poniedziałek, 28 października 2013

„Przypadek 39” (2009)

Recenzja na życzenie

Pracownica opieki społecznej, Emily Jenkins, zajmuje się przypadkiem dziesięcioletniej Lilith Sullivan, która w jej mniemaniu jest zaniedbywana przez rodziców. Złe przeczucia kobiety spełniają się – państwo Sullivan zostają pozbawieni opieki do córki i postawieni przed sądem za próbę zamordowania jej, a Emily zostaje wyznaczona, jako jej tymczasowa opiekunka. Jak się wkrótce okaże kobieta niewłaściwie oceniła, kto w tej rozgrywce stoi po stronie dobra.

Horrorów o demonicznych dzieciach powstało już całkiem sporo – dość wymienić tak znane obrazy, jak „Omen” i „Dzieci kukurydzy”, więc kolejna produkcja dotykająca tej tematyki nie powinna nikogo pozytywnie nastroić do seansu. Jednakże, o dziwo, Christian Alvart wykorzystując minimum dostępnych środków, głównie dzięki niebywałemu wyczuciu formuły gatunku potrafił tchnąć w tę jakże konwencjonalną oś fabularną istotę filmowej grozy, sprawić, że dla zakochanego w podobnych nastrojowych horrorach widza, brak większej oryginalności będzie zupełnie nieistotny.

Początek filmu, zapoznanie się Emily z tytułowym Przypadkiem 39 – ekscentrycznymi Sullivanami i ich zastraszoną córką, bazuje głównie na zmyleniu odbiorców, którego rozwiązanie dla każdego, kto zapoznał się z opisem dystrybutora bądź orientuje się choć troszkę w zawiłościach demonologii (charakterystyczne imię dziewczynki) nie będzie żadnym zaskoczeniem. Początkowa charakterystyka rodziców Lilith, jako żądnych jej krwi potworów, którzy bez skrupułów zamykają ją w piekarniku dosyć szybko okaże się myląca, bowiem gdy tylko dziewczynka trafi pod opiekę upartej pracownicy opieki społecznej ukaże swą prawdziwą, demoniczną twarz. Podczas pobytu Lilith u Emily Alvertowi udało się dokonać czegoś pozornie niemożliwego we współczesnym kinie grozy – rozszczepić ewokacje dwóch różnych środków wyrazu (grozy i napięcia) i w kilku momentach skompensować je w jedną całość, tym samym oferując widzom coś na kształt „mieszanki wybuchowej”. Każdorazowa demonstracja mocy Lilith to prawdziwy popis wyważonej, acz jakże niepokojącej grozy – szerszenie atakujące psychologa dziecięcego (scena robiąca spore wrażenie, acz w momencie zbliżenia na oczy, nos i usta pełne owadów odrobinę sztuczna wizualnie) albo zatłuczenie rodziców przez małego chłopca. Podobnie rzecz ma się z przywidzeniami Emily – poparzona pani Sullivan nagle pojawiająca się za szybką w drzwiach pokoju w zakładzie psychiatrycznym albo ścigająca ją po zalanej deszczem ulicy – wszystkie te wydarzenia, choć oszczędnie zwizualizowane nasycono sporym ładunkiem czystej grozy, aczkolwiek byłyby one niczym, gdyby nie napięcie, drzemiące w każdym, nawet najmniej istotnym kadrze i potęgowane z każdą kolejną minutą trwania projekcji. W wytworzeniu tak dużego napięcia znacznie Alvertowi pomogła relacja pomiędzy dwiema głównymi bohaterkami – protagonistką Renee Zellweger, za którą nie przepadam, aczkolwiek uczciwie muszę przyznać, że w tej roli wypadła nadzwyczaj przekonująco i antagonistką, znakomitą Jodelle Ferland, od której nie sposób oderwać wzroku. Weźmy na przykład jej rozmowę z psychologiem dziecięcym, w trakcie której pokazuje swoją prawdziwą tożsamość – ta zblazowana minka powinna przejść do historii, jako przykład znakomitego kontrastu pomiędzy anielską twarzyczką a uniwersalną mimiką, pozwalającą wzbudzić niepokój w widzach. Przez większą część trwania seansu odbiorcy będą świadkami stricte psychologicznego pojedynku pomiędzy obiema bohaterkami – manipulowania, ukrywania prawdy i planowania kolejnych ruchów przeciwniczki. Kobieta kontra demoniczna dziewczynka – niby nic nadzwyczajnego, ale daję słowo, że niezwykle angażującego we wszelkie niuanse patologicznych relacji międzyludzkich.

„Przypadek 39” oczywiście nie jest horrorem idealnym – posiada kilka denerwujących mankamentów, jak na przykład przesadzona ingerencja komputera w scenie z szerszeniami, czy nieudane zakończenie, ale myślę, że pomimo tych wpadek okaże się niezłym widowiskiem dla wielbicieli nastrojowych, trzymających w napięciu straszaków, bo nawet jego konwencjonalność fabularna jest podana w taki sposób, aby zachwycać zamiast irytować.     

niedziela, 27 października 2013

Antologia o wampirach już wkrótce!

Tęsknisz za bezwzględnymi bestiami lub arystokratycznymi, lecz bezlitosnymi krwiopijcami? Pragniesz prawdziwej, gęstej i pachnącej człowiekiem krwi? Masz dość brokatowej popkulturowej papki? Wampir – to kiedyś brzmiało dumnie. Przywróćmy sens temu słowu i niech na nowo króluje bezpretensjonalna przemoc!
„Księga Wampirów” zabierze Cię na szaloną przejażdżkę przez najciekawsze wampirze historie – retro, high-end, postapo, klasyka czy satyra. Spotkasz tutaj zarówno wampiry uzbrojone w kły i pazury, jak i energetycznych cwaniaków. Wszystkie na równi prawdziwe i niebezpieczne.
Dwudziestu jeden zbuntowanych przeciwko dziwnym trendom autorów postanowiło na nowo zdefiniować obraz wampira. To już nie jest zakochany nastolatek...
Dołącz do szeregu albo chwytaj za krzyż i walcz! To nowa epoka. Krwawa i NASZA.


Źródło: https://www.facebook.com/pages/Księga-Wampirów/417894161644435?fref=ts

sobota, 26 października 2013

„Carrie” (1976)

Recenzja na życzenie

Carrie White jest nieśmiałą nastolatką, wychowywaną przez fanatycznie religijną matkę i borykającą się z odrzuceniem przez rówieśników. Rygorystyczne zasady panujące w domu i ciągłe ataki szkolnych kolegów wkrótce przepełnią czarę goryczy i staną się przyczynkiem do pokazania światu od dawna skrywanych zdolności telekinetycznych.

Ekranizacja debiutanckiej, wydanej po raz pierwszy w 1974 roku, powieści Stephena Kinga, wyreżyserowana przez Briana De Palmę. Sam autor literackiego pierwowzoru w swoim „Danse Macabre” przyznaje, że film na wielu płaszczyznach przebił powieść, a z jego peanów pochwalnych wymierzonych w stronę dzieła De Palmy można śmiało domniemywać, że jest to jedna z jego ulubionych ekranizacji jego własnej twórczości. Według Kinga książka i film fabularnie i w podtekstach są do siebie zbliżone (pomijając kilka mniej lub bardziej istotnych szczegółów), aczkolwiek wersja De Palmy została nacechowana sporą dozą artyzmu, którego zabrakło w literackim pierwowzorze – według niego powieść (głównie przez wówczas młody wiek Kinga) miejscami jest przyciężka, uporczywie próbuje wejrzeć w głąb pełnych okrucieństwa licealnych realiów, podczas gdy reżyser jej ekranizacji patrzy na nie z boku, z większym dystansem, a co za tym idzie bardziej przystępnie dla widza. Ze słów Kinga przebija sporo prawdy, bo jakby na to nie patrzeć jego debiutancka powieść w gruncie rzeczy dosyć napuszenie dotyka mało odkrywczych problemów dorastającej dziewczyny, co niekoniecznie musi być mankamentem, jeśli tylko jej potencjalnych czytelnik nie będzie oczekiwał ambitnej wymowy, a nastawi się bardziej na osnutą delikatną grozą lekką rozrywkę. Tymczasem ekranizacja De Palmy pretenduje do czegoś głębszego – zastępca mistrza suspensu, Alfreda Hitchcocka, wykorzystał wszystkie dostępne środki, aby nadać tej opowieści zupełnie innego wymiaru, co w niektórych aspektach znacznie uatrakcyjniło fabułę, ale równocześnie w kilku momentach poświęciło grozę dla niepotrzebnego moralizowania.

Większa część seansu upływa widzom pod znakiem pozornej sielankowości, zakłócanej jedynie melancholijną tragedią młodej dziewczyny, szykanowanej przez rówieśników i tyranizowanej przez fanatycznie religijną matkę. Pierwsza scena pod prysznicami w szkole, kiedy to Carrie, ku własnemu przerażeniu, odkrywa, że krwawi właściwie całkowicie definiuje realia, w jakich przyszło jej żyć – nieświadoma istoty menstruacji, która w oczach jej matki jawi się jako przekleństwo, zaatakowana przez grupę histerycznie reagujących na jej niewiedzę rówieśniczki, pełne nieuzasadnionej nienawiści do szkolnej outsiderki. De Palma jasno daje tutaj do zrozumienia, że oto mamy do czynienia ze zdemoralizowanym miejscem, z liceum w którym rządzą zdeprawowane kobiety, pomiatając każdym, kto nie prowadzi tego rodzaju gierek. Oglądając „Carrie” odnosi się wrażenie, że wszystkie kobiece postaci poza tytułową podporządkowują sobie chłopców tylko po to, aby wzbudzić w nich nienawiść do „szarej myszki”, która przez wzgląd na odebrane wychowanie zdaje się być nieco oderwana od rzeczywistości – niechcąca lub niepotrafiąca dostosować się do lat 70-tych. Obserwując pełne intrygantek liceum i szaleństwo matki Carrie, każącej jej kajać się przed Bogiem nawet za coś tak naturalnego, jak miesiączka odnosi się wrażenie, że obcujemy z paradą szaleńców, wśród której przyszło żyć być może nieobytej ze światem, ale przynajmniej z gruntu dobrej dziewczynie, której na tyle współczujemy, aby z nią sympatyzować. Tutaj znacznie pomogła nominowana do Oscara (podobnie, jak jej filmowa rodzicielka Piper Laurie) odtwórczyni roli Carrie, Sissy Spacek, której ekspresyjna, pełna niezmierzonego cierpienia mimika najsilniej potęgowała tragizm tej postaci. Oczywiście, De Palma podobnie jak King nie ograniczał się jedynie do czerni i bieli (Carrie ta dobra, a reszta świata zła) wprowadzając na scenę Sue Snell, która gnębiona poczuciem winy wywołanym atakiem na Carrie pod prysznicami namawia swojego chłopaka, aby zaprosił ją na szkolny bal oraz nauczycielkę wychowania fizycznego, która wspiera ją moralnie. Jak na De Palmę przystało, aż do finału niejasno sugeruje nam, że tak altruistyczne postępowanie obu pań w rzeczywistości bierze się z niecnych pobudek i każdy, kto nie czytał powieści z pewnością będzie je podejrzewał o spiskowanie wraz z prowodyrką wszelkich ataków na Carrie, Chris Hargensen i jej chłopakiem, Billy’m Nolanem (genialnym Johnem Travoltą).

Zarówno literacki pierwowzór, jak i jego ekranizacja przez większą część swojego trwania są typowym dramatem z lekką domieszką zdefiniowanej (jako telekineza) grozy. Zdolność do przesuwania przedmiotów siłą woli, jaką posiada Carrie stała się pretekstem dla De Palmy do nacechowania większej części projekcji pełnej pozornej sielankowości w szkolnych realiach i mocnego tragizmu w psychologii postaci pewną dozą stricte horrorowych ustępów. Każdorazowe użycie mocy przez szykanowaną dziewczynę (przepalenie żarówki pod prysznicami, zrzucenie popielniczki z biurka tępawego dyrektora, zrzucenie z roweru pyskatego chłopca itd.) to prawdziwy popis nie tyle wizualizacyjny, co dźwiękowy. Tony muzyczne, które niezmiennie rozlegają się w trakcie uzewnętrzniania się telekinezy przywodziły mi na myśl niezapomnianą ścieżkę dźwiękową ze sceny pod prysznicem w „Psychozie”, a co w tym najciekawsze jej kompozytor, Bernard Hermann miał zostać zaangażowany przez De Palmę, w czym przeszkodziła jego śmierć, a zastąpił go sam Pino Donaggio, który później będzie pracował nad inspirowaną „Psychozą” produkcją tego samego reżysera, „W przebraniu mordercy”. Jedyny zarzut, jaki mogę wysnuć w tym momencie to zbyt duża oszczędność w prezentowaniu tego rodzaju scen, zbyt wielkie wycofanie z pełnej wszelkich dosłowności grozy na rzecz suspensu i wyciszenia, które ma za zadanie spotęgować wymowę mocnego finału UWAGA SPOILER w którym tendencja De Palmy do dzielenia obrazu okazała się nadzwyczaj przydatna. Moment wylania na Carrie wiadra świńskiej krwi, jej ekspresyjna mimika i migawki widowni w podzielonym obrazie wespół z szarpiącymi nerwy dźwiękami na długo zapadają w pamięć, a późniejsze zadźganie własnej matki to swego rodzaju rykoszet – podwójna bomba, która dla każdego, kto nie przeczytał książki Kinga może okazać się niemałym zaskoczeniem. Szkoda tylko, że budżet nie pozwolił De Palmie pójść na całość i przenieść na ekran również zniszczenia całego miasta przez pełną furii już nie pozytywną, ale na wskroś zepsutą przez otoczenie dziewczynę KONIEC SPOILERA.

„Carrie” Briana De Palmy filmem idealnym na pewno nie jest (zresztą podobnie, jak książka), aczkolwiek udało mu się tchnąć ducha w tę z gruntu prostą opowieść, głównie dzięki powolnym najazdom kamery, eksperymentowania z kolorami (dominują pastelowe barwy) i ścieżką dźwiękową, na tyle, aby przykuć moją uwagę do ekranu i cieszyć się być może małą dawką grozy, ale za to wieloma podtekstami i czystym suspensem, z którego niniejszy reżyser słynie. Choćby z tych powodów mogę z czystym sumieniem polecić pierwszą ekranizację debiutanckiej powieści Stephena Kinga, która doczekała się swojego sequel’a i otworzyła furtkę do zdawałoby się niekończącego się powielania tego samego przez kolejnych twórców (readaptacja i re readaptacja z tego roku).

Krótkometrażówka Łukasza Pytlika

Ruszyły eliminacje do antologii „ABCs of Death”, w których próbuje szczęścia Łukasz Pytlik ze swoją krótkometrażową produkcją „M-is-for-meet-meat-mathilda”, w której proponuje widzom mocno groteskową makabrę skierowaną do ludzi o mocnych nerwach, acz z przymrużeniem oka. Zainteresowanych obejrzeniem i oddaniem swojego głosu na niniejszą propozycję (aby to zrobić wystarczy kliknąć przycisk „like” znajdujący się nad filmikiem) zapraszam tutaj.
W imieniu Łukasza Pytlika z góry dziękuję za oddane głosy!

czwartek, 24 października 2013

„Istnienie” (2013)


Szesnastoletnia Lisa mieszka wraz z rodzicami i młodszym bratem w dużym domu na odludziu i jako jedyna zdaje sobie sprawę, że wszyscy od jakiegoś czasu nie żyją. Teraz są skazani na ciągłe powtarzanie tego samego dnia, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Jedynie Lisa jest całkowicie świadoma tej nieustannej rutyny, którą pewnego dnia zakłóca tajemniczy mężczyzna, wbrew sobie prowokując ją do rozwiązania przerażającej tajemnicy, kryjącej się w murach jej domu.

Ostatnio nie mam szczęścia do najnowszych horrorów - ku swojemu ubolewaniu trafiam na marne kopie innych znanych obrazów kina grozy. Najpierw „Dark Touch”, a teraz dziełko twórcy „Cube” i „Istoty”, Vincenzo Natali, który przynajmniej obok kalkowania motywów kultowych ghost stories zaproponował mi również coś od siebie, niekoniecznie w najlepszej jakości, ale zawsze.

Muszę przyznać, że początek „Istnienia” zapowiada się nadzwyczaj obiecująco. Widzimy mocno nastrojowe zdjęcia wielkiego domostwa skąpanego w gęstej mgle oraz czwórkę jej domowników – szesnastoletnią Lisę, jej małego braciszka i rodziców, którzy spędzają wolny od obowiązków dzień we wspólnym gronie. Tę idyllę zakłóca jedynie, na pierwszy rzut oka, zbuntowana nastolatka, która z jakiegoś powodu stroni od reszty domowników, rzucając w ich stronę jedynie niejasne aluzje – kiedy matka prosi ją o zrobienie prania, ta odpowiada, że zajęła się tym wczoraj, ale ona tego nie pamięta. To zdanie nabierze sensu dopiero nazajutrz, kiedy zostaniemy skonfrontowani z powtórką całej tej rutyny – wówczas dotrze do nas, że protagoniści przeżywają w kółko ten sam dzień w murach własnego domu, z którego podobnie jak bohaterzy „Enter Nowhere” i „House Hunting” nie mogą się wydostać. Ale jak z czasem się okaże Natali nie inspirował się akurat tymi obrazami – chciał stworzyć troszkę nietypową ghost story na wzór przede wszystkim „Nawiedzonego” i „Innych”, z małymi domieszkami „Lśnienia” i „Horroru Amityville”. Skłaniając się w stronę takich żelaznych klasyków mierzył wysoko, co w ogólnym rozrachunku jedynie zwiększyło siłę jego upadku. Realizując swój film za pomocą głęboko nasyconych kolorów, które nijak nie przystają do kina grozy po intrygującym wstępie Natali rozpoczyna niekończące się żerowanie na ogranych motywach – najpierw czułam się, jakbym oglądała „Nawiedzonego” i „Innych”, UWAGA SPOILER z tą różnicą, że w „Istnieniu” reżyser wcale nie kryje, że główni bohaterowie nie żyją. Nawet kontaktowanie się Lisy z osobą żyjącą (przynajmniej w jej mniemaniu) nasuwa skojarzenia ze sławetnym obrazem Alejandro Amenabary KONIEC SPOILERA. Następnie skonfrontowano mnie z między innymi takimi mało odkrywczymi scenami, jak widzenie w lustrze twarzy kogoś innego (ostatnim horrorem, w którym coś takiego już widziałam był „Powracający koszmar”) oraz oczywiście z niewidzialnym przyjacielem, który okazuje się być prawdziwy, zupełnie jak w „Amityville” i „Lśnieniu”.

Jednakże nie byłabym sprawiedliwa, gdybym nie zaznaczyła, że Natali dodaje również coś od siebie, w dodatku na tyle sprawnie, aby być może powstrzymać, co poniektórych odbiorców od przerwania seansu. Otóż, „Istnienie” stara się przedstawić całą gamę ogranych w ghost stories motywów w sposób mocno zawoalowany, bowiem z chwilą wyłamania się naszych protagonistów z codziennej rutyny w fabułę wkrada się odrobina komplikacji. Lisa prowadzi swoje małe śledztwo pod przewodnictwem widmowej dziewczyny, którego rezultaty przez większą część seansu zwodzą widza pozornie niezwiązanymi ze sobą migawkami, które na dokładkę zdają się nijak odnosić do dotychczasowych wydarzeń. I jeszcze ten niepokojący mężczyzna, który od czasu do czasu pojawia się w domu, aby rzucić kilka pogróżek w stronę Lisy… W obliczu takiego miszmaszu ciężko jest przewidzieć następną scenę, co oczywiście chwali się twórcom, ale dobrze by było, gdyby elementy kryminalne umiejętnie zrównoważyli z horrorem, bo odnoszę wrażenie, że ten drugi gatunek został mocno zaniedbany przez nieodpartą chęć nieustannego zaskakiwania widzów, które z czasem wpadnie w taką monotematyczność, że wbrew zamiarom filmowców zacznie zwyczajnie nudzić, zamiast zdumiewać. Zdecydowanie zabrakło większego napięcia, szczególnie w scenach samotnych wędrówek Lisy po wielkim domostwie, co tym bardziej zadziwia, jeśli weźmie się pod uwagę dosyć przyzwoity warsztat aktorski Abigail Breslin. Weźmy dla przykładu moment, w którym Lisa zbliża się do łóżka, w którym ktoś spoczywa pod kołdrą – mimo, że scena sama w sobie wydaje się być mocno klimatyczna tego nastroju tam nie ma, nie odczuwa się absolutnie żadnego dreszczyku na myśl o postaci, która może wychynąć spod przykrycia. To samo w momencie otwarcia tajemniczych drzwi w domu i wędrówki po wilgotnych korytarzach ukrytych za nimi. Jedyna scena, która posiada w sobie krztynę mrocznego klimatu ma miejsce przy stole, kiedy to rodzina Lisy na jej oczach zamienia się w rozkładające się trupy – wizualnie bezkrwiste, ale pochwała specom od efektów specjalnych i tak się należy, tym bardziej jeśli weźmie się pod uwagę mało realistyczne CGI, z wyglądem widmowej dziewczyny na czele.

Pomimo najszczerszych chęci nie jestem w stanie wystawić laurki „Istnieniu” – nie z powodu jego wykorzystywania motywów z innych znanych horrorów, bo to mogłabym zaakceptować, ale tylko wówczas, gdyby twórcy zadbali o duszący klimat niezdefiniowanego zagrożenia, o który niniejszy obraz aż się prosił. Niestety, bardziej skłonili się w stronę zagadki kryminalnej, co paradoksalnie zamiast spotęgować atmosferę jedynie ją pogrążyło. Zaprzepaszczony potencjał, którego owszem można obejrzeć, ale bez nadziei na wielki hit kina grozy.

niedziela, 20 października 2013

„Mgła” (1980)


W przeddzień setnej rocznicy nadmorskiego miasteczka, Antonio Bay, dochodzi do niewytłumaczalnych wydarzeń, które wydaje się wywoływać gęsta, świecąca mgła nieubłaganie zbliżająca się do brzegu. Właścicielka rozgłośni radiowej, położonej w latarni morskiej, Stevie Wayne, jako pierwsza odkrywa związek pomiędzy coraz liczniejszymi zabójstwami mieszkańców miasteczka a tajemniczą mgłą, która sprowadza zza światów zdradzonych przed laty przez założycieli Antonio Bay, żądnych zemsty marynarzy.

Legenda filmowego horroru, John Carpenter i jedno z jego najpopularniejszych dzieł, które przetrwało próbę czasu, uzyskało status kultowego i w 2005 roku doczekało się swojego remake’u. Jeśli ktoś oglądał uwspółcześnioną wersję i nie przypadła mu ona do gustu, a jakimś cudem przegapił osławiony pierwowzór to nie powinien w ogóle się zniechęcać, bowiem Rupert Wainwright zdaje się posiadać zupełnie inny zamysł filmowej grozy, w ogóle nie porównywalny, przegrywający już w przedbiegach z estetyką mistrza Carpentera, której we „Mgle” nie omieszkał wyeksploatować do absolutnego maksimum.

Twórca osławionego „Halloween” tym razem zabiera nas do spokojnego, posępnego nadbrzeżnego miasteczka, budując duszący klimat nieuchwytnej grozy już w pierwszych scenach filmu. Starzec opowiadający grupce dzieciaków o potwornych wydarzeniach z przeszłości w roli chwilowego narratora prezentowanych na ekranie niewytłumaczalnych wydarzeń, którego z czasem zastąpi seksowny kobiecy głos, nadający tuż po północy z lokalnej rozgłośni radiowej. Widzimy utrzymane w mrocznej kolorystyce, ale umiejętnie stonowane nocne zdjęcia Antonio Bay, w którym ni stąd, ni zowąd rozbrzmiewają alarmy samochodowe, a przedmioty użytku domowego samoistnie się przesuwają. Carpenterowi wystarczyło jedynie kilka ujęć czołówki, aby wprowadzić mnie w nastrój swojego filmu, co wcale nie znaczy, że z czasem go zaniedbał – wręcz przeciwnie, klimat zdaje się zagęszczać wprost proporcjonalnie do historii, która jak na lata 80-te, pełne owszem mocno nastrojowych straszaków, acz charakteryzujących się sporą dozą prostoty fabularnej, okazuje się aż nazbyt rozbudowana. Pewnym odstępstwem od schematów horrorów tamtych wspaniałych lat jest podążanie osi fabularnej w trzech różnych kierunkach, które jak można się tego spodziewać w finale się zazębią, za pośrednictwem różnych bohaterów. Otóż, mamy Toma Atkinsa w roli Nicka podwożącego rezolutną autostopowiczkę, ikonę horroru lat 80-tych, Jamie Lee Curtis, z którą jeszcze tej pierwszej nocy połączy go płomienny romans. Obserwujemy też pamiętną ofiarę spod prysznica, Janet Leigh i jej asystentkę w roli organizatorki obchodów setnej rocznicy Antonio Bay, która po konsultacji z tutejszym księdzem, przodkiem osławionych morderców wbrew sobie zostaje wciągnięta w koszmar, który jeszcze tej nocy zawita do miasteczka. I na koniec oczywiście, nasz seksowny głos w eterze, moim zdaniem najbarwniejsza postać niniejszej produkcji, znakomicie wykreowana przez Adrienne Barbeau, Stevie Wayne, która niejako przypadkiem odkrywa mroczne przeznaczenie niezwykłej mgły nocami spowijającej morze i zbliżającej się do brzegu Antonio Bay.

Jak się okazuje naszą piątkę głównych protagonistów zaalarmują nie nadprzyrodzone zjawiska mające miejsce w mieście w przeddzień rocznicy założenia Antonio Bay, a mrożące krew w żyłach wydarzenia na okręcie, którego załoga na pełnym morzu na własnej skórze odczuwa potęgę świecącej mgły. Scena jej powolnego zbliżania się do rzeczonego statku oraz późniejsze zadźganie marynarzy jest kwintesencją rzadko spotykanego smaku Carpentera, który nawet z czegoś, zdawałoby się, tak trywialnego w kinie grozy, jak atak niezidentyfikowanego osobnika, wychodzącego z mgły na niczego nieświadomego mężczyznę, potrafi wykrzesać maksimum trwogi. I ta charakterystyczna, spokojna acz kryjąca w sobie niezbadane pokłady mrożącej krew w żyłach tajemnicy, potęgująca dosłownie każdą scenę wizualizacji zagrożenia, ścieżka dźwiękowa (skomponowana przez samego Johna Carpentera), dzięki której nawet tak na pozór niewinne wydarzenie, jak spacer małego chłopczyka po plaży jest zapowiedzią rychłego koszmaru. I słusznie, bo w końcu nasz poszukiwacz skarbów odnajdzie deskę, która stanie się główną bohaterką kolejnej przerażającej sceny w rozgłośni radiowej, kiedy to strwożona Stevie usłyszy złowieszcze ostrzeżenie kogoś zza światów ze swoich własnych głośników. Ciężko jest wymienić wszystkie niebywale klimatyczne wydarzenia, prowadzące do pełnego wszelkich dosłowności finału, bowiem Carpenter przeszedł samego siebie we wzbogacaniu fabuły szybko następującymi po sobie, licznymi niepokojącymi sekwencjami – trup wstający nagle ze stołu sekcyjnego i zbliżający się posuwistym krokiem do niczego nieświadomej Curtis, mgła osnuwająca siedzibę tutejszego synoptyka, z nim w środku aktualnie romansującym przez telefon ze swoją radiową muzą i wreszcie atak na przerażonego, skulonego w łóżku chłopczyka. Wszystkie te sceny (i wiele innych), łącznie ze znakomitym finałem mają wszelkie predyspozycje do tego, aby na trwałe wpisać się do kanonu najbardziej klimatycznych w historii kina, ponieważ mają coś, czego absolutnie żaden współczesny straszak nigdy mieć nie będzie – wyczucie istoty tej gatunku, trafiającej przede wszystkim w zmysły jego wielbicieli.

„Mgła” jest tego rodzaju uniwersalnym horrorem, po którego z powodzeniem mogą sięgać młode pokolenia zakochanych w klimacie duszącej grozy widzów, bez obawy, że zostaną skonfrontowani z przestarzałym kiczem, bowiem wysublimowany styl Johna Carpentera ma w sobie to coś, co bez zbytnich problemów pozwala jego filmom przetrwać próbę czasu, strasząc każdego, kto tylko tego stanu usilnie poszukuje. Absolutne arcydzieło w swoim gatunku!