Rok 1996. Sadie, Liv, Riley i Levi świadczą usługi seksualne na postoju dla ciężarówek, przez wtajemniczonych nazywanym Candy Land. Mieszkają w tutejszym motelu, a całym interesem miękką ręką zarządza Nora, najstarsza osoba w ich małym gronie. W okresie przedświątecznym na postoju pojawiają się religijni fundamentaliści z misją nawracania grzeszników. Połowa teamu Nory zabawia się kosztem przywódcy sekty, a niedługo potem ekipa przygarnia jedną z jego owieczek, młodą kobietę imieniem Remy dającą do zrozumienia, że pragnie wyrwać się ze szponów ortodoksyjnej wspólnoty. Mniej więcej w tym samym czasie w małym królestwie nowych przyjaciół Remy zostają odnalezione okrutnie okaleczone zwłoki mężczyzny. Tak zaczyna się krwawy rozdział w dziejach cukierkowej krainy.
Twórca między innymi „Będziesz męczennikiem” (2016), „Tylko dla wilków” (2019) i „Straceńców” (2021) zaprasza do Candy Land, schodów do nieba dla wyposzczonych kierowców. Połączenie dwóch światów, które John Swab, reżyser i scenarzysta tego skromnego, niskobudżetowego przedsięwzięcia, zna nie tylko z filmów i książek. Wychował się w bardzo religijnej części Stanów Zjednoczonych, gdzie poznał wielu fundamentalistów religijnych. Wśród znajomych ma też osoby, które swego czasu zajmowały się prostytucją. Pierwsza część operacji pod kryptonimem „Candy Land” nie była więc dla niego żadnym wyzwaniem – potrzebował tylko dwóch tygodni na przygotowanie skryptu, w który przelał też swoją wielką miłość do niezależnego kina z lat 70. i 90. XX wieku. Ekranowym punktem wyjścia uczynił tutaj mało znane dziełko z 1971, rozpisane i wyreżyserowane przez Floyda Mutruxa, a zatytułowane „Dusty and Sweets McGee”. Spory wpływ na „Candy Land” miały też filmy z nurtu giallo, ze wskazaniem na twórczość Mario Bavy i młodsza produkcja Larry'ego Clarka pt. „Zabić drania” (oryg. „Bully”). Jedną z największych ról Swab powierzył swojej żonie Sam Quartin, a na poszukiwania planu zdjęciowego wybrał się wraz z Jeremym M. Rosenem, jednym z głównych producentów „Candy Land” - miejscówki szukali w stanie Montana, gdzie w końcu Swabowi w oko wpadł pewien przystanek dla kierowców. Reżyserowi zależało na realizmie, co postanowił osiągnąć między innymi poprzez niewyłączanie tego obiektu z użytku na czas zdjęć. W filmie wystąpili więc przypadkowi przejezdni, od których ekipa uzyskała wymagane prawem zgody na publikacje wizerunku. Główne zdjęcia do „Candy Land” ruszyły w kwietniu 2021, a zakończyły się w maju tego samego roku. Pierwsze oficjalne publiczne pokazy filmu odbyły się w sierpniu 2022 roku – na Locarno Film Festival, oczywiście w Szwajcarii, i na FrightFest w Wielkiej Brytanii. To był początek festiwalowego tournée tego „drogiego dzieciątka” Johna Swaba, który w styczniu 2023 roku w końcu wpełzł do strefy VOD.
Pachnący starym, (nie)dobrym exploitation horror/thriller (osobiście skłaniam się ku temu drugiemu) niemal w całości osadzony na niewielkim postoju dla ciężarówek. Pod koniec 1996 roku, co w połączeniu z planszą tytułową każe spodziewać się obrazu w stylu retro. Spokojnie można było to podkręcić, ale tak, klimatem „Candy Land” Johna Swaba, wydaje mi się bardziej zbliżony do ostatnich dekad XX wieku aniżeli pierwszych dziesięcioleci wieku XXI. Się rozminął z epoką:) Ten paskudny przyjemniaczek. Obskurny, zaskakująco profesjonalnie zrealizowany - jak na obraz uroczo zalatujący kinem exploitation - niegrzeczny obraz o właściwościach hipnotycznych. Tak prosta, nieodkrywcza historia, a wciąga niemiłosiernie. Ja w każdym razie nie potrzebowałam nawet dziesięciu minut na rozgoszczenie się w tym odpychająco-przyciągającym świecie przedstawionym. Pierwszą scenkę można potraktować jako uczciwe ostrzeżenie od architektów tego niezielonego pastwiska dla zagubionych owieczek. Betonowej polany. Szybki numerek na parkingu. W ciasnej kabinie samochodu ciężarowego. Co ciekawe to jeden z najlepiej wspominanych momentów z planu „Candy Land” przez Sam Quartin – dla niej całkiem zabawna przygoda w ciele Sadie (występ, do którego nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń), swego rodzaju kompasu moralnego, czy jak kto woli najmocniejszego spoiwa zespołu Nory (przyzwoita kreacja Guinevere Turner). Następne ujęcia – szybki przegląd – dają nam praktycznie pełny obraz codzienności tej młodej kobiety. A właściwie tej prawdopodobnie najmniej przyjemnej strony jej życia. Sadie co prawda twierdzi, że zdążyła się do tego przyzwyczaić, że traktuje prostytucję, jak zapewne traktowałaby każdą inną pracę zarobkową, ale też nie ulega wątpliwości, że wolałaby nie zapuszczać korzeni w Candy Land. To samo zresztą można powiedzieć o jej dziewczynie Liv, wyszczekanej, niedającej sobie w kaszę dmuchać Riley i wrażliwym Levim (przekonujące kreacje odpowiednio Virginii Rand, Eden Brolin i Owena Campbella, którego fani kina grozy mogli już widzieć choćby w „Super Dark Times” Kevina Phillipsa, „Zdemoralizowanych” Larry'ego Fessendena, „Moje serce bije tylko, gdy mu każesz” Jonathana Cuartasa i/lub „X” Ti Westa; mnie jednak najbardziej „ciągnęło” do mistrzyni ciętej riposty, niezakochanej złośnicy Riley). Może i jeszcze nie wiedzą, co chcieliby robić w życiu, ale na pewno nie to, co teraz. Tak się im niefortunnie życie poukładało, że wylądowali na tej w gruncie rzeczy twardej glebie, ale liczą, że prędzej czy później znajdą jakiś przytulniejszy azyl. Dla nich, podobnie jak kierowców nieprzerwanie dobijających i odbijających od tego brzegu, to też tylko jeden z przystanków na egzystencjalnej ścieżce. Tyle że dłuższy, znacznie dłuższy. Tak patrzy na to ujmująco zżyta ekipa Nory, ale przyszłość może wcale nie okazać się dla nich tak łaskawa, jak sądzą. Właściwie ich dni na tym padole łez mogą być już policzone. W tej klaustrofobicznej, ponurej przystani, która pewnie przyprawiła już o potężny ból głowy niejedną pedantyczną duszę (niezbyt czyste to miejsce), odstraszyła niejednego potencjalnego klienta tutejszej jadłodajni. Przystani, którą najwyraźniej nawiedziła jakaś mordercza istota. Drapieżnik, seryjny morderca, samozwańcza Ręka Boga. Człowiek z (nie)świętą misją. Oczyszczenie świata z grzeszników? A może wręczenie im czegoś w rodzaju biletu do Królestwa Niebieskiego? Cokolwiek kieruje tym niedługo tajemniczym stworzeniem (nie dla widzów, ale dla bohaterów filmu już tak), kraina słodyczy teraz zostanie oblana ludzką krwią. Słodko-kwaśne ciasteczko w krwawej polewie.
Solidarność w biedzie. Scementowani w betonowej matni. Ciemności rozpraszane latarnią przyjaźni. Nie mają nic i mają wszystko, co się liczy. Mają przy sobie ludzi gotowych skoczyć za nimi w ogień. Mocne wsparcie w życiowej szkole przetrwania. Siedzą w tym razem. Siedzą w bagnie, ale nie użalają się nad sobą. Nie rozpaczają, tylko cieszą tym jedynym darem zesłanym im przez okrutną Opatrzność. Bezcennym skarbem, który w innych okoliczności mógłby przejść niezauważenie. Uważam, że to jest sekretny składnik tego filmowego przepisu – największy magnes w „Candy Land” Johna Swaba. Budujące poczucie wspólnoty. Ciepłe gniazdko na ciernistym krzewie. Naturalna, niewymuszona bliskość (swoją drogą podczas seansu tłukł mi się po głowie „American Honey” Andrei Arnold, mimo że tam nie odnotowałam takiej rozczulającej zażyłości. Może to kwestia tego hipisowskiego stylu życia). Tak się złożyło (przypadek?), że w rzeczywistości jedyną nieznajomą w zasadniczej obsadzie była Olivia Luccardi, czyli też nowa w zespole Nory. Młoda kobieta przedstawiająca się jako Remy, która chyba po raz pierwszy zerwała się z sekciarskiej smyczy. W każdym razie wszystko wskazuje na to, że dziewczyna w grupie wypatrzyła coś, co skłoniło ją do opuszczenia swojego naturalnego środowiska. Z deszczu pod rynnę? Remy dorastała w hermetycznej wspólnocie religijnej. Ortodoksyjni chrześcijanie w staromodnych strojach, ulotkami o Królestwie Niebieskim w dłoniach i Słowem Bożym na ustach. Najcenniejszym przedmiotem Remy jest natomiast drewniany krzyż – dość duży, na pierwszy rzut oka nieporęczny „wierny przyjaciel” dorosłej kobiety, która tak naprawdę dopiero odkrywa świat. Nie wie, co to hot dog, nie zna smaku coli, a co dopiero mówić o rozeznaniu w takich sprawach, w jakich wyspecjalizowali się jej nowi doradcy. Cierpliwi nauczyciele, życzliwi przewodnicy, którzy praktycznie bez żadnych pytań dopuszczają ją do swego małego kręgu. Nic o niej nie wiedzą, ale nie życzą jej samotności. Nie w takiej chwili, na tak ostrym zakręcie życia. Pewnie znają to z autopsji i nie widzą powodu, by skazywać to nieszczęsne stworzenie na przekleństwo radzenia sobie z wrednym życiem w pojedynkę. Ich intencje są czyste, ale mam podejrzenie graniczące z pewnością, że mają świadomość, iż ich oferta, najdelikatniej rzecz ujmując, nie jest idealna. Właściwie niektórzy mogą uznać, że spychają cnotliwe dziewczę na złą drogę. Wciągają w otchłań, w której zdążyli się już urządzić. Wyświadczają jej niedźwiedzią przysługę? Czy zatem lepiej by zrobili, gdyby pokazali jej drzwi? Zignorowali bliźniego w palącej potrzebie? Miłosierdzie różne ma oblicza. John Swab w „Candy Land” porusza się w szarej materii, w jakiej dosłownie skąpany jest nasz świat. Nie idzie po linii najmniejszego oporu, nie oddziela grubą krechą „ciemnej i jasnej strony mocy”, a przynajmniej nie nadużywa czarnej i białej farby. W tym świecie nawet zabójca może sobie zasłużyć na jedno czy dwa współczujące spojrzenia. Nie miałam wrażenia, że twórcy próbują rozgrzeszyć, usprawiedliwić zbrodniczą działalność tego gagatka. Nic z tych rzeczy. Po prostu zadali sobie trud obarczenia tej niewątpliwie zaburzonej jednostki, jakimś bagażem doświadczeń. Co więcej, w swoim przekonaniu ta osoba jest bardziej zbawicielem niźli burzycielem. To dopiero niedźwiedzia przysługa. W każdym razie zmora Candy Land jest święcie przekonana o słuszności, o boskości swoich działań. Ma się za ratownika z oryginalnym narzędziem pracy. Nie byle jakim nożem, którym zapamiętale dziurawi biedne ciała swoich „pacjentów”, a gdy już jest po wszystkim, kiedy uleci z nich nieśmiertelna dusza, układa te ziemskie powłoki, chwilowe sanktuaria w bardzo charakterystyczny, wiele mówiący sposób. Golizna i makabra. Brudny seks (w tym gwałcenie mężczyzny przez mężczyznę) i garstka krwistych, zaskakująco realistycznie się prezentujących zdjęć. Nic szczególnie śmiałego... No, może poza jedną akcją: lepką fontanną w łóżku. Ogólnie, pozytywne zaskoczenie, ale pod koniec ogarnęła mnie jakaś dziwna ambiwalencja. Z jednej strony skuteczne pogranie na oczekiwaniach, rezygnacja z konwencjonalnego domknięcia, odstąpienie od pewnej tradycji UWAGA SPOILER tj. kontrofensywy final girl KONIEC SPOILERA, a z drugiej poczucie niedosytu. Pustka, którą tylko w połowie zapełnił ostatni „akt”. Pewnie powinnam była się tego spodziewać, ale jakoś mi umknęło. I dobrze, bo na do widzenia dostałam przyjemnie nieprzyjemną niespodziankę. Warto dodać, że obsadę „Candy Land” wzmocnił William Baldwin pod postacią śliskiego szeryfa Rexa. Ciekawy typ, naprawdę interesujący, choć co poniektórych jeszcze bardziej może zaintrygować (oburzyć?) klient w koloratce.
Ale fajna paskuda. Wreszcie jakaś konkretna oferta dla miłośników filmowych brzydali. Cuchnących obdartusów. Coś dla dla fanów kina exploitation. Od Johna Swaba i jego wesołej ekipy. Tak, „Candy Land” ma charakterek. Zadziorna bestyjka, która naprawdę da się lubić. I najgłośniej doprasza się o uwagę amatorów tanich szokerów z XX wieku. Tego plugastwa, które wyrzygała gatunkowa ziemia. Wyrzutu sumienia branży filmowej. Odszczepieńców, dziwolągów, czarnych owiec w arystokratycznej rodzinie. Wstyd, po prostu wstyd, że... nie ma tego dużo więcej. Więcej takich młodziutkich słodziaków jak „Candy Land”.