał muzykę, która tak jakby podążała w jego kierunku. Potem ujrzał widmową twarz mężczyzny, który zaczął mówić o jakiejś Lydii. Podobne przeżycie spotka jednego z bohaterów omawianego filmu. Skromnego przedsięwzięcia, które przypomniało mi „Burnt Offerings” (pol. „Spalone ofiary”) Dana Curtisa, film oparty na kultowej powieści Roberta Marasco pod tym samym oryginalnym tytułem (pol. „Całopalenie”). Na pewnej wsi stoi stary dom, a w tym domu jest fotel, a na tym fotelu zasiada upiorna staruszka. Tytułowa wiedźma, która już jakiś czas temu zeszła z tego padołu. Ale śmierć bynajmniej nie zmusiła jej do opuszczenia swojego ziemskiego lokum. Znośnie wykreowany przez Alexa Drapera Simon i jego jedyne dziecko imieniem Finn, w którego z dobrym skutkiem wcielił się Charlie Tacker, przybywają do tego owianego złą sławą domu (czego w tamtym momencie nie są jeszcze świadomi), który niedawno stał się własnością Simona. Mężczyzna zajmuje się skupowaniem tanich domów, odremontowywaniem ich, a następnie sprzedawaniem po wyższej cenie. Jego żona Beverly, matka Finna, nigdy tego nie aprobowała, wygląda więc na to, że odbierając chłopca Simon okłamał ją mówiąc, że już się tym nie zajmuje. Bo wszystko - włącznie z jego słowami skierowanymi do syna - wskazuje na to, że mężczyzna planuje w taki sam sposób zarobić na swoim nowym nabytku. Andy Mitton kreśląc swoje postacie nie zagłębiał się w szczegóły. Wiemy, że związek Simona i Beverly prawie zupełnie się rozpadł. Z winy mężczyzny, który jednak skrycie marzy o powrocie na łono rodziny. Wyprawa z synem na prowincję ma być pierwszym krokiem w tym kierunku. Okazją do wzmocnienia mocno nadwątlonych więzi z jedynym dzieckiem i przy okazji szansą na poprawienie stosunków z jedyną kobietą, którą kocha. Główny bohater „The Witch in the Window” szczerze łaknie kontaktu z synem, a jednocześnie trochę się tego obawia. Chłopiec nie jest entuzjastycznie nastawiony do tej wycieczki, a przynajmniej takie wrażenie próbuje sprawiać. Widać bowiem, że Finn potrzebował tych chwil tylko z ojcem. Ojcem, który dotychczas spędzał z nim stanowczo zbyt mało czasu. Tak mniej więcej przedstawia się sytuacja tej rodziny – wiele ponadto się nie dowiemy, a szkoda, bo baza, z której wyszedł tutaj Mitton otwierała pole na większą eksploatację przestrzeni psychologicznej. Odkrywczą raczej nie można jej nazwać, ale sytuacja w tej rodzinie jest na tyle dramatyczna, by przykuć uwagę przynajmniej mniej wymagających odbiorców. Podsycić ciekawość, która, jeśli o mnie chodzi, nie została całkowicie zaspokojona. Czegoś w „The Witch in the Window” mi brakowało. Film zajmuje niespełna osiemdziesiąt minut, a pomysłów, myślę, wystarczyłoby jeszcze na jakieś pół godziny. Właściwie to, aż prosiło się rzecz rozciągnąć. Rozbudować, pogłębić. Popływać trochę dłużej po tych mrocznych wodach, z których doprawdy trudno się wydostać. A może jednak nie. Może wystarczy jedynie zapomnieć o pieniądzach. Przełknąć gorycz finansowej porażki. Pogodzić się z bankructwem. Podkulić ogon i w te pędy opuścić to przeklęte miejsce. Samotnie stojący dom, który miał być szansą na lepsze życie, a wszystko wskazuje na to, że stał się istną pułapką. Przez ducha, który się w nim zagnieździł, ale kwestie materialne też odgrywają w tym rolę. Mamy więc horror ekonomiczny. Spotykane już podejście do historii o zjawiskach nadprzyrodzonych. A jednocześnie trochę inne – droga, jaką ostatecznie obiera Andy Mitton jest wybrukowana także nowymi płytkami. Albo przynajmniej zdecydowanie rzadziej wykorzystywanymi.

Powolna narracja czyni z „The Witch in the Window” Andy'ego Mittona członka tak zwanej nowej fali horroru. Stara szkoła snucia historii z dreszczykiem – nieśpieszne i konsekwentne budowanie emocji, w dodatku na niewielkiej przestrzeni. Nowy dom Simona w rzeczywistości zapewne był większy, ale ekipa techniczna postarała się by na ekranie wyglądał na ciasny. Żeby sprawiał klaustrofobiczne wrażenie i choć z pewnością nie jest to dokonanie na miarę „Wstrętu” Romana Polańskiego, to do pewnego stopnia twórcy istotnie wprawiali mnie w tego rodzaju dyskomfort. Lekkie poczucie klaustrofobii plus ponura, mroczna kolorystyka plus wyludnione tereny wokół tego zaniedbanego domku, o którym w okolicy krążą niesamowite historie. Simon i Finn legendę o domniemanej czarownicy, która wcześniej mieszkała, a potem zmarła w domu, w którym teraz oni się zatrzymali, poznają stopniowo. I nie widzą powodów, by ją kwestionować. Wręcz przeciwnie: doświadczają w tym miejscu rzeczy, które każą im brać na wiarę istnienie wiedźmy. Teraz już ducha wiedźmy imieniem Lydia. Ducha, który najwyraźniej rośnie w siłę i raczej nie jest przyjaźnie nastawiony do śmiertelników. Ludzi zakłócających jego spokój? Ludzi, których odbiera jako intruzów i zamierza zrobić wszystko, żeby się ich pozbyć? Na to wygląda. Lydia bowiem coraz bardziej zdecydowanie zakłóca pobyt ojca i syna w tym dość odizolowanym miejscu. Mitton miał całkiem ciekawe pomysły na manifestację siły nieczystej. Żadne tam innowacje (w każdym razie w większości, bo zaryzykuję twierdzenie, że głos rozlegający się w sypialni Simona pewnego ranka, zainspirowany osobistym doświadczeniem Mittona, tchnie dużą świeżością), ale zamiast standardowego zabawiania się z przemykającym cieniem, samoczynnie otwierającymi się drzwiami i innymi równie ogranymi chwytami (skrzypiących odgłosów trochę ów dom jednak wyda), twórcy pokazują nam dłoń wyrastającą zza drzwi, nie tak znowu oklepane podejście do lunatykowania, pewne oczekiwane spotkanie z nieoczekiwanym finałem (aż chce się zakrzyknąć: „Witamy w Strefie Mroku!”) i oczywiście babcię w fotelu. Upiornie prezentującą się postać – minimalistyczna, nierodząca wybijającego z nastroju wrażenia sztuczności charakteryzacja - przypuszczającą przyprawiającą o szybsze bicie serca szarżę na przerażonych bohaterów filmu. Nawet gdy Lydia (udany występ Carol Stanzione) siedzi nieruchomo przed tytułowym oknem można się z lekka zlęknąć. Bo wiemy, po prostu czujemy to w kościach, że zaraz szeroko otworzy swoje martwe oczy. A potem wstanie i ruszy. Zacznie iść w naszym kierunku. Będzie coraz bliżej i bliżej, aż w końcu kadr wypełni jej wykrzywiona, trupio blada twarz. Albo stanie się to w międzyczasie, jeszcze zanim dotrze do kamery swoim szybkim krokiem w skutecznie szarpanych sekwencjach zdarzeń (dobry montaż, notabene w wykonaniu Andy'ego Mittona). „The Witch in the Window” faktycznie każe sądzić, że Andy Mitton jest artystą potrafiącym pogrywać z oczekiwaniami odbiorców kina grozy, że wie kiedy najlepiej uderzyć, a kiedy zwolnić. W końcu od najmłodszych lat pasjami ogląda horrory, ale przecież nie każdy wieloletni fan gatunku potrafi wyciągać z doświadczeń w charakterze widza podobne wnioski. A nawet jeśli, to trzeba jeszcze znaleźć sposób na przekucie teorii w praktykę. I wcale nie potrzeba do tego ogromnych nakładów finansowych. „The Witch in the Window” dużego budżetu nie miał, ale nieszczególnie rzuca się to oczy. Od strony technicznej, tak w warstwie wizualnej (za zdjęcia odpowiadał Justin Kane), jak dźwiękowej (główny motyw muzyczny, skomponowany przez samego Andy'ego Mittona, autentycznie mnie zaczarował) film prezentuje się naprawdę nieźle, ale scenariusz, moim zdaniem, powinno się jeszcze dopracować. Niemniej Andy Mitton pokazał mi dość, bym nie wątpiła, że ma przed sobą przyszłość w tym gatunku. Jako reżyser na pewno (jeśli tylko zechce kontynuować swoją przygodę z horrorem nastrojowym), ale nad konstruowaniem fabuł według mnie musi jeszcze trochę popracować. W żadnym razie nie oddawać pałeczki innym, jeszcze bardziej doświadczonym scenarzystom, bo pomysł na „The Witch in the Window” niewątpliwie miał. Niby czysta konwencja, a jednak nie do końca. Coś w tym zdecydowanie jest, ale i czegoś nie ma. Nie ma satysfakcjonującej dokładności w prowadzeniu tej z gruntu prostej opowieści z dreszczykiem. Więcej szczegółów w moim mniemaniu by się „The Witch in the Window” przydało.

Pierwsze samodzielne filmowe przedsięwzięcie Andy'ego Mittona (tj. w roli reżysera), horror o nawiedzonym domu na amerykańskiej prowincji, dla mnie okazał się tylko niezły. Albo aż. Tak czy inaczej uważam, że warto na ten produkt zerknąć, jeśli gustuje się w powolnych, acz bez przesady, narracjach. W tak zwanej starej szkole straszenia, która w „The Witch in the Window” idzie w parze z, powiedzmy, bardziej nowoczesnym podejściem. Tym osobom niezbyt gorąco, ale jednak, polecam tę pozycję, a poszukiwaczy dynamiczniejszych fabuł, efektów komputerowych i/lub licznych jump scenek odsyłam pod inny adres. Tak samo ludzi, dla których najważniejsze są czy to bardziej pokomplikowane, czy po prostu dogłębniej rozpisane opowieści z dreszczykiem. A poszukiwacze innowacji? No cóż, „The Witch in the Window” wbrew pozorom tak zupełnie konwencjonalnym straszakiem nie jest. Jakiś powiew świeżości historia ta niesie. A przynajmniej daje nam coś, co przypuszczam nikomu jeszcze nie zdążyło się przejeść.

wtorek, 25 sierpnia 2020

Simon Beckett „Chemia śmierci”

 

Po śmierci żony i córki ceniony antropolog sądowy, doktor David Hunter, przeprowadził się z Londynu do małego miasteczka w Norfolk o nazwie Manham i został lekarzem rodzinnym pracującym w miejscowej przychodni. Po trzech latach jego życia z dala od wielkomiejskiego zgiełku w tutejszym lesie zostają odnalezione zwłoki kobiety. Wszystko wskazuje na morderstwo. Prowadzący śledztwo inspektor Mackenzie zwraca się o pomoc do Huntera, który ma za sobą duże doświadczenie w pracy z policją. Wkrótce miasteczkiem wstrząsa wiadomość o zaginięciu kolejnej miejscowej kobiety.

Bestsellerowa „Chemia śmierci” (oryg. „The Chemistry of Death”) pióra brytyjskiego pisarza Simona Becketta, otwierająca popularną serię z antropologiem sądowym Davidem Hunterem, na światowym rynku pojawiła się w 2006 roku i była nominowana do Złotego Sztyletu, prestiżowej brytyjskiej nagrody literackiej przyznawanej każdego roku najlepszej powieści kryminalnej według Stowarzyszenia Pisarzy Literatury Kryminalnej. Książkę zainspirowała wycieczka Becketta na tak zwaną Trupią Farmę - teren, na którym bada się rozkład ludzkich zwłok - założoną w Tennessee przez antropologa, doktora Williama Marvina Bassa III. Późniejszy autor jednej z najpopularniejszych literackich brytyjskich serii kryminalnych wybrał się na Trupią Farmę w celu zebrania materiałów do artykułu dla „The Daily Telegraph” (Beckett od 1992 roku pracuje jako niezależny dziennikarz), ale jak sam mówi, znalazł tam również natchnienie do swojego opus magnum. Beckett przyznaje, że gdyby nie jego pobyt na Trupiej Farmie, seria z Davidem Hunterem, mogłaby nigdy nie powstać. Jak dotąd ośmioodcinkowy cykl, który na świecie dotychczas sprzedał się w dwudziestu jeden milionach egzemplarzy, tym samym przynosząc Simonowi Beckettowi międzynarodową niesłabnącą sławę.

Długo zbierałam się do lektury najpopularniejszej książki pochodzącego z Anglii pisarza, z twórczością którego miałam już okazję się zetknąć. Tak się jednak złożyło, że „Chemię śmierci” poznałam dopiero teraz (wydanie Czarnej Owcy z 2020 roku), kilkanaście lat po ukazaniu się pierwszego polskiego wydania, które zbiegło się ze światową premierą książki. Żałuję, że tak długo zwlekałam, bo „Chemia śmierci” w pełni zasłużyła sobie na rozgłos, jaki jej nadano. Wychwalana przez rzesze czytelników z różnych stron świata, z krytykami włącznie, pierwsza część cyklu z doktorem Davidem Hunterem okazała się fascynującą wyprawą na angielską prowincję terroryzowaną przez nieuchwytnego seryjnego mordercę. Lepki małomiasteczkowy klimat, paranoja narastająca w mieszkańcach tego otoczonego gęstymi lasami i trzęsawiskami, zacisznego zakątka Wielkiej Brytanii, szaleństwo toczące te spokojne dotychczas miejsce nieomal z taką samą siłą, jak odrażająca działalność tajemniczego psychopaty. Simon Beckett z przynajmniej pozorną lekkością stworzył niezwykle sugestywną atmosferę zaszczucia niewielkiej społeczności żyjącej blisko natury, w efekcie której rodzą się skrajne nastroje. Część mieszkańców rozpoczyna coś na kształt polowania na czarownice. Bierze sprawy w swoje ręce, a to, jak doskonale wie doktor David Hunter, nie wróży dobrze. Ten światowej sławy antropolog sądowy przed trzema laty zaszył się w małym miasteczku Manham, porzucając dziedzinę, w której się wyspecjalizował na rzecz pracy w charakterze prowincjonalnego lekarza rodzinnego. Bez większego żalu wyrzekł się swojego dawnego życia, wybierając nieporównanie mniej ekscytujący i wymagający żywot tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. W miejscu, gdzie jak podejrzewa już zawsze będzie traktowany jak ktoś obcy. Człowiek z zewnątrz. Bo jak to często bywa w małych miasteczkach, zwłaszcza tak konserwatywnych jak Manham, trzeba się tu urodzić, żeby żyć bez piętna kogoś obcego. A przynajmniej mieć tutaj rodzinę, czym David Hunter też nie może się pochwalić. Ten ciężko doświadczony przez los człowiek znalazł się w Manham niejako przez przypadek. Ot, wpadło mu w oko ogłoszenie o poszukiwaniach lekarza rodzinnego, a że akurat bardzo potrzebował zmiany scenerii, spakował najpotrzebniejsze rzeczy i czym prędzej opuścił Londyn. Tak oto zaczął się nowy rozdział w jego życiu. Prosta egzystencja wśród prostych ludzi, których część nawet po trzech latach niesienia pomocy chorym zwykła podchodzić do niego z pewną rezerwą. Jak zauważa jedna z postaci zaludniających „Chemię śmierci” w Manham niewielu wie, co to wdzięczność. I jak się okazuje wystarczy jeden poważniejszy kryzys, by do łask wróciły średniowieczne metody rzekomej obrony przed złem. Strach jest potężną siłą niszczącą. Gdy ludzie się boją czasami odpowiadają bezrozumną agresją. Agresją często kierowaną w stronę niewinnych osób. Wyimaginowanego wroga, który oni uważają za jak najbardziej realne zagrożenie dla nich i ich bliskich. Albo po prostu szukają pretekstu do wyładowania swojej wściekłości. Autor „Chemii śmierci” ujął mnie przede wszystkim dogłębną analizą ludzkich zachowań w sytuacji kryzysowej. Konkretnie w obliczu śmiertelnego zagrożenia ze strony psychopatycznej jednostki, której personaliów mieszkańcy Manham nie znają. Ale wszystko wskazuje na to, że mordercą jest jeden z nich. Ktoś z tutejszych. A to tylko podsyca destrukcyjne nastroje w społeczeństwie. Wzajemna wrogość, nieufność, atmosfera strasznych podejrzeń, która rodzi agresję. Takie staje się Manham w wyniku terroru sianego przez niezidentyfikowanego osobnika ze smykałką myśliwską. I zwierzęcym fetyszem, o czym wie tylko policja oraz współpracujący z nią doktor David Hunter. Człowiek, któremu jak widać nie udało się uciec od dawnego życia. Przeszłość dogania go nawet w tym „zabitym dechami” miejscu, jakim jest mała miejscowość w hrabstwie Norfolk. Miejscu, które zamienia się w gniazdo żmij. Albo zawsze nim było, tylko teraz pojawiła się zachęta do pokazania światu swoich prawdziwych oblicz. Twarzy wykrzywionych wściekłością i chęcią rozładowania jej na bliźnich.

W kryzysowych sytuacjach wierzący, acz dotychczas niepraktykujący ludzie, często zwracają się ku duchownym. Nie zawsze tak jest, ale w „Chemii śmierci” Simon Beckett pochyla się właśnie nad takim przypadkiem. Przed uaktywnieniem się seryjnego mordercy kościół w Manham gościł niewielu wiernych, ale to się zmieniło, gdy ktoś rozpoczął polowanie na miejscowe kobiety. Zamiast jednak znaleźć ukojenie w tych poświęconych murach, ludzie znaleźli benzynę dla ognia tlącego się w ich sercach. Ich pasterz zadbał już o to, by podsycić wściekłość w mieszkańcach Manham. Zasiać pragnienie odwetu. Wymierzania „sprawiedliwości” na własną rękę. Im bardziej zagłębiamy się w tę historię, tym większe ogarnia nas przeczucie, że szykuje się lincz. Że ktoś niechybnie poniesie dotkliwą karę za zbrodnie dokonane przez kogoś innego. Być może nawet zostanie zabity przez rozwścieczonych sąsiadów. Jakkolwiek się stanie, Beckett pokazuje w „Chemii śmierci”, jak łatwo w tej naszej niby oświeconej rzeczywistości przywrócić średniowieczne myślenie. Pokazuje, jak niewiele potrzeba, aby rozpalić w masach żądzę krwi. Zdecydowanie łatwiej ją rozpalić, niż zgasić. Doktor David Hunter początkowo raczej sceptycznie podchodzi do ewentualnego „polowania na czarownice”, ale jak można się tego spodziewać, w miarę rozwoju wydarzeń wyzbywa się takich wątpliwości. Przekonuje się, że przerażeni ludzie są zdolni do wszystkiego. Stają się nieobliczalni, a w każdym razie część z nich. Bo w Manham mimo wszystko nie brakuje ludzi, którzy nie pożegnali się z racjonalnym myśleniem. Takich, jak David Hunter, dawny antropolog sądowy, obecny prowincjonalny lekarz pierwszego kontaktu. Miasteczko, owszem, powoli zamienia się w ciemnogród. Tak zwane wieki ciemne coraz śmielej wkraczają do tego w pewnym stopniu odizolowanego zakątka Europy, ale na szczęście nie wszyscy dają się wciągnąć w wir szaleństwa. To właśnie odróżnia „Chemię śmierci” od wielu innych thrillerów/kryminałów spod znaku serial killer – trafna analiza socjologiczna. Analiza zbiorowego strachu i zgubnych efektów, jakie mogą się z niego narodzić. Co nie znaczy, że Beckett nie miał chwytliwego pomysłu na czarny charakter. Na jego morderczą działalność, na jego osobowość i... coś jeszcze. Coś, co może zaskoczyć co poniektórych odbiorców, ale ja szczerze mówiąc spodziewałam się podobnego obrotu spraw. To znaczy najpierw przyszło rozczarowanie, bo uznałam, że to, co wcześniej sobie wymyśliłam byłoby dużo korzystniejszym rozwiązaniem. Bez elementu zaskoczenia (dla mnie), ale za to bardziej dramatycznym. Zdradzę tylko tyle, że ten mój zawód ostatecznie został rozwiany, ale żeby nie było tak różowo dodam, że już samiuteńka końcówka na powrót przywołała - już wprawdzie dużo mniejsze, ale zawsze – rozczarowanie. Wołałabym żeby zgoła inaczej rzecz domknięto, ale w sumie jestem w stanie to Beckettowi wybaczyć. Po tak klimatycznej, wciągającej opowieści potrafiłabym darować i większe niedogodności (mankamenty z czysto subiektywnego punktu widzenia, bo ten finalny zwrot akcji wielu przyjmie z otwartymi ramionami, to na pewno). Opowieści będącej zgrabnym połączeniem thrillera psychologicznego z kryminałem. Śledztwo prowadzone przez małomiasteczkowego detektywa, inspektora Mackenziego, w które szybko zostaje wciągnięty główny bohater i jednocześnie narrator „Chemii śmierci”, doktor David Hunter, w pasjonujący sposób splata się tutaj ze wspomnianą już analizą socjologiczną i rozterkami pełnokrwistej postaci, jaką bez wątpienia jest nasz były antropolog, który po trzech latach wraca do zawodu. Rozterkami związanymi tak z obecną sytuacją, jak z jego traumatyczną przeszłością. Niepowetowaną stratą, tragedią, która odmieniła jego życie. Myślał, że na zawsze, ale zwyrodnialec grasujący w Manham mimowolnie przypomniał Hunterowi, kim tak naprawdę jest. Przywrócił zapał do pracy, z której na dość długi czas zrezygnował. Akcja „Chemii śmierci” rozwija się całkiem dynamicznie, ale bez nadmiernego pośpiechu. Dzieje się niemało, ale nie tylko na zewnątrz. Również w głowach niektórych postaci, oczywiście ze wskazaniem na Davida Huntera. Dostajemy więc dogłębne rysy psychologiczne co ważniejszych jednostek, tak nieodzowne w procesie „przechodzenia” z szarej codzienności do fikcyjnego świata przedstawionego. W tym przypadku mrocznego, wprawiającego w dyskomfort emocjonalny i konsekwentnie zagęszczającego ten niewygodny, ale przecież pożądany przez miłośników dreszczowców, stan. Alienacja, paranoja i potworne zbrodnie (oraz rzecz jasna mnóstwo informacji na temat rozkładu zwłok) na małomiasteczkowej arenie przedstawionej nie mniej plastycznie od dość złożonych osobowości, którym z najwyższą przyjemnością towarzyszyłam. Krótko: rasowy thriller psychologiczny zmiksowany z kryminałem. Z wyższej półki.

Polecać „Chemię śmierci” Simona Becketta, pierwszą odsłonę głośnej serii z antropologiem sądowym, doktorem Davidem Hunterem, to tak, jak polecać „Kolekcjonera kości” Jeffery'ego Deavera albo wręcz „Milczenie owiec” Thomasa Harrisa. Dobrze, z tym drugim przykładem mogłam przesadzić. Próbuję tylko dać do zrozumienia, że podejrzewam, iż jestem bardzo rzadkim przypadkiem człowieka zainteresowanego tematem, który dopiero teraz raczył przeczytać najważniejsze dzieło w pisarskiej karierze Brytyjczyka Simona Becketta. Przepraszam i dziękuję za mocne wrażenia, jakich dostarczyła mi ta niebanalna opowieść o seryjnym mordercy grasującym na angielskiej prowincji. Thriller psychologiczny i kryminał w jednym, który ma jeden poważny feler: brak ostrzeżenia na okładce o możliwym działaniu uzależniającym. Tak na wszelki wypadek, dla tych, którzy woleliby nie wpadać nawet w taki niewinny, nieszkodliwy nałóg.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 23 sierpnia 2020

„Nieznajoma” (2006)

 

Irena, Ukrainka z tragiczną przeszłością, zawiązuje współpracę z podejrzanym konsjerżem domu mieszkalnego w północno-wschodnich Włoszech, który za spory udział w zyskach ma pozyskiwać dla niej zlecenia na sprzątanie różnych obiektów. Irenę jednak przede wszystkim interesuje praca u państwa Adacher, wychowującego kilkuletnią córkę Teę mającą rzadką chorobę neurologiczną. W końcu pojawia się długo wyczekiwana przez nią okazja do zbliżenia się do rzeczonej rodziny. Irena zostaje ich sprzątaczką i nianią początkowo wrogo nastawionej do niej dziewczynki, która jednak z czasem mocno się do niej przywiązuje. Zgodnie z sekretnym planem Ireny, kobiety najwyraźniej knującej przeciwko jej rodzicom. I być może chcącej skrzywdzić także ich niewinną córeczkę.

Giuseppe Tornatore, doceniany przez krytykę, obsypywany nagrodami włoski reżyser i scenarzysta, twórca między innymi uhonorowanego Oscarem dramatu z 1988 roku pod tytułem „Cinema Paradiso”. Wieloletni współpracownik legendarnego kompozytora Ennio Morricone, który stworzył również muzykę do jego „Nieznajomej” (oryg. „La sconosciuta”, międzynarodowy: „The Unknown Woman”), zrealizowanego za mniej więcej osiem milionów euro, poruszającego włosko-francuskiego (włoskojęzycznego) thrillera psychologicznego; zdobywcy pięciu statuetek David di Donatello (plus kolejne siedem nominacji) i Europejskiej Nagrody Filmowej: nagroda publiczności dla najlepszego filmu europejskiego. W 2008 roku „Nieznajoma” reprezentowała Włochy na Oscarach – zgłoszenie do kategorii „najlepszy film nieanglojęzyczny”. Scenariusz Giuseppe Tornatore napisał wespół z nieżyjącym już włoskim twórcą, Massimo De Ritą, a główną rolę powierzono rosyjskiej aktorce Kseniyi Rappoport, która nie znała języka włoskiego. Nauczyła się go w trakcie zdjęć.

Nieznajoma” Giuseppe Tornatore: blisko dwugodzinny, szarpiący nerwy thriller psychologiczny, bez wątpienia nakręcony przez prawdziwego geniusza kina. Tajemniczy, empatyczny, brutalny, przytłaczający obraz, któremu udało się nie wpaść w bezlitosne ręce cenzury. A mocnych momentów nie brakuje, aczkolwiek zdecydowanie nie jest to kino gore. Twórcy wprawdzie nie stronili od wizualnej przemocy fizycznej i seksualnej, ale podchodzili do tego od bardziej psychologicznej strony. Przejściowy wstręt wyraźnie ich nie interesował. „Nieznajoma” dociera głębiej, a paleta emocji, jakich dostarcza jest praktycznie nieograniczona. „Nieznajoma” szokuje, dręczy, autentycznie wyciska łzy z oczu i zostawia nas takich zmaltretowanych, zagubionych, samotnych w świecie, który nie zna litości. Pierwszoplanowa postać, Ukrainka Irena doskonale wykreowana przez Kseniyę Rappoport, przebywająca w fikcyjnym włoskim mieście o nazwie Velarchi, doskonale to wie. Na własnej skórze przekonała się, jak bezwzględni potrafią być ludzie. Ile udręki może zgotować człowiekowi człowiek. Irena bezdyskusyjnie jest ofiarą potwornej przemocy, ale wiele wskazuje na to, że teraz staje się również oprawcą. Kobietą być może chcącą pomścić swoją krzywdę. Za wszelką cenę. Również zdrowia i życia niewinnych. Scenariusz „Nieznajomej” długo trzyma nas w niepewności, co do intencji Ireny. Z przebłysków jej wspomnień, z krótkich retrospekcji, szybko wnosimy, że dawniej była wykorzystywana seksualnie. Traktowana jak bezwartościowy kawał mięsa przez obleśnych mężczyzn myślących penisami. Dowiadujemy się też, że udało jej się znaleźć bratnią duszę, swoją miłość, której jednak teraz przy niej nie ma. Teraz Irena jest sama w obcym państwie i wytrwale realizuje jakiś ukryty plan. Plan wymierzony w trzyosobową rodzinę Adacherów: niezbyt szczęśliwe małżeństwo Valerii i Donata (przekonujące występy Claudii Gerini i Pierfrancesco Favino) oraz ich kilkuletnią córeczkę Teę (wspaniała Clara Dossena). Jaki związek mają ci ludzie z przeszłością Ireny? O ile w ogóle jakiś mają... Pod tym, zasadniczym, względem scenariusz jest wielce tajemniczy. „Nieznajoma” przykuwa uwagę już na początku, a potem konsekwentnie podsyca ciekawość. Ani się człowiek obejrzy, jak zapomni o otaczającym go świecie. Będzie dla niego istniała tylko rzeczywistość Ireny. Kobiety, której nie będzie mógł obdarzyć pełnią zaufania, ale i jestem przekonana, że zachowa dla niej ogrom współczucia. Z lekka przybrudzone, nihilistyczne, depresyjne, momentami klaustrofobiczne zdjęcia Fabio Zamariona, zręczny montaż Massimo Quaglii oraz magiczna, melancholijna ścieżka dźwiękowa niedoścignionego Ennio Morricone, tworzą istne dzieło sztuki. Mistrzostwo techniki filmowej. Przygnębiający klimat prawdziwego świata. Świata, którego nie zobaczycie w kolorowych reklamach. Świata, którego wielu wolałoby nie dostrzegać. Udawać, że nie istnieje. Bo tak jest łatwiej, ale Giuseppe Tornatore widać nie jest artystą chcącym nam robić dobrze. W każdym razie nie w „Nieznajomej”. Ten film ma sprawić, że poczujemy się, jak struci. Potrząsnąć nami, zetrzeć nam uśmiechy z ust, zmaltretować psychicznie czymś, co czy chcemy w to wierzyć, czy nie, taką zupełną fikcją nie jest. Takie rzeczy dzieją się na świecie, twórcy istotnie czerpali inspirację z doniesień medialnych, ale formalnie „Nieznajoma” nie jest obrazem opartym na faktach. Irena jest postacią fikcyjną, ale w naszej „pięknej” rzeczywistości podobny los spotyka niejedną kobietę. Los seksualnej niewolnicy. Niewolnicy, która wreszcie wyrwała się na wolność. I albo rozpoczęła wendetę, albo skierowała swój słuszny gniew na zupełnie niewinną rodzinę. Przypadkowych ludzi mieszkających naprzeciwko bloku, w którym Irenie udało się wynająć niewielkie lokum. Dzięki nowo poznanemu mężczyźnie, dozorcy chętnie dorabiającemu sobie na boku. Mężczyźnie, z którym nasza nieznajoma zawiązuje współpracę, nazwijmy ją, biznesową. On szuka dla niej zleceń w charakterze sprzątaczki, a ona oddaje mu część wynagrodzeń. I czeka. Czeka na okazję, która pozwoli jej bardziej zbliżyć się do Adacherów. Rodziny, którą z jakiegoś sobie tylko znanego powodu obrała sobie za cel.

Akcja „Nieznajomej” przebiega dwutorowo. Umowna teraźniejszość przeplata się z retrospekcjami ze strasznego życia głównej bohaterki? antybohaterki? Ireny. Mieszkającej we Włoszech Ukrainki, która przeszła przez istne piekło, a teraz być może próbuje zgotować je innym. Zaniedbującym swoją kilkuletnią córkę, często kłócącym się Valerii i Donatowi Adacherom, w mieszkaniu których znajduje się coś, na czym Irenie bardzo zależy. Najwyraźniej zależy jej także na pozyskaniu zaufania ich dotkniętej rzadką chorobą neurologiczną (zablokowanie mechanizmów samoobrony – na przykład gdy pada, nie wyciąga instynktownie rąk, żeby chronić głowę) córki Tei. A kiedy już jej się to udaje traktuje ją... Cóż, z jednej strony mamy przepiękną przyjaźń dziewczynki z zawszą mającą dla niej czas nianią. Jedyną dorosłą osobą w jej życiu, która naprawdę się o nią troszczy. Daje jej miłość, której nieczęsto zaznaje od rodziców. Bo są zapracowani, bo szukają relaksu w gronie przyjaciół i tym podobne. W relacji Ireny i Tei pojawiają się jednakże pewne pęknięcia. Kontrowersyjne metody wychowawcze? Chwile zapomnienia, momenty, w których Irena zatraca się w swojej traumatycznej przeszłości i nieświadomie wyładowuje się na małej dziewczynce? A może robi to z premedytacją? Może zależy jej na tym, by dziecko znienawidzonych przez nią Adacherów cierpiało? Może chce by ta niewinna istota na własnej skórze odczuła choćby tylko ułamek tego, co i ona odczuwała? A może po prostu chce ją nauczyć czegoś, co bardzo jej się w życiu przyda? Nie dowiemy się tego, dopóki nie poznamy wszystkich faktów z przeszłości tytułowej postaci przerażającego filmu Giuseppe Tornatore. Paraliżującego, bezlitośnie raniącego spektaklu, od którego nie chce się nawet na chwilę oderwać oczu. W każdym razie ja jak zaklęta trwałam przed ekranem. Jak zaczarowana zanurzałam się coraz głębiej i głębiej w męczarnie nie tylko Ireny. W brutalny świat, w którym możliwe, że pojawił się promyk nadziei. Nadzieją tą może być dla Ireny jej mała podopieczna, ale równie dobrze Tea może być kolejną ofiarą tej przepełnionej gniewem kobiety. Tajemniczej jednostki, która szturmem wdziera się w życie przynajmniej na pozór zwyczajnej rodziny i... niszczy ją od środka? Czy na pewno? Bez wątpienia ma względem nich jakiej ukryte plany, ale są tak bardzo ukryte, że nie można odrzucić żadnej ewentualności. Nawet próby ratowania przez Irenę rozpadającej się rodziny. To mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe. Wszystko jest możliwe w takich filmach, jak „Nieznajoma”. Rzadkim towarze. Fenomenalnym okazie, który znać winien każdy miłośnik szeroko pojętego kina grozy. Przejść obok czegoś takiego obojętnie? Trudna sztuka. Nie wpaść w depresję? Też trzeba się nielicho postarać. Nie zalać się łzami? Próbujcie, ja nie dałam rady. Przekaz jest tak niesamowicie intensywny, zdjęcia bywają tak nielitościwe (brutalizm raniący na poziomach wyższych od chwilowego obrzydzenia), oprawa dźwiękowa tchnie tak straszliwym smutkiem, tak dotkliwą samotnością, że łatwo się rozkleić. Zamienić w trzęsące się z przerażenia dziecko, które nadziei na lepsze jutro Ireny wypatruje jedynie w małej dziewczynce. Dziewczynce, o którą jednocześnie się boi. Której życzy definitywnego uwolnienia się od niszczącego? wpływu Ireny, ale zarazem nie może oprzeć się poczuciu, że ta relacja tak naprawdę służy im obu. Tak, tylko czy po tym wszystkim, co już nam pokazano, powinno się czynić tak śmiałe założenie, że Giuseppe Tornatore i Massimo De Rita przewidzieli tak podnoszące na duchu rozwiązanie historii Ireny? Czy po tak bezlitosnym rozwoju można się spodziewać zbawczej przyjaźni dwóch wcześniej tak zagubionych, tak poruszająco osamotnionych w prawie bezuczuciowej rzeczywiści, istot? Powiem tyle: końcówka wcale nie będzie lżejsza. Przygotujcie się wręcz na uderzenie mocniejsze od wszystkiego, czego mieliście (nie)przyjemność doznać wcześniej. I zaskoczenie. Ja w każdym razie nie byłam gotowa na taki obrót spraw. Takie rozwiązanie skrupulatnie budowanej i tam, gdzie trzeba zaciemnianej intrygi. Tajemnicy budowanej praktycznie od początku tego wyjątkowego widowiska. Realistycznego, depresyjnego pokazu okropnej przemocy, straszliwej samotności i... bezrozumnej wściekłości? Tak czy inaczej wściekłość najprawdopodobniej będzie ogarniać Was, widzów bezsilnie patrzących na krzywdę zadawaną ludziom przez ludzi. Bo największym potworem zawsze był, jest i pozostanie człowiek. A motorami napędowymi okrucieństwa między innymi waluta i chory popęd seksualny. Dla pieniędzy i poczucia władzy bezwzględnej nad bliźnim wielu jest gotowych zrobić absolutnie wszystko. Absolutnie.

Wstyd mi, że „Nieznajoma” w reżyserii Giuseppe Tornatore dopiero teraz wpadła mi w ręce, że dopiero teraz rzecz obejrzałam. Wcześniej nawet nie słyszałam o tej pozycji. Dziwne, bo z pewnością nie jest to jeden z mniej rozchwytywanych obrazów. Bez wątpienia nie przeszedł bez echa. Ma mnóstwo fanów, także wśród krytyków. I trochę nagród. Moim zdaniem w pełni sobie na ten sukces zasłużył. A na nawet na dużo większy. Zdecydowanie więcej powinno się o tej kinematograficznej perełce mówić, ażeby wieść dotarła do wszystkich zainteresowanych. Wszystkich, którzy cenią sobie odważniejsze klimaty, którzy nie boją się mierzyć z bezkompromisowymi, grającymi na przeróżnych emocjach, wyrywającymi ze strefy komfortu produkcjami, których prawdopodobnie szybko z pamięci nie wyrzucą. Historia Ireny i jej małej podopiecznej przypuszczalnie będzie Was zadręczać jeszcze długo po seansie. Odważycie się wejść w ten potworny świat? Oby, bo moim zdaniem czegoś takiego nie wolno przegapić. Nie, jeśli przepada się za niepatyczkującymi się z widzem thrillerami psychologicznymi. I horrorami, bo „Nieznajoma” doprawdy potrafi przerazić.

piątek, 21 sierpnia 2020

Caz Frear „Z zimnym sercem”

 

Dwudziestodwuletnia Australijka, Naomi Lockhart, zostaje zamordowana w wynajmowanym mieszkaniu w Londynie. Sprawą zajmuje się zespół dochodzeniowo-śledczy nadzorowany przez inspektor Kate Steele, w tym detektyw Catrina 'Cat' Kinsella, która niedawno wróciła do pracy w policji. Śledztwo prowadzi detektywów do Josepha Maddena, mężczyzny, którego Cat miała okazję poznać już wcześniej. Utrzymywał wówczas, że jego żona, Rachel Madden, mu grozi, a teraz upiera się, że kłamie, żeby go pogrążyć. Kobieta tymczasem wyraźnie staje w jego obronie, choć policjanci nie mają wątpliwości, że mąż przez lata znęcał się nad nią psychicznie. I regularnie ją zdradzał, niewykluczone więc, że miał romans także z Naomi Lockhart. Dowody materialne wskazują na jego winę, ale materiał jest zbyt skąpy, żeby móc postawić Josepha przed sądem. Cat zagłębia się więc w historię małżeństwa Maddenów, zmagając się przy tym z problemami osobistymi. Jeśli szybko nie znajdzie sposobu na zażegnanie kryzysu, jej mroczny sekret już wkrótce może wyjść na jaw.

Druga odsłona powieściowego cyklu kryminalnego pióra Caz Frear, brytyjskiej autorki, z wykształcenia historyczki i politolożki, która pracowała w branży finansowej w charakterze headhunterki. Pierwsza część mrocznych przygód między innymi młodej posterunkowej Cat Kinselli „Sweet Little Lies” (pol. „Słodkie kłamstwa” aka „Słodkie kłamstewka”) swoją światową premierę miała w roku 2017 i była pierwszym opublikowanym utworem Caz Frear. Pierwsze wydanie części drugiej, powieści „Stone Cold Heart”, ukazało się w 2019 roku, a w Polsce książka wyszła w roku 2020 pod tytułem „Z zimnym sercem”. W tym samym roku miała miejsce światowa premiera tomu trzeciego noszącego tytuł „Shed No Tears”.

Kto czytał, ten zapewne pamięta, że zawiązując intrygę w swojej debiutanckiej powieści, „Słodkich kłamstwach”, Caz Frear pozwoliła sobie na dość duży zbieg okoliczności. Ułatwienie, które zwykle nie jest dobrze odbierane przez miłośników kryminałów. Z przykrością muszę stwierdzić, że w tomie drugim powtórzyła ten błąd, tyle że w mniejszej skali. „Z zimnym sercem” otwiera niezaplanowane spotkanie Cat Kinselli, młodej detektyw z londyńskiej Policji Metropolitalnej, z niejakim Josephem Maddenem. Najwyraźniej podrywaczem, który jednak od Cat chce tylko dostać poradę prawną. Informacje, które mógłby wykorzystać przeciwko swojej żonie, która, jak twierdzi, grozi, że przysporzy mu cierpień. A kilka miesięcy później to nikt inny, jak Joseph Madden staje się głównym podejrzanym w śledztwie, nad którym pracuje między innymi Cat. Niezbyt duży to wprawdzie zbieg okoliczności, ale zawsze. Jeden jedyny, bo potem, trochę inaczej niż w „Słodkich kłamstwach”, nie miałam już wrażenia (które w przypadku tamtej pozycji na szczęście okazało się złudne), że Frear od czasu do czasu posiłkuje się cudownymi zrządzeniami losu. Za to po raz kolejny przedstawia zagadkową historię rodzinną. Tym razem zamiast pochylać się nad dziejami głównej bohaterki i jednocześnie narratorki Cat Kinselli oraz jej krewnych, autorka roztacza przed nami burzliwą historię Maddenów. Małżeństwa z problemami, których sprawcą niewątpliwie jest Joseph. Człowiek z narcystyczną osobowością, który przez lata znęcał się nad swoją żoną Rachel. Przemoc psychiczna i ekonomiczna była w ich domu na porządku dziennym, ale bardzo prawdopodobne, że mężczyzna ten pozwalał sobie również na przemoc fizyczną względem chorobliwie posłusznej mu kobiety. Dla Cat szybko staje się jasne, że Joseph z zimnym sercem podporządkował sobie Rachel. Zrobił z niej strachliwą gospodynię domową, przymykającą oczy na jego zdrady i usprawiedliwiającą jego agresję. A więc mamy dość typowy przypadek ofiary przemocy domowej. Kobiety maltretowanej przez męża, która trwa w fałszywym przekonaniu, że to ona jest wszystkiemu winna. Joseph ma zawsze rację, a ona ciągle popełnia błędy, które mają prawo go rozzłościć. Frear kreśli na kartach „Z zimnym sercem” drobiazgowy portret toksycznego małżeństwa, domu, w którym króluje przemoc powodowana przez męża. Portret maltretowanej kobiety i jej zapatrzonego w siebie partnera, który kreuje się na człowieka odnoszącego sukcesy. Dbającego o pozory psychopaty, który teraz najprawdopodobniej dopuścił się morderstwa. Wszystkie dowody na to wskazują. A właściwie poszlaki. Zespół pod przewodnictwem przebojowej inspektor Kate Steele, wie, że to, co mają na Josepha Maddena nie wystarczy, by skazać go za zabójstwo dwudziestodwuletniej pracownicy bratowej jego żony, Kirstie Connor, która tak samo jak jej mąż, nie szczędzi nienawistnych słów pod adresem Josepha. Jego żona natomiast, dość nieudolnie, stara się odsunąć od niego podejrzenia. Nie wygląda na to, że z premedytacją stara się wybielać go w oczach policji – zdaje się, że po prostu mówi to, w co sama wierzy. A jest przekonana, że Joseph nie mógłby pozbawić kogoś życia. Bywa nerwowy, ale nie aż tak, żeby zaraz kogoś zabijać. Tym bardziej, że jak myśli Rachel, gniew wzbudza w nim tylko ona. Szczegółowy, dojrzały warsztat Caz Frear pozwala zagłębić się w złożone osobowości głównych uczestników tego tragicznego spektaklu. Właściwie na własnej skórze odbierać dręczące ich emocje. Postawić się w położeniu każdego z nich. Nawet antypatycznego Josepha Maddena. Ale przede wszystkim „wejdziemy w skórę” Cat Kinselli, odrobinę neurotycznej, niepozbawionej cynizmu, ale i determinacji, by dopaść zabójcę Naomi Lockhart, policjantki, której mroczny sekret już niedługo może zostać ujawniony. A to najpewniej zakończy jej karierę policyjną i związek z ukochanym mężczyzną. A i być może na takich konsekwencjach się nie skończy. Frear po raz kolejny roztoczyła więc dość szeroką i bardzo wnikliwą płaszczyznę psychologiczną. Tym razem uatrakcyjniając przeżycia Cat związane z najważniejszą sprawą kryminalną, jaką w swoim życiu się zajmowała, poruszającymi dziejami rodziny w jakiś sposób zamieszanej w okrutną śmierć młodej kobiety.

Prawda jest taka, że rodzina podejrzanego często bywa ofiarą. To jej członkowie muszą mierzyć się z kpinami i osądem innych. To oni zmazują graffiti z drzwi, podczas gdy prawdziwego drania pyta się, czy temperatura w celi mu odpowiada i czy woli kurczaka czy rybę na lunch.”

Cat Kinsella, jedna z najciekawszych bohaterek literatury kryminalnej, z jaką dotychczas się spotkałam. Generalnie silna kobieta, ale bynajmniej nie niezniszczalna. Pełna zalet, ale i niewolna od wad albo jak kto woli pewnych słabości. Postać, bez której tak „Z zimnym sercem”, jak wcześniejsze „Słodkie kłamstwa” autorstwa Caz Frear, niewątpliwie tak wciągające by nie były. To Kinsella niesie te utwory, ale też nie mogę odmówić tej brytyjskiej pisarce solidnego warsztatu i dużego skupienia na prowadzeniu fabuły. Frear nie skacze szaleńczo z wątku w wątek i nie pisze powierzchownie. „Z zimnym sercem” tak jak „Słodkie kłamstwa” to powieść kryminalna zmieszana z thrillerem psychologicznym. I w mojej ocenie Frear sprawdza się tak samo dobrze w obu tych gatunkach. Praca policyjna, strona proceduralna, cechuje się równie satysfakcjonującym oddaniem szczegółów, jak płaszczyzna psychologiczna. Chociaż pewnie nie każdy znajdzie w tym powody do zadowolenia. Bo śledztwa w książkach Frear toczą się naprawdę powoli, a więc można powiedzieć, że dość niemodnie. W każdym razie w sposób niecieszący się taką popularnością, jak bardziej dynamiczne, pełne zaskakujących zwrotów akcji, niestrudzone gonienie nieustraszonych policjantów za bezwzględnymi przestępcami. Tutaj się idzie, a nie biegnie. Leniwie płynie przez mroczny świat przedstawiony przez pisarkę obdarzoną dość bogatym słownictwem. Przechodzi od stacji do stacji wraz z mocno zawziętą dwudziestoparoletnią kobietą z nieczystym sumieniem, która coraz bardziej rozpaczliwie stara się utrzymać na powierzchni. I znaleźć drania, który odebrał życie sympatycznej Australijce. Albo znaleźć mocne dowody na winę już zatrzymanego Josepha Maddena. Cat, podobnie jak jej przełożona, dochodzi do wniosku, że najlepszym sposobem na to jest dotarcie do jego żony Rachel. Pozyskanie jej zaufania i niejako zmuszenie jej do obrania trzeźwego spojrzenia na jej od dawna kiepską sytuacją małżeńską. Sytuację, która najpewniej w jakiś sposób odbija się też na nastoletniej córce Maddenów, Clarze, najważniejszej osobie w smutnym życiu Rachel. Frear zabiera nas w podróż utkaną z kłamstw, półprawd i przemilczeń, która wymaga trochę cierpliwości od czytelników. Której nie sposób „brać na szybko”, podejść do tego jak do wakacyjnego czytadełka, które można zaliczyć z tak zwanym wyłączonym myśleniem. „Z zimnym sercem” nie nazwiecie pewnie mocno wymagającą powieścią, ale i jestem przekonana, że niewielu (jeśli w ogóle ktoś) przypnie jej etykietkę szybkiej, łatwej i przyjemnej. Tematyka, z jaką się tutaj zderzycie do przyjemnych na pewno nie należy. Morderstwo, przemoc domowa i sekret, kładący się cieniem na życiu Cat Kinselli, który teraz najwyraźniej spoczywa w rękach zatwardziałego kryminalisty. Frear powinna nieraz skłonić Was do refleksji, zmusić do ważnych przemyśleń, które oczywiście pewnie niejednego z Was nie raz, nie dwa pewnie już nawiedzały (na przykład karanie przez „praworządnych obywateli” rodzin domniemanych najgorszych przestępców, tylko podejrzanych, ewentualnie oskarżonych o straszne zbrodnie – w dzisiejszych czasach jakoś wyrok mało komu jest potrzebny, żeby obwołać kogoś mordercą), ale na co dzień raczej nie ma wielu okazji do dłuższego analizowania w myślach różnych bolączek tego świata, które bezpośrednio nas nie dotyczą. Frear gdzieś między słowami daje nam do zrozumienia, że los, jaki spotyka niektóre postacie (wszystkie jak żywe!) „Z zimnym sercem” wcześniej czy później może spotkać i nas. Z drugiej strony... Powiedzmy, że nie jest to historia, w której wszystko błyskawicznie zgrabnie składa się w całość, że sprawa szybko staje się dość oczywista, że nie ma w niej żadnych zastanawiających luk. Ani innych podejrzanych, którzy, co trzeba zaznaczyć, mogą stanowić tylko swego rodzaju zmyłkę. Odwracać uwagę od tyrana, który nawet zza krat niszczy swoją rodzinę. Egoistycznego, impulsywnego osobnika, któremu, zdaje się, bardziej od oczyszczenia się z zarzutów zależy na wizerunku pożeracza serc pięknych kobiet sukcesu. Tak czy inaczej rozwiązanie tej zagadki raczej nie wstrząśnie nawet mniej obytymi z kryminałami i thrillerami psychologicznymi czytelnikami, ale na ostatniej stronie znajdziecie coś, co znacznie podsyci apetyt na trzeci tom mrocznych przygód detektyw Cat Kinselli. Ja już nie mogę się doczekać polskiego wydania dalszego ciągu rozprawiania się bohaterki, z którą mocno się już zżyłam, z przeszłością. I kolejnej tak samo nieśpiesznie kreślonej, trzymającej w napięciu intrygi rozpracowywanej przez zespół „czułej dyktatorki” Kate Steele. Zespół, który być może już wkrótce zostanie uszczuplony...

Kto czytał „Słodkie kłamstwa” aka „Słodkie kłamstewka” Caz Frear mniej więcej wie, czego spodziewać się po „Z zimnym sercem”. A jak nie czytał, to uważam, że najlepiej zrobi nadrabiając zaległość przed posiedzeniem nad drugą stacją mrocznej przygody z młodą detektyw londyńskiej policji Cat Kinsellą. W przeciwnym wypadku można się troszkę pogubić w zawiłościach fabularnych, w życiu głównej bohaterki, które na pewno nie jest wątkiem zdecydowanie mniej istotnym od śledztwa, nad którym tutaj pracuje wraz z pozostałymi członkami zespołu londyńskiej Policji Metropolitalnej. Moim zdaniem jakości Caz Frear nie obniżyła – poziom pierwszej odsłony, uważam, został zachowany. Chociaż... Tak, „Z zimnym sercem”, ten także niepowierzchownie prowadzony kryminał zmieszany z thrillerem psychologicznym, zdaje mi się ciut lepszy. Fabuła odrobinkę ciekawsza, a finał każe mi z jeszcze większą niecierpliwością czekać na trójkę niż czekało się na „Z zimnym sercem”. Tak jak się spodziewałam, dobry dreszczowiec z magnetyczną czołową osobowością.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

środa, 19 sierpnia 2020

„Nocny anioł” (1990)

 

Upiorzyca Lilith budzi się i przybiera postać pięknej, uwodzicielskiej kobiety w średnim wieku. Jej uwaga skupia się naznanym piśmie modowym. Wykorzystując swoje nadludzkie zdolności podporządkowuje swojej woli członków redakcji. Niczego nieświadomy dyrektor artystyczny, Craig, okazuje się najbardziej oporny, ponieważ jego uwaga w tym czasie skupia się na nowo poznanej siostrze redaktor naczelnej, Kirstie. Ale nawet on nie pozostaje całkowicie obojętny na wdzięki Lilith, która zamierza zrobić wszystko, co w jej mocy, by pozyskać jego duszę.

Nocny anioł” (oryg. „Night Angel”), amerykański horror w reżyserii Dominique'a Othenina-Girarda, twórcy między innymi „O zmierzchu” (1985) i „Halloween 5: Zemsty Michaela Myersa” (1989) oraz współtwórcy „Omenu IV: Przebudzenia” (1991), został zrealizowany w roku 1988, ale na swoją premierę musiał poczekać dwa lata. Scenariusz stworzyli Walter Josten i Joe Augustyn, ten sam, który napisał scenariusz kultowej „Nocy demonów” wyreżyserowanej przez Kevina Tenneya oraz jej sequela z 1994 roku zatytułowanego „Noc demonów II: Zemsta Angeli”. Chcąc uzyskać kategorię R, Othenin-Girard musiał jednak złagodzić niektóre widniejące w scenariuszu sekwencje gore. W pierwotnej wersji scenariusza nie było też początkowej sceny przebudzenia upiorzycy Lilith – dodano ją później. Odtwórczyni roli tytułowej, Isa Jank, idąc na przesłuchanie nie wiedziała, o czym film ma opowiadać, a gdy dostała angaż musiała stawić czoło swojemu lękowi przed wężami.

Horror nakręcony w latach 80-tych XX wieku, a klimat i sposób prowadzenia fabuły bardziej w duchu kina grozy z następnej dekady. Na scenarzystów bez wątpienia wpływ miało lesbijskie kino wampiryczne, którego szczyt popularność przypadł na lata 70-te XX wieku, ale „Nocny anioł” nie jest tak niegrzeczny, jak zwykły być tamtejsze obrazy. Wpływ na to mógł mieć sam reżyser, Dominique Othenin-Girard, który istotnie złagodził niektóre krwawe sekwencje, tak aby film mógł trafić do większej publiczności. Ale w lesbijskich horrorach wampirycznych z poprzednich dekad jeszcze większych nacisk kładło się na erotyzm. Nie tylko widomy, ale także podskórny, zaznaczany w klimacie danego widowiska i w wystudiowanych ruchach powabnych niewiast. Isa Jank jako Lilith też tego próbuje, ale efekt jest doprawdy karykaturalny. Widać, że nie czuła się dobrze w roli seksownej kusicielki – jej ruchy są kanciaste, toporne, prawie jakbym patrzyła na zaprogramowanego robota. Znana długoletnim fanom gatunku, Karen Black (m.in. „Trilogy of Terror” i „Spalone ofiary” Dana Curtisa, „A jednak żyje 3: Wyspa żyjących” Larry'ego Cohena, „Dzieci nocy” Tony'ego Randela, „Dzieci kukurydzy 4: Zgromadzenie” Grega Spence'a), w roli Rity, redaktor naczelnej poczytnego magazynu modowego, moim zdaniem wypadła tylko trochę lepiej od Jank. Z całej obsady wyróżniłabym Debrę Feuer, wcielającą się w postać siostry Rity, Kirstie oraz Helen Martin jako Sadie, „obowiązkową” ekscentryczkę wytrwale walczącą z czystym złem. Pierwszoplanowa pozytywna rola, Craiga, przypadła w udziale Lindenowi Ashby'emu, który warsztatowo może i nie radził sobie najgorzej, ale scenariusz momentami narzucał mu tak rażąco niefrasobliwe, naiwne myślenie, że zastanawiałam się, czy aby Craig nie jest z lekka opóźniony w rozwoju. Chodzi oczywiście o chwile, w których nie ma się powodów, by przypuszczać, że to Lilith kontroluje jego umysł. Wyraźne sygnały, tak ze strony samej Lilith, jak rannego kolegi Craiga, że najlepszy przyjaciel tego ostatniego padł ofiarą owej tajemniczej kobiety, jakimś cudem pozostają niezauważone przez głównego bohatera „Nocnego anioła”. A późniejsze nienormalne zachowanie jego kolegów i koleżanek z pracy, niepokoi go i wścieka tylko przez moment. Craig nienaturalnie szybko przechodzi nad tym do porządku dziennego. Oczywiście do czasu, bo jak to zwykle w takich horrorach bywa, sytuacja będzie się pogarszała. Tak że nawet taki ignorant, jak Craig w końcu będzie musiał przyznać, że w jego otoczeniu zachodzą niepokojące zjawiska. Zdecydowanie odbiegające od normy. Za sprawą mitycznej upiorzycy, wedle niektórych podań pierwszej partnerki biblijnego Adama. Pierwszej kobiety wyzwolonej, pierwszej feministki w historii świata. To jedna z interpretacji. W demonologii przedstawiana jako sukkub, demoniczna kusicielka zwykle nawiedzająca mężczyzn we śnie. Fanom horrorów powinna też być znana jako wampirzyca. Lilith z „Nocnego anioła” posiada wprawdzie atrybuty tej ostatniej (pije krew, a unicestwić ją można przebijając serce specjalnym kołkiem), ale myślę, że więcej ma wspólnego z modelowym sukkubem. Wystarczy spojrzeć na jej prawdziwą postać z kopytami i dodać koszmary senne Craiga, żeby dojść do takiego wniosku. Tak czy inaczej fabuła „Nocnego anioła” sklecona przez Joego Augustyna i Waltera Jostena idzie za konwencją, po drodze trochę moralizując na temat zepsutego, hedonistycznego światka modowego, stającego się doskonałą bronią dla demonicznej istoty, która właśnie wybudziła się z bardzo długiego snu. Wylazło to to spod ziemi i ruszyło na żer. Trzeba twórcom przyznać, że zaczęli dość odważnie. Na pewno nie okazali skrupułów przy pierwszym (zbiorowym) morderstwie dokonanym przez Lilith na ekranie. Ale kiedy już fabuła porządnie się zawiązała... Ujmę to tak: praktycznych efektów specjalnych nasadzonych na szokowanie/zniesmaczanie odbiorców trochę się przewinęło, ale nie liczyłam już na tak bezpardonowe ruchy, jak w tamtym zbrodniczym wejściu Lilith. Nie pierwszym zresztą, bo jak daje nam do zrozumienia lektor podczas czołówki, ta potwora od wieków już rozlewa ludzką krew. Tyle że niczym Smakosz Victora Salvy czy To Stephena Kinga co jakiś czas zapada w długi sen. A gdy się budzi kontynuuje morderczy proceder. Zamienia ludzi - i mężczyzn, i kobiety - w bezwolne marionetki. W seksualnych niewolników. Sługusów ślepo oddanych, napalonych przede wszystkim na nią, ale i na siebie nawzajem oraz ludzi częściowo odpornych na moce Lilith. Antybohaterka omawianej produkcji za cel stawia sobie szerzenie hedonizmu. Na jak największą skalę. A więc pismo, w którym pracuje nasz głupkowaty Craig, zdecydowanie może się jej przysłużyć. Pomóc w rozwinięciu działalności, którą jej pan, sam władca Piekieł, najpewniej by pochwalił, gdyby tylko przewidziano dla niego rolę w tym filmidle. Ale nie, to historia o jego wiernej uczennicy i podatnych na wpływy owieczkach stworzonych przez zaprzysięgłego wroga Lucyfera. Owieczkach sprzedających kobiecy seksapil za pośrednictwem swojego pisma. Magazynu modowego, w którym chyba więcej jest nagości niż ubrań i biżuterii, które trzeba wcisnąć konsumentom. To modne, więc nie można się bez tego obejść. Trzeba to mieć, a po sezonie najlepiej się tego pozbyć, bo teraz modne jest już co innego, co też musicie nabyć. Tak się ten biznes kręci.

Zastanawiające jest to, że o ile zadbano o przekonujące efekty gore, o tyle tło czasami trąci dość ciężkostrawnym kiczem. Coś podobnego spotkać można w podrzędnych teatrach. Niby kamienne ściany wyglądają jak wycięte z kartonu, a nocne niebo jakby z płótna niezbyt uzdolnionego artysty. I ta jarmarczna kolorystyka, w jakiej utrzymano niejeden występ Lilith. Ale jak już nadmieniłam sytuację ratują dodatki obliczone na wywołanie odrazy, a może nawet szoku u odbiorców. Oczywiście nie sądzę, żeby na ich widok zaprawione w kinie gore osoby choćby tylko lekko krzywili się z niesmakiem, o doznaniach szokowych już nie wspominając, ale niektórzy może docenią ich jakość i pomysłowość (największa: ludzkie twarze uwięzione w ogromnych kobiecych piersiach). Jest w tym zaklęty duch body horrorów – niektóre efekty mogą nasunąć na myśl takie obrazy, jak „Coś” Johna Carpentera, czy „Towarzystwo” Briana Yuzny. W wydaniu lajt, rzecz jasna. Gąbczaste, oślizgłe, pulsujące cielska, z Lilith w jej prawdziwej, nieupiększonej formie na czele. I trochę szybkich zbliżeń na broczące posoką (dość udana imitacja krwi) poszarpane rany, z których wyróżnić muszę okaleczoną nogę kolegi Craiga (oderwany kawał skóry) oraz podcięte gardło kobiety, która budzi się po to, by zobaczyć jak jej mąż tuż obok, w tym samym łóżku, zażywa rozkoszy z inną. To dopiero tupet, co? No nie, bo facet akurat ma wyłączone myślenie. Umysł zawłaszczony, omamiony przez dysponującą niezwykłymi mocami, nie tak znowu tajemniczą niewiastę. Bo my od początku wiemy, kto zacz. Nie wiemy tylko, co dokładnie planuje. Coś niecnego, to na pewno, ale po cóż jej praca w magazynie zajmującym się modą? I co się tak uwzięła na Craiga? Może przecież przebierać tak w mężczyznach, jak w kobietach – Lilith jest biseksualna, ale bardziej ceni sobie żeńskie towarzystwo. Klucza do rozwiązania tej zagadki wypatrywałam w warstwie onirycznej. Koszmary senne Craiga to w istocie projekcja autentycznych (w świecie przedstawionym w „Nocnym aniele”) wydarzeń z udziałem Lilith. Więc co? Jakaś biała siła próbuje zwrócić jego uwagę na potężne zagrożenie, jakie pojawiło się w jego otoczeniu? Jeśli tak, to wybrała sobie niezbyt odpowiedniego człowieka. Bo nasz Craig ma naprawdę ogromne trudności z łączeniem kropek. Z drugiej strony możliwe, że w miejscu jego pracy lepszych kandydatów nie było. Abstrahując od Kirstie, ponieważ ona nie potrzebowała wskazówek w postaci wiele mówiących snów, żeby nabrać przekonania, iż Lilith to samo zło. Zabawne, ale to ona musiała przekonywać swojego nowego chłopaka do tej fantastycznie brzmiącej tezy, a nie odwrotnie. Ona i kobieta, która przybywa z odsieczą. Prawdziwa wojowniczka, która jak to nierzadko w horrorach bywa, początkowo jest odbierana przez bohaterów jako nieszkodliwa wariatka. Szalona staruszka, która niczym mitologiczna Kasandra wieszczy nieszczęścia. Nie jest powiedziane, że posiadła ona dar jasnowidzenia – może po prostu wyciąga właściwe wnioski ze swoich własnych doświadczeń. Może miała już do czynienia z tą potworzycą i teraz usilnie próbuje uchronić przed zgubą inne duszyczki, które znalazły się na radarze Lilith. A więc standard. Nic, co osobom choćby tylko średnio zaznajomionym z gatunkiem obiecywałoby jakiś niespodziewany rozwój. W sumie dość naiwna to opowiastka o wielkiej miłości i równie wielkiej determinacji by ja... zniszczyć? To się okaże, ale przedtem czeka nas niezbyt emocjonująca przeprawa przez banalne (z wyjątkiem efektów specjalnych) dzieje demonicznej istoty starszej od biblijnej Ewy. Trochę ciężkawej tandety, odrobinka napięcia i ducha kina grozy z ostatniej dekady XX wieku. Trochę słodkości (miłosnego pitu pitu), trochę groźnego erotyzmu (jedna z broni Lilith), szczypta mocniejszych dodatków, ale tonacja ogólnie rzecz biorąc lżejsza. Grzeczniejsza niż można by się spodziewać po filmie o wampirzycy-sukkubie orędowniczce hedonistycznego stylu życia.

Szwajcarsko-francuski reżyser „Nocnego anioła”, horroru produkcji amerykańskiej, Dominique Othenin-Girard, ponad przeciętność moim zdaniem się tutaj nie wzniósł. Nawet biorąc pod uwagę solidnie prezentujące się praktyczne dodatki gore (niektóre pachnące klasycznymi body horrorami), muszę przyznać, że nie dziwi mnie, że obraz ten przeszedł bez echa. Bo te parę solidnych efektów, acz wbrew zamiarom ich twórców, przynajmniej mnie, niesmakiem, wstrętem, odrazą nienapawających, nie może zrekompensować dość naiwnej i nie tak niegrzecznej fabułki, jak można by oczekiwać od takiego pomysłu wyjściowego. Lekki, dosyć niepozorny horrorek na góra jeden raz, tak pozwolę sobie to podsumować.