niedziela, 4 czerwca 2023

„Ostatni klient” (2022)

 
Ceniona psycholog Susanne Hartmann przyjmuje nowego pacjenta Marka Zideniusa. Po zapoznaniu się z jego problemami, uznaje, że mężczyzna kwalifikuje się do leczenia psychiatrycznego. Po tej sugestii Mark daje jej pierwszy powód do niepokoju, a kiedy na chwilę wychodzi z gabinetu, Susanne znajduje w kieszeni jego wierzchniego okrycia coś, co wprowadza ją w stan najwyższej gotowości. Niezwłocznie konfrontuje się z młodym nieznajomym, który tymczasem przechodzi do kolejnego punktu swojego sekretnego planu. Przyznaje, że to on jest poszukiwanym przez policję Zabójcą Płodów i nie pozostawia wątpliwości, że chce w pełni wykorzystać wszystkie wykupione minuty w gabinecie Susanne Hartmann.

Plakat filmu. „Klienten” 2022, Deluca Film

Anders Rønnow Klarlund i Jacob Weinreich: zgrany duński duet występujący zarówno na scenie filmowej, jak i literackiej. Ich debiutancka powieść - tak jak pozostałe opublikowana pod pseudonimem A.J. Kazinski - , „Den sidste gode mand” (pol. „Ostatni dobry człowiek”), otwarcie cyklu z negocjatorem policyjnym Nielsem Bentzonem, swoją światową premierę miała w roku 2010, a w branży filmowej panowie działają od lat 90. XX wieku (m.in. autorzy scenariusza filmowej wersji „Miłości dla dorosłych” Anny Ekberg, obrazu Barbary Topsøe-Rothenborg z 2022 roku). Thriller psychologiczny „Ostatni klient” (oryg. „Klienten”, międzynarodowy: „The Last Client”) nigdy nie był rozważany pod kątem powieści. Co więcej, Klarlund i Weinreich konstruowali tę opowieść z myślą o produkcji niezależnej (reżyserował tylko pierwszy z wymienionych). Byli gotowi sami sfinansować całe przedsięwzięcie, byle tylko uniknąć denerwujących przestojów, nie wspominając już o potencjalnie mozolnych poszukiwaniach ludzi skłonnych zainwestować w ten projekt. Wyszli z założenia, że byłoby ich stać na dwuosobową obsadę, a kręcić mogliby we własnym biurze. Taki był pierwotny plan dla „Ostatniego klienta”, potem jednak bestyjka trochę się rozrosła. Inspirację Klarlund i Weinreich zaczerpnęli z tragedii greckiej (roboczy tytuł scenariusza: „En dansk tragedie”). Film został uwolniony w marcu 2022 roku. W Danii, ale na arenę międzynarodową „przedarł się” już w drugiej połowie tego samego roku.

Kameralny duński thriller psychologiczny wymyślony przez A.J. Kazinskiego. Teatr na ekranie. Forma, z którą kinomaniacy nieraz mogli się już spotkać – czy to w kontakcie ze „Śmiercią i dziewczyną” oraz „Wenus w futrze” Romana Polańskiego, czy przy okazji „Rozmowy z gwiazdą” Steve'a Buscemiego, czy jakiejś innej, mniej lub bardziej zajmującej filmowej konwersacji – ale jeśli chodzi o opowieści o seryjnych mordercach... Nasuwają mi się na myśl „Milczenie owiec” Jonathana Demme'a, na podstawie bestsellerowej powieści Thomasa Harrisa i mniej znane „Zło wcielone” Amber Sealey, powstałe w oparciu o transkrypcje z rozmów z autentycznym seryjnym mordercą Tedem Bundym oraz wspomnienia agenta specjalnego Billa Hagmaiera. Świat przedstawiony w „Ostatnim kliencie” Andersa Rønnowa Klarlunda jest jakby mniej dostępny dla osób postronnych. Szczelniej zamknięty, hermetyczny, ale w związku z tym niegwarantujący silniejszego poczucia klaustrofobii. Powietrze w gabinecie psycholog Susanne Hartmann gęstnieje praktycznie z minuty na minutę – konsekwentne naciąganie cięciwy emocjonalnego napięcia – ani razu jednak nie wydało mi się tak ciężkie jak w obskurnym „parku rozrywki” doktora Fredericka Chiltona. Szykując tego rodzaju „spektakle” szczególną wagę warto przywiązać do castingu, a to, co zobaczyłam w „Ostatnim kliencie” każe mi sądzić, że organizatorzy rzeczonego wydarzenia doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Nie tylko nie mam żadnych zastrzeżeń do gry zajmujących centralne miejsce na „deskach tego teatru” Signe Egholm Olsen i Antona Hjejle'a, ale i mam podejrzenie graniczącej z pewnością, że „ich datki” na rzecz „Ostatniego klienta” były najhojniejsze. Owocna współpraca kreatorów zantagonizowanych postaci. Szorstkie zdjęcia powstałe pod kierownictwem Madsa Thomsena i tym bardziej ścieżka dźwiękowa Sanne Graulund, nie tyle budują, ile podkreślają, wzmacniają intensywną aurę, która rozgości się w eleganckim gabinecie Susanne Hartmann za sprawą tytułowego klienta. Niczym niewyróżniający się dzień pracy tej drogiej terapeutki ma zakończyć jeszcze jedna czterdziestopięciominutowa sesja. A raczej wstępna rozmowa z młodym człowiekiem nazwiskiem Mark Zidenius, którego chyba nie stać na usługi Susanne. Tak czy inaczej, przekonuje ją, że nie ma takiego zaplecza finansowego, jak jej zwyczajowi klienci. Nie zajmuje kierowniczego stanowiska w korporacji, tylko pracuje dorywczo, aktualnie na budowie. Dlatego Susanne decyduje się skierować go pod inny adres? Mark najwyraźniej żywi takie podejrzenia, ale Susanne upiera się, że najzwyczajniej nie jest osobą kompetentną do poprowadzenia jego przypadku. Jej specjalizacją są mediacje biznesowe – tak, przyjmuje też inne zlecenia, ale nie tak poważne. Przynajmniej tak mi wynikało z jej słów skierowanych do udręczonej duszy, mającej za sobą niejedną próbę samobójczą i fantazjującej o nieistnieniu. To znaczy największym marzeniem Marka jest nigdy, przenigdy się nie urodzić. W takiej sytuacji poszukanie dobrego psychiatry nie wydaje się złym pomysłem, niemniej jakiś natrętny - wietrzący spiski:) - głosik w głowach przynajmniej co poniektórych odbiorców może podpowiadać kierowanie się przez Susanne głównie interesem własnym (widmo niewypłacalności Marka). Zresztą te wątpliwości niechybnie zejdą na drugi plan, a może nawet zupełnie stracą na znaczeniu. Anders Rønnow Klarlund i Jacob Weinreich zaproponują bowiem inny materiał do głębokich przemyśleń. Bardziej wymagający i zdecydowanie istotniejszy dla obu stron tego niecodziennego konfliktu. Właściwie uwięzienia kobiety w jej własnym biurze. Nader stanowczego dopominania się o uwagę od rozchwytywanej pani psycholog.

Plakat filmu. „Klienten” 2022, Deluca Film

Ostatni klient” w reżyserii Andersa Rønnowa Klarlunda co prawda w warstwie tekstowej nie wykazuje się aż taką skromnością, jak w formie, ale nie nazwałabym tego opowieścią wielowątkową. Brzemienne w skutkach spotkanie, nietypowa sesja, przebiegająca w coraz bardziej nieprzyjaznej atmosferze (a może zmiennej?) wizyta w gabinecie duńskiej terapeutki, która jest swego rodzaju pretekstem do dokonania psychicznej wiwisekcji nie tylko pacjenta. Koszmarna teraźniejszość, w którą nieubłaganie wdzierają się stare demony. Wyznania młodego Marka, czyli scenki retrospektywne przytomnie stylizowane na „widziane jego oczami”. Subiektywizacja mglistych scenek w tym świecie odmalowywanym dla unieruchomionej Susanne. W zasadzie jakieś pole manewru udaje jej się wygospodarować – sprytny ruch w niestandardowych szachach albo pogranie zgodnie z oczekiwaniami przeciwnika. Mark Zidenius nie wygląda na takiego, który najpierw działa, a dopiero potem myśli. Zorganizowany seryjny morderca z misją. Celuje w ciężarne kobiety, aby uratować ich nienarodzone dzieci. Nazwali go Zabójcą Płodów, ale ma się za ich ratownika. Mówią, że życie to bezcenny dar, a Mark to ekstremalny przykład zdania odrębnego. Nie zna gorszego przekleństwa od ziemskiej egzystencji, a jego czyny mają świadczyć o zaangażowaniu w tę „niepopularną działalność publiczną”. Nietrudno się domyślić, że życie Marka nie było usłane różami. Niektórzy mogą nawet uznać, że przegrał już na starcie, że to inni zadecydowali o jego losie. Brutalnie wepchnęli go na zbrodniczą ścieżkę, ukształtowali niezupełnie na swój obraz i podobieństwo. W „Ostatnim kliencie” toczy się odwieczna dyskusja o wpływie wychowania na osobowość człowieka. Zaburzenie nabyte czy wrodzone? Socjopatia czy psychopatia? Tak czy inaczej, w tym potwornym równaniu twórcy każą nam uwzględnić jeszcze jeden czynnik. UWAGA SPOILER Syndrom odrzucenia. Odrzucenia przez biologicznych rodziców, a przynajmniej matkę KONIEC SPOILERA. Niby brzmiało mi to tak, jakby Anders Rønnow Klarlund i Jacob Weinreich starali się usprawiedliwić antybohatera swojego scenariusza, ale... no właśnie, niby. Jeśli wsłuchać się uważniej w ową duńską tragedię, można dojść do wniosku, że jej autorzy nie zajmują żadnego stanowiska w tej sprawie. Jakby gabinet Susanne nagle przeistoczył się w sale sądową, a sprawcy tego angażującego zamieszania przyjęli role permanentnie bezstronnych sędziów, oczekujących na werdykt ławy przysięgłych, czyli odbiorców „Ostatniego klienta”. W sumie to nie tylko niezawiśli arbitrzy, ale też obiektywni sprawozdawcy bieżących wydarzeń, niepoddający w wątpliwość uzupełnień Marka. A Susanne, czy ona też będzie mogła się wypowiedzieć? Wypowiedzieć tak, ale czy opowiedzieć o sobie? Na to nie liczyłam, bo psycholodzy raczej nie mają w zwyczaju uzewnętrzniać się przed swoimi klientami. Na kozetce jest seryjny morderca, który w gruncie rzeczy musiał sobie wywalczyć tę jedną sesję. Dał jej szansę – zapłacił z góry i grzecznie odpowiedział na wszystkie pytania. Związał ją, bo tylko tak mógł zmusić Susanne do wysłuchania jego historii? I dlaczego tak mu zależy na tej rozmowie? Szuka pomocy? Jeśli tak, to trudno się dziwić, że ze wszystkich psychologów działających w mieście wybrał właśnie Susanne. Najdroższa, więc pewnie najlepsza – mniej więcej tymi słowy zaspokaja ciekawość kobiety, która może nie dożyć najbliższego wschodu słońca. Kochającej matki, która może już nigdy nie ujrzeć swojej córeczki. Podstępna historia, unikająca nadmiernych komplikacji. Prawdę mówiąc, nie miałabym nic przeciwko dołożeniu jeszcze jakiejś cegiełki do tej może i niespecjalnie wyszukanej, ale przykuwającej uwagę fabularnej budowli. Solidnie wykonany obiekt minimalistyczny. Nieobliczalna i rozbrajająco skromna, niewesoła opowieść psychologiczna.

Teatralny serial killer thriller. Duńska oferta dla spragnionych kameralnych klimatów. Spacer po mrocznych korytarzach ludzkiego umysłu „ukartowany” przez Andersa Rønnowa Klarlunda i Jacoba Weinreicha alias A.J. Kazinskiego. Nieśpieszne zanurzenie. Sprawne budowanie dramaturgii w pozornie nieprzepuszczalnym światku. Intymny „Ostatni klient”, czyli bezpośredni kontakt ze śmiertelnie niebezpieczną jednostką. Bliskie spotkanie z seryjnym mordercą. Jak dla mnie całkiem emocjonująca opowieść w dość gęstym psychologicznym sosie. Chore popędy i naturalne pragnienia w toksycznych oparach beznadziei, dotkliwego poczucia bezsensu istnienia - filozofia jednej z postaci odbijająca się w klimacie tego przebiegłego dreszczowca.

piątek, 2 czerwca 2023

„Wilcze stado” już na platformach VOD

 
Spektakularny i pełen akcji koreański horror prezentowany m.in. na festiwalach w Toronto (światowa premiera w sekcji Midnight Madness), Sitges, San Sebastian oraz na ostatniej odsłonie polskiego Splat! FilmFest.

Wilcze stado” na platformach VOD od 2 czerwca 2023

Wilcze stado © dystr. Kino Świat 2023

Wilcze stado © dystr. Kino Świat 2023

O filmie:
Kontenerowiec przewożący najniebezpieczniejszych kryminalistów zamienia się w pływające piekło, z którego nie da się uciec. „Wilcze stado” to mrożący krew w żyłach i naszpikowany akcją horror, który ani przez moment nie zwalnia tempa i nie oszczędza niczyjej wrażliwości. W obsadzie koreańskiego filmu znaleźli się m.in. gwiazda K-popu Seon In-guk, Jung So-Min („Alchemia dusz”), Gwi-hwa Choi („Zombie Express”, „Lament”) i Gwi-hwa Choi („Piraci: Ostatni królewski skarb”).

Grupa koreańskich skazańców na mocy ekstradycji jest transportowana z Filipin do ojczyzny. Kryminaliści z eskortującymi ich policjantami wsiadają na pokład wielkiego kontenerowca. Sytuacja wymyka się spod kontroli, a oswobodzeni bandyci zaczynają metodycznie masakrować funkcjonariuszy. Jednak ani jedni, ani drudzy nie mają pojęcia, że prawdziwe niebezpieczeństwo czyha na nich pod pokładem. Pływające piekło, z którego nie da się uciec.

Źródło: wszystkie materiały od Kino Świat

czwartek, 1 czerwca 2023

Maciej Kaźmierczak „Pomsta”

 
Warszawa. Komisarz Robert Foks z Komedy Stołecznej Policji, po nakryciu swojej żony na zdradzie, poznaje nastolatkę Nadię, która oferuje mu darmowe zakwaterowanie w należącym do jej ojca hotelu w centrum miasta. Tymczasem w Złotych Tarasach dochodzi do zuchwałej zbrodni: siedemnastoletnia Martyna Wolska zostaje pchnięta nożem i przerzucona przez barierkę przez nieznanego sprawcę, któremu internauci nadają przydomek Skaza. Sprawa zostaje przekazana komisarzowi Foksowi, któremu na polu zawodowym partneruje podkomisarz Paweł Radecki, w przeciwieństwie do swojego wyższego rangą kolegi, uporczywie trzymający się regulaminu. A to może okazać się niewystarczające do rozwiązania tej konkretnej kryminalnej zagadki. Niedługo po medialnym zabójstwie Wolskiej tajemniczy sprawca uderza ponownie, tym samym upewniając śledczych, że celuje w nastoletnie dziewczyny. A jedną z jego ofiar może być Paulina Gosik, córka byłego zawodowego partnera Foksa.

Okładka książki.Pomsta", Muza 2023

Ukończył polonistykę na Uniwersytecie Łódzkim, w przestrzeni wirtualnej znany też jako Poważny Postczłowiek. W swojej bibliografii ma między innymi takie powieści grozy, jak „Polowanie na kaczki” (2017) i „Wszechmocny” (2018) oraz między innymi takie powieści kryminalne, jak „Nikt” (2022), „Porzuceni” (2022) i „To mnie zabije” (2023). Zagościł też choćby w takich horrorowych antologiach opowiadań, jak „Zombiefilia” (2013), „Księga wampirów” (2014), „Zapomniane historie” (2016), „Gorefikacje II” (2016), „Krwawnik 2. Opowiadania z pozornie martwej strefy” (2016) i „Żertwa. Antologia słowiańskiego horroru” (2021). Zajął dwudzieste szóste miejsce na liście najpoczytniejszych autorów i autorek w Polsce 2022 (raport Biblioteki Narodowej). Pytanie retoryczne: o kim mowa? Na 2023 rok ten Ktoś we współpracy z wydawnictwem Muza przygotował pierwszy tom planowanej powieściowej serii kryminalnej z bezkompromisowym komisarzem Robertem Foksem. W cudnej okładce zaprojektowanej przez Mariusza Banachowicza.

Z natury unikam zdjęć, mediów społecznościowych i tak dalej. […] Im mniej ludzie o tobie wiedzą, tym mniej mogą przeciwko tobie wykorzystać.”

Szorstki glina nierzadko działający na granicy prawa przez wiele miesięcy namawiał Macieja Kaźmierczaka do przedstawienia go innym. Co więcej, to główny bohater „Pomsty”, Robert Foks z wydziału zabójstw Komendy Stołecznej Policji, prowadził swojego stwórcę, kiedy ten wreszcie zechciał pochylić się nad jego historią. Pierwsze skrzypce Kaźmierczak grał tylko w pierwszym etapie tej kryminalnej podróży. Kaźmierczak błyskawicznie przelał na papier pierwszy makabryczny występ tajemniczego nawet dla niego, potencjalnego seryjnego zabójcy nastolatek i zorganizował krótki wieczorek zapoznawczy - trzeba dodać, że w dość burzliwych okolicznościach - z protagonistą. Te pierwsze scenki „Pomsty” miał już dokładanie obmyślane, ale praktycznie całą resztę pozostawił w gestii opryskliwego Roberta. Autor szedł śladami swojej postaci, zamiast przecierać jej szlak. W sumie metoda spraktykowana przez niejedno pióro, tym bardziej pociągająca, gdy autor chce również bazować na elementach zaskoczenia. Skoro sam Kaźmierczak nie był przygotowany na gwałtowne zwroty w śledztwie komisarza Foksa, to jak ma przygotować się na nie czytelnik? Właściwie w jakimś zakresie to na pewno jest możliwe – wiem, bo nie wszystkie „rewelacje” przyjęłam ze stosownym zdziwieniem. Ot, przedwcześnie dogrzebałam się do niektórych „ukrytych” fragmentów tej bestialskiej układanki. Prawdopodobnie najskuteczniejszego śledczego w stolicy Polski poznajemy na ostrym zakręcie życia. Zdrada małżeńska, której główny bohater „Pomsty” zupełnie się nie spodziewał. Potężny cios prosto w serce od miłości jego życia. Foks jest człowiekiem porywczym, a przynajmniej niemającym dużej wprawy w powściąganiu gniewu, ale tym razem jakimś cudem zwalczył przemożne pragnienie poturbowania młodego mężczyzny baraszkującego z jego żoną w ich małżeńskim gniazdku. Nawet się nie odezwał – odwrócił się na pięcie i poszukał pocieszania u starego znajomego. Nie żeby Foks miał o nim jak najlepsze zdanie, ale w tej sytuacji Pan Alkohol w przekonaniu Foksa staje się praktycznie niezbędny. Lepiej poszukać chwilowego zapomnienia, stępić targające nim emocje, zanim dojdzie do jakichś rękoczynów. Bo Foks tej okropnej nocy nie ręczy za siebie. O czym na własnej skórze przekona się jakiś szukający zaczepki młodzieniec. Nietrzeźwy komisarz ruszy z odsieczą jego znajomej, która odwdzięczy się Foksowi darmowym pokojem w hotelu jej ojca. Nastoletnia Nadia Czarnenko przyjechała z Kijowa, gdzie dorastała pod okiem matki Ukrainki, która swego czasu przeżyła małą, niekoniecznie przyjemną, przygodę z Polakiem Przemysławem Olszewskim, wspomnianym właścicielem hotelu w centrum miasta, który nigdy nie wykazywał większego zainteresowania córką, ale po wybuchu wojny, „łaskawie” zapewnił jej azyl. A teraz zniknął. Nadia podejrzewa, że ma to związek z jego ciemnymi interesami i nie wygląda na specjalnie przejętą – nie miała dobrego kontaktu z rodzicielem, więc czemu miałaby się o niego zamartwiać? Nie, jeden powód do zmartwień Nadia niewątpliwie ma, a dotyczy on prowadzenia największego legalnego, ewentualnie półlegalnego biznesu ojca. Ma nadzieję, że jej zwykle przewidujący staruszek przygotował kogoś do tego zadania, bo ona, szeregowa recepcjonistka, naturalnie nie czuje się kompetentna do przejęcia pałeczki po być może nieżyjącym już ojcu. Wszystko wskazuje na to, że Nadia zupełnym przypadkiem poznała doświadczonego detektywa z wydziału zabójstw, który niebawem zaangażuje się w sprawę mogącą mieć związek ze zniknięciem Przemysława Olszewskiego. W każdym razie spodziewam się, że przynajmniej miłośnicy gatunku będą się liczyć z tą ewentualnością, a wręcz doszukiwać... być może nieistniejących punktów wspólnych;) Nie tylko między zniknięciem Olszewskiego i nieuchwytnym zabójcą nastoletnich dziewcząt zwanym Skazą, ale i wielce podejrzaną historią rodzinną. Znowu zupełnym przypadkiem komisarz Robert Foks dobrze zna - a przynajmniej wydaje mu się, że zna - rzeczoną trzyosobową rodzinę. Foks nie jest człowiekiem zbyt towarzyskim, ale jeśli kogoś uważał za swoją przyjaciela, to na pewno był nim Tomasz Gosik. Przez krótki czas byli zawodowymi partnerami, a potem okrutna Opatrzność zmusiła Tomasza do zmiany zawodu. Co ciekawe, o zaginięciu swojego jedynego dziecka, nastoletniej Pauliny, Foksa nie informuje jego były partner, tylko żona Tomasza Iwona. Kobieta robi to za plecami męża, który twierdzi, że zna miejsce pobytu córki, z jakiegoś jednak powodu nie zamierza wyjawić go nawet swojej małżonce. Czuły nos Foksa (bez)błędnie wychwytuje krętactwa człowieka, który dotychczas nigdy nie zawiódł jego zaufania. A teraz próbuje sprzedać mu, jak na jego wyćwiczone ucho, okrutnie naciąganą historyjkę.

źródło: https://www.facebook.com/maciejkazmierczakpisze/

Komisarz Robert Foks posiada cechy cynicznych detektywów z nurtu hardboiled, przy czym jego wizerunek wydawał mi się „nieco” cieplejszy. Maciej Kaźmierczak stworzył bohatera, który nie tylko nie stara się przypodobać odbiorcom „Pomsty”, ale i daje jasno do zrozumienia, że w ogóle nie jest zainteresowany zawiązywaniem nowych przyjaźni. Jakby oczekiwał, że wścibscy czytelnicy zachowają (nie)stosowny dystans, uszanują jego niewypowiedziane, domyślane życzenie, by się zbytnio nie spoufalać. Ewentualnymi karcącymi spojrzeniami Foks na pewno by się nie przejął, ale gdyby jakimś cudem dotarła do niego wieść o ludziach z tego naszego „alternatywnego” świata, przekonanych, że nawiązali z nim jakąś nić sympatii, to gdyby akurat (niechcący) „wstał prawą nogą” ubawiłby się setnie. Nie przesadzajmy – mistrzynią zatruwania powietrza w świecie przedstawionym w „Pomście” jest prokurator Eliza Kowalczyk. Prawdziwy wrzód wiadomo na czym. Co prawda uwzięła się tylko na Foksa, ale jej negatywne podejście, o ile mu wiadomo, drażni nawet jego przełożonego, nie wspominając już o bliższych rangą kolegach. Może z wyjątkiem jego partnera, podkomisarza Pawła Radeckiego. Foks nie ma pewności, ale ze wszystkich znanych mu policjantów, on wydaje się najlepszym kandydatem na duszę przychylną Kowalczyk. To nie tyle kwestia szerokiego otwarcia na ludzi – choć Radecki zdaje się życzliwiej usposobiony od Foksa – ile podejścia do pracy. „Brudnemu Harry'emu” trafił się partner, który trzęsie się na samą wzmiankę o jakimś nieregulaminowym posunięciu. Skaut i chuligan – albo skrajnie niedobrana zawodowa para, albo pięknie dopełniający się duet. Dream Team bądź idealny przepis na małą katastrofę w komendzie. Może kiedy bieżące śledztwo osiągnie temperaturę wrzenia? W zasadzie od początku zanosi się na pracę pod silną presją, bo niezidentyfikowany sprawca rozpoczął swoją zbrodniczą działalność z szokującym przytupem. Uderzył w miejscu publicznym, w dodatku w nieletnią dziewczynę, którą postronny obserwator mógłby nazwać osobą z dobrego domu. Martyna Wolska, pierwsza znana ofiara człowieka pilnie poszukiwanego przez warszawską policję, a już najpilniej przez komisarza Roberta Foksa, to córka dyrektorki prywatnej szkoły językowej i pracownika wyższego szczebla urzędu miasta. Nazwijcie mnie cyniczką, ale mam podejrzenie graniczące z pewnością, że członkowie zespołu Foksa nie musieliby wyciskać z siebie siódmych potów, gdyby dziewczyna wywodziła się choćby z klasy robotniczej. Nie byliby zmuszeni działać pod taką presją, choć w jakiejś dalszej perspektywie przełożeni pewnie oczekiwaliby mniejszych czy większych postępów w śledztwie. Skaza zabija na różne sposoby, a na miejscach zbrodni zostawia infantylnie brzmiące i niewiele mówiące Foksowi, krótkie wiadomości. Zawoalowane obwieszczenia, stwierdzenia, a najprędzej to własne (nieobiektywne?) opinie na temat tych nieszczęsnych młodych kobiet. Siedem grzechów niegłównych? „Zanim zdążył sobie przypomnieć, jak wyglądały zbrodnie w kultowym filmie „Siedem” Davida Finchera, bo tylko tak mógł skojarzyć, jakie grzechy należały do wspomnianej listy...”. Ech, ten Foks. Wbrew jego usilnym staraniom, całkiem sympatyczny z niego człek. Może i czasami działający na granicy prawa, ale jeśli system rzuca ci kłody pod nogi w pościgu za śmiertelnie niebezpieczną jednostką, to możesz albo przystawać i grzecznie czekać na zielone światło od biurokratów - oj przepraszam, miałam oczywiście na myśli zwierzchników Foksa – albo na bieżąco je pokonywać. Mniej czy bardziej sprytnie, lepiej lub gorzej zabezpieczając swoje tyły, nieważne. Grunt, żeby pokrzyżować plany niekoniecznie jednemu łotrowi. „Męski kryminał”, z którym nie zawsze było mi po drodze – miałam jakieś sporadyczne problemy z zawieszeniem niewiary – ale panu Kaźmierczakowi mimo wszystko udawało się podtrzymać we mnie zainteresowanie tym bezlitośnie toczącym się i nie zawsze oficjalnym śledztwem. Swoja drogą, nie miałabym nic przeciwko wzmocnieniu pierwiastka żeńskiego – Nadia starała się jak mogła, ale marzy mi się taka „egzotyczna para” (ściślejsza współpraca) jak Foks i Kowalczyk. Może w przyszłości, bo już wiadomo, że przynajmniej Robert Foks takową przed sobą ma.

Frapująca, wielowątkowa intryga, wyrazisty protagonista, dobre tempo (ani pośpieszny, ani ślimaczący się fabularny pociąg), całkiem pomysłowe wykorzystanie motywu serial killer, nieuciekanie od trudnych, wręcz depresyjnych tematów, od potworności tego świata, nieasekuracyjna i niemonotematyczna zbrodnicza działalność tajemniczego zabójcy. Spodobało mi się też poczucie humoru Macieja Kaźmierczaka, czy jak kto woli niektórych postaci żyjących na kartach jego „Pomsty”. Uroczystego otwarcia, na moje, nieźle (nie genialnie) się zapowiadającej powieściowej serii kryminalnej z komisarzem Robertem Foksem.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

wtorek, 30 maja 2023

„Droga bez powrotu” (1997)

 
Samotna samochodowa podróż Sandry Thomas przez pustynię Mojave kończy się po nieoczekiwanym starciu z nieznajomym kierowcą, który spycha ją z drogi. Pojazd kobiety ulega awarii, a jej tajemniczy prześladowca odjeżdża jak gdyby nigdy nic, zostawiając ją samą na rozgrzanym pustkowiu. Z opresji wybawia ją inny samotny kierowca, który przedstawia się jako Jake Nyman, lekarz z Los Angeles. Mężczyzna ma w zwyczaju podejmować decyzje poprzez rzut monetą i bynajmniej nie robi wyjątku dla istoty ludzkiej, która utknęła na pustyni. Ślepym trafem Sandra zyskuje towarzysza podróży, początkowo zamierzającego podwieźć ją do najbliższego skupiska ludzkiego, poszukać kogoś, kto pomógłby jej dostać się do miasteczka Pearblossom, gdzie ma się spotkać z siostrą. Ostatecznie jednak błędny rycerz decyduje się spędzić więcej czasu ze swoją niezaradną księżniczką.

Plakat filmu. „American Perfekt” 1997, Destiny Entertainment, Millennium Films
Amerykański pustynny thriller drogi chwalony i posądzany za podobieństwa do twórczości Quentina Tarantino oraz braci Joela i Ethana Coenów. Z drugiej strony pojawiły się też głosy, że „To nie jest kraj dla starych ludzi” (2007) tych ostatnich mógł być inspirowany „Drogą bez powrotu” (oryg. „American Perfekt”) w reżyserii i na podstawie scenariusza Paula Charta, ewentualnie miał powstać przy użyciu powieści - głośnego dokonania Cormaca McCarthy'ego pierwotnie wydanego w 2005 roku - napisanej pod wpływem tego mało znanego pustynnego obrazu. Jest jeszcze „The Dice Man” Luke'a Rhineharta (pseudonim George'a Cockrofta), powieść, która swoją światową premierę miała w roku 1971. Paul Chart przysięgał, że nigdy jej nie czytał, tym samym dając do zrozumienia, że zbieżności fabularne (powiedziałabym zastanawiająco charakterystyczne punkty wspólne) są zupełnie przypadkowe. Pracując nad tą kameralną produkcją Chart czerpał między innymi z twórczości Lucio Fulciego, Ruggero Deodato i Umberto Lenziego. Filmów tak złych, że aż dobrych? Pozornie złych, bo zajmujące szczególne miejsce w sercu Charta tanie szokery z XX wieku, mają wyjątkową zdolność do przekuwania wad w zalety. Magiczny kicz, zwany też campem. Pierwszy pokaz niskobudżetowego dreszczowca Paula Charta o ślepych trafach odbył się w maju 1997 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes w sekcji Un Certain Regard, co przyjemnie zaskoczyło samego reżysera – niespodziewany zaszczyt spotkał twórcę tego, bądź co bądź, skromnego przedsięwzięcia. Obrazu, który mimo wszystko nie miał przed sobą świetlanej przyszłości. Uczestnictwo w tak prestiżowym wydarzeniu jak Festiwal Filmowy w Cannes nie uchroniło go przed zagubieniem w mrokach historii.

Geneza „Drogi bez powrotu” Paula Charta sięga lat 80. XX wieku, okresu panowania Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii. Scenariusz zrodził się z jego osobistych doświadczeń/przemyśleń w tym niepewnym okresie. Chart nie był bowiem przekonany do biznesowego podejścia Żelaznej Damy, do traktowania państwa jak wielkiej firmy funkcjonującej na tak zwanym wolnym rynku. Bardziej kojarzyło mu się to z autokracją niż demokracją. Obawiał się, że taki sposób zarządzania krajem nie pozostawia miejsca na współczucie i sprawiedliwość. Zimna kalkulacja, bezduszny rachunek zysków i strat, gdzie te pierwsze są wartością nadrzędną, a w drugie jeśli będzie trzeba wpisze się jakieś jednostki, a może i całe grupy społeczne? Tak czy inaczej, Chartowi nie odpowiadał ówczesny klimat polityczny, można chyba nawet powiedzieć, że dusił się pod rządami Margaret Thatcher. I na tej duchocie wyrosła „Droga bez powrotu”, którą po latach Paul Chart oceni jako produkt wciąż aktualny. Niestety klimat polityczny na bezczelne i okrutne kłamstwa, na uporczywe (choćby po trupach) trzymanie się koryt, całkowite lekceważenie problemów „zwykłych zjadaczy chleba”, na butę, arogancję i zinstytucjonalizowane deprecjonowanie krytyków niemiłościwie panującej władzy (cała machina rzekomo państwowa przeciwko nieuległym obywatelom), rozgościł się w tak zwanym demokratycznym świecie. W rosyjskiej ruletce upasionych na majątku publicznym. Wiecznie nienażartych pasożytów (oni wolą tytułować się jako patrioci), w burzy oklasków wysysających energię z rodaków. „Zamknij ryj, żryj, pracuj i płać podatki”, że pozwolę sobie zacytować polskiego rapera o ksywce Słoń. I staraj się żyć chwilą, bo następnej możesz już nie mieć. Sandra Thomas (według mnie niewdzięczna, żeby nie powiedzieć poniżająca, rola Amandy Plummer – zdaje się, że ona tak tego nie odebrała, ale ja z przykrością patrzyłam na jej jakby usilne, nieprzekonujące starania by „zniżyć się do poziomu” powierzonej jej postaci) przestrzega zasad panujących w demokratycznym społeczeństwie: nie wychyla się, regularnie dokłada do niby publicznej kasy, pewnie nie bez żalu, bo „żyje od pierwszego do pierwszego”, ale przecież nie będzie się kłócić z wolą większości. Uczciwa praca jej nie popłaca, ale ani myśli żyć jak jej nieprzystosowana siostra, „niedomyta” autostopowiczka imieniem Alice (cudny występ Fairuzy Balk, którą fani kina grozy/dark fantasy mogą kojarzyć choćby ze „Szkoły czarownic” Andrew Fleminga), być może niestroniąca od narkotyków i przelotnych związków z innymi „hipisami”, notoryczna kłamczucha bez przerwy szukająca jakiejś rozrywki. Sandra mogła skończyć jak ona, też mogła prowadzić taki koczowniczy żywot, bo przez jakiś czas Alice była dla niej kimś w rodzaju mentorki – nauczyła ją paru niekoniecznie przydatnych rzeczy, a w każdym razie Sandra uważa, że wszystkie złe nawyki wpoiła jej siostra. Siostra, która wreszcie raczyła zainteresować się matką. Potencjalna główna bohaterka „Drogi bez powrotu” zmierza do miejscowości Pearblossom w Kalifornii (właściwie społeczność nieposiadająca osobowości prawnej), na umówione spotkanie z Alice, a potem już prostą drogą do spodziewającej się ich wizyty rodzicielki w samotnej jesieni życia. Na pustynnej trasie Sandy – asfaltowa droga przecinająca Mojave – dochodzi jednak do incydentu rodem z „Pojedynku na szosie” Stevena Spielberga, kultowego thrillera drogi opartego na opowiadaniu Richarda Mathesona, też autora scenariusza. W każdym razie tak mi się skojarzyło... w zasadzie już wcześniej: na widok duszy osamotnionej na takim, a nie innym pustkowiu. Naturalną koleją rzeczy „Droga bez powrotu” przywoływała również wspomnienia „Kalifornii” Dominica Seny i niemal zapomnianego „Dying Room Only” Philipa Leacocka, innej pustynnej opowieści autora między innymi głośnej minipowieści pt. „Jestem legendą”.

Plakat filmu. „American Perfekt” 1997, Destiny Entertainment, Millennium Films

Film, którym rządzi przypadek. Sandra Thomas przypadkowo „nadziała się” w najlepszym razie na zwykłego pirata drogowego, a w najgorszym na uporczywego i śmiertelnie niebezpiecznego „Prześladowcę” (patrz: filmografia Johna Dahla), którego bliżej poznamy jako Santiniego (ładny popis Davida 'Remusa Lupina' Thewlisa) i zapewne też zupełnym przypadkiem poznała doktora Jake'a Nymana (bezbłędnego Roberta Forstera). Prawdziwy dżentelmen wśród dzikusów. Francja elegancja w świecie jaskiniowców. Miłość, miłość na pustyni Mojave. Jeden półobrót monetą więcej lub mniej, a ten związek nigdy by się nie narodził. Każdy poszedłby w swoją stronę, zakładając oczywiście, że kobieta w opałach koniec końców nie wyzionęłaby ducha w tym pustynnym więzieniu. Muszę przyznać, ciekawy system - pogięty, ale ciekawy - którego jednak przynajmniej odbiorcy powieści„The Dice Man” George'a Cocrofta za oryginalny pewnie nie uznają. Nowa sympatia Sandry, w sytuacjach wymagających wyboru, zdaje się na rzut monetą. I nieważne, czy to dotyczy spraw tak błahych jak wybór śniadania, czy tak poważnych jak ewentualne uratowanie życia bliźniemu – doktor Nyman zawsze czyni tak, jak wypadło. Dwukrotne rzucanie monetą w tej samej sprawie jest surowo wzbronione. Tej zasady łamać nie wolno, ale może – tylko może – istnieje jakiś sposób na jej ominięcie? Tak czy owak, można spokojnie powiedzieć, że doktor Jack Nyman jest człowiek wiernym swoim zasadom. Może i bezsensownym, ale przynajmniej jakieś ma! W przeciwieństwie do takich typów jak Santini? Skoro światem przedstawionym w „Drodze bez powrotu” Paula Charta rządzi zwykłych przypadek, nikogo nie powinno dziwić ponowne przypadkowe spotkanie... z zakurzonym samochodem Santiniego. Co innego reakcja Sandry na to niepokojące odkrycie. Nie wiem, czy nie doceniłam, czy raczej przeceniłam tę kobietę. Akt odwagi czy głupoty? Jaki diabeł ją podkusił, by tak, a nie inaczej zakończyć swój krótki postój w jakimś wygwizdowie? Przemożna ciekawość? Błąd! Tutaj należy myśleć życiowo, a nie filmowo. To kino wmówiło nam, że nielogiczne zachowania ludzi, to nie tyle odbicie rzeczywistości, ile chodzenie po linii najmniejszego oporu, które swoją drogą przez poważnych recenzentów winno być przykładnie skrytykowane. Wychodzi więc na to, że bardziej wmówili nam to poważni recenzenci, a nie kino;) Mniejsza o większość – grunt byśmy nie oczekiwali od ludności „Drogi bez powrotu” Paula Charta przemyślanych, w pełni zrozumiałych, a przynajmniej jakoś tam uzasadnionych posunięć. Dobrze, ale z Sandrą to autor tej przebiegłej historyjki moim zdaniem lekko przesadził. Lekko?! Zgoda, topornie to wyszło, a w każdym razie mniej mocno drażniła ta pani. A raczej panna, którą właśnie trafiła strzała Amora. Na bezludziu, bo jak mówi stare porzekadło: „co komu przeznaczone, to na drodze rozkraczone”. Właściwie to rozkraczyła się Sandra, ale nie czepiajmy się szczegółów. Przez nieznajomego, który już wkrótce wykaże się nadzwyczajną cierpliwością. Poczeka aż damulka się ogarnie... i wsiądzie do jego samochodu. W latach 90. XX wieku „Droga bez powrotu” mogła uchodzić za bardzo przewrotne dziełko – nieprzewidywalne, skutecznie z widzem pogrywające, a wręcz bezwstydnie nim manipulujące, stosownie żerujące na jego gatunkowych przyzwyczajeniach - obawiam się jednak, że dzisiaj takie zagrania nie przejdą. Bardziej naiwny niż sprytny? Niezamierzenie przejrzysty niż zamierzenie nieobliczalny? W każdym razie ja musiałam obyć się bez niespodzianek, ale prawdę mówiąc nie palę się do wytykania „Drodze bez powrotu” naiwności. W sumie całkiem nieźle się bawiłam w tym pustynnym klimacie z „jednakowo dobrymi i złymi” postaciami. Może nie jednakowo, ale Paul Chart w przestrzeni publicznej tłumaczył, że nie pociągał go klasyczny filmowy podział ludzkości. Chciał „powołać do życia” stworzenia, które potrafią być przyjaźni, życzliwi i pomocni, a jednocześnie zdolni do okrucieństwa, zionący nienawiścią, a niekiedy nawet mniej czy bardziej chętnie targający się na życia innych istot ludzkich. Jest i jeden pięknie niepiękny ukłon w stronę zwolenników mocniejszych klimatów – akcent gore.

Szalona przejażdżka po pustyni. Dreszczowiec w delikatnej mgiełce absurdu. Odrobinę osobliwa przygoda zgotowana przez Paula Charta, która albo nie miała potencjału komercyjnego, albo nie poszczęściło jej się na etapie dystrybucji. Dobrze się zaczęło – Festiwal Filmowy w Cannes to w końcu nie byle jaka impreza – ale (nie)ostatecznie kalifornijską „Drogą bez powrotu” przejechało się niewielu. Nie trafiło się niezupełnie ślepej kurze ziarno, ale grunt, że mnie trafiła się rzeczona kura:) Interesujący okaz, niezachwycający, ale dostatecznie miło się patrzyło.

niedziela, 28 maja 2023

„Tin i Tina” (2023)

 
Hiszpania, rok 1981. W dniu ślubu spodziewających się dziecka Loli i Adolfo dochodzi do poważnych komplikacji, które zmuszają lekarzy do przeprowadzenia niechcianej aborcji. Na domiar złego Lola dowiaduje się, że już nigdy nie zajdzie w ciążę. To wstrząsająca wiadomość dla obojga, Adolfo jednak szybciej godzi się z sytuacją. Większość dnia spędza w pracy, ale po powrocie do ich hacjendy na pustkowiu musi patrzeć na swoją pogrążoną w smutku ukochaną. Podzielając jej pragnienie posiadania dziecka, ale też chcąc odzyskać swoją tryskającą życiem partnerkę, Adolfo namawia ją na adopcję. Razem udają się do nieodległego katolickiego klasztoru pełniącego też funkcję sierocińca, gdzie poznają siedmioletnie bliźnięta, albinosów Tina i Tinę. Dzieci ogromnej wiary, które jak się okaże interpretują Pismo Święte na swój własny, niepokojący sposób.

Plakat filmu. „Tin & Tina” 2023, Tin&Tina La Película AIE, La Claqueta PC, Miami Film Gate, Andarams Films

Hiszpańsko-brytyjsko-rumuński religijny thriller psychologiczny - wyprodukowany przy udziale firmy Netflix, jednego z dystrybutorów filmu - w reżyserii i na podstawie scenariusza debiutującego w pełnym metrażu Rubina Steina. „Tin i Tina” (oryg. „Tin & Tina”) to rozbudowana wersja jego krótkometrażowego obrazu z 2013 roku pod tym samym tytułem, będącego częścią jego czarno-białego shortowego tryptyku o jasne i ciemnej stronie ludzkiej natury, w skład którego wchodzą jeszcze „Nero” (2017) i „Bailaora” (2018). W przypadku „Tina i Tiny” głównym źródłem inspiracji były osobiste doświadczenia Steina z religią katolicką. Wspomnienie chłopca, z uwagą wsłuchującego się w słowa swojej głęboko wierzącej babci. Wspomnienie chłopca, za dnia pilnie studiującego Pismo Święte, a nocą nawiedzanego przez koszmary senne o zmartwychwstaniu, kamieniowaniu, demonach i ogniu piekielnym. Wspomnienie chłopca żyjącego w coraz większym strachu przed gniewem Bożym. Pewnego, że starotestamentowy Bóg wszystko widzi, wszystko słyszy i zawsze gotów rzucić w niego piorunem, jeśli obrazi go myślą, mową, uczynkiem lub zaniedbaniem. Wspomnienie chłopca, który bał się odezwać. Kiedy dorósł, Stein doszedł do wniosku, że religia katolicka (całe chrześcijaństwo?) opiera się na strachu – strachu przed śmiercią, a także strachu przed karą za niewyspowiadane grzechy. Główne zdjęcia do pełnometrażowej edycji „Tina i Tiny” ruszyły w lipcu 2021 roku, a zakończyły we wrześniu tego samego roku. Film kręcono w hiszpańskiej prowincji Sewilla, między innymi w klasztorze San Isidoro del Campo w Santiponce i Hacienda San Felipe w Gerenie. Najpierw został uwolniony w Hiszpanii, w marcu 2023 roku, a międzynarodowo zakrojoną dystrybucję otwarto w maju 2023. Wtedy to obraz Rubina Steina pojawił się w strefie Netflix.

Rubin Stein był niemile zaskoczony częściowym odbiorem jego debiutanckiego osiągnięcia w pełnym metrażu. Rozszerzona, około dwugodzinna, wersja „Tina i Tiny” zaszufladkowała go jako twórcę horrorów, gatunku, który delikatnie mówiąc nie należy do jego ulubionych. W przestrzeni publicznej reżyser i scenarzysta omawianej produkcji dał jasno do zrozumienia, że obawia się przykrych konsekwencji przylepienia mu tej, według niego, kompletnie nietrafionej etykietki. Co prawda nie ma nic przeciwko kojarzeniu jego dzieła z „Wioską przeklętych” Wolfa Rilly, ewentualnie Johna Carpentera (filmowe horrory science fiction, które swoje istnienie zawdzięczają powieści Johna Wyndhama pt. „Kukułcze jaja z Midwich”) - z jego wypowiedzi wnioskuję, że faktycznie w jakimś stopniu inspirował się tą kultową historią - ale ogólnie rzecz biorąc, zależało mu na stworzeniu czegoś w stylu Alfreda Hitchcocka i Davida Finchera. Może jeszcze z jakimiś wtrącaniami „Sieroty” Jaume Collet-Serry. Stein był przygotowany na negatywne przyjęcie „Tina i Tiny” przez jakąś część osób wierzących i miłośników zwierząt (bo żyjemy w czasach, w których bardzo łatwo ludzi urazić), ale do głowy mu nie przyszło, by „w tych obliczeniach” uwzględnić fanów horrorów. Dlaczego miałby, skoro nie pracował nad horrorem? Tylko opowieścią tajemniczą... Stein wprost przepada za takimi klimatami, które przecież panują też na terytorium horroru, ale on może o tym nie wiedzieć. W każdym razie tak (być może błędnie) wywnioskowałam z jego słów. Bo rozprawiając o horrorze, miał na myśli kino slash, czyli jedną z mnóstwa gałęzi tego gatunkowego drzewa. Jeśli ktoś podejdzie do „Tina i Tiny” z takimi oczekiwaniami, to faktycznie może się srogo rozczarować, ale założenie, że łatka horroru warunkuje opinię publiczną na klasyczną siekaninę wydaje mi się nazbyt śmiałe. Nie każdy horrormaniak to slashermaniak. Weźmy „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego – czy rekomendowanie „Tina i Tiny” Rubina Steina miłośnikom tego ponadczasowego horroru satanistycznego byłoby jakimś nagannym posunięciem? Wprowadzaniem ludzi w błąd? Nie sądzę, choć osobiście nie uważam, żeby twórcy „Tina i Tiny” zbliżyli się do jakości tamtego arcydzieła kina grozy, kamienia milowego z 1968 roku, ekranizacji powieści nieodżałowanego Iry Levina. Niemniej „linia melodyczna” Rubina Steina w moich uszach prędzej zbiegała się z „Dzieckiem Rosemary” aniżeli dreszczowcami Alfreda Hitchcocka. Na moje niewprawne oko jeszcze nie horror, ale uważam, że niewiele brakowało do przedarcia się na terytorium wroga. Może to za mocne słowo, ale fakt faktem, że Stein nie był zainteresowany eksploatacją tego obszaru. Smacznie przejaskrawiona mroczna saga rodzinna w stylu retro. Akcja toczy się w 1981 roku i chociaż filmowcy nie postawili na daleko idącą stylizacją na kino z tamtego okresu, to z łatwością wychwytywałam tego magicznego ducha w paranoicznej atmosferze najgęściej zalegającej w posiadłości pilota Adolfo i gospodyni domowej Loli (w tych rolach Jaime Lorente i Milena Smit), małżeństwa z bardzo krótkim stażem, które już zdążyła dotknąć niemała tragedia. Niechciana aborcja i dla nich potworna wieść, że Lola już nigdy nie zajdzie w ciążę. Kobieta zdecydowanie gorzej przyjęła ten potężny cios od ślepego losu albo niesprawiedliwego Boga Wszechmogącego, zadomowiła w otchłani rozpaczy, z której wydobyło ją białowłose rodzeństwo. Bo w końcu przystała na propozycję Adolfo odwiedzenia pobliskiego sierocińca prowadzonego przez katolickie siostry zakonne. Mieli wrócić z niemowlęciem, ale Lola nawiązała jakąś więź z siedmioletnimi dziećmi, mającymi nikłe pojęcie o świecie poza klasztorem, gdzie trafili wkrótce po narodzinach. Tin i Tina: wesołe cherubinki... diabłem podszyte? Jak to najczęściej w kinie grozy bywa, bardziej wyczulona na ich zachowanie okaże się kobieta. Adopcyjna matka postaci wykreowanych przez Carlosa Gonzáleza Morollóna i Anastasii Russo. Moim zdaniem stosownie egzaltowani – co swoją drogą przyjemnie koresponduje z mniej przesadną, ale również, grą odtwórców Loli i Adolfo – nieboleśnie przejaskrawieni tutaj tak dobrzy, że aż niedobrzy chrześcijanie. Przynajmniej zdaniem Loli.

Plakat filmu. „Tin & Tina” 2023, Tin&Tina La Película AIE, La Claqueta PC, Miami Film Gate, Andarams Films

Skrzyżowanie „Wioski przeklętych” Wolfa Rilly, „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego oraz „Widzę, widzę” Severina Fiali i Veroniki Franz. Tak to odebrałam. Tę angażującą opowieść, którą można odczytać jako przestrogę przed nieuważnym rozpalaniem chrześcijańskiego ognia w młodziutkich umysłach, doszukać się w tym krytyki dla tak zwanej indoktrynacji religijnej, ale i można to traktować jako swego rodzaju zachętę do nawracania bliźnich, wskazywania drogi zagubionym owieczkom. Tytułowi wychowankowie surowych sióstr zakonnych nie mają złych zamiarów wobec swoich adopcyjnych rodziców. Właściwie to starają się szanować wszystkie żywe stworzenia, nawet czworonożnego pupila swojej matki, bezlitośnie ich obszczekującego. Nawet szkolnego chuligana, przez którego przylgnął do nich krzywdzący przydomek. Tin i Tina nie chcą rozgniewać swojego Boga, zależy im raczej na tym, by był z nich dumny, zadowolony z ich dokonań na ziemskim padole. Wiedzą, że na miejsce w Niebie trzeba sobie zasłużyć i najwyraźniej nie wydaje im się, żeby pastwienie się nad innymi, czy im się to podoba, czy nie, stworzeniami Boga Wszechmogącego, zapewniało to upragnione rajskie życie po śmierci. „Kochaj bliźniego swego jak siebie samego” - ten ustęp z Biblii Tin i Tina traktują równie poważnie jak wszystkie inne. Czasami jednak powijają im się nogi, grzeszą, choć przecież chcieli dobrze. Ale nie, to nie jest żadne usprawiedliwienie. Nie mają wątpliwości, że zasługują na karę. Muszą odpokutować, ale Lola i Adolfo z jakiegoś niezrozumiałego dla nich powodu, powstrzymują się przed wprowadzaniem takiej dyscypliny, jaką znają. W klasztorze rodzeństwo nie musiało wykazywać się porównywalną kreatywnością – wymyślać kar cielesnych, które oczyszczą ich nieśmiertelne dusze. Odgonią słuszny gniew Tego, któremu nic nie umyka. I na pewno z dezaprobatą spojrzał na Adolfo, który nie odmówił modlitwy przed posiłkiem, ale dzięki interwencji Tina i Tiny ten błąd szybko został naprawiony. Z ojcem właściwie mali głosiciele Słowa Bożego nie mają większych problemów, ojciec nie ma nic przeciwko stosowaniu się do zasad narzucanych przecież nie przez siedmiolatków tylko Stwórcę wszechświata, ale matka to już zupełnie inna liga. Wydawać by się mogło, że Lola prędzej znajdzie wspólny język z Tinem i wyraźnie pełniącą dominującą rolę w tym duecie Tiną, bo dorastała w podobnym miejscu, w innym katolickim sierocińcu, przy czym wczesne dzieciństwo dane jej było spędzić z biologicznymi rodzicami. Dlatego okazała się bardziej odporna...? Na co? Na katechezę? W każdym razie Lola odwróciła się od Kościoła – trudno powiedzieć czy bardziej z powodu niekatolickiego wychowania we wczesnym dzieciństwie, czy plag jakie niezasłużenie na nią zesłano. Lola waha się między ateizmem a wiarą w niemiłościwego i niesprawiedliwego Boga. Starotestamentowego surowego Ojca, w którego z kolei święcie wierzą tytułowe dzieciaki. I wbrew nadziejom ich adopcyjnych rodziców ich żarliwa religijność nie jest etapem przejściowym, że tak to ujmę, nie socjalizują się poza zimnymi murami klasztoru. Nie są przygotowani do życia w świecie Loli i Adolfo. Podoba im się (na przykład telewizor – wspaniały wynalazek, o którym nigdy wcześniej nie słyszeli), czują, że nareszcie znaleźli swoje miejsce na ziemi, wygodny dom i przede wszystkim kochających rodziców, nie mają jednak wątpliwości, że przydałoby się wprowadzić parę zmian w tej zacisznej hacjendzie. Koło ratunkowe Loli okazało się dziurawe. Jedne wielkie smutki przepędziły, inne ściągnęły. Dzieci, które wyciągnęły tę nieszczęsnego kobietę z ostrych szponów depresji, nieświadomie (a może z premedytacją?) zgotują jej nowe piekło. Komnata tortur okrutnie zawiedzionej matki. Rozczarowanej i zalęknionej. Zaszczutej przez siedmiolatków, którzy jej zdaniem literalnie czytają Pismo Święte. Żeby tylko czytali;) Śmiertelne niebezpieczeństwo w gęstych oparach paranoi. Stylowa opowieść o niecodziennych trudach rodzicielstwa przyjemnie kontrastująca z piosenkami dla dzieci, w melancholijny nastrój której już perfekcyjnie wpisuje się przewodni motyw muzyczny (kołysanka).

Intensywne widowisko z ładnie zagęszczającą się atmosferą. Mroczna historia rodzinna od debiutującego w pełnym metrażu hiszpańskiego reżysera i scenarzysty Rubina Steina. Psychologiczny i religijny dreszczowiec w moim poczuciu nie tyle bezrefleksyjnie sklecony ze sprawdzonych w kinie grozy motywów, ile zręcznie je przetwarzający. Małe przewietrzenie w konwencji morderczych dzieciaków. Może nie od razu innowacyjne dokonanie, ale jakąś nutkę świeżości w tej frapującej opowieści wychwyciłam. „Tin i Tina”, historia, którą poniekąd na przekór jej autorowi, pozwolę sobie polecić także – naturalnie na dokładkę do zwolenników thrillerów „z pieczątką” mystery - entuzjastom horrorów nastrojowych.

piątek, 26 maja 2023

Torquemada „Żuchwa Kaina”

 
Minipowieść-łamigłówka. Kryminalna historia z sześcioma ofiarami i szerzej nieznaną liczbą zabójców. Sto przypadkowo ułożonych stron, miliony możliwych kombinacji, ale tylko jedna właściwa. Arcytrudna zagadka z lat 30. XX wieku, w XXI wieku przeżywająca drugą młodość. Brytyjska osobliwość wydawnicza, książka enigma, którą dotychczas rozszyfrowały trzy osoby. A rozwiązanie zagadki – jedyna właściwa kolejność stron – przez wydawców jest utrzymywane w ścisłej tajemnicy.

Okładka książki. „Żuchwa Kaina", Czwarta Strona 2023

Torquemada to pseudonim artystyczny angielskiego tłumacza, poety, krytyka literackiego i wybitnego szaradzisty Edwarda Powysa Mathersa. Urodził się w 1892 roku w Forest Hill w Londynie, a kształcił w Loretto School i Trinity College Oxford. Krzyżówkami zainteresował się w 1924 roku, zaczynając od krzyżówek panoramicznych z jasnymi wskazówkami (między innymi szukanie synonimów i antonimów podanych słów), które jednak szybko przestały stanowić dla niego jakiekolwiek wyzwanie. I nie miał już żadnej satysfakcji z bezbłędnie wykonywanych zadań. Ale znalazł inne: krzyżówki hetmańskie, wymagające bardziej kreatywnego myślenia. Mathers nie ograniczył się do ich rozwiązywania – historia zapamiętała go jako jednego z czołowych twórców tego rodzaju zagadek, też pioniera innych formatów i popularyzatora krzyżówek tematycznych. Jego złota żyłka do konstruowania przeróżnych łamigłówek – dla znajomych – została zauważona przez gazetę „The Saturday Westminster”, po zamknięciu której Mathers stał się cennym nabytkiem tygodnika „The Observer”. Częścią tego ostatniego zespołu był od roku 1926 aż po kres swoich dni na tym łez padole. Edward Powys Mathers alias Torquemada zmarł we śnie w swoim domu w Hampstead w 1939 roku, pięć lat po wypuszczeniu w świat swojego prawdopodobnie najbardziej niesfornego „dziecka”, słynnej „Żuchwy Kaina” (oryg. „Cain's Jawbone”).

W modzie było coś bydlęcego, w paskudnym i dosłownym znaczeniu tego słowa, w sposób podobny do tego, w jaki młodość potraktowała młody dzień.”

W 1934 roku na brytyjskim rynku pokazał się zbiór łamigłówek stworzonych przez „niejakiego” Torquemadę – tomik nazwano „The Torquemada Puzzle Book”. Publikacja, którą wieńczyła minipowieść kryminalna zatytułowana „Cain's Jawbone” w nawiązaniu do przypowieści biblijnych o Kainie i Ablu oraz Samsonie. Powieść, której prawie nikt nie zrozumiał. „The Torquemada Puzzle Book” zostało wydane za pośrednictwem tygodnika „The Observer”, który od lat regularnie podsuwał swoim czytelnikom zagadki rzeczonego Torquemady, czyli wytrawnego szaradzisty Edwarda Powysa Mathersa, który swój przydomek zaczerpnął od generalnego inkwizytora Kastylii, Walencji i Aragonii, hiszpańskiego duchownego, dominikanina Tomása de Torquemady. „The Torquemada Puzzle Book” pierwotnie opublikowano wraz z ofertą - piętnaście funtów brytyjskich dla każdego, kto ułoży sto stron „Żuchwy Kaina” we właściwej kolejności, wymieni imiona i nazwiska morderców oraz połączy ich z sześcioma śmiertelnymi ofiarami z tego diablo tajemniczego świata przedstawionego. W 1935 roku wyłoniono zaledwie dwóch zwycięzców konkursu, którzy za swój trud od jego organizatorów otrzymali nie piętnaście, ale aż dwadzieścia pięć funtów: panowie S. Sydney-Turner i W.S. Kennedy. Lata mijały i nieubłaganie kurczyła się garstka wtajemniczonych bodaj w Największą Tajemnicę Torquemady. W końcu uznano, że rozwiązanie przepadło, odeszło wraz ze wszystkimi strażnikami sekretów „Żuchwy Kaina”. Mało tego, ta dziwna księga również zaginęła – przez wiele lat uważano, że wszystkie kopie zostały bezpowrotnie stracone. Aż Shandy Hall, niezależne brytyjskie muzeum literackie, prowadzone przez organizację charytatywną The Laurence Sterne Trust, otrzymało „The Torquemada Puzzle Book” w darowiźnie od naukowca Geoffreya Daya. Książka była w jego posiadaniu od lat, ale choć poświęcił mnóstwo swojego cennego czasu na rozgryzienie „Żuchwy Kaina”, to zadanie najzwyczajniej go przerosło. W każdym razie nie udało mu się ułożyć tych przeklętych puzzli. Pracujący dla Shandy Hall Patrick Wildgust zwrócił się do „The Guardian” z prośbą o wyjście z apelem do ludu... na który odpowiedział człowiek nazwiskiem John Price, doskonale wiedzący, że opowieści o bezpowrotnie straconej „Żuchwie Kaina” są mocno przesadzone. Jemu bowiem treść dzieła była aż za dobrze znana – Price mierzył się z tą zagadką całe dekady wcześniej, można powiedzieć, że obsesyjnie szukał rozwiązania odkąd w jego ręce, jak mniemam zupełnym przypadkiem, trafiła kopia „The Torquemada Puzzle Book” zawierająca być może najmniej przewidywalny kryminał (o ile w ogóle) w historii. W końcu poszukał pomocy. W 1988 roku na łamach jednego z mniej znanych brytyjskich pism prosił o kontakt każdego, kto miał jakiekolwiek informacje na temat, że tak się wyrażę, Kostki LeTorquemady. Apelował nie tylko do znających właściwy układ stron „Żuchwy Kaina”, ale także osób posiadających jakieś informacje o tychże. I bynajmniej nie był to głos wołającego na puszczy. Skontaktował się z nim mieszkaniec domu opieki w angielskim hrabstwie Hampshire, który wspaniałomyślnie podzielił się z nim całą słodką tajemnicą „Żuchwy Kaina”. Na potwierdzenie miał list od samego twórcy owej niezwyczajnej zagadki, gratulacje od Torquemady za owocne śledztwo w sprawie sześciu wyimaginowanych mordów.

Okładka książki. „Cain's Jawbone", Unbound 2021

W 2019 roku wydawnictwo Unbound (prywatna międzynarodowa firma finansowana głównie ze zbiórek internetowych, zarejestrowana jako United Authors Publishing Ltd) we współpracy z The Laurence Sterne Trust wypuściło nową edycję „Cain's Jawbone”, w okolicznościach nawiązujących do premiery tego dla mnie nieczytelnego utworu. Znowu odbył się konkurs, w którym do wygrania była równowartość (pi razy drzwi) piętnastu funtów oferowanych za to samo w roku 1934, tj. tysiąc funtów brytyjskich. Po roku od tej ponownej publikacji „Cain's Jawbone” oferta miała stracić ważność, w każdym razie taki termin organizatorzy narzucili wszystkim śmiałkom. A w listopadzie 2020 roku ogłosili zwycięzcę. Tak, tym razem tylko jednego. Temu arcytrudnemu zadaniu sprostał John David Finnemore, aktor i scenarzysta, którego „wszechświat niestety wysłuchał” - mniej więcej tak to podsumował w swojej publicznej wypowiedzi na temat wyzwania od Torquemady, bo pierwsze podejście do jego powieściowej łamigłówki, doprowadziło Finnemore'a do przekonania, że mógłby to rozwiązać tylko jeśli z jakiegoś powodu przez parę miesięcy byłby uwięziony we własnym domu. No i wykrakał:) Sekret Torquemady odkryty w tak zwanym lockdownie tłumaczonym pandemią COVID-19. Rzekłabym, Finnemore produktywnie spędził czas w tej „nowej normalności” (iście orwellowska nowomowa). Czytający wyłącznie w języku polskim miłośnicy zagadek w szranki z „Żuchwą Kaina” mogą stawać dzięki wydawnictwu Czwarta Strona – pierwsze polskie wydanie w przekładzie Natalii Wiśniewskiej, oprawione przez Magdę Bloch (projekt okładki). Najpierw jest nota o autorze, następnie słowo wstępu, a potem jeszcze coś od polskiej tłumaczki. I przechodzimy do „gabinetu osobliwości”. Zaczynamy od dwóch kart przeznaczonych na nasze rozwiązanie zagadki. Na pierwszej mamy wymienić wskazówki, które naprowadziły nas na rozwiązanie i uzupełnić w sumie dwanaście rubryk: z lewej ofiara, z prawej jej/ego morderca. Na kolejnej stronie mamy sto pozycji odpowiadających numerom kart w druku, a pod każdą z nich miejsce podpisane „powinna być kartą” (i wpisujemy nasze numerki). Kryminalną opowieść Edwarda Powysa Mathersa alias Torquemady wdrukowano jednostronnie – karty od jeden do stu (oczywiście w nieodpowiedniej, ponoć zupełnie przypadkowo wybranej, kolejności), które z łatwością można oderwać (idź po kreskach opatrzonych symbolem nożyczek, przy czym te nie będą potrzebne), w gruncie rzeczy mające więcej miejsca na osobiste notatki posiadacza książki, aniżeli obszaru zagospodarowanego przez twórcę tej dziwnej książeczki. Bazgrać można nie tylko pod każdym tekstem, ale i na odwrocie wszystkich stu kart. Jeśli zaś chodzi o samą opowieść... No tak. Niesamowita to przygoda czytać z kompletnym niezrozumieniem. Myślałam, że jako tako opanowałam tę trudną(?) sztukę czytania ze zrozumieniem, ale chyba miałam zbyt wysokie mniemanie o sobie. Tak czy inaczej, potraktowałam to jako jedną z cenniejszych lekcji pokory, przypomnienie, że człowiek całe życie się uczy (a zanim się nauczy, umiera). Możesz przeczytać całe góry książek, rozwiązać niezliczoną ilość mega trudnych zagadek, ale to raczej nie wystarczy do znalezienia sensu już nawet nie w całości, ale i w poszczególnych kartach „Żuchwy Kaina”. Czytam i nic. Nigdzie nie odpływam myślami, a przynajmniej mogłabym przysiąc, że utrzymuję maksymalną koncentrację (jak na moje możliwości, rzecz jasna) i wiem, że NIC nie wiem. To w ogóle jest po polsku? O nie, pytanie powinno brzmieć, czy ja w wystarczającym stopniu znam język polski. Teraz już mam pewność, że nie. Z drugiej strony nie mogę oprzeć się wrażeniu, że twórca tej podobno kryminalnej zagadki (uwierzyłam, choć nie zobaczyłam) celowo przedstawił to w tak mglisty sposób, a zatem przemieszanie stron moim zdaniem nie było jedyną komplikacją, jaką przewidział. Weźmy choćby uporczywe skakanie z tematu na temat – nie wyglądało mi to na naturalną skłonność ten persony, przynajmniej w zakresie przelewania myśli na papier, tylko część gry z czytelnikiem-szaradzistą. Jakiś niekoniecznie złośliwy głos w mojej głowie radził bacznie przyjrzeć się tropom historycznych, biblijnym i literackim. Poza tym sugerował, aby co bardziej patetyczne i stricte (też nie tak znowu ściśle) poetyckie fragmenty, również potraktować jako wskazówki od twórcy tych niezwyczajnych puzzli. „Wiem, że NIC nie wiem” - tak napisałam, ale chyba bezczelnie skłamałam. E tam, zaraz bezczelnie, ot maciupkie przegięcie. Bo ile ja tych informacji z „Żuchwy Kaina” Torquemady wyniosłam? W dodatku nie wszystkich jestem całkowicie pewna. Uwaga, ujawniam swoje „jakże wyczerpujące” notatki. [Jeden z narratorów wykłada mineralogię na Peebles University. Jeden z narratorów ma na imię Alexander, ale w dzieciństwie nazywali go Ecky. Jednego z narratorów, ku jego irytacji, wołają Hal. Narratorka chyba nosi nazwisko Gay i jest małżonką Henry'ego, zabójczego detektywa i dobrego znajomego przynajmniej jednego narratora. Henry też może być narratorem, a niejaka Evelyn Hope jedną z ofiar]. To już. Tyle zrozumiałam. Ubaw po pachy. Nie, naprawdę cieszyłam się tą nieszablonową lekturą. Idealną dla zwolenników historii tajemniczych. Bo bardziej tajemniczo to już chyba nie można.

Mam słabość do takich cudaków. Niedokładnie takich, bo „Żuchwa Kaina” Edwarda Powysa Mathersa, opublikowana pod pseudonimem Torquemada, na dobrą sprawę nie przypomina mi niczego, co dotychczas przeczytałam. Jedyna w swoim rodzaju? Nie wiem, ale pierwsza tego rodzaju przygoda w moim życiu. Zaszyfrowana minipowieść kryminalna. Książka nieposkładana. Łamigłówka, poziom zaawansowany. Czytelnicze wyzwanie, któremu zapewne mało kto podoła. Ale nie zrażajcie się, bo jestem żywym dowodem na to, że można czerpać mnóstwo przyjemności z tej lektury w ogóle jej nie rozumiejąc. Wciągający „czeski film”.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

środa, 24 maja 2023

Remigiusz Mróz „Langer”

 
Warszawa. Piotr Langer, biznesmen, filantrop, seryjny morderca i nekrofil, na zorganizowanej przez swoją fundację zbiórce charytatywnej poznaje realizującą się w branży modowej Ninę Pokorę. Mężczyzna zabiera ją do swojego apartamentu na Mokotowie w przekonaniu, że kobieta nie przeżyje tej nocy, ale czeka go nie do końca nieprzyjemna niespodzianka. Zamiast kolejnej ofiary Langer zyskuje obiecującą wspólniczkę w zbrodniach. Z jego punktu widzenia absolutnie wyjątkową kobietę, idealną partnerkę, na którą czekał całe życie. Tymczasem Karolina Siarkowska z Prokuratury Krajowej nie ustaje w wysiłkach, by zebrać materiał dowodowy przeciwko Piotrowi Langerowi, Sadyście z Mokotowa, który jej zdaniem teraz celuje w uchodźczynie z Ukrainy i ich dzieci. W sprawę angażuje prokuratora Olgierda Paderborna, nieukrywającego swojego sceptycznego stosunku do teorii Siarkowskiej na temat szczodrego biznesmena, swego czasu oczyszczonego z wszelkich zarzutów.

Okładka książki. „Langer”, Czwarta Strona 2023

Spin-off powieściowej serii Remigiusza Mroza z Joanną Chyłką przeniesionej na ekran w formie serialu z Magdaleną Cielecką w roli głównej. Serial killer thriller zapowiadany jako najmroczniejsza z dotychczasowych powieści Mroza, bardzo płodnego pisarza (od lat w pierwszej trójce najpoczytniejszych polskich autorów - raport Biblioteki Narodowej) z wykształceniem prawniczym. Nieuleczalnego pracoholika, jak sam o sobie mówi, który nie narzuca sobie ciasnych kajdan gatunkowych. W jego bibliografii widnieją zarówno pozycje kryminalne i prawnicze, też thrillery psychologiczne, jak utwory scence fiction i powieści historyczne. W posłowiu pierwszego wydania „Langera” z 2023 roku - przygotowanego przez wydawnictwo Czwarta Strona w soczystej okładce zaprojektowanej przez Tomasza Majewskiego - autor zdradza, że pracę nad tą opowieścią rozpoczął w marcu 2022 roku, wówczas jeszcze nie bardzo wiedząc „dlaczego w ogóle chce pisać o tym facecie”. W tej swojej skromnej pracy nie tyle na temat seryjnych morderców, ile ogromnego zainteresowania tego rodzaju postaciami, Mróz postara się rozjaśnić czytelnikom tę kwestię. Postara się wytłumaczyć z potrzeby przybliżenia tak odrażającej sylwetki jak Piotr Langer. Nekrofil z Mokotowa.

Trująca książka. Nie tylko dla osób zorientowanych w świecie Joanny Chyłki - Remigiusz Mróz najwyraźniej pomyślał również o takich żółtodziobach ja ja, „ryzykantach” porywających się na „Langera” bez uprzedniego pochylenia nad cyklem, z którym tytułowy antybohater tej toksycznej powieści jest związany. Zresztą nie tylko on, bo na ile zdążyłam się zorientować czołowe pozytywne postaci z „Langera” też zdążyły się już przedstawić (dały się bliżej poznać?) odbiorcom poczytnej serii prawniczej Wujka Mroza. Moje dotychczasowe – fakt, że niezbyt częste – spotkania z jego twórczością nie przygotowały mnie na taką wyżymaczkę „tkaniny” wewnętrznej. Powiecie, że na rynku wydawniczym z łatwością można wypatrzyć dużo brutalniejsze pozycje. Jeden z takowych tytułów podsunie sam Mróz we wprowadzeniu do psychicznej wiwisekcji Piotra Langera. Tak, Bret Easton Ellis w swoim kultowym dziele „American Psycho”, przeniesionym na ekran w 2000 roku przez Mary Harron, w gruncie rzeczy zdecydowanie śmielej sobie poczynał, nie był tak powściągliwy (bynajmniej!) na gruncie makabrycznym, jak autor „Langera”, niemniej ładunek emocjonalny, jaki spuścił na mnie Remigiusz Mróz miał niepokojąco zbliżoną wagę. Nieznośny ciężar bytu. Okropna przygoda, którą chciałoby się wydłużyć. Oby to był początek czegoś większego, koniecznie z Niną Pokorą, jedną z najbardziej fascynujących żeńskich postaci literackich, jakie dane mi było poznać. To nie tak, że w moich oczach skradła całe „show” Sadyście z Mokotowa, ale zawzięcie pławiła się w zimnym blasku jego reflektorów, łokciami rozpychała na jego mrocznej scenie. Langer to osobowość psychopatyczna, a Pokora osobowość potencjalnie psychopatyczna. On żyje w zgodzie ze swoją naturą, ona niekoniecznie. Bo nawet jeśli Nina zdążyła już pogodzić się ze swoją odmiennością, to Piotr ma podejrzenie graniczące z pewnością, że wreszcie znalazł kobietę, która pasuje do niego jeszcze bardziej niż może jej się wydawać. Nie może oprzeć się wrażeniu, że Pokora, podobnie jak on, osiągnęłaby bardzo wysoki, może nawet najwyższy wynik w teście na spektrum psychopatii. Co więcej, jego niedoszła ofiara daje mu wyraźnie do zrozumienia, że jest gotowa wkroczyć na zbrodniczą ścieżkę, że dojrzała do zrzucania maski tak zwanej normalności. Piotr Langer co prawda przewidział dla niej inną rolę w swojej życiowej historii, niemniej niedługo – jeśli w ogóle – będzie żałował niepowodzenia tego naprędce skleconego planu. Ich znajomość zaczyna się na imprezie charytatywnej zorganizowanej przez fundację Piotra Langera, ukierunkowaną na pomoc ukraińskim uchodźcom. Tytułowy czarny charakter omawianej brutalnej powieści Mroza zazwyczaj nie działa impulsywnie - typ planisty, przestępcy zorganizowanego, (nie)wybitnego stratega w dziedzinie zbrodni - czasami jednak rzuca się na głęboką wodę. Właścicielka marki odzieżowej miała być jednym z takich wyjątków, przyjemnym zakończeniem nie najgorszego dnia. Nocną rozrywką Sadysty z Mokotowa, który przy okazji przetestowałby swoje nowe narzędzie tortur. Był pewien, że złowił kolejną płotkę, ale w jego sieć tym razem wpadła istna pirania. Albo on w jej, trudno rozsądzić. Tak czy inaczej, najbliższa przyszłość Piotra Langera niechybnie zacznie rysować się w nadzwyczaj różowych barwach. Wcześniej wprawdzie nie miał wielu okazji do narzekań, niektórzy mogą wręcz uznać, że jest człowiekiem w czepku urodzonym, prawdziwym farciarzem, wybrańcem losu, skrycie jednak marzył o poznaniu kogoś takiego jak Nina Pokora. A właściwie ta kobieta przerosła jego najśmielsze nadzieje. Żeńska wersja Langera...

Materiał promocyjny. „Langer”, Czwarta Strona 2023

Karolina Siarkowska zajmuje prominentne stanowisko w polskiej, upolitycznionej, prokuraturze, ale jej kariera w każdej chwili może się załamać. Siarka ma bowiem obsesję na punkcie człowieka zasłużonego dla ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego w jednej osobie (tak się zastanawiałam czy również posła...?), cennego informatora Prokuratury Krajowej, seryjnego mordercy, którego bez przekonujących dowodów lepiej obchodzić szerokim łukiem. Nie drażnić pupila przełożonych. Czy Piotr Langer faktycznie trafił pod parasol ochronny ekipy rządzącej? Nawet jeśli, to Karolina Siarkowska nie wierzy, że tak zwane organy państwowe z premedytacją chronią seryjnego mordercę. Inni po prostu nie wierzą, że Langer jest taki, jak z uporem maniaczki maluje go Siarka. Do współpracy Karolina zaprasza Olgierda 'Padre' Paderborna, który co prawda nie dochrapał się tak wysokiej pozycji w polskiej prokuraturze, jak ona, ale ma swoje zasługi i co chyba najistotniejsze jest jedną z nielicznych osób w jej zawodowych kręgach, którą Siarka darzy zaufaniem. Piotr Langer „wszędzie” ma swoich ludzi, ale Karolina jest pewna, że Padre nie jest jednym z nich. Inna sprawa, jak Olgierd zapatruje się na jej wielką misję. Uważa, że jego koleżanka zafiksowała się na Langerze, że podchodzi do ich śledztwa od nieodpowiedniej strony. Klasyczny błąd: najpierw wskazała winnego, a potem zaczęła dopasowywać poszczególne fragmenty do jedynej słusznej wersji. Właściwie wybierać te pasujące i odrzucać resztę. Tak widzi to Paderborn, ale poparcia wśród czytelników nie znajdzie. Perypetie tego barwnego duetu Remigiusz Mróz nierównomiernie poprzeplatał z (nie)prawdziwą historią Sadysty z Mokotowa. Nieodprężającym spacerem po jego paskudnie zwichrowanym umyśle. I umyśle poważnej kandydatki na jego życiową towarzyszkę. Wybranki serca człowieka, który teoretycznie nie jest zdolny do miłości. Czy Piotr myli pożądanie, ewentualnie obsesję z miłością? W swojej prywatnej krainie rozkoszy, w obrzydliwej sekretnej piwnicy willi w zacisznym zakątku miasta stołecznego Warszawy, rzekomy filantrop niby spełnia wszystkie swoje seksualne fantazje, ale wymuszanie uległości poprzez zabijanie to nie to samo, co dobrowolna uległość. Bezgraniczne oddanie żywej istoty. Pięknej, inteligentnej i co chyba dla Langera najważniejsze, doskonale go rozumiejącej. Rozumiejącej jego przemożną potrzebę taplania się w krwi bliźnich? A gdyby wiedziała, że nieśpiesznie patroszy kilkuletnie dzieci na oczach ich matek, a potem to samo robi z nimi? Bandycki napad rosyjskich terrorystów na Ukrainę, ułatwił zadanie człowiekowi takiego pokroju jak Langer. Pod przykrywką fundacji zorientowanej na pomoc ludziom uciekającym przed wojną, może swobodniej niż kiedykolwiek wcześniej oddawać się swoim chorym uciechom. W każdym razie to znacznie uprościło jego makabryczny proceder. Wyjątkowa podłość, w ten sposób wykorzystywać zaufanie ludzi uciekających przed terrorem. Kobiety i dzieci zamiast obiecanego azylu, dostają śmierć w niewyobrażalnych mękach. Od zepsutej do szpiku kości jednostki mającej się za lepszą od innych. Człowieka prawdziwie wolnego, bo niebojącego się zamieniać nawet najbardziej zdrożnych myśli w czyn. Właściwie on nie widzi niczego zdrożnego w swoim niepospolitym hobby. Najsprytniejszy człowiek na świecie, a przynajmniej w Polsce, bo chyba nikt nie sądzi, że Karolina Siarkowska i jej nowy pomagier przechytrzą takiego szczwanego lisa? Pojętnego ucznia innego sprytnego gościa, ale Piotr Langer pewnie upierałby się przy tym, że pod tym względem - tak jak i pod wszystkimi innymi - dalece przerósł swojego ojca. W umowną teraźniejszość niekiedy wdzierają się sceny z młodości Piotrka Langera. Przegląd w domyśle najważniejszych wydarzeń z przeszłości tej antypatycznej istoty, poczynając od roku 1998, od jedenastych urodzin dziecka spod ciemnej gwiazdy. Wstrętne wstrętniejszego początki, frapująca warstwa retrospektywna z gościnnym występem pewnej „celebrytki”. Ale jeszcze większe atrakcje czekały na mnie na aktualnych życiowych zakrętach Langera. Żeby tylko jego. Wszystkie przygotowane przez Remigiusza Mroza niespodzianki w moim przypadku trafiły na wielce podatny grunt. Autor skutecznie wodził mnie za nos, utwierdzał w przekonaniu, że wszystkie asy w gruncie rzeczy zostały już z jego całkiem pojemnego rękawa wyjęte, wszystkie potężniejsze ładunki zdetonowane, a następnie bez cienia skruchy wyskakiwał z jakąś nową rewelacją. Kiedy już myślałam, że na bardziej depresyjnych strunach kreatywny architekt „Langera” już nie zagra, że nie odważy się podbić takiej stawki, uraczył mnie toksyną, na którą mój organizm okazał się najmniej odporny. Tragedia jednostki, jakiej w literaturze nie spotyka się na co dzień, wątek jeśli już nie oryginalny, to niewątpliwie dużo mniej rozpowszechniony od tragedii jednostek wpadających w brudne łapska maniakalnych morderców. Takich kreatur jak Piotr Langer, choć zaryzykowałabym twierdzenie, że „jego” przebrzydła inwencja mogłaby zawstydzić wielu, może nawet większość autentycznych i fikcyjnych zabójców.

Nie wybaczę Remigiuszowi Mrozowi zatrzymania się w tym punkcie. Piotr Langer może i nie zasłużył sobie na większą uwagę, ale entuzjastyczni odbiorcy „Langera” pewnie chcieliby poznać ciąg dalszy tej umiarkowanie makabrycznej historii. Czytelnicy urzeczeni rzezią, że sobie tak brzydko zażartuję. W każdym razie to jeden z mocniejszych powieściowych thrillerów z półki serial killer, jaką miałam przyjemność przeczytać. Nieprzyjemną przyjemność. Piekielne gorąco polecam wszystkim zahartowanym w takich klimatach. Psychopatologicznych. Ot, magnetyczny zwyrodnialec Remigiusza Mroza. Nic tylko przytulić;)

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej

https://www.taniaksiazka.pl/

 Więcej nowości literackich

poniedziałek, 22 maja 2023

„Krwawy koszmar” (2023)

 
Z okazji ukończenia studiów rodzice Audry Bucklebee kupują jej wymarzony domek na półwyspie Cape Cod, niesławny The Tupp House. Pierwsze dni w swoim wakacyjnym lokum kobieta planuje spędzić z długoletnimi przyjaciółkami, Reese Knox i Missy Becks, które w przeciwieństwie do niej uważają, że dom jest nawiedzony, ale to za mało, żeby je powstrzymać przed przyjęciem zaproszenia od dawno niewidzianej bliskiej osoby. Na pierwszy wieczór Audra zaplanowała domowy maraton filmów grozy, na jej posesji przyczaił się jednak co najmniej jeden żywy lub martwy osobnik przewidujący nieporównywalnie bardziej hardcorowe atrakcje dla młodych kobiet, które odważyły się przekroczyć przeklęty próg domu Tuppów.

Plakat filmu. „Kill Her Goats” 2023, WithAnO Productions

Niskobudżetowy amerykański slasher rozpisany wyreżyserowany i wyprodukowany (główny producent) przez Steve'a Wolsha, twórcę „Muck” z 2015 roku. „Krwawy koszmar” (oryg. „Kill Her Goats”) zrodził się z przemożnego pragnienia wypuszczenia w świat obrazu niepodobnego do innych, ze sporym potencjałem na zyskanie statusu horroru kultowego. A nieśmiertelność tej pozycji miały zapewnić praktyczne efekty specjalne stworzone pod kierownictwem Bena Bornsteina, z którym Wolsh współpracował już przy swojej debiutanckiej produkcji. Makabryczna uczta zorganizowana bez pomocy komputera. Egzotycznie zatytułowaną (w oryginale) drugą filmową opowieść Steve'a Wolsha z pierwszą łączy miejsce akcji: fikcyjne miasteczko West Craven, którym w rzeczywistości jest jednostka osadnicza West Dennis znajdująca się na półwyspie Cape Cod w stanie Massachusetts, gdzie Wolsh ma dom. Jego następny horror, który prawdopodobnie będzie funkcjonał pod nazwą „Fog City” będzie osadzony w tym samym uniwersum – trudno powiedzieć, czy na tym się zakończy, ale tę trójcę na pewno można traktować jako coś zbliżonego do filmowego tryptyku; krwawe koszmary Wolsha w gruncie rzeczy niepowiązane fabularnie. Dystrybucję „Kill Her Goats” otwarto - w Stanach Zjednoczonych - w marcu 2023 roku w strefie VOD, a w maju tego samego roku kozi horror Wolsha objawił się na polskiej platformie CDA Premium.

Ambitne przedsięwzięcie Steve'a Wolsha. Horror, któremu pisany jest sukces, wszystko wskazuje jednak na to, że jak na razie komuś/czemuś udaje się oszukiwać przeznaczenie. Ale spokojnie, publiczność musi dorosnąć do „Krwawego koszmaru” (dlaczego, ach dlaczego nie postawiono na dosłowne tłumaczenie „Kill Her Goats”?), publiczność potrzebuje czasu na dojrzenie ewidentnego kunsztu w udawanej amatorszczyźnie. W najgorszym wypadku poczeka się na następne pokolenia wielkich miłośników gatunku - kopytny slasher cierpliwy jest i wytrzymały jest. Zniesie wszelkie niedogodności, bo wie, że zła passa prędzej czy później się odwróci. Będzie legendą, będą stawiać go w jednym rzędzie z „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera, „Halloween” Johna Carpentera, „Piątkiem trzynastego” Seana S. Cunninghama, „Koszmarem z ulicy Wiązów” i „Krzykiem” Wesa Cravena. Będą pisać o nim pieśni, stawiać mu ołtarzyki i pomniki, bić pokłony. Tak będzie, a tymczasem... Kane Hodder, bodaj najbardziej kojarzony z oryginalną serią „Piątek trzynastego”, z postacią Jasona Voorheesa, niewątpliwie jednym z najbardziej rozpoznawalnych slasherowych morderców, jako Goatface z bardziej fantazyjną maczetą od „zabaweczki” maniaka znad Crystal Lake. Nie pogardzi też sprzętem bardziej w stylu Leatherface'a, ważnego - najważniejszego, do diaska! - członka rodziny kanibali z Teksasu. Prolog „Krwawego koszmaru” Steve'a Wolsha odebrałam jako swoiste, szalenie niezgrabne, połączenie tych dwóch popularnych franczyz. Biwakowanie w lesie, jeden niewielki namiot, w którym toczy się ciekawa rozmowa między panią i panem. Naprawdę zabawna. Zakochanej parze nie dane będzie żyć długo i szczęśliwie (nieszczęśliwie też nie), bo w naturalne środowisko Jasona Voorheesa wedrze się Leatherface w nietypowej dla siebie masce. Nie, to nie tak, że jeden z najbardziej znanych kanibali w historii kina, zdecydował się bardziej urozmaicić swoją makabryczną kolekcję przykryć twarzy, tylko najzwyczajniej ktoś mu podkradł pomysł na uzbrojenie. Nowoangielska masakra piłą mechaniczną urządzona przez... kozła? Nielicha masakra, w moim poczuciu mocno odstająca od całej reszty. Niepasująca nie tylko do tej wstępnej, ale w ogóle całej płaszczyzny technicznej „Krwawego koszmaru”. W zasadzie ścieżka dźwiękowa też daję radę, ale operatorzy, oświetleniowcy i montażyści w moich oczach zdecydowanie się nie popisali. Tuż przed napisami końcowymi „Krwawego koszmaru” znajdziemy trochę niewykorzystanego materiału z planu. Wpadki, wygłupy i wreszcie wybrane instrukcje reżysera. Jedna z tych ostatnich utwierdziła mnie w przekonaniu, że na bylejakości opierała się wizja reżysera. Nie tyle niedostateczne umiejętności większości załogi, ile sumienne spełnianie życzeń kapitana. Myślę, że Wolshowi zamarzyło się coś w stylu tanich horrorowych rąbanek z lat 80. XX wieku, przejażdżka stylistyczną autostradą, która przecież niejednemu współczesnemu twórcy się opłaciła. Skoro oni mogli... Kiczowata estetyka windą do nieba. Magiczny duch starych dobrych slasherów, specyficzna natura, którą poniekąd wyczułam w „Krwawym koszmarze” Steve'a Wolsha. W pewnym sensie, bo w tym świecie przedstawionym wszystko było tak toporne (poza mięsnymi dodatkami), że powinnam chyba użyć słowa poza, a nie natura.

Materiał promocyjny. „Kill Her Goats” 2023, WithAnO Productions

Moja wiara w umiejętności ekipy technicznej skompletowanej na potrzeby „Krwawego koszmaru” Steve'a Wolsha niestety nie sięga obsady. Oczywiście pomijam Kane'a Hoddera, choćby dlatego że miałam już okazję widzieć go w innych produkcjach, więc trudno tutaj mówić o braniu czegoś na wiarę. Zresztą jego rola w „Krwawym koszmarze” większe pole do popisu, zdaje się, dawała Hodderowi kaskaderowi niż Hodderowi aktorowi. Nawet w zderzeniu z jego najsłynniejszą rolą – w końcu jako Jason ani twarzą, ani głosem sobie nie pograł – w konkurencji na ekspresyjność Goatface, na moje laickie oko, przegrywa z kretesem. Dla odmiany jego potencjalne ofiary, dumna właścicielka strasznego domku nad malowniczym jeziorem, Audra Bucklebee (Arielle Raycene) oraz jej najlepsze przyjaciółki, Reese Knox i Missy Becks (Monica Sims i Ellie Gonsalves), optują za przesadą. Domyślam się, że reżyser oczekiwał takiej egzaltacji, jakiej ze świecą raczej nie trzeba szukać w XX-wiecznym kinie slash, wypracowania podobnych zachowań, uzyskania zbliżonej tonacji i takiego strojenia min. Innymi słowy, aktorki miały być tak nienaturalne, jak tyko potrafią. Albo inaczej nie potrafią, nie jestem pewna. Tak czy inaczej przeszarżowały. A znalazła się i taka, która „niedoszarżowała” – pierwsza reakcja na widok potwornie okaleczonej kobiety jest absolutnie zrozumiała, ale gdy już się wykrzyczy, co zresztą nie potrwa długo, jak gdyby nigdy nic, choć może już nieco ostrożniejszym krokiem, z większą rozwagą, czujnością, pójdzie dalej (że powinna wrócić do samochodu? Powinna, ale w slasherach z reguły nie robi się tego, co powinno). Drewniany dom z sąsiadującym „domkiem dla lalek” i większą szopą w malowniczym zakątku Stanów Zjednoczonych. Intymna posesja na półwyspie Cape Cod, nad pocztówkowym jeziorem, prywatna działka, do której należy też pomost – taki prezent rodzice wręczyli Audrze, podobno z okazji ukończenia studiów, ale sama obdarowana podejrzewa, że tym sposobem chcieli ją ściągnąć do domu. Tu się wychowała i tu, ich zdaniem, powinna założyć własną rodziną. No, niedokładnie tutaj dorastała - tak zwany The Tupp House, antybohater lokalnych strasznych historii, urban legends, których Reese i Missy bynajmniej nie traktują tak lekko jak Audra, odkąd dziewczyny sięgają pamięcią był niezamieszkany. Aktualną właścicielkę tej podobno obłożonej klątwą posesji poznajemy po drugim cofnięciu akcji, na samym końcu niepospolitego wieczorka zapoznawczego – dosłowne przedstawianie postaci. Imiona na ekranie może i nie są takie nietypowe, ale jednozdaniowe opisy można uznać za całkiem kreatywne. Często niegrzeczne, żeby nie powiedzieć okrutne, ale od kiedy kreatywność musi być poprawna politycznie?:) Audra na naszych oczach przeprowadza pierwszy obchód swoich wymarzonych włości, a przynajmniej pierwszy już jako niepodzielna właścicielka tego urokliwego zakątka, w którym, podobnie jak Reese i Missy, od razu dostrzegłam coś... Powiedzmy, że w przeciwieństwie do Audry nie czułam się w pełni komfortowo w tym wystroju – nieruchomość wystawiona na sprzedaż z pełnym umeblowaniem, nie wyłączając wiszących na ścianach obrazów w domyśle przedstawiających poprzednich mieszkańców tego przybytku. Zupełnie jakby czas zatrzymał się w The Tupp House, jakby komuś albo czemuś bardzo zależało na tym, by na wieki wieków zachować oryginalny wygląd tego rustykalnego domku z rozdwojeniem jaźni – z zewnątrz jak w bajce, wewnątrz jak w opowieści z dreszczykiem. Nie wiem dlaczego, ale moje myśli chwilę pokrążyły wokół Mary Celeste i zaginionej kolonii na wyspie Roanoke w Karolinie Północnej. Audra jest na tyle uprzejma, by zapowiadać swoje ruchy, ażeby przypadkiem nikt nie łamał sobie głowy nad tym, co w danej chwili robi. Przykład: „zadzwonię do taty” - gdyby tego nie powiedziała, to moglibyśmy zastanawiać się, po co przykłada to małe coś do ucha, a nawet gdyby jakimś cudem udało się nam rozwiązać tę zagadkę, to jak inaczej poinformować widzów, do kogo dzwoni Audra? Faktycznie, twardy orzech do zgryzienia. Dobrze, trochę powagi. „Krwawy koszmar” Steve'a Wolsha jest niepoważny (zamierzenie i jak dla mnie też niezamierzenie zabawny), ale spróbuję uderzyć w inną tonację. Kpiny na bok, z szacunkiem dla pracy innych. Dla twórców efektów specjalnych – tu się schował uroczo paskudny duch lat 80. XX wieku, ta substancja niezbyt udanie imitująca krew, to bezlitośnie poszarpane mięsko, ta momentami przesadna makabra, przegięta, przypuszczam celowo przedobrzona. Powiedziałabym, że jakość w tej materii stoi przed ilością. W każdym razie naprawdę doceniam wykonanie, choć pewnie w pamięci utkwi mi tylko szyja jednej z ofiar ni to człowieka (ludzi?), ni kozła albo, co szczerze mówiąc wydawało mi się bardziej prawdopodobne, co najmniej jednego przebierańca, zamaskowanego intruza z żądzą mordu w oczach. Oniryczne scenki w gęstej mgle, chropawy, przybrudzony klimacik, i to chyba byłoby na tyle jeśli chodzi o plusy. No dobrze, przyznam się, że czułam jakieś dziwne (bez zdrożnych myśli, proszę) do Reese, do sposobu bycia tej dziewczyny, bo na pewno nie kreacji „aktorskiej”. Za to kompletnie nie wiem, jak odnieść się do wątku prawdziwych kóz. W oparach absurdu, co samo w sobie absolutnie mi nie przeszkadzało, wolałabym jednak nie dotrwać do ostatniego „aktu”. Ciekawostka: w telewizorni znowu „Noc żywych trupów” George'a Romero (a wcześniej oczywiście „Muck” Steve'a Wolsha), częsty bywalec innych filmowych opowieści grozy, bo nie trzeba starać się o pozwolenia na skorzystanie z tego materiału - jest w tak zwanej domenie publicznej. Ciekawostka 2: sporo golizny, ale czy powyżej slasherowej średniej? Wątpię.

Fatalnie wykadrowany (na przykład nadprogramowe „ścięte głowy”), chaotycznie posklejany, niekiedy szaleńczo roztrzęsiony, bezsensownie wirujący, raz stanowczo niedoświetlony, innymi razy niemal prześwietlony albo list miłosny Steve'a Wolsha do niskobudżetowych slasherów z XX wieku, albo nie wiem co. Wiem tylko, że jego „kozie masełko” moich kubków smakowych nie rozpieściło. Wcale się nie zdziwię, jak zobaczę „Krwawy koszmar” na jakichś listach najgorszych horrorów 2023 roku. Pewnie sama bym go na takowej umieściła, gdyby zachciało mi się takową ułożyć, ale nie na czele stawki. Może gdzieś w połowie? Bo mimo wszystko jakieś pozytywy w tym tandetnym świecie przedstawionym znalazłam. A wcale nie szukałam;)