piątek, 31 marca 2023

„Candy Land” (2022)

 

Rok 1996. Sadie, Liv, Riley i Levi świadczą usługi seksualne na postoju dla ciężarówek, przez wtajemniczonych nazywanym Candy Land. Mieszkają w tutejszym motelu, a całym interesem miękką ręką zarządza Nora, najstarsza osoba w ich małym gronie. W okresie przedświątecznym na postoju pojawiają się religijni fundamentaliści z misją nawracania grzeszników. Połowa teamu Nory zabawia się kosztem przywódcy sekty, a niedługo potem ekipa przygarnia jedną z jego owieczek, młodą kobietę imieniem Remy dającą do zrozumienia, że pragnie wyrwać się ze szponów ortodoksyjnej wspólnoty. Mniej więcej w tym samym czasie w małym królestwie nowych przyjaciół Remy zostają odnalezione okrutnie okaleczone zwłoki mężczyzny. Tak zaczyna się krwawy rozdział w dziejach cukierkowej krainy.

Twórca między innymi „Będziesz męczennikiem” (2016), „Tylko dla wilków” (2019) i „Straceńców” (2021) zaprasza do Candy Land, schodów do nieba dla wyposzczonych kierowców. Połączenie dwóch światów, które John Swab, reżyser i scenarzysta tego skromnego, niskobudżetowego przedsięwzięcia, zna nie tylko z filmów i książek. Wychował się w bardzo religijnej części Stanów Zjednoczonych, gdzie poznał wielu fundamentalistów religijnych. Wśród znajomych ma też osoby, które swego czasu zajmowały się prostytucją. Pierwsza część operacji pod kryptonimem „Candy Land” nie była więc dla niego żadnym wyzwaniem – potrzebował tylko dwóch tygodni na przygotowanie skryptu, w który przelał też swoją wielką miłość do niezależnego kina z lat 70. i 90. XX wieku. Ekranowym punktem wyjścia uczynił tutaj mało znane dziełko z 1971, rozpisane i wyreżyserowane przez Floyda Mutruxa, a zatytułowane „Dusty and Sweets McGee”. Spory wpływ na „Candy Land” miały też filmy z nurtu giallo, ze wskazaniem na twórczość Mario Bavy i młodsza produkcja Larry'ego Clarka pt. „Zabić drania” (oryg. „Bully”). Jedną z największych ról Swab powierzył swojej żonie Sam Quartin, a na poszukiwania planu zdjęciowego wybrał się wraz z Jeremym M. Rosenem, jednym z głównych producentów „Candy Land” - miejscówki szukali w stanie Montana, gdzie w końcu Swabowi w oko wpadł pewien przystanek dla kierowców. Reżyserowi zależało na realizmie, co postanowił osiągnąć między innymi poprzez niewyłączanie tego obiektu z użytku na czas zdjęć. W filmie wystąpili więc przypadkowi przejezdni, od których ekipa uzyskała wymagane prawem zgody na publikacje wizerunku. Główne zdjęcia do „Candy Land” ruszyły w kwietniu 2021, a zakończyły się w maju tego samego roku. Pierwsze oficjalne publiczne pokazy filmu odbyły się w sierpniu 2022 roku – na Locarno Film Festival, oczywiście w Szwajcarii, i na FrightFest w Wielkiej Brytanii. To był początek festiwalowego tournée tego „drogiego dzieciątka” Johna Swaba, który w styczniu 2023 roku w końcu wpełzł do strefy VOD.

Pachnący starym, (nie)dobrym exploitation horror/thriller (osobiście skłaniam się ku temu drugiemu) niemal w całości osadzony na niewielkim postoju dla ciężarówek. Pod koniec 1996 roku, co w połączeniu z planszą tytułową każe spodziewać się obrazu w stylu retro. Spokojnie można było to podkręcić, ale tak, klimatem „Candy Land” Johna Swaba, wydaje mi się bardziej zbliżony do ostatnich dekad XX wieku aniżeli pierwszych dziesięcioleci wieku XXI. Się rozminął z epoką:) Ten paskudny przyjemniaczek. Obskurny, zaskakująco profesjonalnie zrealizowany - jak na obraz uroczo zalatujący kinem exploitation - niegrzeczny obraz o właściwościach hipnotycznych. Tak prosta, nieodkrywcza historia, a wciąga niemiłosiernie. Ja w każdym razie nie potrzebowałam nawet dziesięciu minut na rozgoszczenie się w tym odpychająco-przyciągającym świecie przedstawionym. Pierwszą scenkę można potraktować jako uczciwe ostrzeżenie od architektów tego niezielonego pastwiska dla zagubionych owieczek. Betonowej polany. Szybki numerek na parkingu. W ciasnej kabinie samochodu ciężarowego. Co ciekawe to jeden z najlepiej wspominanych momentów z planu „Candy Land” przez Sam Quartin – dla niej całkiem zabawna przygoda w ciele Sadie (występ, do którego nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń), swego rodzaju kompasu moralnego, czy jak kto woli najmocniejszego spoiwa zespołu Nory (przyzwoita kreacja Guinevere Turner). Następne ujęcia – szybki przegląd – dają nam praktycznie pełny obraz codzienności tej młodej kobiety. A właściwie tej prawdopodobnie najmniej przyjemnej strony jej życia. Sadie co prawda twierdzi, że zdążyła się do tego przyzwyczaić, że traktuje prostytucję, jak zapewne traktowałaby każdą inną pracę zarobkową, ale też nie ulega wątpliwości, że wolałaby nie zapuszczać korzeni w Candy Land. To samo zresztą można powiedzieć o jej dziewczynie Liv, wyszczekanej, niedającej sobie w kaszę dmuchać Riley i wrażliwym Levim (przekonujące kreacje odpowiednio Virginii Rand, Eden Brolin i Owena Campbella, którego fani kina grozy mogli już widzieć choćby w „Super Dark Times” Kevina Phillipsa, „Zdemoralizowanych” Larry'ego Fessendena, „Moje serce bije tylko, gdy mu każesz” Jonathana Cuartasa i/lub „X” Ti Westa; mnie jednak najbardziej „ciągnęło” do mistrzyni ciętej riposty, niezakochanej złośnicy Riley). Może i jeszcze nie wiedzą, co chcieliby robić w życiu, ale na pewno nie to, co teraz. Tak się im niefortunnie życie poukładało, że wylądowali na tej w gruncie rzeczy twardej glebie, ale liczą, że prędzej czy później znajdą jakiś przytulniejszy azyl. Dla nich, podobnie jak kierowców nieprzerwanie dobijających i odbijających od tego brzegu, to też tylko jeden z przystanków na egzystencjalnej ścieżce. Tyle że dłuższy, znacznie dłuższy. Tak patrzy na to ujmująco zżyta ekipa Nory, ale przyszłość może wcale nie okazać się dla nich tak łaskawa, jak sądzą. Właściwie ich dni na tym padole łez mogą być już policzone. W tej klaustrofobicznej, ponurej przystani, która pewnie przyprawiła już o potężny ból głowy niejedną pedantyczną duszę (niezbyt czyste to miejsce), odstraszyła niejednego potencjalnego klienta tutejszej jadłodajni. Przystani, którą najwyraźniej nawiedziła jakaś mordercza istota. Drapieżnik, seryjny morderca, samozwańcza Ręka Boga. Człowiek z (nie)świętą misją. Oczyszczenie świata z grzeszników? A może wręczenie im czegoś w rodzaju biletu do Królestwa Niebieskiego? Cokolwiek kieruje tym niedługo tajemniczym stworzeniem (nie dla widzów, ale dla bohaterów filmu już tak), kraina słodyczy teraz zostanie oblana ludzką krwią. Słodko-kwaśne ciasteczko w krwawej polewie.

Solidarność w biedzie. Scementowani w betonowej matni. Ciemności rozpraszane latarnią przyjaźni. Nie mają nic i mają wszystko, co się liczy. Mają przy sobie ludzi gotowych skoczyć za nimi w ogień. Mocne wsparcie w życiowej szkole przetrwania. Siedzą w tym razem. Siedzą w bagnie, ale nie użalają się nad sobą. Nie rozpaczają, tylko cieszą tym jedynym darem zesłanym im przez okrutną Opatrzność. Bezcennym skarbem, który w innych okoliczności mógłby przejść niezauważenie. Uważam, że to jest sekretny składnik tego filmowego przepisu – największy magnes w „Candy Land” Johna Swaba. Budujące poczucie wspólnoty. Ciepłe gniazdko na ciernistym krzewie. Naturalna, niewymuszona bliskość (swoją drogą podczas seansu tłukł mi się po głowie „American Honey” Andrei Arnold, mimo że tam nie odnotowałam takiej rozczulającej zażyłości. Może to kwestia tego hipisowskiego stylu życia). Tak się złożyło (przypadek?), że w rzeczywistości jedyną nieznajomą w zasadniczej obsadzie była Olivia Luccardi, czyli też nowa w zespole Nory. Młoda kobieta przedstawiająca się jako Remy, która chyba po raz pierwszy zerwała się z sekciarskiej smyczy. W każdym razie wszystko wskazuje na to, że dziewczyna w grupie wypatrzyła coś, co skłoniło ją do opuszczenia swojego naturalnego środowiska. Z deszczu pod rynnę? Remy dorastała w hermetycznej wspólnocie religijnej. Ortodoksyjni chrześcijanie w staromodnych strojach, ulotkami o Królestwie Niebieskim w dłoniach i Słowem Bożym na ustach. Najcenniejszym przedmiotem Remy jest natomiast drewniany krzyż – dość duży, na pierwszy rzut oka nieporęczny „wierny przyjaciel” dorosłej kobiety, która tak naprawdę dopiero odkrywa świat. Nie wie, co to hot dog, nie zna smaku coli, a co dopiero mówić o rozeznaniu w takich sprawach, w jakich wyspecjalizowali się jej nowi doradcy. Cierpliwi nauczyciele, życzliwi przewodnicy, którzy praktycznie bez żadnych pytań dopuszczają ją do swego małego kręgu. Nic o niej nie wiedzą, ale nie życzą jej samotności. Nie w takiej chwili, na tak ostrym zakręcie życia. Pewnie znają to z autopsji i nie widzą powodu, by skazywać to nieszczęsne stworzenie na przekleństwo radzenia sobie z wrednym życiem w pojedynkę. Ich intencje są czyste, ale mam podejrzenie graniczące z pewnością, że mają świadomość, iż ich oferta, najdelikatniej rzecz ujmując, nie jest idealna. Właściwie niektórzy mogą uznać, że spychają cnotliwe dziewczę na złą drogę. Wciągają w otchłań, w której zdążyli się już urządzić. Wyświadczają jej niedźwiedzią przysługę? Czy zatem lepiej by zrobili, gdyby pokazali jej drzwi? Zignorowali bliźniego w palącej potrzebie? Miłosierdzie różne ma oblicza. John Swab w „Candy Land” porusza się w szarej materii, w jakiej dosłownie skąpany jest nasz świat. Nie idzie po linii najmniejszego oporu, nie oddziela grubą krechą „ciemnej i jasnej strony mocy”, a przynajmniej nie nadużywa czarnej i białej farby. W tym świecie nawet zabójca może sobie zasłużyć na jedno czy dwa współczujące spojrzenia. Nie miałam wrażenia, że twórcy próbują rozgrzeszyć, usprawiedliwić zbrodniczą działalność tego gagatka. Nic z tych rzeczy. Po prostu zadali sobie trud obarczenia tej niewątpliwie zaburzonej jednostki, jakimś bagażem doświadczeń. Co więcej, w swoim przekonaniu ta osoba jest bardziej zbawicielem niźli burzycielem. To dopiero niedźwiedzia przysługa. W każdym razie zmora Candy Land jest święcie przekonana o słuszności, o boskości swoich działań. Ma się za ratownika z oryginalnym narzędziem pracy. Nie byle jakim nożem, którym zapamiętale dziurawi biedne ciała swoich „pacjentów”, a gdy już jest po wszystkim, kiedy uleci z nich nieśmiertelna dusza, układa te ziemskie powłoki, chwilowe sanktuaria w bardzo charakterystyczny, wiele mówiący sposób. Golizna i makabra. Brudny seks (w tym gwałcenie mężczyzny przez mężczyznę) i garstka krwistych, zaskakująco realistycznie się prezentujących zdjęć. Nic szczególnie śmiałego... No, może poza jedną akcją: lepką fontanną w łóżku. Ogólnie, pozytywne zaskoczenie, ale pod koniec ogarnęła mnie jakaś dziwna ambiwalencja. Z jednej strony skuteczne pogranie na oczekiwaniach, rezygnacja z konwencjonalnego domknięcia, odstąpienie od pewnej tradycji UWAGA SPOILER tj. kontrofensywy final girl KONIEC SPOILERA, a z drugiej poczucie niedosytu. Pustka, którą tylko w połowie zapełnił ostatni „akt”. Pewnie powinnam była się tego spodziewać, ale jakoś mi umknęło. I dobrze, bo na do widzenia dostałam przyjemnie nieprzyjemną niespodziankę. Warto dodać, że obsadę „Candy Land” wzmocnił William Baldwin pod postacią śliskiego szeryfa Rexa. Ciekawy typ, naprawdę interesujący, choć co poniektórych jeszcze bardziej może zaintrygować (oburzyć?) klient w koloratce.

Ale fajna paskuda. Wreszcie jakaś konkretna oferta dla miłośników filmowych brzydali. Cuchnących obdartusów. Coś dla dla fanów kina exploitation. Od Johna Swaba i jego wesołej ekipy. Tak, „Candy Land” ma charakterek. Zadziorna bestyjka, która naprawdę da się lubić. I najgłośniej doprasza się o uwagę amatorów tanich szokerów z XX wieku. Tego plugastwa, które wyrzygała gatunkowa ziemia. Wyrzutu sumienia branży filmowej. Odszczepieńców, dziwolągów, czarnych owiec w arystokratycznej rodzinie. Wstyd, po prostu wstyd, że... nie ma tego dużo więcej. Więcej takich młodziutkich słodziaków jak „Candy Land”.

środa, 29 marca 2023

Anna Górna „Dolina straconych złudzeń”

 

W Niederwalden, turystycznym miasteczku u podnóża Alp w Oberlandzie Berneńskim, grasuje seryjny morderca, którego modus operandi wskazuje na odprawianie jakichś pogańskich rytuałów. Zwłoki są znajdowane w maskach nawiązujących do alpejskiego folkloru, a to wcale nie jest najbardziej wymowny element makabrycznej scenografii tajemniczego sprawcy. Piotr Sauer, prywatny detektyw z Zurychu, który przed paroma laty wyemigrował z Polski wraz z żoną Karoliną, z którą obecnie jest w separacji i córką Wiktorią, przyjmuje zlecenie od dyrektorki Sternen Resort & Spa, luksusowego hotelu w Niederwalden, Susanne Fuchs, krewnej jednej z ofiar tak zwanej Bestii z Niederwalden, niewierzącej w powodzenie oficjalnego śledztwa. Fuchs chce, by Sauer przeprowadził równoległe dochodzenie, spróbował rozpracować tożsamość człowieka, którego zbrodnicza działalność, poza wszystkim innym, zabija główny filar gospodarki w malowniczym Niederwalden. Na czas śledztwa detektyw przeprowadza się do Sternen, a niedługo potem nieoczekiwanie dołącza do niego jego zaufana asystentka Mia Kovač, która ostatnie miesiące spędziła poza krajem.

Druga powieść Anny Górnej, urodzonej w Częstochowie absolwentki Uniwersytetu Wrocławskiego, prawniczki od lat mieszkającej w Szwajcarii, która na scenie wydawniczej zadebiutowała w 2022 roku, nominowaną między innymi w plebiscycie LubimyCzytać pt. Książka Roku w kategorii Debiut i do Nagrody Literackiej Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego za Kryminalny Debiut Roku 2022, powieścią „Kraina złotych kłamstw”, pierwszą odsłoną mrocznych przygód Piotra Sauera i Mii Kovač. Wypuszczona w 2023 roku przez wydawnictwo Czwarta Strona w sugestywnej okładce projektu Magdy Bloch, „Dolina straconych złudzeń” to druga część tej planowanej kryminalnej serii Anny Górnej, która, podobnie jak pierwsza, porusza ważne dla niej kwestie. Na przykład negatywne aspekty życia na obczyźnie: niezasłużona nieufność ze strony rodowitych mieszkańców, swoiste piętno obcego/obcej noszone także przez w gruncie rzeczy imigrantów zintegrowanych. Według autorki „Doliny straconych złudzeń” to również opowieść o działaniu wbrew innym. Dążeniu do celu pomimo kłód rzucanych pod nogi przez nieżyczliwe istoty ludzkie. Kryminał/thriller detektywistyczny w przeważającej mierze rozgrywający się w fikcyjnej alpejskiej miejscowości, szwajcarskim kurorcie osadzonym w autentycznym naturalnym krajobrazie, znanym Górnej nie tyle ze zdjęć, ile z osobistych kontaktów z tą przyrodniczą wizytówką drugiego państwa, w którym się zakotwiczyła.

Powieściowy serial killer thriller w hipnotycznym małomiasteczkowym klimacie. Pogoń za śmiertelnie niebezpiecznym osobnikiem w olśniewającej alpejskiej scenerii. Według mnie przeskoczenie wysoko zawieszonej poprzeczki w „Krainie złotych kłamstw”, pierwszym epickim występie Anny Górnej. Kreatorki niesamowicie plastycznych światów, swego rodzaju koalicji twardych realiów z licentia poetica. Nieistniejąca miejscowość wkomponowana w istniejący krajobraz, w naturalne tło Oberlandu Berneńskiego. Znany odbiorcom „Krainy złotych kłamstw”, były komisarz policji z Polski, aktualny prywatny detektyw z Zurychu, Piotr Sauer do Niederwalden, pozornie bajecznego miasteczka u podnóża Alp, przybywa w czerwcu 2019 roku w nadziei na rozwiązanie sprawy od wielu miesięcy spędzającej sen z powiek nie tylko stróżom prawa i lokalnym przedsiębiorcom zależnym od turystów - napływ tych ostatnich przez działalność przypuszczalnie seryjnego zabójcy drastycznie się zmniejszył. Rozczarowany wynikami, czy raczej brakiem wyników, policyjnego śledztwa w sprawie Bestii z Niederwalden (a to tylko jeden z pseudonimów nadanych temu nieuchwytnemu drapieżcy) zarząd największego hotelu w Niederwalden, odstającego od uroczych drewnianych nieruchomości rozsianych w tym górskim zakątku, ekskluzywnego zamczyska w skrócie nazywanego Sternen, w końcu postanowił poszukać pomocy w sektorze prywatnym. Padło na Piotra Sauera, Polaka od paru lat mieszkającego w Szwajcarii, a od paru miesięcy z sukcesami działającego w branży detektywistycznej. Ofertę przedstawia mu dyrektorka Sternen, Susanne Fuchs, mająca też osobistą motywację do schwytania największego postrachu Niedewalden. Wszystko wskazuje bowiem na to, że jej ukochany szesnastoletni siostrzeniec Nicolas Winter, padł ofiarą tego samego maniaka, który odpowiada za śmierć Antona Zieglera, starszego mieszkańca tego przeklętego kurortu, któremu przyklejono łatkę miejscowego dziwaka. Sauer nie potrzebuje dużo czasu do namysłu, w końcu to doskonała okazja, by rozreklamować swoją jednoosobową agencję detektywistyczną. Jednoosobową? Ostatnio co prawda pracował sam, ale osoby, którym nieobca jest debiutancka powieść Anny Górnej, wiedzą, że swoją pierwszą dużą kryminalną sprawę w Szwajcarii rozpracował z pomocą studentki prawa Mii Kovač. Ich kontakt bynajmniej się nie urwał, ale mniej więcej od pół roku jego niegdysiejsza asystentka przebywa poza krajem. Tak myśli detektyw, który dostaje darmowe zakwaterowanie w najdroższym, najbardziej ekskluzywny hotelu w Niederwalden – taki niemały bonus od dyrektorki tego przybytku, w porozumieniu z pozostałymi członkami zarządu, gotowej wyłożyć sporą sumkę za zwykle tańsze usługi Piotra Sauera. Jako że niemal od samego początku towarzyszymy i Piotrowi, i Mii (później do tej narracyjnej przeplatanki, bez wyjątku w trzeciej osobie, dołączy nitka komendantki z Niederwalden Kathrin Wyss; pomijam już mniejsze wglądy w żywoty jakichś pojedynczych postaci), w przeciwieństwie do tego pierwszego, wiemy, że ta druga wróciła już na łono ojczyzny. I niedługo przyjdzie nam czekać na ponowne uformowanie tego dwuosobowego zespołu wytrwale i z narażeniem życia goniącego za Prawdą. Tym razem za zorganizowanym mordercą, prawdopodobnie już rozglądającym się za następną ofiarą. Ofiarą dla jakichś pogańskich bożków? Mordy rytualne czy sprytne inscenizacje, mające wywieść w pole bynajmniej niedeptających mu po piętach śledczych? Tak czy inaczej, swego rodzaju autografem Bestii z Niederwalden, powszechnie znanym podpisem maniaka z górskiej doliny są maski Krampusa (nie tylko), szkaradnej postaci z alpejskiego folkloru. W ten prosty sposób Górna w moim poczuciu dodała tej kryminalnej opowieści horrorowego posmaczku. Delikatny aromat teoretycznie najmroczniejszego gatunkowego królestwa. Pewnie nie tyle faktyczna, ile odczuwalna nadnaturalność, cieniutki całun przykrywający do niedawna oblegane miasteczko w bliskim sąsiedztwie dumnego Eigeru.

W „Dolinie straconych złudzeń” Anna Górna w moim przekonaniu w mistrzowskim stylu operuje atmosferą zaszczucia. W szwajcarskim odpowiedniku Derry w stanie Maine:) Niederwalden to jedna z tych, myślę dobrze znanych fanom mroczniejszej beletrystyki, niewielkich miejscowości, które pod słodką polewą skrywają sfermentowane owoce. Mentalna zgnilizna panosząca się pod różową powierzchnią. Degrengolada jednostek, a niewykluczone, że niemal całego społeczeństwa zaszczutego i szczującego. Piotr Sauer i Mia Kovač prędko się przekonają, że nie są mile widziani w dolinie straconych złudzeń. Oczywiście są wyjątki, ale wielu zdaje się marzyć o pozbyciu tej wścibskiej dwójki. Ksenofobia w miejscowości turystycznej. Wydawać by się mogło, że region, który utrzymuje się głównie z turystyki, będzie bardziej przyjazny w stosunku do przyjezdnych. Niby tak, ale w Niederwalden żyją też osoby tęskniące za utraconym spokojem tego miejsca. Marzące o odzyskaniu swojej wygodnej oazy, praktycznie zawłaszczonej przez hałaśliwych i nierzadko bezmyślnych turystów. Nie bez znaczenia może być też zwykła ludzka solidarność. Trzymanie ze swoimi nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy nogi im się powijają. Prywatny detektyw i jego zaufana asystentka to para obcych mająca czelność wchodzić w paradę nieobcej komendantce. Powszechnie szanowanej w tych stronach Kathrin Wyss, niezbyt szczęśliwej żonie też lubianego właściciela sklepu odwiedzanego przede wszystkim przez amatorów wspinaczki i mniej ryzykownych spacerów po górskich szlakach, Patricka. Adopcyjni rodzice szesnastoletniego Eliasa, jednego z uprzywilejowanych uczniów liceum w Niederwalden. Potencjalna druga ofiara najpewniej najbardziej poszukiwanego człowieka w Oberlandzie Berneńskim, Nicolas Winter, mógł jedynie pomarzyć o takim statusie w szkole, jakim najwyraźniej cieszą się Elias i jego najlepszy przyjaciel, syn możliwe, że najbardziej wpływowego człowieka w tej klaustrofobicznej mieścinie. Nicolas co prawda nie uchodził za takiego wyrzutka jak poprzednia ofiara istnej zmory tytułowej doliny, ale zdecydowanie nie był istną duszą towarzystwa. Można założyć, że doskwierała mu samotność, przynajmniej od wyprowadzki jego jedynego przyjaciela. Nie licząc matki i ciotki, na które zawsze mógł liczyć. Pytanie, czy stale korzystał z ich wsparcia? Czy chłopak przypadkiem nie miał jakichś mrocznych, wstydliwych czy po prostu przykrych sekretów? Tajemnic, które przypieczętowały jego tragiczny los? Sauer wprawdzie zdaje sobie sprawę z tego, że przebiegły zabójca z alpejskiej krainy może celować praktycznie na oślep, że jego lista śmierci może być zupełnie przypadkowa albo ma znaczenie tylko dla niego. Dla pokrętnego umysłu sprawcy. Szaleńca? Tak mówią, ale instynkt Sauera, w połączeniu ze wstępnymi informacjami po części pozyskanymi jeszcze w Zurychu (ogólnie dostępne dane, doniesienia medialne), jakby kłócił się z tą wygodną etykietką. Przechodzący poważny kryzys małżeński, łebski detektyw, mężczyzna w średnim wieku od lat obficie posypujący głowę popiołem, pokutujący, a jednocześnie popełniający wciąż ten sam grzech (z perspektywy jego życiowej wybranki, zatroskanej matki ich czternastoletniej córki) – niebezpieczna praca – obawia się, że drapieżca grasujący w Niederwalden jest o wiele bardziej wymagającym przeciwnikiem. Doskonałym, na swój diaboliczny sposób, strategiem, bystrym psychopatą, czerpiącym perwersyjną przyjemność z przelewania krwi (nie)winnych, który być może na swoje nieszczęście coraz śmielej sobie poczyna. Pewność siebie, brawura, to koniec końców może zgubić „niewidzialnego człowieka” z doliny krzywdzących szufladek, o czym może zaświadczyć choćby lokalna artystka, czarownica XXI wieku. Kto czytał „Krainę złotych kłamstw”, tego nie powinno zaskoczyć zamiłowanie Anny Górnej do detali. Wyczerpujące, fenomenalnie obrazowe opisy. Niepowierzchowne portrety psychologiczne nie tylko duetu prowadzącego, czołowych postaci tego oby jak najdłuższego literackiego cyklu. Pomysłowe modus operandi sprawcy i konsekwentnie, bez zbytniego pośpiechu, wręcz z imponującą cierpliwością, płynnie poprowadzone czynności operacyjno-śledcze/detektywistyczne. A na dokładkę trafne komentarze, ośmielę się stwierdzić, nie tylko na temat szwajcarskiego społeczeństwa. Solidna płaszczyzna społeczno-obyczajowa i nie mniej angażujące rodzinne dramaty, domowe wojenki, problemy i pomniejsze niesnaski mniej czy bardziej szczelnie zamknięte w czterech ścianach „szarych domków szarych ludzi”. Trzymająca w napięciu złożona intryga, którą tylko w połowie udało mi się przedwcześnie rozpracować.

Rozkosznie klimatyczny thriller kryminalny od autorki głośnej „Krainy złotych kłamstw”. Drugi tom pasjonujących przygód prywatnego detektywa Piotra Sauera i jego młodej asystentki Mii Kovač. Moim zdaniem lepszy od poprzedniego – niemały wyczyn zważywszy na fakt, że debiutancka powieść pani Anny Górnej wprawiła mnie w niemały zachwyt. Wielki wyczyn! W tej magicznej „Dolinie straconych złudzeń”, w alpejskiej ciasnej mieścinie z domniemanym deficytem przyjaznych dusz. Przyjaźnie nastawionych do naszych znajomych z Zurychu. W sumie można brać w dowolnej kolejności, ale jeśli ktoś ma taką możliwość, to mimo wszystko radziłabym najpierw wejść do krainy, a dopiero potem do doliny Anny Górnej. Bezwstydnie zdolnej powieściopisarki!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

poniedziałek, 27 marca 2023

„Kołysanka” (2019)

 

Paryż. Niespełna rok po narodzinach ich drugiego dziecka Myriam namawia swojego męża Paula do poszukania opiekunki, tak żeby mogła wrócić do pracy w adwokaturze. Po przesłuchaniu wielu kandydatek młode małżeństwo w końcu natrafia na mającą doświadczenie w interesującym ich zawodzie, starszą od nich kobietę imieniem Louise, która natychmiast nawiązuje kontakt z pięcioletnią Milą, pierworodnym dzieckiem Myriam i Paula. Zapracowane małżeństwo już w pierwszych dniach pracy Louise nabiera przekonania, że trafił się im prawdziwy skarb: nad wyraz kompetentna, sumienna pracownica, dbająca o dzieci, utrzymująca nieskazitelny porządek w ich niewielkim mieszkaniu i zawsze chętna do brania nadgodzin. Z taką pomocą domową Myriam i Paul mogą nie tylko więcej czasu poświęcać pracy, ale też dłużej cieszyć się wyłącznie swoim towarzystwem. Zupełnie jak przed narodzinami ich pierwszej pociechy. Taki układ najbardziej jednak cieszy Louise, która zrobi wszystko, co w jej mocy, by utrzymać ten stan rzeczy. Na zawsze.

Francuski thriller psychologiczny oparty na inspirowanej prawdziwym wydarzeniami powieści Leïli Slimani pierwotnie wydanej w 2016 roku. Autorka literackiego pierwowzoru chciała, by obraz wyreżyserowała Maïwenn Le Besco, twórczyni między innymi „Le bal des actrices” (2008), „Poliss” (2011) i „Mojej miłości” (2015), ale ostatecznie kierownictwo artystyczne nad projektem objęła Lucie Borleteau - „Kołysanka” (oryg. „Chanson douce”, międzynarodowy: „Perfect Nanny”) to jej drugi pełnometrażowy obraz, po „Odysei Alicji” (2014) – a Maïwenn brała udział w pracy nad scenariuszem. Razem z Lucie Borleteau i Jérémiem Elkaïmem. W swojej rodzimej Francji (światowa premiera) film wyszedł w październiku 2019 roku, a w Polsce pojawił się w maju 2020 roku w strefie VOD. Kreacja niani w wykonaniu Karin Viard została wyróżniona nominacjami do César Awards i Lumières Award w kategorii Najlepsza Aktorka. W styczniu 2023 roku ujawniono, że rozpoczęto przymiarki do amerykańskiej adaptacji powieści „Chanson douce” (ang. „The Perfect Nanny”, pol. „Kołysanka”) Leïli Slimani; miniserialu HBO i Legendary Television z Nicole Kidman i Mayą Erskine.

Historia, którą w zasadniczym zakresie napisało samo życie. UWAGA SPOILER Sprawa Yoselyn Ortegi, która została skazana na bezwzględne dożywocie za morderstwo pierwszego i drugiego stopnia sześcioletniej Lucii i dwuletniego Leo Krimów. Ortega zadźgała swoich małych podopiecznych nożem kuchennym (po czym nieskutecznie targnęła się na własne życie, zadając sobie wielokrotne ciosy nożem w szyję) w apartamentowców na Upper West Side na Manhattanie w Nowym Jorku, gdzie ofiary mieszkały ze swoimi rodzicami i siostrą, wówczas trzyletnią i szczęśliwie przebywającą poza domem. Tamtego potwornego październikowego dnia w 2012 roku KONIEC SPOILERA. Kameralny psychologiczny dreszczowiec, mogący nasuwać delikatne skojarzenia z kultową Trylogią Apartamentową Romana Polańskiego. Ta intymność, to zamknięcie, ta intensywność. No, troszeczkę;) Szorstkie zdjęcia Alexisa Kavyrchine'a i subtelna, wyważona oprawa muzyczna Pierre'a Despratsa pięknie korespondują z coraz bardziej gorączkowym, nerwowym montażem Laurence Briaud. Wrażliwość artystyczna, która może zrekompensować, przykryć ewentualne braki i/lub niedociągnięcia w warstwie tekstowej. Mnie w każdym razie urzekł klimat „Kołysanki” Lucie Borleteau (adekwatnej powieści Leïli Slimani niestety nie miałam jeszcze okazji przeczytać), klaustrofobicznego thrillera w społeczno-obyczajowym sosie, który pewnie można było bardziej zagęścić; poświęcić więcej uwagi trudom rodzicielstwa we współczesnym świecie. Jak pogodzić karierę z wychowywaniem dzieci w pendolinowej rzeczywistości? Pasję z domowymi obowiązkami i przyjemnościami? On pracuje w branży muzycznej, a ona jest prawniczką. Można powiedzieć, że oboje są pracoholikami. Robią to, co lubią. To, co kochają bardziej od własnych dzieci? Nie, niezupełnie tak to wygląda, choć w ich bliższym otoczeniu jest przynajmniej jedna osoba żywiąca takie podejrzenia. Myriam i Paul (przekonujące kreacje Leïli Bekhti i już trochę ustępującego jej Antoine'a Reinartza) po pracy zwykle rozmawiają o pracy. Większość ich znajomych też najwyraźniej preferuje ten temat, co najmocniej rzuci się w oczy podczas pierwszego przyjęcia z Louise (widowiskowy występ Karin Viard), gdzie jedyną zainteresowaną z kolei ulubionym tematem cudownej (cudownie podejrzanej) opiekunki kilkuletniej Mili (urocza Assya Da Silva) i jej młodszego brata Adama („gra” wszystkich chłopczyków w moich oczach niezmiennie spychała na dalszy plan praktycznie wszystko inne; wprost nie mogłam oderwać oczu od tych malców) jest chyba nazbyt angażująca się, ciut nadopiekuńcza mamuśka. Louise wkracza w mały światek Myriam i Paula w jedenastym miesiącu życia ich drugiego dziecka. Paul co prawda wolałby żeby dziećmi nadal na pełen etat zajmowała się jego kochana małżonka, ale Myriam upiera się przy powrocie do pracy. Gotowa oddawać nawet całą swoją pensję babysitterce, byle wreszcie wyrwać się z domu. Wrócić do ukochanego zajęcia, pożegnać się z przykrym poczuciem bezproduktywnego spędzania czasu. Praktycznie każdego wieczora Myriam ma wrażenie, że przez cały dzień nie zrobiła absolutnie nic i nie przemawiają do niej, bądź co bądź, słuszne kontrargumenty Paula. Opieka nad dziećmi i prowadzenie domu to też praca, w dodatku bardzo ciężka i nie mniej wartościowa – jak już, to bardziej – od pracy zarobkowej. Łatwo powiedzieć, ale jak widać na jego własnym przykładzie, trudniej zrobić. Nic nowego na tym świecie, wymagać poświęceń od innych. Pogodzi ich Louise, perfekcyjna niania i gosposia. Kobieta, która ciężkiej pracy się nie boi. Kobieta, która chętnie odciąży przedstawicieli francuskiej klasy średniej. Z nią u boku każde z nich będzie mogło całkowicie poświęcić się pracy. Do tego więcej spotkań towarzyskich i chwil tylko we dwoje (ile dusza zapragnie, a właściwie na ile pozwolą ich napięte harmonogramy służbowe). Będzie czas na pracę, czas na rozrywkę i odpoczynek. Na wszystko... poza dziećmi?

Jak to zazwyczaj w tego typu opowieściach bywa nastawienie widza do Louise praktycznie od samego początku będzie drastycznie odbiegać od spojrzenia jej nowych pracodawców. „Kołysanka” Lucie Borleteau buduje się na motywie potencjalnie śmiertelnie niebezpiecznej niani. Istnej ośmiornicy, która powoli, acz niepowstrzymanie obejmuje swoimi odstręczająco śliskimi macami wszystkie punkty na mapie życia młodego państwa z Paryża. Młodych dorobkiewiczów, którym mimo wszystko przydałoby się więcej oszczędności, na co zresztą w pocie czoła pracują. Marzą bowiem - a przynajmniej takie marzenie ma Myriam - o zakupie większego mieszkania, tak aby ich dzieci miały osobne pokoje. Zgodnie z regułami gatunku sygnały alarmowe niepowstrzymanie zyskują na natężeniu. Szum w tle, brzęczenie i wreszcie rozdzierający pisk. Nie wiem, ile w tym zasługi filmowców, a ile autorki powieściowego oryginału (gdybym musiała strzelać, to pewnie postawiłam na to drugie), ale centralna postać tej stosownie drażniącej „Kołysanki” zdecydowanie przykuła moją uwagę. Fascynująca na swój demoniczny(?) sposób. Osobowość złożona. Nieobliczalna jednostka z ogromnym bagażem doświadczeń. Zajmująca ciasne, zagracone i wiecznie ponure mieszkanko w niezbyt okazałej, żeby nie powiedzieć podłej dzielnicy Paryża, dotkliwie samotna kobieta, która jakąś namiastkę rodzinnego ciepła odnajduje w pracy. Właściwie ona traktuje to bardziej jak życiowe powołanie. Możemy się tylko domyślać, jak to wyglądało wcześniej - bo mamy powody przypuszczać, że Mila i Adam nie są jej pierwszymi podopiecznymi (oczywiście mowa jedynie o gruncie zawodowym) – ale dla odbiorcy omawianej produkcji pewnie szybko stanie się jasne, że Louise zbytnio wsiąkła w rodzinne gniazdko, do którego, jak by nie patrzeć, została zaproszona. Nie wepchnęła się na siłę, choć istnieje możliwość, że z premedytacją uśpiła czujność Myriam i Paula. Wytrawna manipulantka czy po prostu osoba, która desperacko pragnie czuć się potrzebna? Chce być częścią rodziny, koniecznie taką, która decyduje o wszystkim, co związane z domem. A już zwłaszcza z dziećmi. Dyscyplina i zabawa. Jedną z najważniejszych rzeczy dla Louise jest niemarnowanie jedzenia. I jak się okaże twardszy orzech do zgryzienia będzie miała z tymi „większymi dzieciakami”. To znaczy podopiecznymi, bo nie da się ukryć, że Myriam i Paul stają się zależni od Louise. Niecałkowicie, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że powoli oduczają się radzenia sobie bez niani i gosposi w jednym. Nawet gdy nadarza się pierwsza okazja do dłuższego skupienia na dzieciach, spędzenia z nimi całych tygodni, a nie najwyżej weekendu, zgodnie uznają, że lepiej będzie zabrać ze sobą Louise. Zabrać na wakacje – morze, plaża, prażące słońce i wątpliwa przyzwoitka na doczepkę. Więcej niż wątpliwa, aczkolwiek w tym przekonaniu postronnych obserwatorów owej - mnie tam trzymającej w nieustającym napięciu, wybornie złowieszczej - sagi rodzinnej Louise utwierdzi dopiero po powrocie do Paryża. Już wcześniej - dużo wcześniej? - można jednak podejrzewać Louise o jakieś problemy natury psychicznej. Chora czy nie, niektóre jej metody wychowawcze mogą spotkać się z dezaprobatą jeśli już nie wszystkich, to na pewno jakiejś części odbiorców „Kołysanki”. Zmuszanie dziecka do wylizania pojemnika po jogurcie (ściśle rzecz biorąc jeszcze z jogurtem) to tylko przygrywka, nieśmiałe preludium, subtelny wstęp do niesmacznych, oburzających, wstrętnych czy po prostu dyskusyjnych zachowań niemłodej opiekunki. Zabawa w potwora polującego na świeżutkie i młodziutkie mięsko? Zdarza się, choć pewnie istnieją rodzice niepochwalający takich pomysłów. Wcześniejsza szarża na „małego złodziejaszka” na placu zabaw, jak przypuszczam, ściągnie jeszcze mniej – jeśli w ogóle – przychylnych spojrzeń, a clou tego pseudo opiekuńczego programu nastąpi podczas zabawy w sklep. Abstrahując od zakończenia. Jak dla mnie idealnego, a bardzo łatwo można to było zepsuć, ulec jakże częstej we współczesnym kinie grozy pokusie UWAGA SPOILER złagodzenia przekazu, obchodzenia się z widzem, jak z jajkiem. Przyjmując gorszą (według mnie bardziej prawdopodobną, co opieram także na wygrzebanych informacjach na temat literackiego pierwowzoru i prapierwowzoru, czyli autentycznej tragedii z Nowego Jorku) z możliwych interpretacji, bo w gruncie rzeczy twórcy zostawili tutaj jakieś pole do dyskusji. Mogli dopiąć to bardziej kategorycznie, nie pozostawić żadnych pytań (jak na przykład o to jedno ciało i los nieszczęsnej matki, jej reakcję - samobójstwo? - na masakrę, ale dla mnie dobrze, że tego nie zrobili KONIEC SPOILERA. Ciekawostka: naga włamywaczka na kanapie to osobista inicjatywa Karin Viard. Akcja, której Lucie Borleteau, według odtwórczyni roli Louise, nie miała śmiałości proponować/wymagać. Tak czy inaczej, reżyserka z nieskrywanym zadowoleniem przyjęła tę decyzję Viard, ucieszyło ją, że „trafiła” na aktorkę, która bez najmniejszych oporów przedłożyła rolę nad naturalną skromność. Nie bała się pójść na całość.

Można utyskiwać na niedostateczną świeżość czy zupełny brak gatunkowych innowacji. Można narzekać na niewyczerpujące studium rodzicielstwa w tych wariacko wymagających czasach, w jakich przyszło nam żyć. I wreszcie można mieć za złe twórcom tej niespokojnej „Kołysanki” - drugiego pełnometrażowego obrazu Lucie Borleteau, klimatycznego, wybornie kameralnego thrillera psychologicznego na podstawie powieści Leïli Slimani – że nie pokusili się o większą dynamikę zdarzeń. Bo przecież nie wszyscy muszą lubić powoli rozwijające się opowieści. Ja lubię, więc miałam łatwiej;) Właściwie całkiem dobrą znajomość nawiązałam z tym francuskim dziełkiem. Ciasnym, chłodnym, surowym.

sobota, 25 marca 2023

„Dzieci kukurydzy” (2020)

 

Mieszkająca w rolniczym miasteczku Rylstone w stanie Nebraska nastoletnia Boleyn Williams informuje swojego młodszego brata Cecila, że niedługo zamierza wyjechać do Bostonu, aby studiować mikrobiologię. Chłopak jest głęboko rozczarowany decyzją siostry, ich osobiste problemy zostają jednak zepchnięte na dalszy plan przez nieodpowiedzialność dorosłych. Dzieciaki nie mają wątpliwości, że starsze pokolenia próbują odebrać im pola kukurydzy, ograbić z dziedzictwa, odmówić prawa do kontynuowania najświętszej z tutejszych tradycji. Boleyn ma pomysł na pokrzyżowanie szyków dorosłym, ale potrzebuje pomocy też młodszych obywateli Rylstone, którym przewodzi dwunastoletnia Eden Edwards. Istota z diabelskim błyskiem w oku.

Najpierw było opowiadanie Stephena Kinga pierwotnie wydane w 1977 roku w magazynie „Penthouse” pod tytułem „Children of the Corn” (pol. „Dzieci kukurydzy”), następnie dodane do „Nocnej zmiany”, jego zbioru krótszych opowieści, który swoją światową premierę miał w roku 1978. W 1983 roku pojawił się oparty na rzeczonym opowiadaniu około trzydziestominutowy film w reżyserii i na podstawie scenariusza Johna Woodwarda pt. „Disciples of the Crow”. A pierwszy pełnometrażowy obraz na motywach „Dzieci kukurydzy” Stephena Kinga – wyreżyserowany przez Fritza Kierscha i rozpisany przez George'a Goldsmitha – wyszedł już w roku 1984. I zaczęło się odcinanie kuponów. Nie licząc krótkometrażówki Johna Woodwarda, ta slasherowa seria na tę chwilę liczy sobie dziewięć pozycji, a po drodze przydarzyła się również zaskakująco udana readaptacja (z roku 2009) w reżyserii i na podstawie scenariusza Donalda P. Borchersa. NeverEnding Story... do której trzy grosze zechciał też wtrącić Kurt Wimmer, między innymi reżyser „Equilibrium” (2002) i „Ultraviolet” (2006) oraz scenarzysta/współscenarzysta „Oblicz strachu” George'a Mihalki, „Kuli” Barry'ego Levinsona, ekranizacji powieści Michaela Crichtona, „Prawa zemsty” F. Gary'ego Graya, „Salt” Phillipa Noyce'a i „Pamięci absolutnej” Lena Wisemana, remake'u kultowej produkcji Paula Verhoevena opartej na opowiadaniu Philipa K. Dicka. „Dzieci kukurydzy” 2020 (oryg. „Children of the Corn”) zapowiadano jako nową adaptacją opowiadania Stephena Kinga, niemającą praktycznie żadnych związków z wersją Fritza Kierscha, czyli otwarciem podstawowego filmowego cyklu kukurydzianego. Zatem re readaptacja, swobodniejsza od dwóch poprzednich, czego Kurt Wimmer w swoich publicznych wypowiedziach bynajmniej nie ukrywał. Główne zdjęcia do „Dzieci kukurydzy” Kurta Wimmera (scenariusz i reżyseria) ruszyły na początku marca 2020 roku w Nowej Południowej Walii w Australii, a zakończyły się w czerwcu tego samego roku. Film kręcono w tak zwanym reżimie sanitarnym tłumaczonym pandemią COVID-19. Pierwszy pokaz odbył się w październiku w Sarasocie w stanie Floryda, a w szerszy obieg wszedł dopiero w marcu 2023 roku dzięki działalności amerykańskiej firmy RLJE Films – dystrybucja internetowa rozpoczęta w markowej strefie Shudder.

Witamy w Gatlin... to jest w Rylstone w stanie Nebraska! Olaboga. Wbrew niektórym doniesieniom medialnym „Dzieci kukurydzy” Kurta Wimmera nie są prequelem opowiadania Stephena Kinga pod tym samym tytułem, choć na pierwszy rzut oka tak to może wyglądać. W niewielkiej miejscowości od pokoleń utrzymującej się głównie z upraw kukurydzy, niespokojnie żyją sobie zarówno młodsi, jak i starsi. Pomijając morderczy szał, w jaki nagle wpadł pewien nastolatek po nocy spędzonej na polu kukurydzy, w Rylstone na pozór nie dzieje się nic niezwykłego. Ot, zwyczajne amerykańskie miasteczko, z którego tak ambitne osoby jak Boleyn Williams (przeciętny występ Eleny Kampouris) z reguły uciekają przy pierwszej nadarzającej się okazji. Młodszy bat Bo, Cecil („drewniany” Jayden McGinlay) najwyraźniej też chętnie pożegnałby się z tą mieściną, ale tak naprawdę zdążył już przyzwyczaić się do myśli, że dożyje swoich dni w tym według niego już teraz umierającym miasteczku. Uważa, że nie ma najmniejszych szans dostać się na jakikolwiek uniwersytet, bo nauka nigdy nie szła mu nawet w połowie tak dobrze jak jego siostrze. Myślał, że Boleyn z nim zostanie, że oboje dożyją swoich dni w tej dziurze zabitej kolbami kukurydzy. A tu taka przykra niespodzianka. Zawiódł się Cecil na swojej starszej siostrze, okrutnie się zawiódł. Zdrada, której odpuścić nie wypada. W każdym razie chłopak strzela focha i zacieśnia więź z dwunastoletnią Eden Edwards (w tej roli Kate Moyer, którą fani gatunku mogą kojarzyć choćby z „Naszego domu” Anthony'ego Scotta Burnsa, i na którą wprost nie mogłam się napatrzeć. Gdyby nie ten widowiskowy występ to raczej nie dotrwałabym do napisów końcowych), która po wspomnianej masakrze trafiła pod opiekę miejscowego pastora. A potem Tego, Który Kroczy Między Rzędami? O ile nie mamy tutaj do czynienia z bardziej naturalnym zjawiskiem. Na ten trop twórcy nakierują nas ustami Boleyn i muszę przyznać, że zaintrygowała mnie ta koncepcja. Grzyb, który rozprzestrzenił się w lokalnych polach kukurydzy. Grzyb, który może zrobić (nie)małe zamieszanie w głowach istot żywych. Możesz widzieć rzeczy, których nie ma, czyli doznawać klasycznych halucynacji. Jak dawno, dawno temu w Salem? Za czasów tak zwanego polowania na czarownice. W scenariuszu „Dzieci kukurydzy” 2020 uwzględniono ową teorię, jednocześnie wręczając osobom zaznajomionym z ową franczyzą zupełnie nową sprawę do rozpatrzenia. Można się zastanawiać, czy sprawcą całego zamieszania nie jest aby ten przeklęty grzyb. Akcję swoich „Dzieci kukurydzy” Kurt Wimmer osadził w czasach nam współczesnych (na co wskazują choćby smartfony), co bodaj najdobitniej przemawia przeciwko prequelowi. A przynajmniej moje wątpliwości ostatecznie rozwiał właśnie czas akcji. Miejscówka, jak już pewnie zauważyliście, też inna, ale może w przyszłości - już pod rządami dzieci? - to nieszczęsne miasteczko gdzieś w Nebrasce przechrzci się na Gatlin? A więc będzie ciąg dalszy? W sumie takie słuchy na razie nie chodzą, ale wcale bym się nie zdziwiła, gdyby pewnego dnia „gruchnęła wiadomość” o drugich „Dzieciach kukurydzy 2”. Wszak poprzednia gałąź nieco się już zdezaktualizowała. W każdym razie Kurt Wimmer doszedł do wniosku, że na tym szumnym kukurydzianym fundamencie spokojnie można wznieść nowocześniejszą budowlę. Plastikową – a ja naiwnie liczyłam na choćby lekkie zbliżenie do klimatu ekranizacji Donalda P. Borchesa; właściwie jeszcze większą słabość mam do „Dzieci kukurydzy” 1984 Fritza Kierscha, w czym chyba jestem w mniejszości, ale na szczęście aż tak daleko w rojeniach, tj. oczekiwaniach się nie zapędziłam – i co chyba najbardziej mnie ubodło nieokraszoną tą pamiętną muzyką, jedną z moich ulubionych ścieżek dźwiękowych z królestwa horroru.

GMO, pestycydy, krwiożerczy deweloperzy i uparte nielicznie się ze zdaniem młodych. Nie jestem pewna, czy Kurt Wimmer pracując nad scenariuszem najluźniejszej z dotychczasowych adaptacji (naturalnie uwzględniając jedynie cegiełki Fritza Kierscha i Donalda P. Borchesa) ) „Dzieci kukurydzy” Stephena Kinga, miał na uwadze wojnę klimatyczną, ale ja nie mogłam oprzeć się temu skojarzeniu. Eden Edwards Gretą Thunberg kukurydzianego piekiełka? Wolę myśleć, że Wimmerowi takie skrajności w głowie nie siedziały, ale kto go tam wie? Tak czy inaczej, w tym świecie przedstawionym zarzewiem krwawego konfliktu jest odebranie prawa głosu tym, których jak by nie patrzeć najbardziej rzecz dotyczy. Bo dzieci i ryby głosu nie mają, prawda? Dzieciaki z Rylstone pewnie nie miałyby nic przeciwko temu, gdyby mających prawo głosu mieszkańców miasteczka naprawdę interesowała ich przyszłość. Może interesuje - trudno rozsądzić – ale liczy się przede wszystkim to, jak sprawę widzą dzieci i młodzież z Rylstone. A zatem makabryczna lawina rusza w momencie wywieszenia białej flagi przez od lat bezskutecznie walczących o swoje ziemie rolników? Niekoniecznie, nie można bowiem wykluczyć, że Kukurydziany Pan (tak go sobie nazwałam) i bez tego namówiłby lokalną dziatwę do potwornych zbrodni, opętał nawet mniej przejęte losem kukurydzy młode duszyczki. Nie można też wykluczyć destrukcyjnego wpływu grzyba na umysły „milusińskich”. A może to wszystko to tylko omamy kogoś, kto przedawkował tego naturalnego wroga plonów? Mniejsza o większość. Najważniejsze, że w Rylstone zanosi się na drastyczną zmianę rządów. Czerwona Królowa przybyła do tego sennego miasteczka w Nebrasce - a w zasadzie cały czas tu była (całe dwanaście lat) - aby zaprowadzić własny porządek. To Eden Edwards, która zapragnęła być taka jak jej ulubiona postać z „Alicji w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla. Przyszło jej to ze zdumiewającą łatwością (co najprościej wytłumaczyć mocnym wsparciem kukurydzianego bóstwa; o ile cholera istnieje) – bez widocznego trudu podporządkowała swej woli nie tylko młodsze, ale i starsze dzieciaki z Rylstone i praktycznie na widoku (bo najciemniej jest pod latarnią) zaczęła chlapać swój mały światek czerwoną farbą. Eden wyobraża sobie, że już za niedługo to będzie jej królestwo – podzielne z Tym, Który Kroczy Między Rzędami. Nie, faktycznie ta być może tylko wyimaginowana bestia ma być najbliżej przy korycie w nowym Rylstone, ale Eden przynajmniej na tę chwilę wystarczy przyobiecana(?) rola jego prawej ręki. Lilipuci generał w spódnicy. Na wiernym wierzchowcu, niekiedy z rażąco czerwoną peruką oczywiście na głowie i mieczykiem u pasa. Charyzmatyczny diabełek, który z jakiegoś nie do końca zrozumiałego dla mnie powodu, okazuje litość liderce drugiego zespołu sprzeciwiającego się katastrofalnej decyzji dorosłych. Owszem, Boleyn Williams nie zgrzeszyła przeciwko kukurydzy – nie jak ci przebrzydli dorośli – ale bezsprzecznie nie pochwala metod Eden. Tyle wystarczy, by śmiertelnie narazić się tej dziewczynce, co widać na innych przykładach, ale do Bo ten kukurydziany pomiot ma więcej cierpliwości. Testuje ją, choć przecież jak na dłoni widać, że nastolatka nagle zaczęła trzymać z „leśnymi dziadkami i babciami”. Nie powiem, była jakaś chemia między tymi aktorkami (a przynajmniej ja ją wyczułam); przyznaję, że przykuła moją uwagę ta niecodzienna relacja „Amazonek” w nie tak znowu duszącym, właściwie rozczarowująco przyjaznym uścisku pędów kukurydzy. Pal licho, że naciągana. Jak zobaczycie efekty komputerowe, to może też docenicie te nieporadne „partyjki szachów” białego i czarnego charakteru. Co za kunszt, co za artyzm... co za tandeta. Naprawdę? Ale serio? Kto to zobaczy, pewnie w mig pojmie, do czego najmocniej się tutaj przyczepiam, ale warstwa gore, graficzna przemoc też pozostawiała mi wiele do życzenia. Doceniam, że nie poprzestano na laniu „czerwonej wody”, bryzganiu substancją moim zdaniem nieudanie imitującą krew (o ile większość nie załatwił czarodziej komputer), szkoda tylko, że porażało sztucznością. Ale chociaż się pośmiałam;) A najbardziej w Wielkim Finale – że też jeszcze stosuje się tego rodzaju chwyty; modne chyba jeszcze w latach 90. XX wieku, ale teraz...? Czy tylko ja uważam, że to już się zrobiło żałosne?

Ubaw po pachy. Kukurydziany kabaret od Kurta Wimmera. A miało być na poważnie. Dobrze, może to ja mam spaczone poczucie humoru (może?! Dobre sobie), ale wyreżyserowane i rozpisane przez pana Kurta Wimmera „Dzieci kukurydzy” 2020, re readaptacja opowiadania Stephena Kinga o fikcyjnym miasteczku Gatlin w Nebrasce, o kulcie kukurydzy i Tego, Kroczy Między Rzędami, tak na moje niewprawne oko to niezbyt się udały. Coś na pewno można by poprawić. Większość. Prawie wszystko. Nie polecam, choć widziałam gorsze, także w ramach tej franczyzy. Niekończącej się opowieści o diabolicznych dzieciakach z kukurydzianego edenu czy raczej zielonego piekła.

piątek, 24 marca 2023

Ranking horrorów od Monolith Films

 
Ociekające krwią i wbijające widzów w kinowe fotele! Przed premierą filmu „Puchatek: Krew i miód” prezentujemy przegląd pięciu najmocniejszych horrorów ostatnich lat. [RANKING]

Wielu z nas lubi chodzić do kina, żeby się bać. Po prostu kochamy filmy, po obejrzeniu których nie możemy później zasnąć. Produkcje szalone, przerażające, pełne przemocy, krwi i przyprawiające o szybsze bicie serca. Wybraliśmy pięć wyjątkowych horrorów, które w ostatnich latach wzbudziły ogromne zainteresowanie. Zaczynamy od premierowego „Puchatek: Krew i miód”.

 

1. „Puchatek: Krew i miód”: najbardziej wyczekiwana premiera marca

Puchatek: Krew i miód” to film w reżyserii Rhysa Frake’a-Waterfielda to wyjątkowe kino grozy z przynajmniej dwóch powodów. Po pierwsze – oryginalny punkt wyjścia do opowiedzenia historii. Bajkę o postaciach ze Stumilowego Lasu znają niemal wszystkie dzieci na całym świecie. W slasherowej opowieści akcja rozpoczyna się wiele lat po tym, jak Krzyś (Nikolai Leon) dorósł i opuścił Stumilowy Las oraz swoich wiernych kompanów Kubusia (Craig David Dowsett) i Prosiaczka (Chris Cordell), by rozpocząć dorosłe życie. Gdy wróci, rozpocznie się krwawa rzeź! Po drugie – „Puchatek: Krew i miód” porównywany jest do „Terrifier 2. Masakra w święta”, a to dla niego doskonała rekomendacja. I trudno się dziwić, że od pewnego czasu w Internecie wrze. Fani krwawych produkcji nie mogą się już doczekać emisji w kinach. Czy Puchatek spełni ich oczekiwania przekonamy się już… 31 marca.
 

2. „Małgosia i Jaś”: wersja bajki jakiej nie znacie

W podobnej konwencji – jak „Puchatek: Krew i miód” – utrzymany jest nakręcony w 2020 roku jest „Małgosia i Jaś” Oza Perkinsa. Zdjęcia do filmu były kręcone w Dublinie i Langley w Kanadzie. „Jaś i Małgosia” to krwawa adaptacja jednej z najpopularniejszych bajek dla dzieci. Reżyser z pełną premedytacją przerobił niewinną z pozoru opowieść na rasowy horror. Wszechobecny głód zmusił Małgosię (Sophia Lillis) i Jasia (Samuel Leakey) do opuszczenia rodzinnego domu w poszukiwaniu lepszego miejsca do życia. Wycieńczone wielodniową wędrówką i nieopuszczającym ich strachem dzieci trafiają wreszcie na ludzkie domostwo. Mieszkająca tu dziwna kobieta (Alice Krige) oferuje im gościnę i posiłek. Przekraczając próg jej domu, rodzeństwo trafia do miejsca gorszego niż piekło. Błagania o litość nic im nie pomogą.
 

3. „Leatherface”: prequel legendarnej „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”

Krwawa produkcja „Leatherface”, wyreżyserowana przez Alexandre Bustillo i Juliena Maury to prequel „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. Mamy tu do czynienia z zapomnianym przez świat szpitalem psychiatrycznym na amerykańskiej prowincji. Przetrzymywane są tam dzieci o zaburzeniach tak dziwnych i nietypowych, że medycyna jest bezsilna. Przemoc fizyczna i psychiczna, gwałty i terror to codzienność, nad którą nikt z personelu nie jest w stanie zapanować. Pewnego dnia grupa pacjentów ucieka, porywając młodą pielęgniarkę. Na czele uciekinierów stoi ten, który wkrótce krwawo zapracuje sobie na przydomek Leatherface (w tej roli Sam Strike). Tropem uciekinierów rusza ambitny i bezlitosny szeryf (Stephen Dorff). Rozpoczyna się wyścig z czasem naznaczony masakrycznymi mordami niewinnych ofiar, przemocą i krwią, która leje się litrami z ekranu.
 

4. „Brahms: The Boy II”: laleczka, która wywołuje dreszcze

Na tej pozycji umieściliśmy „Brahms: The Boy II”– rasowy horror wyreżyserowany przez Williama Brenta Bella, do którego zdjęcia zrealizowano w Vancouver i Victorii (Kanada). Opowiada on historię morderczej laleczki Brahms, a głównymi bohaterami są Lisa (Katie Holmes), Sean (Owain Yeoman) i ich syn Jude (Christopher Convery). Traumatyczne przeżycie sprawia, że szczęśliwe dotąd życie rozsypało się jak domek z kart. Rodzice oddalają się od siebie, a chłopiec przestaje mówić. Nowy dom w malowniczej okolicy daje nadzieję na nowy początek. Okazuje się jednak, że przeprowadzka to krok w stronę prawdziwego piekła. W opuszczonej posiadłości Jude odkrywa lalkę – chłopca o uroczej twarzy. Od tej pory staje się wybuchowy, agresywny i nieprzewidywalny. Ale na tym nie koniec. Chłopiec ma krwawe wizje i coraz częściej wyczuwa obcą obecność w domu. Lisa i Sean zaczynają bać się własnego dziecka, ale prawdziwe zło kryje się gdzie indziej. Gdy to odkryją, może być już za późno.
 

5. „Terrifier 2. Masakra w święta”: największy hit ostatnich miesięcy

Terrifier 2. Masakra w święta” to ekstremalnie brutalny, okrutny i bezkompromisowy slasher wyreżyserowany przez Damiena Leone. Gatunkowy fenomen i film grozy tak przerażający, że widzowie o słabszych nerwach uciekali z kin. Wielu z nich nie mogło znieść tego, że seryjny morderca w przebraniu klauna skomponował ze swoich morderstw symfonię bólu i okrucieństwa, jakiej kino jeszcze nie widziało. Ale to tylko jedna strona medalu! Opowieść o Art the Clownie (David Howard Thornton), który na ofiary swej potwornej zabawy wybiera nastoletnie rodzeństwo Siennę i Jonathana, to również fantastycznie zrealizowane kino grozy, które warto zobaczyć chociażby po to, by przekonać się na własne oczy, w jakiej kondycji są współczesne horrory. A mają się naprawdę dobrze!

Źródło: wszystkie materiały od Monolith Films

czwartek, 23 marca 2023

Amber Garza „Chcę twojego życia”

 

Kelly Medina, gospodyni domowa z Folsom w Kalifornii, odbiera telefon z biura miejscowego pediatry z przypomnieniem o wizycie kontrolnej niemowlęcia. Zdumiona kobieta informuje swoją rozmówczynię, że nie ma dziecka w tym wieku i wtedy okazuje się, że w mieście jest druga Kelly Medina. Niedługo potem dochodzi do kolejnego tego rodzaju nieporozumienia, niezbyt kłopotliwego dla wieloletniej mieszkanki Folsom, która jednak już wtedy nie potrafi wyrzucić z głowy tej drugiej Kelly. W końcu postanawia zaspokoić ciekawość, z dystansu przyjrzeć się kobiecie, która zdominowała jej myśli. Staje się inaczej: Kelly nawiązuje znajomość z dużo młodszą Kelly, samotną matką siedmiomiesięcznego Sullivana. Matką, w ocenie jej nowej przyjaciółki rozpaczliwie potrzebującej pomocy, której ta jest aż nadto gotowa jej udzielić. Wziąć pod swoje zaborcze skrzydła praktycznie obcą kobietę, głównie z myślą o jej uroczym synku... albo o sobie.

Pierwsze autorskie wejście Amber Garzy na teren thriller psychologicznego. Amerykańskiej powieściopisarki wcześniej kojarzonej głównie z literaturą romantyczną, która przy tej niedrobnej zmianie nie napotkała większych problemów. „Chcę twojego życia” (oryg. „When I Was You”) pisało jej się nadspodziewanie lekko, może dlatego, że ten gatunek zawsze był jej największym ulubieńcem. A może dzięki temu, że sprawa była dość osobista, że jednym z zasadniczych tematów swojego pierwszego dreszczowca uczyniła coś, co poniekąd zna z doświadczenia. Akcję osadziła w mieście, w którym uwiła sobie rodzinne gniazdko, w Folsom w stanie Kalifornia, gdzie mieszka też druga Amber Garza. Późniejsza autorka „Chcę twojego życia” odkryła ten fakt, gdy po raz pierwszy odwiedziła jedną z lokalnych siłowni albo chwilę przedtem, w gabinecie lekarskim. W Folsom mówi się, że panie Garza są do siebie bardzo podobne, ale kobiety nigdy się nie spotkały. A co by było, gdyby się spotkały? Takie pytanie w pewnym momencie zadała sobie Amber pisarka i tak powstała dramatyczna historia pań Medina. Powieść pierwotnie wydana w 2020 roku (w następnym roku na amerykańskim rynku wydawniczym pojawił się kolejny thriller psychologiczny Amber Garzy pt. „Where I Left Her”, a w roku 2022 trzeci, zatytułowany „A Mother Would Know”), która do Polski zawitała trzy lata później, korzystając z zaproszenia wydawnictwa Marginesy. Z angielskiego przełożyła Kaja Gucio, a okładkę zaprojektował Dawid Grzelak.

W „Chcę twojego życia” Amber Garza przyjęła narrację pierwszoosobową z okazjonalnymi skrętami w stronę narracji drugoosobowej (Kelly Medina w myślach zwracająca się do drugiej Kelly Mediny), główną sprawozdawczynią wydarzeń czynią fikcyjną gospodynię domową z domniemanym syndromem pustego gniazda. Usychająca z tęsknoty za swoim dziewiętnastoletnim synem Aaronem, ale już niekoniecznie za mężem Rafaelem, który wykłada na uczelni w Bay Area w stanie Kalifornia i można powiedzieć, jest już tylko weekendowym gościem w swoim domu w Folsom. Swoim i swojej małżonki Kelly Mediny, której ewidentnie doskwiera samotność w tym nieciasnym lokum. W mieście co prawda nie brakuje bardziej okazałych nieruchomości, ale Medinowie i tak mogą być dumni z tego swojego niemałego azylu. Mogliby, gdyby na innych polach wiodło im się równie dobrze, co na płaszczyźnie stricte materialnej. Kelly nie ma żadnego doświadczenia zawodowego, jedynym żywicielem rodziny zawsze był Rafael – on pracował, ona dbała o gospodarstwo domowe i taki układ przez długie lata chyba obojgu jak najbardziej pasował. Choć nie, Rafowi pasował bardziej. Przemoc ekonomiczna? Choć myśli Kelly ani razu nie dryfują w tym kierunku, moje dość szybko powędrowały na te niewykluczone, że krzywdzące wody. Czyżbym była niesprawiedliwa wobec mężczyzny, który ciężko pracuje na utrzymanie w sumie trzech osób: siebie, swojej żony i dziewiętnastoletniego syna, obecnie studiującego setki kilometrów od rodzinnego miasta? Tak czy inaczej, autorka doradzała zdwojoną ostrożność w ferowaniu jakichkolwiek wyroków. Nie pozwalała mi zapomnieć, że to rzeczywistość widziana oczami potencjalnie niestabilnej psychicznie jednostki. Bacznie obserwowanej przez swoją coraz bardziej zaniepokojoną przyjaciółkę imieniem Christine, stale przesłuchiwanej (głównie przez telefon) przez męża często podkreślającego, że ma pełne prawo ją kontrolować. Przez to, co zrobiła. Przez to, co nie tak dawno temu się jej przydarzyło. Załamanie nerwowe? Cokolwiek to było, od tamtego czasu Kelly zwykle raz w tygodniu odwiedza psychoterapeutę. To już przyniosło efekty, ale wszystko wskazuje na to, że nasza Kelly jeszcze nie wróciła do pełni zdrowia. I nikt nie musi jej tego tłumaczyć. Nie przed poznaniem młodszej (nie)siebie. Samotnej matki mniej więcej w wieku jej syna, która niedawno sprowadziła się do Folsom. Wynajęła klaustrofobiczne mieszkanko w starszej, mniej reprezentacyjnej dzielnicy najprawdopodobniej zupełnie obcego jej miasta, w które ta druga Kelly Medina zdążyła wrosnąć. Jej anioł stróż? W każdym razie pierwsza narratorka „Chcę twojego życia” Amber Garzy w swoim przekonaniu daje realne wsparcie zagubionej duszyczce. Okazuje serce potrzebującej. Czysty altruizm kobiety, która znowu czuje się komuś potrzebna? Znowu ma jakiś ważny cel w życiu. A myślała, że bezpowrotnie go utraciła, gdy jej ukochane dzieciątko dorosło. Kiedy jej bezcenne już nie pisklę wyleciało z nieidealnego gniazda. Kelly nie ma sobie nic do zarzucania - za wszelkie niewygody Aarona obwinia jego surowego ojca. Czy Rafael w ogóle kocha swojego syna? A jeśli tak, to dlaczego tak oburzająco rzadko to okazywał? Potem całkowicie zerwał się kontakt ojca z synem, a najgorsze, że bezsprzecznie kochająca matka dostała rykoszetem. I tak zaczął się najsmutniejszy(?) rozdział w życiu Kelly Mediny. Późniejszej nieustępliwej dobrodziejki młodszej Kelly Mediny, w ocenie tej pierwszej pilnie wymagającej szkolenia w zakresie opieki nad niemowlęciem. Siedmiomiesięczny Sullivan zasługuje na lepszą matkę, o co nowa przyjaciółka jego mamy aż nazbyt gotowa się zatroszczyć. Gotowa na wszystko, by ten malec miał dobre życie. Dosłownie na wszystko?

Nowa wielka misja wątpliwej bohaterki „Chcę twojego życia” Amber Gazy. Misja, której ta uciążliwie samotna gospodyni domowej, nie zarzuci nawet wtedy, gdy niewdzięczna dziewucha zacznie jej unikać. Powinna być wdzięczna, ale z jakiegoś niepojętego dla starszej Kelly Mediny powodu, młodsza Kelly Medina zdaje się coraz energiczniej od niej opędzać. Młoda matka traktuje jedyną życzliwą jej duszę jak natrętną muchę. A zatem przedkłada swoje potrzeby nad potrzeby swojego dziecka. Dobra matka nigdy, przenigdy by czegoś takiego nie zrobiła. Starsza Kelly to wie, bo ona, w przeciwieństwie do młodszej Kelly, jest dobrą, a może nawet perfekcyjną matką. I tak z pozornie niegroźnej obsesji powolutku wykluwa się obsesja na wskroś niebezpieczna. Niszczycielski żywioł niemal niezauważalnie przetaczający się nad malowniczą przystanią dwóch zwaśnionych(?) kobiet, z których jedna na pewno skrywa jakieś wstydliwe, mroczne czy po prostu bolesne sekrety, a druga już tylko przypuszczalnie. W każdym razie autorka dość długo odmawia czytelnikowi wejścia do głowy drugiej uczestniczki tego „niebiańskiego piekiełka” z niesłonecznej Kalifornii. Jesienna aura właśnie zawitała w sennym Folsom, a wraz z tą ulubioną porą roku od wielu lat mieszkającej w tym pocztówkowym zakątku Kelly Mediny, gruchnęła zdumiewająca wiadomość. Obiektywnie patrząc, nic niezwykłego, ale na niej niewątpliwie robi to spore wrażenie. Na narratorce pierwszej i ostatniej części „Chcę twojego życia” Amber Garzy. Powolne zanurzenie, czyli jeden z tych dreszczowców, w których nic się nie dzieje. To znaczy wyobrażam sobie, że współcześni architekci takich niedynamicznych krajobrazów, spodziewają się podobnych zarzutów, bo to, co dla jednych jest fascynującą wycieczką przede wszystkim w głąb nierzadko niemiłosiernie poplątanych ludzkich umysłów, to co dla jednych jest emocjonującą eksploatacją złożonej, bogatej w zasoby mniej i bardziej naturalne sfery wewnętrznej niedoskonałych stworzeń, dla innych jest mozolną, nużąca, a wręcz okropnie męczącą opowieścią o niczym. Morał z tego taki, by porządnie zastanowić się nad wyborem tej lektury, jeśli preferuje się szybsze przejażdżki po mroczniejszej stronie beletrystyki. Zbyt daleko idące byłoby stwierdzenie, że „Chcę twojego życia” to powieść na wyciszenie, ale nie robi takiego hałasu, jakiego zdaje się oczekiwać jakaś część amatorów mocniejszych wrażeń. Thriller psychologicznych z naciskiem na ten drugi człon. Cichy zewnętrznie, głośny wewnętrznie. Dzieje się, ale bardziej pod skórą. Toksyny nieprędko rozprzestrzeniające się pod szarą prozą życia. Niczym niewyróżniającymi się scenami z dnia codziennego dojrzałej kobiety z amerykańskiej klasy średniej. Perfekcyjnej pani domu, w weekendy przeważnie starającej się dogodzić swojemu mężowi (chyba że coś akurat zatrzyma go w Bay Area, co ostatnio zdarza się dość często), a w tygodniu do towarzystwa mającą swoją przyjaciółkę Christine. Siłownia, lunche, a od czasu do czasu jakiś babski wieczorek ulubionym trunkiem Amber Garzy, czyli winem zakrapiany. Niektórym to może by wystarczało, ale Kelly czuje, że jej życie jest puste, bo jak by nie patrzeć w jej sercu powstała duża wyrwa po wyjeździe jej jedynego dziecka. Była nie tyle Kelly, ile matką – tak się postrzegała od poczęcia Aarona – nie niezależną, nie odrębną istotą, tylko żywym parasolem ochronnym wrośniętym w ufną rączkę jej doskonałego w każdym calu, starannie wypielęgnowanego, wychuchanego synka. Nic więc dziwnego, że tak trudno odnaleźć się jej na tej praktycznie bezludnej wyspie. Nic dziwnego, że łapczywie chwyta okazję zesłaną przez litościwą Opatrzność? Aaron może i już jej nie potrzebuje, ale siedmiomiesięczny Sullivan na pewno tak. Taką pewność ma ona, ale matka chłopca nie wygląda na przekonaną. Już raczej osaczoną przez kobietę, która mogłaby być jej matką. Kelly jednak nie chce być matką Kelly... tylko Sullivana? Ze wspomnień starszej Mediny – fragmenty retrospektywne zmyślnie wplątane w umowną teraźniejszość, kursywą wdrukowane w przewodnią oś fabularną – wiemy, że w dzieciństwie miała wymyśloną przyjaciółkę, co nie jest niczym nadzwyczajnym, ale z jakiegoś zagadkowego powodu Rafael i Christine przywiązują do tego dużą wagę. Tak wynikało mi z niektórych ich wypowiedzi, w szczerej bądź udawanej trosce, kierowanych do podejrzanej kobiety, której nie potrafiłam nie współczuć. Cokolwiek zrobiła, cokolwiek jeszcze zrobi, właściwie ani przez chwilę nie wątpiłam, że starsza Kelly sporo w życiu wycierpiała. I nadal cierpi. Jedna potwornie skatowana dusza znalazła drugą mocno poturbowaną duszę? Ofiary, które niechcący przysporzą sobie wzajemnie dodatkowych cierpień? W sumie prawda ani trochę mnie nie zaskoczyła. Amber Garza przygotowała dwie duże potencjalne niespodzianki (i garść mniejszych) – tę pierwszą odkryłam już na samym początku owej, bądź co bądź, bardzo atrakcyjnej dla mnie trasy, ale z drugą nie poszło mi już tak gładko. Nie, ten „rebus” zajął mi zdecydowanie więcej czasu. Przewidziałam, ale to nic. Nie zabiło to mojego wzmożonego zainteresowania tą (nie)małą burzą w Kalifornii. Raz nawet autorka porządnie chwyciła mnie za gardło (aż dech mi odebrało!), ścisnęła zupełnie jak najbardziej podejrzany z mężczyzn żyjących na kartach „Chcę twojego życia” pewnego razu w Folsom. I nie wiem, czy to dobrze, że się z tego wycofała, że nie zostawiła tak zgniłej wiśni na tym stosownie niesmacznym, rozkosznie niepysznym torcie.

Oby więcej thrillerów od Amber Garzy. Biorę w ciemno! Po takim gatunkowym debiucie (pierwszy dreszczowiec w pisarskim dorobku amerykańskiej autorki przedtem celującej w bardziej romantyczne czytelniczo serca) pozostaje mi tylko z nadzieją wypatrywać kolejnej wyprawy z tą panią. Nie, że jakieś wiekopomne odkrycie, ale wystarczy. Można uroczyście ogłosić, że apetyt został rozbudzony:) Tak, „Chcę twojego życia” serdecznie przywitało mnie w strefie Amber Garzy. Tej mroczniejszej strefie, w której naprawdę chciałoby się jeszcze bardziej rozgościć. Będę polecać – ekhm, no już polecam – ale tylko zwolennikom wolniejszych złowrogich melodii. Wszak to prędzej thrillerowa ballada rockowa niż rasowy hard rock.

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej

https://www.taniaksiazka.pl/

Więcej nowości literackich

wtorek, 21 marca 2023

„Beyond Terror” (1980)

 

Młodzi przestępcy, Chema, Jazz, Lola i jej brat Nico, napadają na restaurację. Zaniepokojony przechodzień wzywa policję i dochodzi do strzelaniny, w której ginie większość osób przebywających w lokalu. Pozostałe przy życiu trio agresorów na zakładników bierze niedoszłych klientów restauracji, Jorgego i żonę jego szefa Lindę, która od początku cieszy się specjalnymi względami herszta bandy, Chemy, co najbardziej nie podoba się Loli. Pierwszym przystankiem uciekających przed karzącą ręką sprawiedliwości i porwanej przez nich pary jest przytulny dom na odludziu zamieszkały przez bezbronną staruszkę i małego chłopca. Gang nie okazuje im cienia litości, tym samym ściągając na siebie niepożądaną uwagę sił nieczystych.

Przemoc, seks, narkotyki i zemsta. Niskobudżetowy hiszpański horror w reżyserii Tomása Aznara, którego scenariusz napisał wespół z Miguelem Lizondo i Alfredo Casado. Scenariusz wpisujący się w nurt quinqui, gałąź exploitation film, której najprężniejszy rozrost przypadł na końcówkę lat 70. i lata 80. XX wieku. Quinqui to „wynalazek hiszpański” zainspirowany francuską Nową Falą, zapoczątkowaną pod koniec lat 50. XX wieku oraz włoskim neorealizmem - brutalne, surowe i tanie filmy o zdemoralizowanych młodych ludziach z niższych warstw społecznych (także, jeśli nie przede wszystkim, wywodzących się z klasy robotniczej), ulicznych przestępcach i zwykle niepatyczkujących się z nimi gliniarzach. „Beyond Terror” (oryg. „Más allá del terror”) jest trzecim pełnometrażowym obrazem nieżyjącego już Tomása Aznara (wcześniej wyreżyserował też mało znane „El libro de buen amor” 1975 i „Viva/muera Don Juan Tenorio” 1977), który światło dzienne ujrzał w roku 1980, wyłącznie na swojej rodzimej hiszpańskiej ziemi. Trzy lata później pokazał się w Republice Federalnej Niemiec (wydanie VHS, pt. „Terrorgang”), a do Stanów Zjednoczonych dotarł dopiero w roku 2021 (wydanie Blu-ray).

Chłopiec i jego pies. Nie, nie uprzedzajmy faktów. Na początku była schadzka. Umówione spotkanie młodej kobiety ze starszym nieznajomym, liczącym na szybki numerek w pierwszym lepszym hotelu/motelu. Ona jednak szybko studzi jego zapędy; wyraźnie daje mu do zrozumienia, że nie jest kobietą tak lekkich obyczajów, jak najwyraźniej sobie wyobrażał. On prosi o wybaczenie i proponuje przyjaźń, po czym jego towarzyszka mówi mu o pewnym romantycznym miejscu, obiecując, że podróż nie zabierze im wiele czasu. I tak przywraca ledwo rozwianą nadzieję rozochoconemu chłopinie. Niebezpieczna zabawa z nieznajomym? W cichym zakątku - malowniczym, a przy tym cudnie ponurym - w tym obcym człowieku może obudzić się bestia. W każdym razie otwarcie „Beyond Terror” Tomása Aznara pachnie, czy jak kto woli chuchnie, podgatunkiem rape and revenge i nie sądzę, aby to był przypadek. Biorąc pod uwagę wszystko to, co wydarzyło się później. Bardziej wyrozumiali odbiorcy „Beyond Terror” mogą to nazwać sprytnym pogrywaniem z oczekiwaniami stałych klientów niesamowicie przepastnego horrorowego pubu, ale ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że stwórcy tej „małej szkarady” nie do końca niniejszy eksperyment przemyśleli. Wrzućmy do tego kotła całą (nie taką znowu bogatą) zawartość lodówki i zobaczmy, co z tego wyniknie. Ni to film motocyklowy, ni szerzej film drogi. Bardziej satanic horror, a może po prostu ghost story? UWAGA SPOILER Z zombiastyczną posypką KONIEC SPOILERA. O żądnych zemsty duchach na brudnoszarym pustkowiu. O zdeprawowanych zbłąkanych uciekinierach, którzy z zadziwiającą łatwością podporządkowują sobie „niedobraną parę przykładnych obywateli”. Linda i Jorge (nieprzekonujące kreacje Alexii Loreto i Antonio Jabalery) zupełnym przypadkiem wpadli w brudne łapska gangu Chemy (w tej roli Francisco Sánchez Grajera, który według mnie ramię w ramię z Emilio Siegristem wcielającym się w postać Nico, ratował honor zasadniczej obsady, w szeregach której jest jeszcze manieryczna Raquel Ramirez. Uważam jednak, że lepiej sprawa przedstawia się „po drugiej stronie barykady”, głównie dzięki małoletniemu właścicielowi nieprzejednanego owczarka niemieckiego). Nadziali się na nich w lokalu, w którym na swoje nieszczęście(?) postanowili zjeść kolację. Napad, strzelanina, masa trupów – entuzjaści kina gore mogą być jednak niepocieszeni... i tak aż do ostatniej drastycznej akcji, a na pewno jedynej, która moim zdaniem zasługuje na jakieś tam, niewielkie, wyróżnienie – i błyskawiczna ucieczka z miejsca zbrodni. Złodzieje i zimnokrwiści zabójcy, banda właśnie uszczuplona o jedno ogniwo, czyli już tylko Chema, Lola i jej brat Nico, przytomnie porzucają swoje blaszane rumaki (motocykle) i wybierają bezpieczniejszy w tej sytuacji środek lokomocji w postaci samochodu niedoszłych klientów feralnej restauracji. W komplecie z rzeczonymi „klientami”. Jorge co prawda trochę się stawia, ale... No właśnie, tylko troszeczkę. Nie ma co drzeć kotów z psycholami, lepiej prędko dostosować się do nowej sytuacji. I nieważne, że lider tej śmiertelnie niebezpiecznej grupy przystawia się do jego przyjaciółki. Więcej niż przyjaciółki, raczej niewiernej żony właściciela firmy, w której pracuje Jorge. Można powiedzieć, że Linda ma wszystko oprócz miłości. Majętny człowiek, któremu przysięgała dozgonną wierność, nie okazuje jej należytego zainteresowania. Tak, obsypuje drogimi prezentami, ale to stanowczo za mało. Jej doskwiera samotność. Tak mocno daje jej się we znaki, że gotowa wskoczyć na pierwszy z brzegu kwiatek. Ba! Może być i chwast (wybaczcie proszę tę odrażającą dehumanizację), byle prawdziwie, a nie tylko na pokaz, się o nią troszczył. Jorge może i sprostałby tym niewygórowanym wymaganiom, gdyby w paradę nie wszedł mu młodzieniec z piekła rodem. Bad, bad boy.

Danse Macabre w porzuconej świątyni. Wybornie ponure zdjęcia Julio Bragado w niezłej komitywie ze ścieżką dźwiękową, aczkolwiek jedna zażarta kłótnia w moim odbiorze się tym warstwom technicznym przydarzyła (wyprawa rodzeństwa). Się bestyjki pogryzły. W każdym razie na tym pustkowiu nie-bohaterowie „Beyond Terror” Tomása Aznara spędzą najwięcej czasu. Przymusowy przystanek, który wydaje się nie podlegać ziemskim prawom fizyki. No cóż, witamy w Strefie Mroku! Zaprzedanie duszy Diabłu, coś w rodzaju paktu podpisanego z Rogatym Księciem Ciemności. Była zbrodnia, będzie i kara. Terror gangu Chemy w zasadzie trwa od dłuższego czasu – można powiedzieć doświadczeni złodzieje z rękami nie tyle splamionymi, ile unurzanymi w ludzkiej krwi – ale nie ulega wątpliwości, że ten koszmar sprowadzili na siebie niedługo po strzelnianie w restauracji. Przedostatni postój straconych chłopców i dziewczynki, już w towarzystwie Lindy i Jorgego, który dla mnie okazał się najbardziej emocjonującym, najboleśniejszym „rozdziałem” omawianej produkcji. Dosadnym w treści, nie w grafice. Okrucieństwo nie do przyjęcia, akcja pod tytułem home invasion, która pewnie nieszybko zatrze się w mojej pamięci. Zimno prawie tak przeraźliwe jak w „Funny Games” Michaela Hanekego (oryginale i remake'u). No dobrze, z tym porównaniem to może trochę przesadziłam (trochę?!), ale ta bezwzględność, niekłamana przyjemność (czysta frajda bezapelacyjnie skrzywionych jednostek), to przerażająco lekkie sianie zniszczenia... I jeszcze milczące przyzwolenie Lindy i Jorgego. Dobrze, coś tam mówią, ale jakoś słabo ich słychać. Wybitnie wątłe głosiki i dziwnie niezaszokowane twarze. Stoją jak te barany (z całym szacunkiem dla baranów) nawet wtedy, gdy rzekomi porywacze zostawiają ich samych. Zupełnie jakby wpadli na herbatkę – siedzą sobie w salonie z działającym telefonem, rzecz jasna stacjonarnym, pod samym nosem i pobitą do nieprzytomności, mocno posuniętą w latach gospodynią rozciągniętą w kącie. Nie nadążałam za tymi postaciami. Przeklęte sprzeczne sygnały. Zakładnicy czy wspólnicy? Po tym bezpardonowym, bezdusznych, ohydnym „naruszeniu” – bardziej spopieleniu – miru domowego, już trochę łatwiej było mi „ugryźć” tę potulną parkę. Nie żebym ich polubiła (o na pewno nie!), ale nie ogarniała mnie już tak potężna konfuzja, jak w tamtym Domu Zgrozy. Może powinna, bo co to za przyjaciel, który bez walki oddaje cię potencjalnemu gwałcicielowi. Oj tam, oj tam, przecież wszyscy widzą, że trafiła ją strzała Amora. Miłość od pierwszego wejrzenia. Dobrze, niech będzie, że od drugiego. Gołąbeczki niechaj sobie trochę w tym nieprzytulnym kościółku pogruchają, a Jorge w tym czasie na spokojnie opracuje jakiś (jakikolwiek!) plan ucieczki. Tymczasem diaboliczne rodzeństwo przeprowadzi coś na kształt czarnej mszy. Taka tam spontaniczna zabawa – bluźnierczy pokaz wymyślany na poczekaniu, improwizacja, pójście na żywioł, miast trzymanie się jakiegoś wcześniej ustalonego, czy skądś wygrzebanego scenariusza – powiedziałabym dokładnie na ich poziomie. Odważnie, a już najodważniej w „wielkim finale” tych kpiarskich popisów orłów nie-intelektu. Co tam rozum, grunt, że los jest dla nich łaskawy. Był łaskawy, bo ta aż niewiarygodnie długa dobra passa dobiegła końca jeszcze przed nietradycyjnym (nienaturalne moce, demoniczne siły za kierownicą) dobiciem do tego szalenie niestabilnego, „upiornie” grząskiego brzegu. Oczywiście, ta hihi haha łepska ekipa nieprędko, jeśli w ogóle, dojdzie do takiego przekonania. Oczywista sprawa dla oglądającego (aż za bardzo uświadomiony przez architektów „Beyond Terror”), nieoczywista dla proszonych gości tego piekielnego przyjęcia. Nieprzypadkowe zderzenie z koszmarem. W pełni zasłużone? To już każdy musi sobie rozstrzygnąć wedle własnego sumienia - wewnętrznego, osobistego systemu prawnego:) - o ile zechce mu się ten niedoskonały produkt obejrzeć. Według mnie najzacieklej broni się klimatem – brudnawy, szarawy, izolacyjny, na dobrą sprawę całkowite odcięcie od tak zwanej cywilizacji wspomagane okultyzmem – ale ma też swoje momenty. Wspomniany już bezkompromisowy kawałek home invasion i też wzmiankowana profanacja, jakiej we współczesnym kinie chyba próżno szukać. Czy dzisiaj ktoś poważyłby się na coś takiego? Z nieprzyziemnych, tj. paranormalnych atrakcji, najlepiej wspominam drugie wejście do niskiej, klaustrofobicznej kamiennej szopy sąsiadującej z pobłogosławionym zamkiem, w którym zalęgło się zło. I tak wracamy do chłopca i jego psa, może nie czołowych, ale najbardziej aktywnych skrzypków w tej szatańskiej filharmonii – niejazgotliwa, a wręcz bardzo subtelna nieziemska melodia, która działała na mnie lepiej niż chore przeboje w podziemiach. UWAGA SPOILER Orgia z żywymi trupami, czy tam zbiorowy gwałt. Dobrze myślę? Nie mam natomiast wątpliwości co do kazirodztwa – tutaj też pozostawiono pole dla wyobraźni widza, ale już nie tak szerokie;) KONIEC SPOILERA.

Koślawa historyjka, hiszpańska potwora, która pewnie znajdzie jeszcze niejednego amatora. Długiej kolejki się nie spodziewam - ani teraz, ani nigdy - ale najwytrwalsi poszukiwacze mocniejszych wrażeń prędzej czy później pod ten adres zapewne dotrą. O ile jeszcze się na ten „Beyond Terror” Tomása Aznara nie natknęli. Klimatyczne pomieszanie z poplątaniem. Niedopracowane, żeby nie powiedzieć okropne, dialogi, niedających się lubić (głupkowatych?) postaci między innymi w piekielnej Strefie Mroku. Bardziej nudnawo niż krwawo, ale swój tandetny urok ma. Ta maleńka paskuda. Odgrzebałam i trochę pożałowałam. A trochę nie.